- promocja
Labirynt śmierci - ebook
Labirynt śmierci - ebook
Doskonała powieść, w której mroczna atmosfera skrywa morderstwa, pytania o istnienie Boga i naturę rzeczywistości.
Na planetę Delmak-O przybywa czternaścioro obcych sobie ludzi. Żaden z niech nie może ufać drugiemu, a śmierć może uderzyć w każdej chwili. Nie znają czekających ich zadań, a awaria przekaźnika wyklucza możliwość sprowadzenia pomocy. Wkrótce staje się dla nich jasne, że są obiektem jakiegoś doświadczenia. Na rozległej planecie uwagę przyciąga budynek kryjący tajemnice pchające kolonistów ku paranoi. Ginie pierwsze z nich. Bóg albo nie istnieje, albo postanawia unicestwić swoje stworzenia.
Doskonała powieść, w której mroczna atmosfera skrywa morderstwa, pytania o istnienie Boga i naturę rzeczywistości.
Dick prowadzi nas przez rzeczywistość i szaleństwo, życie i śmierć, grzech i zbawienie… jest naszym własnym Borgesem. Ursula K. Le Guin
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-863-2 |
Rozmiar pliku: | 777 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak zwykle praca okropnie go nudziła. Właśnie dlatego w ubiegłym tygodniu poszedł do kabiny łączności statku i podłączył przewody nadajnika do elektrod, które miał wszczepione na stałe do szyszynki. Jego modlitwa pobiegła przewodami do nadajnika, a stamtąd do najbliższego z sieci przekaźników. Od kilku dni obijała się po całej Galaktyce, trafiając przy okazji – miał nadzieję – na jedną z boskich planet.
Modlitwa była bardzo prosta. „Ta cholerna robota w dziale inwentaryzacji okropnie mnie nudzi. To uciążliwa praca, bo statek jest za duży, a w dodatku przeludniony. Jestem bezużytecznym modułem zastępczym. Czy mógłbyś mi pomóc znaleźć coś bardziej twórczego i rozwijającego?” Modlitwę skierował, ma się rozumieć, do Orędownika. Gdyby nie przyniosła rezultatu, zaadresowałby ją do Konstruktora.
Ale modlitwa nie zawiodła.
– Zostaje pan przeniesiony, Tallchief – oznajmił szef, wchodząc do jego służbowej komórki. – Co pan na to?
– Nadam modlitwę dziękczynną – odparł Ben i poczuł się bardzo podniesiony na duchu. Każdy czuł się podniesiony na duchu, kiedy jego modlitwa została wysłuchana. – Kiedy mam się przenieść? Zaraz?
Nigdy nie ukrywał niechęci do szefa, a teraz miał po temu jeszcze mniej powodów niż kiedykolwiek.
– Benie Tallchief – odparł jego zwierzchnik – modlitwa jest jak modliszka.
– Pan nigdy się nie modli? – zapytał ze zdziwieniem Ben.
– Tylko w ostateczności. Cenię ludzi radzących sobie ze swoimi problemami bez niczyjej pomocy. Tak czy inaczej polecenie przeniesienia jest ważne. – Rzucił dokument na biurko Bena. – Mała kolonia na planecie Delmak-O. Nigdy o niej nie słyszałem, ale przypuszczam, że dowie się pan wszystkiego, gdy się pan tam zjawi. – Zmierzył Bena zamyślonym spojrzeniem. – Ma pan prawo wziąć jeden z nosaczy statku. Opłata wynosi trzy srebrne dolary.
– Zgoda – powiedział Ben i wstał, ściskając dokument w dłoni.
Pojechał ekspresową windą do kabiny łączności, tylko po to, by się przekonać, że nadajnik jest zapchany bieżącymi sprawami statku.
– Będziecie mieli później trochę czasu? – zapytał głównego radiooperatora. – Mam jeszcze jedną modlitwę, ale nie chcę wam blokować sprzętu, jeśli go potrzebujecie.
