Labirynt Ognia - ebook
Labirynt Ognia - ebook
Czy naprawdę nie wystarczy, że mój ojciec Zeus zmienił mnie, niegdyś boskiego Apollina, w śmiertelnego nastolatka z trądzikiem, oponką i nieszczęsnym nazwiskiem Lester Papadopoulos?
Na dodatek zrobił ze mnie niewolnika wrednej dwunastolatki imieniem Meg i oczekuje ode mnie, że uwolnię pięć starożytnych Wyroczni od trójcy straszliwych rzymskich cesarzy. (Jak mam to zrobić, pytam was, skoro nie mam boskich mocy?)
Na razie udało mi się przywrócić do działania dwie Wyrocznie i otrzymać przepowiednię o „błędnym mroku”, „miejscu, co z żaru umiera” i „panu rączego białego ogiera”. Teraz razem z Meg musimy przebrnąć przez Labirynt – który gdzieniegdzie zieje piekielnym ogniem – żeby znaleźć trzeciego cesarza. Ale czy nasz kopytny przewodnik Grover Underwood poradzi sobie z zadaniem? Czy ktokolwiek z nas sobie poradzi? Mam podejrzenia, kim może być trzeci cesarz… Okrutnym tyranem, na którego wolałbym już nigdy w życiu się nie natknąć.
Na dodatek – i nie powiedziałem o tym swoim towarzyszom – obawiam się, że staję się z dnia na dzień słabszy. Im dłużej pozostaję śmiertelnikiem, tym mniej we mnie wiary, że kiedykolwiek uda mi się odzyskać miejsce na Olimpie. Nadszedł czas, żeby zwrócić się do Piper McLean i jej chłopaka Jasona Grace, dwójki z siedmiorga herosów, którzy żeglowali na Argo II, i przekonać się, czy są w stanie w moim imieniu pokonać cesarza i uwolnić Wyrocznię.
Zaraz. Skreślcie to. Oczywiście miałem na myśli, że oni pomogą mi dokonać tego wszystkiego… Tak, tato, to właśnie miałem na myśli. Naprawdę.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65534-80-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez pamięć ryte słowo płomieniami stanie,
Zanim zza Diablej Góry księżyc znów wyziera,
Ponura powódź trupów w nurtach Tybru wzbiera,
Zmiennokształtny podejmie straszliwe wyzwanie.
Na południe niech zdąża słońce nieprzerwanie
Błędnym mrokiem ku miejscu, co z żaru umiera,
Aby pana rączego białego ogiera
Zmusić, by tchem swym wydał słowne krzyżowanie.
Do zachodnich pałaców Lester niech się uda,
Niechaj córka Demeter znajdzie swe korzenie.
Kopyta przewodnikiem będą w drogi trudach,
Buty wrogów założyć jest twym przeznaczeniem.
Gdy Tyber już osiągną, trójca będzie znaną,
Apollo będzie znowu mógł się oddać tanom.1
Kiedyś byłem Apollinem
Teraz jestem szczurem w Labiryncie
Przyślijcie pomoc. I pączki
NIE.
Odmawiam opowiadania tego kawałka moich dziejów. Był to najgorszy, najbardziej upokarzający tydzień w moim trwającym ponad cztery tysiące lat życiu. Tragedia. Katastrofa. Złamane serce. Nie będę o tym opowiadał.
Co wy tu jeszcze robicie? Wynoście się!
Niestety, obawiam się, że nie mam wyjścia. Niewątpliwie Zeus oczekuje, że opowiem wam o wszystkich szczegółach mojej kary. Nie wystarcza mu, że zamienił mnie – boskiego niegdyś Apollina – w ludzkiego nastolatka z trądzikiem, oponką i pseudonimem Lester Papadopoulos. Nie dość, że wysłał mnie na niebezpieczną misję uwolnienia pięciu wielkich starożytnych Wyroczni od trójcy złych rzymskich cesarzy. Nie dość nawet, że oddał mnie w niewolę – mnie, jego ongiś ulubionego syna – wrednej dwunastoletniej herosce imieniem Meg!
Na dodatek do tego wszystkiego Zeus chce, żebym upamiętnił mój wstyd dla potomności.
Doskonale. Ale pamiętajcie, że was ostrzegałem. Na tych kartkach czeka was jedynie cierpienie.
Od czego mam zacząć?
Oczywiście od Grovera i Meg.
Przez dwa dni wędrowaliśmy po Labiryncie – przez otchłanie ciemności i wokół jezior trucizny, przez rozsypujące się centra handlowe, w których były tylko dyskonty z kostiumami halloweenowymi i podłe chińskie bary.
Labirynt potrafi namieszać w głowie. Niczym sieć naczyń włosowatych pod skórą ludzkiego świata łączy piwnice, rynsztoki i zapomniane tunele na całej kuli ziemskiej, nie zważając na prawa rządzące czasoprzestrzenią. Można dostać się do niego przez kratkę ściekową w Rzymie, przejść parę metrów, otworzyć drzwi i znaleźć się na obozie treningowym dla klaunów w Buffalo w stanie Minnesota. (Proszę, nie pytajcie. To było straszne).
Zdecydowanie wolałbym omijać Labirynt. Niestety przepowiednia, którą dostaliśmy w Indianie, była w tym względzie dokładna. „Na południe niech zdąża słońce nieprzerwanie/ Błędnym mrokiem ku miejscu, co z żaru umiera”. Rewela! „Kopyta przewodnikiem będą w drogi trudach”. Tyle tylko, że nasz kopytny przewodnik, satyr Grover Underwood, nie sprawiał wrażenia, jakby znał drogę.
– Zgubiłeś się – oznajmiłem po raz czterdziesty.
– Nieprawda! – zaprotestował.
Truchtał w swoich workowatych dżinsach i batikowym podkoszulku, kołysząc się na koźlich racicach wciśniętych w specjalnie zmodyfikowane new balance’y 520-S. Na kędzierzawych włosach miał czerwoną czapeczkę zrobioną na szydełku.
Nie mam pojęcia, dlaczego uważał, że takie przebranie pomaga mu udawać człowieka. Różki były wyraźnie widoczne spod czapki. Buty spadały mu z kopyt kilka razy dziennie, a ja miałem dość aportowania jego obuwia.
Grover zatrzymał się na rozwidleniu korytarza. W obu kierunkach ściany z ledwie ociosanych kamieni ciągnęły się w mrok. Satyr gładził się po rzadkiej koziej bródce.
– No? – zapytała Meg.
Grover skulił się. Podobnie jak ja szybko nauczył się obawiać niezadowolenia Meg.
