- promocja
- W empik go
Labirynt - ebook
Labirynt - ebook
Literacki debiut powieściowy Jacka Piekary.
„Labirynt” opowiada o kontakcie ludzkiej cywilizacji z potężnym artefaktem pozostawionym przez Obcych i jednocześnie porywa czytelników w surrealistyczne wiry światów alternatywnych, w koszmary rodzące się z podświadomych obaw, lęków i fobii. To dramatyczna i gorzka opowieść o tym, że przeznaczenia nie można zmienić, a los ludzi jest, niezależnie od ich woli, podporządkowany siłom, których nie są w stanie objąć rozumem.
Pierwsze wydanie tej minipowieści ukazało się w 1986 roku. Ta edycja jest wydaniem jubileuszowym związanym z 40-leciem pracy twórczej Jacka Piekary. Powieść jest dostępna jako audiobook i ebook w aplikacji Empik Go.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8198-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W latach PRL autorzy fantastyki nie mieli łatwego życia, zwłaszcza kiedy było się nikomu nieznanym debiutantem, a nie Stanisławem Lemem czy Januszem Zajdlem. Dlatego z ogromnymi nadziejami powitano inicjatywę studenckiego wydawnictwa Alma-Press, które postanowiło publikować młodych, debiutujących polskich pisarzy. I w dodatku publikować ich książki w wysokich nakładach! Na czele wydawnictwa stanął Andrzej Szatkowski, nie tylko wielki miłośnik fantastyki, lecz także prezes dużej, ogólnokrajowej organizacji, jaką było Polskie Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki.
W taki właśnie sposób w 1986 roku do księgarń trafiła moja mikropowieść _Labirynt_. Znalazła się tam w towarzystwie między innymi książek Krzysztofa Kochańskiego i Grzegorza Drukarczyka, którzy uchodzili wówczas za wschodzące gwiazdy polskiej fantastyki. Książeczka liczyła zaledwie sześćdziesiąt cztery strony, a więc w zasadzie można ją nazwać długim opowiadaniem. Ale dla mnie jest to publikacja wyjątkowa, gdyż _Labirynt_ był moją pierwszą książką, która pojawiła się w księgarniach. Nie był pierwszą złożoną w wydawnictwie (tutaj prymat należy się tomowi opowiadań _Zaklęte miasto_), lecz pierwszą, którą zobaczyłem na księgarskich półkach. Wierzcie mi – pomimo że był to zeszycik tak cienki, iż mógłby go porwać byle podmuch wiatru, to dla młodego autora było to ogromne przeżycie: wejść do księgarni i zobaczyć książkę podpisaną własnym nazwiskiem! W zasadzie od tego czasu mogłem mówić, że jestem pisarzem nie tylko z „chęci szczerej”, lecz również że zdałem coś w rodzaju pisarskiej matury. No dobrze, może nie przesadzajmy i powiedzmy, że _Labirynt_ był czymś w rodzaju pisarskiego egzaminu ósmoklasisty.
Życzę Wam interesującej i sympatycznej lektury, ale pamiętajcie: macie do czynienia z utworem napisanym przez bardzo, bardzo młodego pisarza. Może i byłem już wtedy diamentem – jak twierdziły życzliwe mi osoby;) – ale z perspektywy lat muszę przyznać, że był to diament wymagający jeszcze solidnego szlifu…
Tak więc zostaliście lojalnie ostrzeżeni, ale jeśli ostrzeżenie Was nie zatrwożyło, to cóż – ruszajmy!Labirynt
Kiedy znalazł się w kabinie penetratora, odetchnął z ulgą. Stanął przed nim wysoki mężczyzna w szarozielonym mundurze i wyciągnął rękę.
– Zwiadowca Rowland.
– Inspektor Lansdale. – Uścisnął kościstą dłoń kierowcy i opadł na fotel. – Nie myślałem, że jest tak źle – powiedział.
Rowland usiadł przed ekranami i szarpnął dźwignią rozruchu. Pojazd ruszył z miejsca. Potężne podmuchy wichury uderzyły w pancerz, ale kolos, nie zważając na nie, sunął poprzez zwały wulkanicznego piachu. Gąsienice wyrzucały tumany pyłu, tak że inspektor na ekranach widział tylko brunatny, wirujący kłąb. Rowland włączył kamery podczerwienne i szereg ciemnych dotąd ekranów rozjaśnił się.
