Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ładna historia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ładna historia - ebook

Ona znika. On rozpoczyna prywatne śledztwo. Towarzyszą mu dziwne zdarzenia, zbiegi okoliczności i osobliwe charaktery. Nierzadko stanowiąc tylko pretekst do refleksji nad ludzką głupotą i społecznymi patologiami. W tle krew i odcięte części ciała, a także liczne literackie, filmowe, muzyczne i historyczne odniesienia. Pełen groteski i ironii antykryminał nie tylko dla sympatyków damskiego fryzjera Eduardo Mendozy czy humoru Monty Pythona.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8245-149-8
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. Zjawa z bramy

— Spadłem wczoraj z krzesła. Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Przyznaję, że byłem lekko pod wpływem… — zaczął rozmowę Brzydki.

— Znając ciebie, byłeś napierdolony. I się spierdoliłeś — mówiąc to, Ładna wyraźniej wyartykułowała spółgłoskę _„r”_ w użytych wulgaryzmach. — I to nie był pierwszy raz. Przy ostatnim upadku miałeś po prostu bliższą drogę do podłoża. Albo mocniejszy sen.

— Raczej opcja numer jeden. Bo ostatnio śnię tylko o tobie. A przy koszmarach sen jest słaby.

— I o czym sen? Jak zwykle — czysta fizjologia? — zapytała bez odrobiny ciekawości.

— Nie lubię, jak tak mówisz. Wczoraj, przy upadku, grawitacja zadziałała wobec mnie w sposób tradycyjny. Pionowo. Ale na mnie działa cały czas grawitacja pozioma. Taka osobista, wiesz… Tylko moja i twoja…

— A ja nie lubię, jak pierdolisz takie głupoty… — w odpowiedzi Ładnej znowu pojawiło się to ostre, jak brzytwa, „_r”._

— Dobra, już na poważnie. Śniło mi się, że dostaliśmy w środę Nobla w dziedzinie fizyki za odkrycie poziomej grawitacji, w czwartek w dziedzinie chemii za odkrycie bardzo silnej chemii, jaka istnieje między nami. A w piątek…

— Rozłączam się — przerwała Brzydkiemu Ładna.

— Poczekaj, poczekaj!

— Co?

— To jak będzie?

— Srak — ucięła błyskawicznie, jakby tylko czekała nadarzającej się okazji, by wreszcie wykorzystać to słowo-klucz. — Z czym co będzie?

— Przyjedziesz? — zapytał niecierpliwie, jakby chciał to powiedzieć na samym początku rozmowy. Zamiast snuć głupią historię o upadku z krzesła.

— Masz trzy pokoje i kuchnię. Czyli — masz cztery kaloryfery. Nadaj im imiona i… I sobie je ruchaj!

— _Beatrycze_ się zapowietrzyła.

— Pozostają jeszcze trzy.

— To są zimne, nieprzygotowane na sezon grzewczy suki. A ja mam uczucia — nie poddawał się Brzydki.

— Ja się nigdzie nie ruszam. Za zimno. Ty przyjedź — zakończyła rozmowę ciepłolubna Ładna.

Brzydki wziął prysznic. Ta rutynowa, nudna czynność zajęła mu sześć minut, z czego tylko w ciągu jednej jego zabiegi higieniczno-pielęgnacyjne nie skupiały się na okolicach intymnych. Umył zęby — kolejne dwie minuty jego cennego czasu, zainwestowane w fundusze bardzo wysokiego ryzyka. Bo ostatnio na giełdzie spore zawirowania i zmiany nastrojów. Bo — narzucony przez Brzydkiego i, wydawałoby się, zaakceptowany przez Ładną — nowy model ich znajomości zaczął szwankować. Bo zbliżali się do krachu, do _czarnego czwartku_ z 1929 roku. Przynajmniej on tak to widział.

Już się szykował do wejścia na parapet i zastanawiał, ile sekund trwa upadek 85 — kilogramowej, ruszającej się masy organicznej, lecącej z dwudziestego piętra. I czy ma znaczenie 180 cm wzrostu oraz trzydniowy zarost. Albo rozpięty rozporek czy machanie rękami podczas lotu.

Zaraz jej się odmieni — myślał dalej Brzydki. — Akurat, jak czysty i pachnący wyjdę na ten wypizd. Zaraz będę czystym, pachnącym, zziębniętym palantem. O, właśnie! Ciało czyste, ale dusza nadal brudna. Trzeba coś z tym zrobić…

Kierując się w stronę lodówki, uznał, że za trzy kieliszki jego dusza przejdzie wstępne katharsis. Rutynowa, nienudna czynność zajęła mu kolejne trzy minuty. Ale było to konieczne, żeby, w sporym, według Brzydkiego, uproszczeniu, sacrum i profanum znowu były bliżej siebie.