Nie żeby Meg McCaffrey wyglądała przerażająco. Była niska jak na swój wiek, ubrana jak sygnalizacja drogowa – zielona sukienka, żółte legginsy, czerwony podkoszulek – a poza tym obdarta i brudna za sprawą nieustannego przeciskania się przez wąskie tunele. W obciętych na pazia włosach miała pajęczyny. Szkła jej kocich okularów były tak brudne, że chyba nic przez nie nie widziała. W sumie wyglądała jak przedszkolak, który właśnie przeżył straszliwą podwórkową bitwę o huśtawkę z opony.
Grover wskazał na tunel po prawej.
– Je-jestem prawie pewny, że Palm Springs jest w tamtą stronę.
– Prawie pewny? – zapytała Meg. – Jak ostatnio, kiedy wleźliśmy do łazienki prosto na cyklopa na klozecie?
– To nie była moja wina! – zaprotestował Grover. – A poza tym ten kierunek odpowiednio pachnie. Jak… kaktusy.
Meg powąchała powietrze.
– Nie wyczuwam kaktusów.
– Meg – powiedziałem – to satyr ma być naszym przewodnikiem. Nie mamy wyboru, musimy mu zaufać.
Grover prychnął.
– Dzięki za votum zaufania. Czas na codzienne przypomnienie: nie prosiłem o to, żeby zostać magicznie wezwany na drugi kraj świata i obudzić się na grządce pomidorów na dachu wieżowca w Indianapolis!
Odważnie powiedziane, ale Grover nie spuszczał wzroku z obrączek na środkowych palcach dłoni Meg, być może lękając się, że dziewczyna może przywołać swoje złote szable i posiekać go na pieczoną kozinę.
Odkąd Grover Underwood dowiedział się, że Meg jest córką Demeter, bogini wszystkiego, co rośnie, zaczął się jej obawiać bardziej niż mnie, dawnego boga olimpijskiego. Los jest niesprawiedliwy.
Meg otarła nos.
– Dobra. Po prostu nie przypuszczałam, że będziemy się tu włóczyć przez dwa dni. Nów będzie…
– Za trzy dni – wtrąciłem się. – Wiemy.
Może byłem niemiły, ale nie miałem ochoty, żeby mi przypominano o dalszym ciągu przepowiedni. Kiedy my wędrowaliśmy na południe, żeby odnaleźć kolejną Wyrocznię, nasz kumpel Leo Valdez leciał w szalonym tempie na spiżowym smoku ku Obozowi Jupiter w północnej Kalifornii, miejscu, gdzie szkolą się rzymscy herosi. Miał nadzieję, że zdąży ich ostrzec przed ogniem, śmiercią i katastrofą, które miały ich czekać, kiedy nadejdzie nów.
Postarałem się nieco złagodzić ton.
– Musimy założyć, że Leo i Rzymianie zdołają poradzić sobie z tym, co będzie się działo na północy. My mamy swoje zadanie.
– I mnóstwo swoich płomieni – westchnął Grover.
– Co masz na myśli? – zapytała Meg.
Podobnie jak przez ostatnie dwa dni Grover uchylił się od odpowiedzi.
– Lepiej nie rozmawiać o tym… tutaj.
Rozejrzał się nerwowo dookoła, jakby ściany miały uszy, co w sumie nie było wykluczone. Labirynt to żywa struktura. Sądząc po zapachach, jakie dochodziły z niektórych korytarzy, byłem przekonany, że z pewnością ma przynajmniej jelito grube.
Grover podrapał się po brzuchu.
– Spróbuję się tam dostać jak najszybciej – obiecał. – Ale Labirynt ma własne pomysły. Kiedy byłem tu ostatnio z Percym…
Zrobił tęskną minę jak często, kiedy wspominał dawne przygody ze swoim najlepszym przyjacielem Percym Jacksonem. Nie mogłem mieć mu tego za złe. Percy to pożyteczny heros. Niestety nie jest go równie łatwo wezwać z grządki pomidorów jak satyra przewodnika.
Położyłem dłoń na ramieniu Grovera.
– Wiemy, że się starasz, jak możesz. Chodźmy dalej. A skoro już usiłujesz wywąchać kaktusy, to byłoby super, gdybyś przy okazji rozwąchał się za śniadaniem. Może być kawa i pączki z nadzieniem jabłkowo-cytrynowym.
Ruszyliśmy za przewodnikiem tunelem odchodzącym w prawo. Przejście wkrótce zrobiło się węższe i niższe, aż musieliśmy przykucnąć i pełznąć jedno za drugim. Byłem w środku, czyli tam, gdzie najbezpieczniej. Może uznacie, że to niezbyt odważne, ale Grover to pan dzikiej przyrody, członek rządzącej satyrami Rady Starszych Kopytnych. Co powinno oznaczać, że ma wielką moc, aczkolwiek na razie nie widziałem, żeby się nią posługiwał. A jeśli chodzi o Meg, to ona nie tylko umie wymachiwać dwiema złotymi szablami, ale także wyczynia zadziwiające rzeczy z torebkami nasion ogrodniczych, w które zaopatrzyła się w Indianapolis.
Ja tymczasem z każdym dniem robię się słabszy i bardziej bezbronny. Od czasu naszej bitwy z cesarzem Kommodusem, którego oślepiłem rozbłyskiem boskiego światła, nie byłem w stanie wezwać nawet najdrobniejszej cząstki mojej dawnej boskiej mocy. Ledwie udawało mi się poruszać palcami na swoim bitewnym ukulele. Moje umiejętności łucznicze pogorszyły się. Nie trafiłem nawet tego cyklopa na klozecie. (Nie jestem pewny, który z nas czuł się bardziej zażenowany). Na dodatek wizje na jawie, które nawiedzają mnie raz na jakiś czas, stały się coraz częstsze i bardziej dobitne.
Nie dzieliłem się obawami z moimi przyjaciółmi. Jeszcze nie.
Chciałem wierzyć, że po prostu muszę doładować swoje moce. Nasze wyczyny w Indianapolis omal mnie przecież nie wykończyły.
Była jednak druga możliwość. Spadłem z Olimpu i wylądowałem w kontenerze na śmieci na Manhattanie w styczniu. Teraz był marzec. To oznaczało, że jestem człowiekiem od dwóch miesięcy. Możliwe, że im dłużej pozostanę śmiertelnikiem, tym słabszy się stanę i tym trudniej będzie mi wrócić do boskiego statusu.
Czy podobnie było te dwa pozostałe razy, kiedy Zeus wyganiał mnie na ziemię? Nie pamiętałem. Zdarzały się nawet takie dni, kiedy nie byłem w stanie przypomnieć sobie smaku ambrozji, imion koni ciągnących mój słoneczny rydwan ani twarzy mojej siostry bliźniaczki Artemidy. (W normalnych okolicznościach to ostatnie uznałbym za błogosławieństwo, ale teraz bardzo za nią tęskniłem. Nie ważcie się jej tego powiedzieć).