– Nigdy nie dalibyśmy sobie rady bez podczerwieni – powiedział. – Widoczność ograniczona jest do kilku metrów.
– Daleko jeszcze do bazy?
Kierowca wzruszył ramionami.
– To zależy. Nigdy nic nie wiadomo.
– Jak to? Ile kilometrów jest do bazy?
– Prawie sześćdziesiąt, ale jak ugrzęźniemy gdzieś albo trafimy na dziurę, to… – nie dokończył i machnął ręką.
Inspektor spojrzał na ekran.
– Dziura? Droga prosta jak stół.
Rowland roześmiał się.
– Toteż nie chodzi mi o żaden wykrot. Dziura to po prostu dziura. Wszystko wytłumaczą panu na miejscu.
– W porządku.
Milczeli przez chwilę.
– A jak idą prace?
– Jak mają iść? Spróbowałby pan coś robić na tej cholernej planecie. Ciągle jakieś niespodzianki. Klimat podły. Wie pan, że gdyby nie ochraniacze pod pancerzem, obaj ogłuchlibyśmy już od huku?
– Jak daleko doszliście?
Kierowca machnął ręką.
– Ja tam nic nie wiem. Jeżdżę z bazy do bazy, bo paręnaście kilometrów od nas są geolodzy. Przewożą sprzęt, ludzi, żywność. Co mnie to wszystko obchodzi? Dopóki penetratory są dobre, paliwo jest, to ja nie mam do nikogo pretensji.
– A inni mają?
Pojazd stanął nagle w miejscu.
– Cholera jasna! Mówiłem: dziura to dziura. No i masz pan jak na życzenie. Jeszcze trochę, a wpasowalibyśmy się w sam środeczek.
Inspektor zbliżył się do ekranów.
– Gdzie?
– Tutaj to pan nic nie zobaczy. Lepiej tutaj.
Wskazał dłonią na mały boczny ekran, przez który, jak inspektor wcześniej zauważył, przebiegała cały czas linia prosta. Teraz jednak pośrodku ekranu linia rosła w spiczasty, pulsujący wierzchołek. Kierowca dotknął palcem dużego ekranu.
– To jest mniej więcej tu. Musimy się cofnąć.
– Co to właściwie jest? Co za dziura? Nic tu nie widzę. Droga cały czas równa.
– Co ma z tym wspólnego droga? Ja tam nic nie wiem, ale profesor Gray panu to wytłumaczy. Wiem jedno, że nie wolno mi w to wjechać. Pięć miesięcy temu Bennet wjechał w to świństwo i znaleźli go potem prawie tysiąc kilometrów dalej. Szkoda chłopaka. To był dobry kierowca.
– Zginął?
– Paliwa starcza na trzysta kilometrów. Penetrator stanął i koniec. Wyjść nie można.
Inspektor zaczął bębnić palcami po poręczy fotela.
Pojazd ruszył, tym razem do tyłu, potem zrobił ogromny łuk i znów pojechał prosto.
Lansdale zauważył, że przez ekran znów biegnie prosta pozioma linia.
– Nic pan o tym nie słyszał, inspektorze?
– Nie.
– Myślałem, że meldowali coś na Ziemię.
– Wysłano mnie, bo od kilku miesięcy nie ma żadnych meldunków.
Kierowca wzruszył ramionami.
– Dom wariatów. Oni wszyscy są trochę tego. – Zakręcił palcem przy czole.
– Dlaczego?
– A ja wiem? Ale niech pan nie mówi, że coś takiego ode mnie słyszał. Tak między nami, to chciałbym się stąd jak najprędzej wyrwać.
– Nikt pana przecież siłą nie trzyma.
– Służba. Jeszcze trzy lata. Nie mam nic do gadania. Gdzie poślą, tam muszę siedzieć. Zresztą co tam. Trudno. A pan na długo przyjechał?
– Nie wiem. Dopóki nie sprawdzę, co się tu dzieje.
– Daj Bóg, żeby nas z powrotem wysłali na Ziemię. Dość mam tego siedzenia. Zakazana planeta.