Kalkulując cały czas poziom ryzyka i spodziewane profity, opuścił mieszkanie. Po drodze zabrał worek ze śmieciami. Ten ze szkłem. Ten jedyny, oprócz pojemnika z odpadami zmieszanymi. Brzydki, mimo licznych ułomności, starał się bowiem żyć w zgodzie z naturą. I wynalazł segregację śmieci, zanim ludzie kładący się, na znak protestu, na jakimś spornym placu budowy lub ostentacyjnie przywiązujący się do objętych ochroną drzew zaczęli być kojarzeni z kolorem zielonym.

Jak zwykle, wyszedł z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi na klucz. Nie z powodu wiary w ludzką uczciwość. Po prostu, miał to daleko gdzieś. W środku — nic. Jedyną, cenną dla niego, rzecz utracił przed wyjściem w trzy minuty.

**********

W tym samym czasie, w innym mieszkaniu, drzwi na klucz zamknęła Ładna. Na jeden obrót. Siatkę z zakupami położyła na podłodze. Płaszcz powiesiła na wieszaku, czerwone szpilki ułożyła równo w, zajmującej połowę długiego przedpokoju, szafce na buty.

Opróżniając w kuchni siatkę z zakupami, zamyśliła się.

Zaraz przyjdzie ten dzik i porządnie mnie przeleci. Chwila odpoczynku — i powtórka. Później się pokłócimy o jakieś gówno. I trzeciego razu nie będzie. Bo jebany nastrój już nie ten. Dlaczego zachowujemy się jak dzieci? To znaczy — on. Zero dojrzałości! To nawet nie jest życie na kocią łapę. Seks-przyjaciele tylko. A gdzie zaangażowanie, poświęcenie, kompromisy, starania, pierścionek, dom z ogródkiem, gromadka dzieci?…

Patrząc na swoje kształtne piersi, zmieniła jednak zdanie.

No — może dwójka, maksymalnie trójka, wystarczy. Gdzie miłość prawdziwa? Oj, ryzykuje ta łajza, tak ze mną pogrywając. To się kiedyś skończy…

Ładna miała problem z podzielnością uwagi. Myśląc intensywnie o Brzydkim, o jego wielkich i nielicznych zaletach oraz małych i licznych wadach, tradycyjnie coś pomyliła. Tym razem pastę do zębów włożyła do lodówki, a Camembert do szafki obok mąki. Wino postawiła na parapecie — i o nim zapomniała. W sklepie natomiast nie zaprzątała sobie głowy Brzydkim i mogła się skupić tylko na zakupach. Były one przemyślane i zgodne z zapamiętaną listą: pasta do zębów, Camembert, bagietka, półwytrawne wino i baterie paluszki.

Urwała kawałek bagietki, zagryzła napoczętym wcześniej Camembertem. Stwierdziła, że ser już swoje przeżył i ugryziony kawałek wypluła do zlewu. Reszta sera jednak nie trafiła do śmietnika. Pewnie na coś się przyda. Zresztą pojemnik na śmieci pełny. A drugiego nie ma. W tym mieszkaniu ekologów i segregacji śmieci brak. Mimo że czasami przychodzi tutaj taki człowiek lasu. Trochę przewrotny w tej swej leśnej naturze, bo bywa jednak bardziej w celach nie ekologicznych, a konsumpcyjnych…

Nieprzyjemny, podwójnie pleśniowy, posmak popiła winem prostu z butelki.

Następnie wzięła prysznic. Ta rutynowa, ale przyjemna czynność zajęła jej dwanaście minut. Z czego tylko w ciągu jednej jej zabiegi higieniczno — pielęgnacyjne nie skupiały się na okolicach intymnych lub nicnierobieniu i grzaniu się w ciepłej wodzie.

Umyła zęby. Kolejne dwie minuty stracone na tego mało obiecującego dupka — pomyślała.

Założyła czarne legginsy. Na ten moment, sądząc po kształtach, jakie przybrały, zdecydowanie najszczęśliwsza odzież na świecie. Zwłaszcza, że zakładanie bielizny, w perspektywie bardzo bliskiej przyszłości, nosicielka tych legginsów uznała za zbędne. Do tego biała, półprzezroczysta koszulka. Zdradzająca ewidentnie brak stanika. I z tego też powodu równie szczęśliwa, jak garderoba dolna.

Dzwonek do drzwi odezwał się w momencie, kiedy Ładna wkładała do odtwarzacza w salonie pierwszą z brzegu płytę.

— Ogarniesz ty się kiedyś z tymi kluczami?! — zawołała zdenerwowana, ruszając do przedpokoju i kierując złość w stronę drzwi.

**********

Aura nie zaskoczyła Brzydkiego. Faktycznie — był prawdziwy wypizd. Ruch uliczny minimalny.

Wyszli z domu tylko ci, którzy naprawdę musieli. Albo mają jakieś zaburzenia natury psychicznej — doszedł do wniosku Brzydki. Do opuszczenia ciepłych pomieszczeń mogły w tym miejscu i czasie skłonić, co najwyżej jeszcze, tylko perspektywa jakiegoś dobrego spółkowania lub brak sensu siedzenia w domu, z powodu opróżnienia ostatniej butelki alkoholu.