Pełzliśmy korytarzem, magiczna Strzała z Dodony brzęczała w moim kołczanie niczym wyciszony telefon, jakby domagała się, żebym ją wyciągnął i porozmawiał.
Starałem się to ignorować.
Ostatnimi razy kiedy prosiłem strzałę o rady, nie była pomocna. Co gorsza, okazywała to archaicznym językiem, z tymi wszystkimi azaliżami i zaprawdami, od których robiło mi się słabo. Nie znoszę archaizowanego języka. Może porozmawiam ze strzałą, kiedy już dotrzemy do Palm Springs. Jeśli dotrzemy do Palm Springs…
Grover zatrzymał się na kolejnym rozwidleniu.
Obwąchał prawą odnogę, a potem lewą. Nozdrza mu drżały jak królikowi, który właśnie wyczuł psa.
Nagle wrzasnął: „Cofnąć się!” i wrzucił wsteczny bieg. Korytarz był tak wąski, że satyr wpadł na mnie, a ja na Meg, która usiadła z pełnym zdumienia jękiem. Zanim zdążyłem zaprotestować, że nie prosiłem o masaż, zatkało mi uszy. Z powietrza wyparowała cała wilgoć. Nade mną przetoczył się gryzący smród – jak odór świeżej smoły na autostradzie w Arizonie – a w oddali przed nami z rykiem wzniosła się ściana żółtego ognia, wybuch czystego gorąca, który urwał się równie szybko, jak się zaczął.
W uszach mi brzęczało… zapewne od zagotowanej w głowie krwi. Usta miałem tak suche, że nie byłem w stanie przełknąć śliny. Nie miałem pewności, czy dygoczę rozpaczliwie tylko ja, czy cała nasza trójka.
– K-co to było? – Zastanawiałem się, dlaczego odruchowo chciałem powiedzieć „kto”. Coś w tym rozbłysku było przerażająco znajome. Miałem wrażenie, że w wiszącym wokół nas drażniącym dymie wyczuwam smród nienawiści, frustracji i głodu.
Czerwona włóczkowa czapeczka Grovera dymiła. Satyr cuchnął spaloną kozią sierścią.
– To – powiedział cicho – oznacza, że jesteśmy blisko. Musimy się pospieszyć.
– Przecież mówiłam – burknęła Meg. – Chodźmy już.
Kopnęła mnie w zadek.
Usiłowałem się podnieść, w każdym razie na tyle, na ile pozwalała ciasnota tunelu. Kiedy ogień zniknął, moja skóra zrobiła się lepka. Korytarz przed nami był ciemny i cichy, jakby chwilę temu wcale nie był szybem pełnym piekielnego ognia, ale spędziłem dość czasu w słonecznym rydwanie, żeby umieć ocenić temperaturę płomieni. Gdyby ten ogień mnie dosięgnął, zostałbym zamieniony w plazmę.
– Musimy iść w lewo – oznajmił Grover.
– Ee… – powiedziałem. – Ten ogień pojawił się właśnie tam.
– To jest też najszybsza droga.
– A może do tyłu? – zaproponowała Meg.
– Ludzie, jesteśmy blisko – upierał się Grover. – Czuję to. Ale zawędrowaliśmy w jego część Labiryntu. Jeśli się nie pospieszymy…
Łiiiiił!
Hałas przetoczył się korytarzem za nami. Chciałem wierzyć, że to tylko jeden z przypadkowych mechanicznych dźwięków, które Labirynt często wydaje: metalowe drzwi kołyszące się na zardzewiałych zawiasach, zabawka na baterię ze sklepu halloweenowego wpadająca do bezdennej otchłani. Ale wyraz twarzy Grovera podpowiadał mi to, co już podejrzewałem: ten dźwięk wydało żywe stworzenie.
Łiiiiił!
Drugi okrzyk był bardziej gniewny i rozległ się bliżej. Nie podobało mi się to, co Grover powiedział o „jego części Labiryntu”. Do kogo odnosiło się to „jego”? Z pewnością nie miałem ochoty włazić do korytarza, w którym czekał nas piekarnik, ale ten krzyk za nami napawał mnie przerażeniem.
– Uciekamy – powiedziała Meg.
– Uciekamy – przytaknął Grover.
Popędziliśmy lewym tunelem. Jedna dobra wiadomość: był nieco większy, więc mogliśmy uciekać przed śmiercią w trochę bardziej komfortowych warunkach. Na następnym rozwidleniu znów skręciliśmy w lewo, a potem natychmiast w prawo. Przeskoczyliśmy nad szybem, wspięliśmy się na schody i pognaliśmy w następny korytarz, ale potwór za nami najwyraźniej nie miał problemu z wyczuwaniem naszego zapachu.
– Łiiiiił! – wrzasnął w ciemności.
Znałem ten głos, ale niedoskonała ludzka pamięć nie była w stanie go określić. Coś, co umie latać. Ale żadna tam milutka papużka falista czy kakadu. Coś raczej z obszarów piekielnych – niebezpieczne, krwiożercze, bardzo szalone.
Znaleźliśmy się w okrągłej komnacie przypominającej dno ogromnej studni. W górę po ścianie z cegły prowadziła spiralą wąska rampa. Nie miałem pojęcia, co może znajdować się na górze. Ale nie widziałem żadnych innych wyjść.
Łiiiiił!
Wrzask zazgrzytał o kości mojego ucha środkowego. Korytarzem za nami poniosło się echo trzepotu skrzydeł – a może słyszałem wiele ptaków? Czy te potwory poruszają się stadami? Kiedyś już się z nimi spotkałem. A niech to, dlaczego nie pamiętam!?
– Co teraz? – zapytała Meg. – Do góry?
Grover wpatrywał się w ciemność nad nami z otwartymi ustami.
– To kompletnie nie ma sensu. Tego nie powinno tu być.
– Grover! – krzyknęła Meg. – Do góry czy nie?
– Tak, do góry!
– Nie – powiedziałem, czując na karku łaskotanie przerażenia. – Nie damy rady. Musimy zablokować ten korytarz.
Meg zmarszczyła czoło.
– Ale…
– Magiczne rośliny! – krzyknąłem. – Szybko!
Jedno mogę powiedzieć o Meg: kiedy potrzebujesz jakiejś roślinnej magii, ona jest odpowiednią osobą. Sięgnęła do sakiewki przy pasie, otwarła paczuszkę nasion i rzuciła je w głąb tunelu.
Grover wyjął fletnię Pana. Zagrał żywą melodię, żeby przyspieszyć wzrost, podczas gdy Meg klęczała przed nasionami z napięciem na twarzy.