– Roboty po uszy do końca dnia – odparł radiooperator. – Słuchaj no, koleś, chyba nadaliśmy ci modlitwę w zeszłym tygodniu, prawda? Nie wystarczy ci?
W każdym razie przynajmniej próbowałem, pomyślał Tallchief, opuszczając nadajnik i jego zapracowaną obsługę i wracając do kwatery. Gdyby mnie kiedyś pytali, powiem, że robiłem, co mogłem, ale wszystkie kanały były jak zwykle zajęte sprawami służbowymi.
Czuł, jak narasta w nim oczekiwanie: wreszcie jakaś twórcza praca, i to akurat wtedy, kiedy najbardziej jej potrzebował. Jeszcze kilka tygodni tutaj, rozmyślał, a znowu przyssałbym się do butelki, jak w dawnych, godnych pożałowania czasach. Właśnie dlatego mi to dali, doszedł do wniosku. Wiedzieli, że jeszcze trochę, a nie wytrzymam. Pewnie bym wylądował w areszcie pokładowym, razem z innymi. Ilu ich tam jest? Zdaje się, że dziesięciu. Niedużo jak na statek tej wielkości, w dodatku z takimi surowymi przepisami.
Z górnej szuflady szafki wyjął nie napoczętą butelkę szkockiej i odkręcił zakrętkę. Mała libacja, pomyślał, nalewając alkohol do papierowego kubka. Uroczystość. Bogowie lubią takie ceremonie. Wypił whisky i ponownie napełnił kubek.
Żeby jeszcze bardziej uświetnić tę chwilę, wyjął – co prawda z ociąganiem – swój egzemplarz Księgi; było to tanie, paperbackowe wydanie Jak w wolnej chwili powstałem z martwych, co i Tobie może się udać A.J. Specktowsky’ego, jedyne, jakie kiedykolwiek miał, co tłumaczyło jego przywiązanie do książki. Otworzywszy ją na chybił trafił (bardzo zalecana metoda), przeczytał kilka znajomych akapitów apologii pro vita sua wielkiego XXI-wiecznego komunistycznego teologa.
Bóg nie jest niczym nadnaturalnym. Stanowił pierwszy i zarazem najbardziej naturalny sposób zaistnienia czegokolwiek.
To prawda, pomyślał Ben Tallchief. Jak dowiodły późniejsze badania teologiczne, Specktowsky był zarówno prorokiem, jak i logikiem; wszystkie jego przepowiednie prędzej lub później znalazły potwierdzenie w rzeczywistości. Oczywiście, pozostało jeszcze sporo nie wyjaśnionych zagadnień… Na przykład przyczyna powstania Konstruktora (chyba że ktoś był gotów zadowolić się poglądem głoszonym przez Specktowsky’ego, że istoty tej klasy powstawały same z siebie, poza czasem, a tym samym poza zasięgiem związku przyczynowo-skutkowego). Jednak większość odpowiedzi znajdowała się na tych, wielokrotnie powielanych, stronach.
W miarę zataczania coraz szerszych kręgów moc, dobro i wiedza Boga wyraźnie słabły, tak że na obrzeżu największego kręgu jego dobro i wiedza były już bardzo słabe – zbyt słabe, żeby mógł obserwować Niszczyciela Formy, powołanego do życia podczas boskiego aktu tworzenia kształtów. Pochodzenie Niszczyciela Formy nie jest jasne; nie można na przykład jednoznacznie stwierdzić, czy (po pierwsze) stanowił od początku odrębną istotę, zdolną, jak sam Bóg, do aktu samokreacji, czy (po drugie) stanowi tylko jeden z jego aspektów, a tym samym…
Ben przestał czytać. Siedział, popijając whisky i trąc ze znużeniem czoło. Miał czterdzieści dwa lata i już wiele razy przeczytał całą Księgę. Jego życie, choć długie, nie dodało zbyt wiele do zawartych w niej treści, przynajmniej do tej pory. Wykonywał wiele zawodów, wywiązując się rzetelnie ze swoich obowiązków, ale nigdy nie poświęcając się im całkowicie. Może teraz mi się uda, pomyślał. W tym nowym miejscu. Może to jest moja wielka szansa.