Myśląc o tych żałosnych, nędznych, bezproduktywnych alkoholikach, Brzydki poczuł na plecach czyjeś spojrzenie. Odwrócił się w momencie, gdy to okropne źródło wypizdu, jakim był styczniowy, polski wiatr, sypnęło mu śniegiem prosto w oczy. Właśnie przywracał kciukami pierwotny stan widzenia, gdy w podcieniu najbliższej bramy mignęła mu ludzka sylwetka. Chyba mężczyzna. Chyba z rękami ukrytymi w kieszeniach kurtki. Chyba czarnej. I chyba zwrócony twarzą do Brzydkiego. Kolejne potarcie oczu — i nikogo już nie było.

I co z tego? W mojej egzystencji ostatnio nuda. Nie ma i dawno nie było żadnego powodu, żeby jakiś złoczyńca z bramy mógł mnie śledzić — zażartował w myślach.

Pozostając w takim przeświadczeniu, Brzydki wsiadł do stojącej na poboczu taksówki.

Taksówkarz był jak aura. Przewidywalny. Gadał jak Szpakowski po wygraniu Mistrzostw Świata przez męską reprezentację piłki nożnej. A raczej: jak mógłby Szpakowski gadać — pomyślał Brzydki. Bo, oczywiście, nigdy to nie nastąpi. I, co istotne, przekonanie to nie wynikało z wrodzonego pesymizmu Brzydkiego. Wynikało z samych faktów i realiów. Brzydki miał nawet pewną teorię na ten temat. Kiedyś jakaś siła wyższa — szaman, zwykła czarownica lub czyjaś teściowa — przeszłą, przyszłą i obecną kadrę przeklęła. Zaszczepiła mit wiecznego przegrańca. Niepewnego siebie, smutnego, patrzącego z niecierpliwością na zegar, uciekającego przed piłką.

W każdym razie miał Brzydki już pewne wyobrażenie, jak taki tryumf mógłby wyglądać. Z komentatorskiego punktu widzenia. Szkoda, że w innym wcieleniu, w innym wymiarze.

Luźne, bezproduktywne myśli Brzydkiego oraz nużący, równie bezproduktywny, monolog taksówkarza zostały nagle przerwane przez kolizję z innym pojazdem. Z rowerem. Środkiem transportu mało adekwatnym do pory dnia, roku i pogody.

Jakim trzeba być pojebem!… — pomyślał Brzydki. — Czyli tak wygląda gość, któremu w niewyjaśnionych okolicznościach skończył się alkohol. Albo jedzie na seks stulecia. Albo jest ułomny psychicznie…

Drogą eliminacji Brzydki uznał, że jednak czub. Alkoholik raczej nie kojarzy się z rowerem. A popołudniowy lub wieczorny kochanek przed celem wizyty musiałby zbyt długo ogrzewać swoje narządy, mające cel ten wypełnić.

— Nosszzz kurwa jego mać! Ja i to moje jebane szczęście! — zmartwił się dość gwałtownie taksówkarz.

— Dobrze jest. Żadna kończyna mu nie odpadła… — starał się pocieszać taksówkarza Brzydki. Widział, że nieudolnie. Mina taksówkarza wyraźnie wskazywała, że ten chętnie wyrwałby rowerzyście, który pojawił się w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu i na niewłaściwym pojeździe, raczej wszystkie kończyny. A już na pewno te dolne.

— Nie wierzę! Po prostu, kurwa, nie wierzę! — taksówkarz dalej rozpatrywał bardziej przyczyny nadprzyrodzone kolizji, a nie jego, lub pechowego cyklisty, przyczyny osobiste.

— Dobra, to ja sobie już wyjdę, bo mam blisko — Brzydki dał taksówkarzowi banknot dwudziestozłotowy. — Dziękuję. Do widzenia. Bez reszty.

— Czekaj pan! Pan jesteś świadek. Dane mi trzeba. To ewidentna wina tego chuja! — powiedział stanowczo i głośno taksówkarz w obecności adresata tej inwektywy.

— Ma pan rację. Bardzo mi przykro, ale nie pomogę. Mam bardzo pilne sprawy — powiedział równie stanowczo Brzydki, nie odwracając się, ignorując zupełnie odgłosy drogowej walki o niższe OC i kierując już wzrok na drugie piętro narożnej kamienicy, gdzie obecnie mieszkała Ładna.

Już sam zapach wiecznej stęchlizny, przeszywającej klatkę schodową, doprowadził Brzydkiego do erekcji. Spowolniło to trochę jego ruchy. Sprawiło, że jego charakterystyczne, jakby w siedmiomilowych butach — określane przez Ładną, zupełnie bez ironii, jako „specyficzny chód” — kroki skróciły się o połowę. Szybko jednak pokonał te fizyczne ograniczenia i wszedł na górę.