Władca dzikiej przyrody i córka Demeter tworzyli znakomity ogrodniczy duet. Nasiona wystrzeliły w krzaki pomidorów. Ich łodyżki rosły, splatając się w wejściu do tunelu. Liście rozwinęły się z niezwykłą prędkością. Pomidory urosły w ogromne czerwone owoce. Tunel był niemal zamknięty, kiedy ciemny pierzasty kształt przedarł się przez otwór w sieci.
Szpony rozorały mój lewy policzek, omal nie trafiając w oko, kiedy ptak przeleciał obok mnie. Stwór krążył po komnacie, skrzecząc triumfalnie, po czym usadowił się na spiralnej rampie trzy metry nad nami i spoglądał w dół okrągłymi złotymi oczami przypominającymi latarki.
Sowa? Nie, to było dwa razy większe niż największe okazy Ateny. Jego upierzenie połyskiwało czernią jak obsydian. Ptaszysko uniosło skórzasty czerwony szpon, otwarło złoty dziób i grubym czarnym jęzorem oblizało z pazurów krew. Moją krew.
Mój wzrok się zamglił. Kolana zrobiły się jak z waty. Ledwie rejestrowałem inne dźwięki dochodzące z tunelu – poirytowane wrzaski, trzepot skrzydeł, kiedy kolejne demoniczne ptaki uderzały o krzewy pomidorów, usiłując przebić się przez zaporę.
Meg pojawiła się obok mnie z błyszczącymi szablami w rękach i ze wzrokiem utkwionym w wielkim, ciemnym ptaszysku nad nami.
– Wszystko w porządku, Apollinie?
– Strega – powiedziałem, ponieważ taka właśnie nazwa wypłynęła z zakamarków mojego nędznego ludzkiego umysłu. – To strega, coś jak sowa sycząca, tylko magiczne.
– Jak mamy to zabić? – zapytała Meg. Jak zawsze praktyczna.
Dotknąłem ran na swojej twarzy. Nie czułem ani policzka, ani palców.
– Cóż, zabicie tego może stanowić pewien problem.
Grover jęknął, kiedy pozostające za pomidorami stregi z wrzaskiem rzuciły się na rośliny.
– Ej, kolejne sześć albo siedem usiłuje się tu dostać. Te pomidory długo ich nie zatrzymają.
– Apollinie, odpowiedz mi natychmiast! – rozkazała Meg. – Co mam zrobić?
Chciałem jej posłuchać. Naprawdę chciałem. Ale miałem problem ze składaniem słów. Czułem się tak, jakby Hefajstos właśnie przeprowadził na mnie jedną ze swoich słynnych operacji wyrywania zęba, a ja pozostawałbym nadal pod wpływem jego nektaru rozweselającego.
– Za-zabicie tego ptaka ściągnie na ciebie klątwę – powiedziałem w końcu.
– A jeśli go nie zabiję? – zapytała Meg.
– Och, wtedy on cię roz-rozczłonkuje, wypije twoją krew i zje twoje ciało. – Uśmiechnąłem się, aczkolwiek miałem wrażenie, że nie powiedziałem nic śmiesznego. – A poza tym nie pozwól, żeby strega cię zadrapała. To cię sparaliżuje!
I w ramach demonstracji zacząłem się chwiać na boki.
Nad nami sowa rozpostarła skrzydła i zanurkowała.2
Teraz jestem walizką
Przyklejoną taśmą do pleców satyra.
Najgorszy. Dzień. Świata
– PRZESTAŃ! – wrzasnął Grover. – Mamy pokojowe zamiary!
Nie zrobiło to wrażenia na ptaku, który zaatakował. Nie trafił satyra w twarz tylko dlatego, że Meg zamachnęła się szablami. Strega zakręciła się, wykonała piruet między ostrzami i wylądowała bez najmniejszego draśnięcia nieco wyżej na rampie.
Łiiiiił!, zaskrzeczał ptak, wygładzając pióra.
– Co masz na myśli, mówiąc, że musisz nas zabić? – zapytał Grover.
Meg skrzywiła się.
– Umiesz z tym rozmawiać?
– No, tak – odparł Grover. – To przecież zwierzę.
– Czemu wcześniej nam nie powiedziałeś, co ona mówi?
– Bo wcześniej tylko wrzeszczała: „Łiiiiił!” – odpowiedział Meg satyr. – A teraz mówi: „Łiiiiił!”, które znaczy, że musi nas zabić.
Usiłowałem poruszyć nogami, które jakby zamieniły się w worki cementu, co wydawało mi się jakoś tam zabawne. Mogłem nadal poruszać rękami i miałem nieco czucia w piersi, ale nie byłem pewny, jak długo to potrwa.
– Może zapytaj ją, dlaczego musi nas zabić – podpowiedziałem.
– Łiiiiił! – zawołał Grover.
Język stregi zaczynał mnie nużyć. Ptak odpowiedział serią pisków i kląskań.
Tymczasem w korytarzu pozostałe ptaki wrzeszczały i uderzały w roślinną sieć. Czarne szpony i złote dzioby zamieniały pomidory w salsę. Zostało nam najwyżej kilka minut, póki nie przedrą się przez sieć i nas nie pozabijają, ale przecież ich ostre jak brzytwy dzioby na pewno były milutkie!
Grover załamał ręce.
– Ona mówi, że wysłano ją, żeby wypiła naszą krew, zjadła nasze mięso i wypatroszyła nas, kolejność obojętna. Mówi, że jej przykro, ale to rozkaz od samego cesarza.
– Głupi cesarze – burknęła Meg. – Od którego?
– Nie wiem – odrzekł Grover. – Strega nazywa go po prostu łiiiiił.
– Umiesz przetłumaczyć „wypatroszyć” – zauważyła Meg – ale nie potrafisz przełożyć imienia cesarza?
Osobiście nie przeszkadzało mi to. Odkąd opuściliśmy Indianapolis, bez przerwy zastanawiałem się nad Mroczną Przepowiednią, którą dostaliśmy w jaskini Trofoniosa. Spotkaliśmy już Nerona i Kommodusa, a ja miałem straszliwe podejrzenia co do tego, kim może być trzeci z cesarzy, z którym spotkanie dopiero nas czekało. W tej chwili nie łaknąłem potwierdzenia. Euforia wywołana przez jad stregi zaczynała opadać. Nie potrzebowałem więcej powodów, żeby płakać z rozpaczy. Ptak zapikował w stronę Meg, która zrobiła unik i zamachnęła się szablą na pióra w jego ogonie, kiedy przelatywał obok niej. Nieszczęsna strega poleciała na ścianę, uderzyła łbem w cegły i rozpadła się w chmurę potwornego pyłu i piór.