Czterdzieści dwa lata. Jego wiek zdumiewał go już od dosyć dawna, a zawsze kiedy tak siedział, usiłując zrozumieć, co się stało z młodym, szczupłym, dwudziestoletnim mężczyzną, mijał kolejny rok, który trzeba było dopisać do rachunku; suma ciągle rosła, a on wciąż nie potrafił skojarzyć jej ze swoją osobą. W dalszym ciągu myślał o sobie jako o młodzieńcu, a kiedy zdarzało mu się zobaczyć swoją twarz na bardziej aktualnej fotografii, okupywał to ciężkim wstrząsem psychicznym. Właśnie dlatego używał do golenia maszynki elektrycznej, nie chcąc się oglądać w lustrze w łazience. Ktoś zabrał mi mój prawdziwy wygląd i podstawił to, myślał od czasu do czasu. Cóż, czasem tak bywa, westchnął z głębi piersi.
Spośród swoich wielu jałowych zajęć lubił tylko jedno i do tej pory dość często powracał do niego we wspomnieniach. W roku 2105 obsługiwał radiowęzeł nadający muzykę na ogromnym statku wiozącym kolonistów na jedną z planet w systemie Deneba. W magazynie taśm znalazł nagrania wszystkich symfonii Beethovena, wymieszane na chybił trafił z orkiestrową wersją Carmen i utworami Delibesa; odtwarzał Piątą, swoją ulubioną, nieskończenie wiele razy, nasączając jej dźwiękami wydobywającymi się z głośników wszystkie, nawet najbardziej odległe pomieszczenia statku. O dziwo, nikt nie protestował, więc Ben słuchał jej do upojenia, ale po pewnym czasie przeniósł uczucia na Siódmą, a wreszcie, w pełnym uniesienia końcowym okresie podróży, na Dziewiątą, której już nigdy nie zdradził.
Może jedyne, czego mi trzeba, to sen, pomyślał. Życie w półśnie, z niewyraźnymi, zamazanymi szczegółami, przy wtórze cichych dźwięków muzyki Beethovena.
Nie, postanowił, chcę być! Chcę działać i coś osiągnąć. Z każdym rokiem staje się to dla mnie coraz ważniejsze i z każdym rokiem coraz dalej mi ucieka. Najważniejszą cechą Konstruktora jest to, że potrafi wszystko odnowić, może powstrzymać proces rozkładu, zastępując jeden przedmiot drugim, o doskonalszej formie. Kiedy i ten zacznie się rozkładać, bo dopadnie go Niszczyciel Formy, Kreator zastąpi go następnym. To zupełnie tak samo jak z pokoleniami pszczół: stare niszczą sobie skrzydełka i umierają, ale natychmiast na ich miejscu pojawiają się młode. Ale ja tego nie potrafię. Rozkładam się, bo Niszczyciel Formy trzyma mnie mocno w garści. Może być już tylko gorzej.
Boże, pomóż mi, pomyślał.
Ale nie zastępuj mnie. Z kosmologicznego punktu widzenia wszystko byłoby w porządku, ale ja wcale nie chcę przestać istnieć. Chyba to rozumiesz, skoro spełniłeś moją prośbę.
Alkohol sprowadził na niego senność; ku swemu zdziwieniu stwierdził, że siedzi i kiwa bez sensu głową. Musi jak najszybciej oprzytomnieć! Zerwawszy się z miejsca, podszedł do przenośnego fonografu, wziął pierwszą z brzegu płytę wizyjną i położył ją na talerzu. Natychmiast na przeciwległej ścianie pokoju pojawiły się kolorowe, geometryczne kształty, poruszające się jak żywe istoty, ale nienaturalnie płaskie. Odruchowo dotknął regulatora głębi obrazu i kształty zyskały trzeci wymiar. Po chwili zwiększył także głośność.