Stojąc przed drzwiami z numerem 13, zapukał dwa razy. To była czysta kurtuazja i formalność, bo cały czas miał drugi klucz od Ładnej. Z klucza tego skorzystał. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Jak zawsze, nie na klucz.

Za drzwiami z numerem 13 Brzydkiego spotkały cisza i mrok. Brzydki stwierdził wtedy, że spotkał go jednocześnie koniec erekcji.

**********

Przeszukiwał chaotycznie kolejne pomieszczenia, cały czas z telefonem komórkowym przy uchu. Bez przekonania. Bez wiary. Jej tu nie ma. W mieszkaniu pusto, telefon głuchy. Dlaczego nie odbiera? Gdzie jest? Kiedy wyszła? Przypomniał się Brzydkiemu Colombo, Kojak i inne kryminalne zagadki. Na razie poziom jego niepokoju był bliski zeru, więc dopuszczał tak absurdalne myśli. No i z nudów. Bo co miał robić? Poczeka, pomyśli o głupotach, a Ładna zaraz wróci.

Z drugiej strony wnioski dosyć konstruktywne i niepokojące. Sądząc po intensywnym zapachu jej _Coco Chanel Chance _— której to nazwy Brzydki, oczywiście, nie znał i nigdy nie pozna, bo wystarczający jest dla niego już sam wpływ tego zapachu na jego mózg — przed chwilą jeszcze tu była. Potwierdza to również mocno wilgotny dywan łazienkowy i mokra szczoteczka do zębów.

Była w domu co najmniej czternaście minut — obliczył Brzydki. — Nie ma śladów włamania, nienormalnego bałaganu, sprzęty na miejscu. W lodówce, jak zwykle, tylko nadgryziony, nadpleśniały, pleśnią świeżą, niesklepową, Camembert oraz ze dwa łyki jakiegoś różowego, zapewne półwytrawnego wina. Obok wina pasta do zębów. Na półce, przy mące, Camembert nienadgryziony, w swej pleśni — świeży. W szafce nocnej schludnie ułożona, wspaniała erotyczna bielizna. I wibrator. Odruchowo włączył, by sprawdzić, czy działa. Rozładowany. Wszystko zatem w normie. No, i drzwi zamknięte na klucz tylko w dolnym zamku. I też — zgodnie z przyzwyczajeniem — na jeden obrót. Bo Ładna — przyznał w myślach Brzydki — jest kobietą mądrą, która — bogata wewnętrznie, ale ostatnio skromna materialnie — nie musi zamykać pozbawionego kosztowności, wynajętego mieszkania, na cztery spusty, niczym jakiś pierdolnięty sąsiad społeczniak, zwyczajowo, wbrew logice, zamykający w ten sposób piwnicę z ogórkami kiszonymi, jakby miał tam plany zniszczenia świata.

Myśląc o statystycznym sąsiedzie społeczniku, Brzydki poczuł ukłucie niepokoju. Przed niepokojem zawsze jest lekka irytacja. Irytacja i niepokój nasiliły się, gdy mózg Brzydkiego zaczął przetwarzać to, co powoli i coraz wyraźniej docierało do jego uszu. Po wejściu do mieszkania jeszcze nieobecna, bliżej salonu już słyszalna, cicho i leniwie sączyła się z głośników muzyka Ennio Morricone. Ścieżka dźwiękowa do filmu _Frantic_ Romana Polańskiego. Brzydki bardzo lubił tę muzykę i ten film. Teraz i dźwięki, i obrazy z tymi dźwiękami kojarzone, zwłaszcza z pierwszych scen filmu, wydały mu się bardzo złowrogie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Ładna, nawet jakby miała pilnie zejść do sklepu po świeży Camembert, czy do kiosku po nowe baterie, zostawiłaby kartkę lub zadzwoniła. Bo jest irytująco, do przesady, rzetelna. Jak się umawiamy, to o konkretnej godzinie i w precyzyjnie wyznaczonym miejscu. Margines błędu to jedna minuta, jeden metr.

Zaczął Brzydki odtwarzać w pamięci treść ich rozmowy sprzed godziny. Poziom ironii, wulgaryzmów, jej dystansu, pozostawały w normie. Zołza słodka, jak zwykle. W ostatnich dniach, tygodniach wszystkie rozmowy z nią też były podobne. Nic się u niej nie zmieniało. Nic niepokojącego. Coś jednak musiało się stać — skonstatował Brzydki.

— Dobry wieczór! — przerwał jego rozmyślania, nieznany mu, głos nieznanego mężczyzny, który sylwetką i ubiorem przypominał enigmatyczną zjawę z bramy. Głos dobiegał z przedpokoju. Mężczyzna stał przy drzwiach. Patrzył dłuższą chwilę na Brzydkiego z odrażającym uśmiechem na twarzy. Mimiką nie zdradzał żadnych uczuć ani oznak procesu myślowego. Jego wzrok również nic nie mówił. Była w nim tylko niepokojąca próżnia. Nieznany zdawał się przeciągać to nieznośne milczenie celowo i złośliwie, jakby chciał pokonać przeciwnika jeszcze przed rozpoczęciem właściwej, prawdziwej walki.