– Meg! – zawołałem. – Mówiłem, żebyś ich nie zabijała! Dosięgnie cię klątwa!
– Nie zabiłam jej. Popełniła samobójstwo za pomocą ściany.
– Obawiam się, że Mojry mogą mieć inne zdanie.
– No to im nie mówmy.
– Ej, ludziki? – Grover wskazał na pomidory, które zdecydowanie przerzedziły się pod naporem szponów i dziobów. – Skoro nie możemy zabijać streg, to może wzmocnimy zaporę?
Uniósł fletnię i zagrał. Meg zamieniła szable z powrotem w pierścionki. Wyciągnęła ręce ku krzakom pomidorów. Łodygi wzmocniły się, a korzenie mocniej chwyciły kamiennego podłoża, ale była to przegrana bitwa. Zbyt wiele ptaków uderzało teraz z drugiej strony, rozrywając nowe rośliny, jak tylko się pojawiały.
– Niedobrze. – Meg cofnęła się chwiejnie, twarz miała zlaną potem. – Niewiele więcej zrobimy bez gleby i słońca.
– Masz rację. – Grover popatrzył w górę, mierząc spojrzeniem rampę i wbijając wzrok w ciemność. – Już prawie jesteśmy na miejscu. Gdybyśmy zdołali dostać się na górę, zanim stregi się przedrą…
– No to wspinamy się – oznajmiła Meg.
– Hej? – jęknąłem żałośnie. – Macie tu sparaliżowanego byłego boga.
Grover zrobił minę do Meg.
– Taśma klejąca?
– Taśma klejąca – potaknęła.
Niech bogowie strzegą mnie przed herosami z taśmą klejącą. A herosi zawsze mają ją przy sobie. Meg wyciągnęła rolkę z kieszeni przy swoim ogrodniczym pasie. Ustawiła mnie w pozycji siedzącej, plecy w plecy z Groverem, po czym zabrała się do sklejania mnie z satyrem, jakbym był plecakiem.
Z pomocą Meg Grover zdołał wstać na nogi, wymachując mną tak, że przed oczami migały mi przypadkowe widoki ścian i podłoża, twarzy Meg i moich własnych sparaliżowanych nóg.
– Ee, Grover? – zagadnąłem. – Masz dość siły, żeby zanieść mnie na samą górę?
– Satyrowie są znakomitymi wspinaczami – wydyszał.
Ruszył wąską rampą, a moje sparaliżowane nogi ciągnęły się za nami. Meg szła z tyłu, oglądając się co chwilę na szybko marniejące pomidory.
– Apollinie – powiedziała. – Opowiedz mi o stregach.
Zacząłem poszukiwania w umyśle, usiłując wyłowić cenne drobiny spośród mułu.
– To… To ptaki złego omenu – odrzekłem. – Kiedy się pokazują, dzieje się coś złego.
– Ba – parsknęła Meg. – Co jeszcze?
– No, zazwyczaj żywią się młodymi i słabymi. Dziećmi, starcami, sparaliżowanymi bogami… No wiesz. Mnożą się w najwyższych partiach Tartaru. Podejrzewam też z dużą dozą prawdopodobieństwa, że nieszczególnie nadają się na zwierzątka domowe.
– Jak je odpędzić? – zapytała. – Skoro nie możemy ich zabijać, to jak je powstrzymamy?
– N-nie wiem.
Meg westchnęła z frustracją.
– Porozmawiaj ze Strzałą z Dodony. Może ona coś wie. Ja spróbuję kupić nam nieco czasu.
Zbiegła z powrotem w dół rampy.
Rozmowa ze strzałą była idealnym sposobem na uczynienie tego dnia jeszcze gorszym, ale rozkaz to rozkaz, a kiedy Meg mi rozkazuje, nie mogę się sprzeciwić. Sięgnąłem na ramię, przetrząsnąłem kołczan i wyciągnąłem magiczny bełt.
– Cześć, o Przemądra i Potężna Strzało – powiedziałem. (Zawsze dobrze jest zaczynać od pochlebstwa).
DŁUGO NIE OGLĄDAŁY CIĘ OCZY MOJE – zaintonowała strzała. – PRZEZ DNI NIEZLICZONE USIŁOWAŁAM PRZEMÓWIĆ DO CIEBIE.
– Najwyżej dwie doby – odparłem.
ZAPRAWDĘ, CZAS ZDA SIĘ PEŁZNĄĆ, KIEDYŚ W KOŁCZANIE ZAMKNIONY. SAM POPRÓBUJ, A ZOCZYSZ, CZYLIŻ CI SIĘ SPODOBA.
– Dobra. – Powstrzymałem się od pokusy dania jej klapsa. – Co możesz mi powiedzieć o stregach?
MUS MI ROZMÓWIĆ SIĘ Z TOBĄ… NIE ODKŁADAJ TELEFONU. STREGI? CZEMUŻ TO O NICH PRAGNIESZ ZE MNĄ ROZMOWY?
– Ponieważ one zamierzają nas uśmier… zabić.
FUJ! – jęknęła strzała. – WYSTRZEGAJ SIĘ TAKICH OPAŁÓW!
– Nigdy by mi to nie przyszło na myśl – odparłem. – Masz jakieś sensowne informacje na temat streg, o Przemądry Pocisku?
Strzała zabrzęczała, zapewne usiłując się połączyć z Wikipedią. Ona zawsze zaprzecza, jakoby korzystała z internetu. Więc może to tylko zbieg okoliczności, że zawsze działa lepiej, kiedy jesteśmy w strefie darmowego wi-fi.
Grover dzielnie dźwigał moje nieszczęsne śmiertelne ciało po rampie. Fukał i stękał, stawiając nogi niebezpiecznie blisko krawędzi. Posadzka komnaty znajdowała się teraz jakieś piętnaście metrów pod nami – wystarczająco daleko, żeby zaliczyć miły śmiertelny upadek. Widziałem, jak Meg tam na dole kręci się, mruczy do siebie i potrząsa kolejnymi paczuszkami z nasionami.
Nad nami rampa ciągnęła się w nieskończoność. Cokolwiek czekało na samej górze – zakładając, że była jakaś sama góra – tonęło w mroku. Uważałem za wyjątkowo nieuprzejme ze strony Labiryntu, że nie zadbał o montaż windy albo choćby porządnej poręczy. Jak niepełnosprawni herosi mogli mieć zabawę z tą konkretną śmiertelną pułapką?
W końcu Strzała z Dodony ogłosiła wyrok:
STREGI SĄ GROŹNE.
– Po raz kolejny – powiedziałem – twoja mądrość rozświetla mroki.