– …Legolas słusznie prawi. Nie godzi nam się strzelać znienacka do starca, nawet gdybyśmy strachem lub nieufnością się kierowali. Nie spuszczajcie go z oka i czekajcie cierpliwie!
Pokrzepiające słowa starego eposu szybko przywróciły mu właściwą perspektywę. Wrócił do biurka, usiadł przy nim i wyjął dokument, który otrzymał od zwierzchnika. Marszcząc brwi, wpatrywał się w zakodowaną informację, usiłując ją odczytać. Te liczby, dziurki i litery oznaczały dla niego nowe życie, nadejście nowego świata.
– …Mówisz, jakbyś dobrze znał Fangorna. Czy tak jest w istocie?
Akcja toczyła się wartko dalej, ale on nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, bo powoli zaczynał rozumieć treść depeszy.
– Cóż masz nam do powiedzenia takiego, czego żeś nam nie obwieścił podczas poprzedniego spotkania? – zapytał ostry, donośny głos. Ben podniósł wzrok i ujrzał przed sobą odzianą w szare szaty postać Gandalfa. Gandalf mówił do niego, do Bena Tallchiefa. Żądał, żeby zdał mu relację. – A może chcesz odwołać któreś ze swych twierdzeń?
Ben wstał i wyłączył fonograf. Na razie nie czuję się na siłach, żeby z tobą rozmawiać, Gandalfie. Mam do zrobienia wiele rzeczy, prawdziwych rzeczy. Nie mogę się wplątać w tajemniczą, nierzeczywistą konwersację z mityczną postacią, która prawdopodobnie nigdy nie istniała. Jeżeli o mnie chodzi, to wszystkie stare wartości przestały nagle istnieć. Muszę rozgryźć, co znaczą te przeklęte dziurki, liczby i litery.
Treść depeszy zaczynała sobie powoli torować drogę do jego umysłu. Starannie zakręcił butelkę whisky. Miał wyruszyć w podróż zupełnie sam, żeby w kolonii dołączyć do pozostałych osób, ściągniętych z najróżniejszych miejsc. Wymagane umiejętności klasy 5, operacja z grupy C, siatka płac K-4. Maksymalny okres trwania: dwa lata. Od chwili przybycia pełna pensja i opieka medyczna. Wszystkie otrzymane wcześniej polecenia zostały automatycznie anulowane, więc mógł wyruszyć bez zwłoki, nawet nie kończąc rozpoczętej pracy.
W dodatku tak się składa, że mam trzy srebrne dolary, żeby zapłacić za nosacza, pomyślał. A więc tak to wygląda; nie muszę się o nic martwić. Może tylko…
Nie mógł za nic zrozumieć, na czym ma polegać jego praca. Litery, liczby i dziurki nie mówiły nic na ten temat, albo raczej on nie potrafił wydobyć z nich tej wiadomości, na której mu najbardziej zależało.
Mimo to wszystko wyglądało całkiem nieźle. Podoba mi się, pomyślał. Biorę to. Nie chcę niczego odwoływać, Gandalfie; modlitwy nieczęsto są wysłuchiwane, więc wolę nie grymasić.
– Gandalfie, ty istniejesz już tylko w ludzkiej wyobraźni, a to, co mam przed sobą, pochodzi od Jedynego, Prawdziwego i Żywego Boga, który jest całkowicie realny – powiedział. – Czy mógłbym liczyć na coś więcej?
Odpowiedziała mu cisza; nie widział już Gandalfa, bo wyłączył fonograf.
– Może pewnego dnia to odwołam, ale nie teraz – dodał. – Rozumiesz?
Czekał, wiedząc, że usłyszy tylko ciszę, i zdając sobie sprawę, iż może ją przerwać lub przywołać z powrotem jednym dotknięciem wyłącznika fonografu.