— Przepraszam pana najmocniej za obecne i nadchodzące niedogodności, ale obawiam się, że będę musiał porwać ładną panią, zamieszkującą ten lokal — nieznajomy nie dał Brzydkiemu czasu nawet na wstępną reakcję. — I, w ostateczności, pana też… — zakończył odrażająco okropnym uśmiechem.

Brzydki w ciągu kilku minisekund, niezależnie od kaca i trzy-kieliszkowego kaca podtrzymania, uświadomił sobie, że, mimo pozornie groteskowej sceny, z tego typa emanuje bardzo zła energia. Bardziej przeszywająca, niż ten styczniowy wypizd na zewnątrz. W dodatku, w co trudno uwierzyć, był brzydszy od Brzydkiego. A jego mowa ciała i niski ton głosu efekt potęgowały. Jednocześnie wydawały się czymś naturalnym dla osoby o skłonnościach mocno sadystycznych. I ta, ciarki generująca, oficjalna forma przekazu. Jak u urzędnika z filmów Barei: „_Po porwane ładne panie proszę się zgłosić do okienka nr 4”._

Szkoda, że to nie urzędnik z prozy Kafki — zmartwił się Brzydki. — Z takim bym sobie poradził. Zabiłbym samym wyglądem.

Bo to był, na pierwszy rzut oka, inny przeciwnik. Co najmniej dwie ligi wyżej. Taki, co w pojedynku na szable, zabije z broni palnej. Jak Indiana Jones w pierwszej części przygód Indiany Jonesa.

Tylko, że wtedy — Brzydki, nie wiedzieć czemu, nadal beztrosko trwonił czas na bezproduktywne rozważania — cała ekipa filmowa cierpiała na zaburzenia żołądkowe i, nie mając sił i środków na realizację fascynującej, w założeniu, i długo ćwiczonej sceny walki, zgodziła się na kompromis. Polegało to na niehonorowym zabiciu przeciwnika jak psa.

Dlatego jedynym w tym momencie życzeniem Brzydkiego było być zabójcą psa. Tymczasem czuł, że jest w głębokiej defensywie. I że musi zmienić ten stan. Musi natychmiast zareagować. Stanowczo i niszczycielsko, jak husaria pod Wiedniem. Bo właśnie to miasto kojarzyło mu się z Ładną. Tam się poznali. I tam stwierdzili zgodnie, że są dla siebie stworzeni.

A zatem — zagłada! Niszczycielsko — i bez jeńców. Nagroda tylko dla Brzydkiego. Dla Odrażającego Typa — nic. Uratować księżniczkę, zamkniętą w wieży na krańcu świata…

— Dobry wieczór… — odpowiedział niepewnie Brzydki, czując, że kręci mu się w głowie, a jego destrukcyjne zapędy zaczynają topnieć i bardziej przypominać rower, niż mercedesa.II. Woń zdechłej ryby

Brzydkiego obudziło ostre, styczniowe słońce. Leżał ze śliwkowym limem pod prawym okiem i pomidorową, zakrzepłą krwią pod nosem. Dawno nic nie jadł, ale ostatnie wydarzenia i ból głowy odebrały mu apetyt. Zanim uruchomił szare komórki, przypomniał sobie dziwny sen, przerwany przez migrenę. Albo kaca.

Śniło mu się, że, w niewyjaśnionych okolicznościach, zaginęła jego ukochana, przecudowna, schłodzona specjalnie na wieczór, substancja alkoholowa. To był bardzo świadomy i dobrze zapamiętany sen. W domu kręciło się kilka osób. Co chwila ktoś wchodził i wychodził, więc krąg potencjalnych podejrzanych nie był zamknięty. Było to dla śniącego bardzo irytujące. Tak samo, jak intensywność i powtarzalność poszukiwań. Brzydki poświęcił na nie niemal cały sen. Sprawdzał po kilka razy w lodówce i w tych samych szafkach oraz przepytywał tych samych ludzi. Nawet senny przerywnik, jakby sen w śnie, w którym majaczyły słońce, plaża i morze, nie osłabiły jego determinacji. Bo na plaży znalazł barek. Stwierdził, że to jego domowy, osobisty, wspaniały barek. Niestety, penetracja wnętrza nie przyniosła oczekiwanego efektu. Znowu tylko puste butelki i, zapewne złośliwie pozostawione, opróżnione szklanki.

Wakacyjny przerywnik się skończył. Powrót do mieszkania. Tam już bez gości. Porwała ich inna senna rzeczywistość — pomyślał Brzydki. — Poszli wkurwiać innego śniącego lub, po prostu, ich nędzna, złodziejska i alkoholowa egzystencja zakończyła swój oniryczny byt definitywnie. Bo kto przywłaszcza cudzą, specjalnie na wieczór spreparowaną substancję alkoholową, nie ma duszy — i na taki los zasługuje. Przynajmniej znowu będę sam. Czyli — w doborowym towarzystwie.