STUL GŁUPI DZIÓB – odparła strzała. – PTAKI ZABITYMI BYĆ MOGĄ, CHOĆ KLĄTWĘ TO ŚCIĄGA NA ZABÓJCĘ I SPRAWIA, ŻE WIĘCEJ STREG SIĘ ZJAWI.
– Tak, tak. Co jeszcze?
– Co ona mówi? – zapytał Grover między kolejnymi jękami.
Do licznych irytujących cech strzały należy także to, że przemawia jedynie w moim umyśle, więc nie tylko wyglądam jak wariat, kiedy z nią rozmawiam, ale muszę też bez przerwy przekazywać jej bełkot kompanom.
– Na razie przeszukuje Google – odpowiedziałem mu. – Może, o Strzało, zdołałabyś przeprowadzić wyszukiwanie logiczne. „Strega + pokonywać”.
NIE BĘDĘ OSZUKIWAĆ! – ryknęła strzała.
Po czym była cicho przez chwilę wystarczającą, żeby wpisać: „Strega + pokonywać”.
PTAKI ODGONIĆ MOŻESZ ZA POMOCĄ FLAKÓW WIEPRZOWYCH – oznajmiła. – MASZ JE PRZY SOBIE?
– Grover! – zawołałem przez ramię. – Masz może przy sobie flaki wieprzowe?
– Co? – Odwrócił się, co nie było najlepszym sposobem na to, żeby mnie zobaczyć, ponieważ byłem przyczepiony do jego pleców. Prawie otarłem nos o ceglaną ścianę. – Czemu miałbym mieć przy sobie flaki wieprzowe? Jestem wegetarianinem!
Meg wspięła się ku nam po rampie.
– Ptaki prawie się przedarły – złożyła raport. – Spróbowałam z innymi roślinami. Usiłowałam wezwać Śliwkę… – Głos jej się załamał.
Odkąd weszliśmy do Labiryntu, nie była w stanie przywołać swojego śliwkowego duszka, który nieźle walczy, ale bywa kapryśny co do tego, kiedy się pojawia. Podejrzewałem, że podobnie jak pomidory Śliwka nie radzi sobie dobrze pod ziemią.
– Strzało z Dodony, co jeszcze?! – krzyknąłem do jej grotu. – Musi być coś oprócz flaków wieprzowych, co odgoni stregi!
CZEKAJ – odrzekła strzała. – ZAISTE! NADA SIĘ I CHRÓŚCINA JAGODNA.
– Godna czego? – zapytałem.
Za późno.
Pod nami rozległ się krwiożerczy wrzask i ptaki przedarły się przez barykadę z pomidorów, zalewając komnatę.3
Stregi są straszne
Tak, zaprawdę powiadam wam
Strasznie straszne są stregi
– NADLATUJĄ! – wrzasnęła Meg.
Prawdę mówiąc, ilekroć chcę, żeby mówiła o czymś ważnym, ona się zamyka. Ale kiedy stoimy twarzą w twarz z oczywistym zagrożeniem, zdziera płuca, wrzeszcząc: „Nadchodzą!”.
Grover przyspieszył kroku, wykazując się iście heroiczną siłą, kiedy pędził po rampie, wlekąc za sobą mój bezwładny, oklejony taśmą zewłok.
Za mną rozciągał się wspaniały widok na stregi, które wypadły z mroku, świecąc żółtymi oczami niczym monety w sadzawce. Tuzin? Więcej? Zważywszy, ile kłopotów narobiła nam jedna strega, nie chciałem wypróbowywać naszych sił przeciwko całemu stadu, zwłaszcza że stanowiliśmy w tej chwili łatwy cel na wąskim i śliskim podeście.
Wątpiłem, czy Meg zdoła doprowadzić wszystkie te ptaki do popełnienia samobójstwa za pomocą wpadania łbami na ścianę.
– Chróścina jagodna! – krzyknąłem. – Strzała powiedziała, że chróścina odpędza stregi.
– To jest roślina. – Grover dyszał ciężko. – Chyba kiedyś jadłem jej owoc.
– Strzało – powiedziałem. – Co to jest chróścina jagodna?
NIE WIEM! TO, ŻEM SIĘ NARODZIŁA W GAJU, NIE CZYNI ZE MNIE OGRODNIKA!
Schowałem ją z niesmakiem z powrotem do kołczanu.
– Kryj mnie, Apollinie. – Meg włożyła mi w rękę jedną ze swoich szabli, po czym zaczęła grzebać w ogrodniczym pasie, rzucając nerwowe spojrzenia na wznoszące się ku nam stregi.
Nie bardzo wiedziałem, czego właściwie oczekiwała ode mnie w kwestii krycia. Marny ze mnie szermierz, nawet kiedy nie jestem przyklejony do grzbietu satyra i nie mam do czynienia z przeciwnikami, którzy przeklinają każdego, kto ich zabije.
– Grover! – wrzasnęła Meg. – Możemy wymyślić, jaki to rodzaj rośliny, ta chróścina?
Rozerwała przypadkową saszetkę i rzuciła nasiona w pustkę. Wybuchły jak podgrzany popcorn i utworzyły ziemniaki wielkości granatów z liściastymi, zielonymi łodygami. Spadły między stado ptaków, uderzając niektóre z nich i powodując zdumione skrzeczenie, ale ptaki nadal nadlatywały.
– To są bulwy – wydyszał Grover. – A chróścina to chyba drzewo owocowe.
Meg otwarła kolejną torebkę. Zasypała stregi lawiną krzaków z zielonymi owocami. Ptaki po prostu je ominęły.
– Winogrona? – zapytał Grover.
– Agrest – odparła Meg.
– Jesteś pewna? – zdziwił się. – Kształt liści…
– Grover! – warknąłem. – Ograniczmy się do botaniki militarnej. Co to jest…? NURA!
Teraz, miły czytelniku, sam osądź. Czy ja zadałem pytanie: „Co to jest NURA?”. Oczywiście, że nie. Pomimo późniejszego narzekania Meg usiłowałem ostrzec ją, że znajdująca się najbliżej strega pędzi prosto w kierunku jej twarzy.
Meg nie zrozumiała tego ostrzeżenia, co nie było moją winą.
Zamachnąłem się pożyczoną szablą, usiłując ochronić moją młodą przyjaciółkę. Tylko to, że nie umiem celować, oraz szybki refleks Meg uchroniły ją przed dekapitacją.
– Przestań! – wrzasnęła, odrzucając ptaszysko w bok drugą szablą.
– Chciałaś, żebym cię krył! – zaprotestowałem.
– Nie miałam na myśli… – Krzyknęła z bólu i zachwiała się, a w jej prawym udzie pojawiła się paskudna rana.