Inspektor ułożył się wygodnie w fotelu. Przymrużył oczy i nie wiedząc kiedy, zasnął.
Obudziło go lekkie klepnięcie. Podniósł powieki i zobaczył stojącego nad sobą człowieka.
Uniósł się i uścisnął wyciągniętą dłoń.
Mężczyzna stojący przed nim sprawiał nieprzyjemne wrażenie. Miał końską, nieogoloną twarz, pozlepiane w strąki, długie żółte włosy. Bluza munduru rozpięta do połowy ukazywała ciemną od brudu szyję. Był albo pijany, albo przepity. Patrzył na inspektora spod sinych, nabrzmiałych powiek. Miał przekrwione oczy, a poza tym oddech przesiąknięty kwaśnym odorem alkoholu.
– Kapitan Garrick – przedstawił się.
– Lansdale – odparł inspektor, z ulgą puszczając jego ciepłą, mokrą dłoń.
– Proszę za mną.
Wysiadł z penetratora za chwiejącym się na nogach kapitanem. Znaleźli się w wielkiej hali, w której stały jeszcze cztery penetratory. Podeszli do śluz, które rozwarły się, przepuszczając ich do mieszkalnej części bazy.
Wąski, długi, jasno oświetlony korytarz zaprowadził ich pod odsunięte do połowy drzwi. Kapitan wszedł do środka, a inspektor wsunął się za nim.
Przy stoliku siedziało czterech mężczyzn z kartami w rękach. Nie zauważyli nawet ich wejścia.
– Gówno! – ryknął nagle siedzący tyłem do drzwi. – Oszukałeś, Cadogan. Czego, kurwa, chowasz łapy za siebie?
– Aubrey! – rzekł głośno kapitan.
Mężczyzna odwrócił się.
– I czego chcesz, ty w dupę… – urwał nagle. – A to kto? – spytał.
– Inspektor Lansdale – rzekł przybysz, przesuwając się do przodu i stając tuż przy stole.
Mężczyźni wstali z krzeseł.
– Kapitan Aubrey – przedstawił się stojący najbliżej. – A to porucznicy Cadogan i Winslow i profesor Olney.
Lansdale uścisnął ich dłonie. Zauważył stojącą na stole butelkę i pięć plastikowych kubków. Przy jednym z łóżek pod ścianą stał cały rząd pustych już butelek i puszek po piwie.
Garrick pochwycił jego spojrzenie.
– Siadajmy – rzekł, szybko podsuwając inspektorowi krzesło.
Usiedli dookoła stołu.
Cadogan bawił się, tasując w nieprawdopodobnie szybki sposób karty.
– Polej coś – powiedział Aubrey do Garricka.
Winslow wyjął z szafki kubek. Nalał do niego trochę alkoholu. Przepłukał, wylał resztę w kąt i postawił naczynko przed inspektorem.
Garrick nalał każdemu po pół kubka.
– Pana zdrowie, inspektorze – rzekł.
Wszyscy podnieśli kubki.
– No, do dna, panowie.
Łyknęli jak na komendę. Lansdale umoczył tylko wargi, Winslow wyjął paczkę cameli i poczęstował wszystkich. Błysnęła zapalniczka. Zaciągnęli się głęboko. Profesor rozkaszlał się i Aubrey klepnął go mocno w plecy.
– Co tam słychać na starej, dobrej Ziemi? – spytał Aubrey – Daje sobie radę bez nas? Co?
– Nie najgorzej – odparł Lansdale – ale będę musiał poważnie z panami porozmawiać. Zwłaszcza z panem, Aubrey. Jest pan, zdaje się, szefem ochrony wojskowej?
– Tak.
Cadogan przestał tasować karty.
– I z panem również, profesorze. Poza tym na dzisiaj wieczór chciałbym mieć panów raporty. O wszystkim, co się tu dzieje. Dokładnie.
Aubrey splunął pod stół.
– Na wuja panu raporty. Wszystko w porządku. Pracuje się.
– Chciałbym również zobaczyć, jak wygląda ta cała ochrona wojskowa. Wątpię, czy wszystko idzie zgodnie z instrukcją.
Kapitan roześmiał się.