Następny obraz, wykreowany przez śpiący umysł, doprowadził w końcu Brzydkiego do rozwiązania zagadki. Na podłodze, w przedpokoju zauważył dziwny, niepasujący do otoczenia przedmiot. Patrząc na tajemniczy obiekt, zrozumiał, dlaczego nie mógł znaleźć swojej ukochanej substancji. Bo szukał pełnych szklanek i nienapoczętych butelek. Wyłączając zupełnie możliwość potraktowania, jako naczynia przeznaczonego do spożywania alkoholu, również innych przedmiotów. Na przykład, obserwowanego właśnie, zlokalizowanego w przedpokoju, flakonu po kwiatach, w którego wnętrzu pozostało tylko trochę wody i śladowe już ilości na wpół roztopionych kostek lodu. Poza tym, nic. Ten smutny widok sprawił, że Brzydkiego rozbolała głowa. I ostatecznie się wybudził.

Leżał na podłodze w przedpokoju. W mieszkaniu Ładnej. Tym razem w asyście ciszy absolutnej, już bez muzyki włoskiego mistrza w tle.

Ponowna, jeszcze bardziej powierzchowna, penetracja kolejnych pomieszczeń nie wniosła nic do, spaczonej kacem i obrażeniami twarzoczaszki, świadomości Brzydkiego. Cudowne oświecenie nastąpiło dopiero przy wyjściu. Bo jedynym absolutem w jego nędznym życiu — oprócz bezgranicznej, niespełnionej miłości do Ładnej — był nieznośny zwyczaj niezamykania za sobą drzwi. A te… były zamknięte! Od środka. Przy użyciu wkładki, której od zewnątrz zamknąć się nie da…

Z postępującego poczucia niepokoju i bezsilności Brzydkiego wyrwała natrętna myśl. Najbardziej błyskotliwa, jaka ostatnio go naszła. Oto nastąpił koniec! Tak właśnie wygląda kres życia we względnej świadomości. Wieloletnia i codzienna walka Brzydkiego z trzeźwością właśnie finiszuje. Wóda zniszczyła mi mózg — dokonał wstępnej diagnozy Brzydki. Bo przecież Odrażający Typ nie wyszedł z mieszkania przez okno. To jest drugie piętro. Drugie piętro przedwojennej kamienicy. Czyli, właściwie, trzecie piętro. Zdecydowanie za wysoko na skok. Albo za nisko — tutaj znowu odezwało się częściowe upośledzenie mózgu Brzydkiego — na skok ze spadochronu. W zasięgu wzroku nie widać też żadnych, budzących podejrzenia, osób chodzących na szczudłach. A na wysokości okien nie ma balkonów, drabin, podnośników czy innych szatańskich przedmiotów, za pomocą których Odrażający Typ mógłby z Brzydkiego tak strasznie zakpić. Czyli albo on nadal jest w domu, albo godzę się z zaistniałą rzeczywistością i idę się zamknąć do psychiatryka — Brzydki rozważał intensywnie obie opcje.

Efekt kolejnego przeszukania mieszkania, tym razem bardzo skrupulatnego, był taki sam, jak poprzednio. Pusto.

A może on jest tylko wytworem wyobraźni? Teoretycznie — Brzydki jeszcze raz dokonał przed lustrem obdukcji brzydkiej twarzy — obrażenia prawego oczodołu i nosa mogły powstać bez udziału osób trzecich. W wyniku upadku, na przykład? Albo niefortunnego wyliczenia odległości od zbliżającej się framugi?

Fascynujący żywot Brzydkiego bogaty był w podobne przypadki. Przy każdej kolejnej, czy to chałupniczo-amatorskiej, czy szpitalno-profesjonalnej obdukcji Brzydki rozważał zakup kasku. Specjalnego, kaskaderskiego. Bardzo praktycznego w wolne wieczory. Gdzie taki kupić? W sklepie dla kaskaderów? Czy w monopolowym? I czy są w ogóle sklepy dla kaskaderów? I — ile wczoraj wypiłem? Czy na tyle dużo, żeby wykreować alternatywną rzeczywistość, w której nie ma Ładnej, a pojawił się Odrażający Typ? I dlaczego drzwi są zamknięte od środka? Drzwi, których, za pomocą tej konkretnej, cholernej wkładki, nie da się zamknąć od zewnątrz. Może rozdwojenie jaźni? — pomyślał. Ten prawdziwy, ten stary Ja na pewno ich nie zamknął. Ale ten nieprawdziwy, ten nowy Ja, mógł. Nie znam go. Nie wiem, jakie licho mu w głowie siedzi. Co myśli, jakie ma zamiary, czub pierdolony. Na razie jest wstydliwy i siedzi gdzieś w kącie, skulony, przestraszony, nie gotowy jeszcze na psychopatyczny coming out. Ale konfrontacja w końcu nastąpi. Bo tak w milczeniu za długo ze mną wytrzymać nie można. Jestem zbyt wkurwiający.