Następnie wszyscy utonęliśmy we wściekłej fali szponów, dziobów i czarnych skrzydeł. Meg wymachiwała na oślep szablą. Strega rzuciła się na moją twarz i omal nie wydarła mi oczu szponami, kiedy Grover zrobił coś niespodziewanego – wrzasnął.
„Co w tym zaskakującego? – zapytacie. – Kiedy jest się otoczonym przez patroszące trzewia ptaki, każdy by krzyczał”.
To prawda. Ale dźwięk, który wydobył się z ust satyra, nie był zwykłym krzykiem.
Poniósł się po komnacie niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby, rozrzucając ptaki na wszystkie strony, wstrząsając kamieniami i napełniając mnie zimnym, irracjonalnym strachem.
Gdybym nie był przyklejony do pleców satyra, uciekłbym. Zeskoczyłbym z rampy, byle znaleźć się jak najdalej od tego dźwięku. Ponieważ nie mogłem tego zrobić, rzuciłem szablę Meg i zatkałem sobie uszy rękami. Meg, leżąca wyprostowana na podeście, krwawiąca i niewątpliwie już częściowo sparaliżowana jadem stregi, zwinęła się w kłębek i ukryła głowę w ramionach.
Sowy uciekły w mrok.
Serce waliło mi jak młotem. Czułem przypływ adrenaliny. Potrzebowałem kilku głębokich oddechów, zanim byłem w stanie mówić.
– Grover, czy ty właśnie przyzwałeś panikę?
Nie widziałem jego twarzy, ale czułem, że satyr dygocze. Leżał na rampie, na boku, w taki sposób, że ja miałem przed sobą ścianę.
– Nie zamierzałem. – Głos Grovera brzmiał chrapliwie. – Nie robiłem tego od lat.
– Pa-panikę? – zapytała Meg.
– Krzyk zaginionego boga Pana – odparłem. Nawet samo wymówienie jego imienia napełniło mnie smutkiem. Ach, ileż to razem przeżyliśmy w dawnych czasach, bóg natury i ja, tańcząc i imprezując w dziczy! Pan był pierwszej klasy imprezowiczem. A potem ludzie zniszczyli większość dzikiej przyrody i Pan rozpłynął się w nicość. Ech, wy, ludzie. To przez was bogowie nie mają mnóstwa miłych rzeczy. – Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek oprócz Pana posługiwał się tą mocą. Jak zdołałeś to zrobić?
Grover wydał dźwięk, który był po trochu szlochem, a po trochu westchnieniem.
– To długa historia.
Meg jęknęła.
– W każdym razie pozbyłeś się tych ptaków. – Usłyszałem, jak drze materiał, zapewne robiąc bandaż na swoją nogę.
– Jesteś sparaliżowana? – zapytałem.
– Aha – mruknęła. – Od pasa w dół.
Grover poprawił uprząż z taśmy klejącej.
– Ja jestem cały, ale wykończony. Ptaki wrócą, a ja teraz nijak nie zdołam wynieść was na górę.
Nie miałem co do tego wątpliwości. Krzyk Pana potrafił wystraszyć prawie wszystko, ale wymagał też sporo magii. Ilekroć Pan go używał, musiał następnie uciąć sobie trzydniową drzemkę.
Gdzieś w dole echo wrzasków streg niosło się po Labiryncie. Ich skrzeczenie brzmiało, jakby już zmieniało się z przerażonego: „Uciekajmy!” w skonfundowane: „Dlaczego właściwie uciekamy?”.
Usiłowałem uwolnić nogę. Ku memu zdziwieniu czułem teraz palce w skarpetkach.
– Czy ktoś może mnie odciąć? – zapytałem. – Działanie jadu chyba słabnie.
Pozostając w pozycji horyzontalnej, Meg posłużyła się szablą, żeby wydostać mnie ze zwojów taśmy klejącej. Teraz wszyscy troje siedzieliśmy w rządku plecami do ściany – trójka spoconych, smutnych, żałosnych przynęt na stregi, oczekujących na śmierć. Pod nami skrzeczenie ptaków zagłady stawało się coraz głośniejsze. Wkrótce wrócą, jeszcze bardziej rozzłoszczone niż wcześniej. Jakieś piętnaście metrów nad nami, co stało się teraz widoczne w poświacie rzucanej przez szable Meg, rampa kończyła się sklepieniem z cegieł.
– To by było tyle w kwestii wyjścia – powiedział Grover. – Byłem przekonany… Ten szyb wygląda zupełnie jak… – Pokręcił głową, jakby nie był w stanie przekazać nam, na co miał nadzieję.
– Nie zamierzam tu umierać – burknęła Meg.
Jej wygląd świadczył o czymś zupełnie przeciwnym. Miała zakrwawione knykcie i poocierane kolana. Zielona sukienka, ukochany prezent od mamy Percy’ego Jacksona, wyglądała jak drapak dla tygrysa szablozębnego. Meg oddarła kawałek lewej nogawki legginsów i posłużyła się nim do zatamowania krwi na udzie, ale materiał już przesiąknął.
Mimo to miała zadziorną minę. Cyrkonie nadal połyskiwały w kącikach jej kocich oprawek. Przekonałem się już nieraz, że nie należy spisywać Meg McCaffrey na straty, póki jej cyrkonie błyszczą.
Poszperała w swoich saszetkach z nasionami, krzywiąc się na widok etykietek.
– Róże. Żonkile. Kabaczki. Marchewka.
– Nie… – Grover bębnił pięścią we własne czoło. – Chróścina jest raczej… drzewem kwitnącym. Uch, powinienem to wiedzieć.
Rozumiałem doskonale jego problemy z pamięcią. Ja powinienem wiedzieć mnóstwo rzeczy: jakie są słabe strony streg, gdzie znajduje się najbliższe wyjście z Labiryntu, znać na pamięć numer prywatnej komórki Zeusa, żeby zadzwonić i błagać go o życie. Ale mój umysł był pusty. Nogi zaczęły mi drżeć – może był to znak, że wkrótce znów będę mógł chodzić – ale to mnie nie pocieszało. Nie miałem dokąd iść, mogłem co najwyżej wybierać, czy chcę umrzeć tu, na górze tej komnaty, czy na jej dole.
Meg nadal przebierała w saszetkach.
– Brukiew, glicynia, ognik, truskawki…
– Truskawki! – Grover wrzasnął tak głośno, jakby chciał wydać z siebie kolejny podmuch paniki. – To jest to! Chróścina to drzewko truskawkowe!
Meg zmarszczyła brwi.
– Truskawki nie rosną na drzewach. To genus Fragaria z rodziny różowatych.