Na razie dał spokój tym myślom i zaczął gorączkowo wydzwaniać. Do Ładnej, Siostry Ładnej, Brata Ładnej, Matki Ładnej. Nieodebrane lub brak sygnału. Coś mu mówiło, że telefon na policję będzie złym rozwiązaniem. Intuicji na razie posłuchał. Wyszedł z mieszkania. Zapukał do drzwi naprzeciwko. Tych z numerem 6.

Całkiem to w sumie logiczne — pomyślał — żeby umiejscowić obok siebie mieszkanie z numerem 13 i numerem 6. Typowa numeracja przedwojennych kamienic. Koszmar dla nowego w rejonie listonosza czy dzielnicowego.

W oczekiwaniu na reakcję mieszkańca lokalu nr 6, Brzydki oddychał ustami. Chwilowo zatkał obolały nos, żeby chociaż trochę ograniczyć wszechobecną woń zdechłej ryby. Zapach ten zamieniał się w odór, w miarę powolnego, niepewnego otwierania drzwi lokalu nr 6. Za nimi ukazała się równie niepewna postać. Szczupły, blady, lekko przygarbiony młody mężczyzna. Aparycja studencika piątego roku filozofii lub seryjnego mordercy. Trudno ocenić, bo od rybiego smrodu Brzydkiemu zaczęły łzawić oczy. Odruchowo zaczął się rozglądać po mieszkaniu w poszukiwaniu rybich głów, ogonów lub ości.

— Szukam sąsiadki z trzynastki — Brzydki przerwał w końcu wstępne, bezowocne oględziny mieszkania.

— Tej ładnej? — zapytał Studencik nieśmiało.

— Tak.

— Nie — odpowiedział Studencik. W ocenie Brzydkiego, odpowiedział zbyt szybko i zbyt treściwie. I nie do końca była to odpowiedź na zadane pytanie.

— Mieszkasz tu w ogóle? Byłeś tu wczoraj? Coś słyszałeś? Jakieś krzyki, awantury, akty przemocy? I… co tu tak jebie?! — Brzydki, nie czekając na odpowiedzi i nie napotykając oporu ze strony Studencika, wszedł do środka. Czuł, że rozmowa nie będzie się kleiła, więc dalsze stanie w progu nie miało sensu. Podszedł do najbliższego otwartego okna, walcząc po drodze ze skurczami przełyku.

Mimo wstępnych trudności, nawiązała się między nimi jakaś dziwna nić porozumienia. Brzydki miał bowiem niezwykły talent zjednywania sobie outsiderów, dziwaków, społecznie wykluczonych indywidualistów. Właśnie trafił na kolejnego przedstawiciela takiej niszy.

To chyba początek wielkiej przyjaźni — pomyślał.

— Tak. Pewnie, że tu mieszkam — odpowiedział Studencik, uśmiechając się nieznacznie. Jakby w opozycji do swojej poprzedniej odpowiedzi, chciał tym razem zadowolić pytającego.

Brzydkiego nie wyprowadziło to z równowagi. Zrozumiał, że ma do czynienia z jakimś rodzajem autyzmu lub nieodpowiedniej diety, niedoboru glutenu, nadmiaru kwasów omega 3. A to mogło przysłużyć się jego sprawie. Bo prawdziwy dziwak dostrzega lub może dostrzec rzeczy, które zwykłemu śmiertelnikowi umykają. Ma też mniejsze skłonności do konfabulacji czy ukrywania istotnych faktów.

Brzydki dobrze ocenił nowego przyjaciela. W długiej i niełatwej rozmowie ustalił parę faktów. Tak — faktów. Bo, co do wiarygodności przekazu Studencika, nie miał raczej wątpliwości.

Studencik zamieszkuje cuchnący rybą lokal od sześciu lat i czterdziestu ośmiu dni. Mieszkanie dostał po zmarłej Babci. Na imię miała Leokadia i zmarła w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat i dwustu osiemdziesięciu sześciu dni. Zmarła w domu podczas snu. Była dobrym człowiekiem i robiła przepyszny rosół. Z domowym makaronem. Na wiejskich jajkach. Dziadka nie pamiętał. Zaginął, gdy Studencik miał cztery lata. Do dzisiaj nie został odnaleziony. Dziadków ze strony ojca nie poznał wcale. Ojca też nie, bo, według relacji Mamy, był on tchórzem i wiecznym uciekinierem. Najpierw uciekł z seminarium, a potem od ciężarnej Mamy. Ta już nie związała się potem z żadnym mężczyzną. Poświęciła się wyłącznie wychowaniu syna i życiu zawodowemu, pracując jako pielęgniarka. Studencik nie miał zatem męskich wzorców.