– Tak, tak, wiem o tym! – Grover wymachiwał rękami, jakby nie był w stanie dość szybko wyrzucać z siebie słów. – A chróścina to rodzina wrzosowatych, ale…
– O czym wy właściwie mówicie? – zapytałem ostro. Zastanawiałem się, czy używają tego samego wi-fi co Strzała z Dodony, żeby sprawdzać informacje na jakimś serwisie botanicznym. – Zaraz umrzemy, a wy kłócicie się o rodzaje roślin?
– Fragaria może być dość bliska! – upierał się Grover. – Owoce chróściny wyglądają jak truskawki. Dlatego właśnie nazywa się ją drzewkiem truskawkowym. Kiedyś znałem driadę chróścinową. Długo się o to spieraliśmy. A poza tym jestem specjalistą od hodowli truskawek. Jak wszyscy satyrowie z Obozu Herosów!
Meg wpatrywała się z powątpiewaniem w saszetkę z nasionami truskawek.
– No, nie wiem.
Gdzieś w dole tuzin streg wyskoczył z wejścia do tunelu, skrzecząc zgodnym chórem jakąś pieśń przygotowawczą przed patroszeniem.
– SPRÓBUJCIE Z TĄ FLAGOWĄ ARIĄ! – wrzasnąłem.
– Fragarią – poprawiła mnie Meg.
– NIEWAŻNE!
Zamiast cisnąć nasiona truskawki w otchłań, Meg otwarła paczuszkę i zaczęła je wysypywać na krawędź rampy w irytująco powolnym tempie.
– Pospiesz się. – Zacząłem szukać łuku. – Mamy jakieś pół minuty.
– Zaczekaj. – Meg wysypała ostatnie nasionka.
– Ćwierć minuty!
– Chwila. – Meg odrzuciła torebkę. Uniosła dłonie nad nasionami, jakby zamierzała grać na keyboardzie (co, nawiasem mówiąc, w ogóle jej nie wychodzi, mimo że usiłowałem ją uczyć).
– Dobra – powiedziała. – Gotowe.
Grover uniósł piszczałkę i zagrał szaleńczą wersję Strawberry Fields Forever w trzykrotnie szybszym tempie. Zapomniałem o łuku i chwyciłem ukulele, przyłączając się do satyra. Nie wiedziałem, czy to pomoże, ale jeśli miałem zostać rozerwany na strzępy, to chciałem przynajmniej odejść, grając kawałek Beatlesów.
W chwili kiedy fala streg miała w nas uderzyć, nasiona eksplodowały jak bateria fajerwerków. Zielone wstęgi wyskoczyły w pustkę, zahaczając się o przeciwległą ścianę i tworząc szereg pnączy, które przypominały mi struny gigantycznej lutni. Ptaki mogły bez trudu przefrunąć między nimi, ale autentycznie oszalały, kręcąc się, by wyminąć rośliny, i zderzając się ze sobą w powietrzu.
Wici tymczasem stawały się coraz grubsze, pojawiły się liście, potem rozkwitły białe kwiaty i dojrzały truskawki, napełniając powietrze słodkim zapachem.
Komnata zatrzęsła się. Gdziekolwiek rośliny dotykały ściany, cegły pękały i rozpadały się, otwierając przed truskawkami powierzchnię, na której mogły się łatwiej zakorzenić.
Meg zdjęła dłonie z wyimaginowanej klawiatury.
– Czy Labirynt… nam pomaga?
– Nie mam pojęcia! – krzyknąłem, brzdąkając beznadziejnie dominantę septymową. – Ale nie przestawajmy!
Z niewiarygodną prędkością truskawki rozrosły się po ścianach falą zieleni.
Myślałem właśnie: Rany, do czego te rośliny byłyby zdolne w świetle słonecznym!, kiedy kopuła sklepienia pękła niczym skorupka jajka. Ciemność przecięły jaskrawe promienie. Z góry poleciał gruz, uderzając w ptaki i przerywając wici truskawek (które w przeciwieństwie do streg niemal natychmiast odrastały).
Kiedy tylko światło dosięgło ptaków, te zaskrzeczały i rozpadły się w proch.
Grover opuścił fletnię. Ja odłożyłem ukulele. Patrzyliśmy z fascynacją, jak rośliny rosną dalej, splatając się ze sobą, aż utworzyły truskawkową trampolinę rozciągającą się nad całym pomieszczeniem u naszych stóp.
Sufit rozpadł się, ukazując jaskrawobłękitne niebo. Do szybu wpadło suche, gorące powietrze niczym podmuch z otwartego pieca.
Grover uniósł twarz do światła. Pociągnął nosem, a na jego policzkach zalśniły łzy.
– Coś ci się stało? – zapytałem.
Wbił we mnie wzrok. Rozpacz na jego twarzy była jeszcze boleśniejszym widokiem niż światło słoneczne.
– Zapach truskawek nagrzanych słońcem – odparł. – Jak w Obozie Herosów. To już tak długo…
Poczułem nieznany mi ucisk w sercu. Poklepałem Grovera po kolanie. Nie spędziłem zbyt wiele czasu w ośrodku treningowym dla greckich herosów na Long Island, ale rozumiałem, co czuje. Zastanawiałem się, jak radzą sobie tam moje dzieci: Kayla, Will, Austin. Przypomniało mi się, jak siedzieliśmy przy ognisku, śpiewając Była sobie raz Chimera i jedząc pianki pieczone na patykach. Tego rodzaju poczucie doskonałego koleżeństwa jest rzadkie, nawet w nieśmiertelnym życiu.
Meg oparła się o ścianę. Jej twarz była w ziemistym kolorze, oddech miała urywany.
Pogrzebałem w kieszeniach i znalazłem ułamany kawałek ambrozji zawinięty w serwetkę. W moim obecnym stanie zjedzenie pokarmu bogów mogłoby wywołać samozapłon. Niestety Meg, jak się przekonałem, zazwyczaj nie miała ochoty na ambrozję.
– Jedz. – Wcisnąłem jej serwetkę do ręki. – Dzięki temu paraliż szybciej minie.
Zacisnęła szczęki, jakby chciała wrzasnąć: „NIE CHCĘ!”, po czym najwyraźniej uznała, że działające nogi to dobry pomysł. Zaczęła pogryzać ambrozję.
– Co jest na górze? – zapytała, spoglądając ze zmarszczonymi brwiami na błękitne niebo.
Grover otarł łzy z policzków.
– Udało nam się. Labirynt zaprowadził nas dokładnie do naszej bazy.
– Naszej bazy? – Ucieszyłem się, że mamy bazę. Miałem nadzieję, że oznacza to bezpieczeństwo, miękkie łóżko, a może nawet ekspres do kawy.
– Aha. – Grover przełknął nerwowo ślinę. – Zakładając, że coś jeszcze z niej zostało. Chodźmy, przekonajmy się.