Mieszkanie po babci Leokadii ma cztery pokoje. Łączny metraż: 63,35 m. Wyposażone w instalację wodociągową oraz elektryczną. Gazu brak. Dlatego Studencik nie lubi pory jesienno-zimowej. Zawsze jesienią jedzie do Mamy na wieś i dostaje od niej więcej pieniędzy na rachunki za prąd. A nie lubi tego, bo czuje, że traci wtedy na dorosłości. Faktycznie, był kiedyś studentem, ale naukę przerwał na czwartym roku. Studiował „_Przyrodoznawstwo i Filozofię Przyrody”_ na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Aura odmieńca towarzyszyła mu już od wczesnych lat. Środowisko rówieśnicze nie było dla niego obojętne. Było bardzo niedobre. Na czwartym roku znalazł pracę. Zatrudnił się jako ochroniarz na parkingu. Zajęcie w sam raz dla urodzonego samotnika. Kilka razy bezskutecznie próbował zostać policjantem, ale nigdy nie udało mu się przejść etapu testów psychologicznych. Aktualnie jest właśnie w trakcie kolejnej procedury rekrutacyjnej. Z domu wychodzi bardzo rzadko. Prawie wcale. Ma dwadzieścia sześć lat i sto dwa dni. Mieszka sam. Nigdy nie był na rybach, nie pracował w sklepie rybnym, nie ma akwarium, a przed niespodziewaną wizytą Brzydkiego zabierał się do marynowania mięsa na kotlety schabowe, a nie patroszenia pstrąga. Nie jest też seryjnym mordercą, ani nie przechowuje ciał ofiar dla jakichkolwiek seryjnych morderców. Studencik cierpi na, niezwykle rzadko spotykaną, chorobę o nazwie _Trimetyloaminura._ Stwierdzonych dotychczas na świecie jest nie więcej niż tysiąc przypadków. Są to genetyczne zaburzenia metaboliczne, wywołujące ten rybi fetor. Sprawa jest przegrana. Żaden prysznic, żadne najdroższe perfumy nie pomogą.

Studencik kojarzy Ładną. Bo _jest ładna, ma fajną pupę, duże cycki, piękny uśmiech, ładnie pachnie_ i, jako jedna z nielicznych w kamienicy, odpowiada Studencikowi na _Dzień dobry_. Ostatni raz widział ją wczoraj, o godzinie 09:34. Wychodziła z mieszkania. Sama. Włosy uczesane w kok, czerwona szminka i czerwone szpilki. Szary płaszcz. Pod płaszczem coś czarnego, ale nie wiadomo czy sukienka, czy spódnica. Bo Studencik nie wie, jaka jest między nimi różnica. Ten szczegół pozostał dla obu niewyjaśniony, bo Brzydki też nie wiedział. Ładna miała ze sobą czerwoną torebkę. Taką zwykłą, „_kobiecą_”. Nie taką „_na lotnisko lub peron_”. Z mieszkania Ładnej od momentu, kiedy tu mieszka, czyli od sześćdziesięciu czterech dni, raczej nie dobiegały niepokojące odgłosy. Przeważnie cisza i spokój. Sporadycznie kobiece krzyki. Chyba jej. I zawsze wtedy, kiedy do jej mieszkania przychodził Brzydki. Tak. Studencik kojarzył też Brzydkiego. Bo jest _brzydki, często odwiedza Ładną, śmiesznie chodzi i czasami jeszcze śmieszniej się przewraca_. Co do sporadycznych krzyków Ładnej, Studencik, jak stwierdził, nie interweniował, bo przeważnie były one bardzo krótkie…

— No, dobra — uciął Studencikową tyradę Brzydki. — Interesuje mnie dzień wczorajszy. Czy?…

— Wczoraj mnie nie było — przerwał błyskotliwie Studencik. — Byłem u Mamy. Wyszedłem zaraz za Panią Ładną, gdzieś po 09:48. Wróciłem dzisiaj. Właściwie, to przed chwilą.

Studencik nie był zbyt inteligentny emocjonalnie, ale z grymasu na twarzy Brzydkiego domyślił się, że informacja ta nie należała do najlepszych.

— Dobra. Ubieraj się. Wychodzimy. Coś czuję, że jeszcze będzie z ciebie pożytek — zarządził nieoczekiwanie Brzydki.

Po czym chwilę się zastanowił. Trudno będzie tego cudaka wyciągnąć z mieszkania. Za bardzo wrósł. Daleko posunięta fobia społeczna. Nie ma się co dziwić. Ciekawe, co zaraz wykombinuje, żeby tylko zostać. Że zimno, że kotlety niedokończone, że musi posprzątać. No faktycznie — w mieszkaniu niezły pierdolnik. Jakby urządzono tu turniej sumo, wcześniej zmuszając zawodników do obejrzenia jakiegoś gównianego polskiego serialu ze słowem „_miłość_” w tytule.

— Ale po co? Dlaczego ja? — zaoponował Studencik. I, nie czekając na odpowiedź, dodał: — Jest zimno. I kotlety muszę…

— Bo Ładna ma kłopoty, a ja Ładną bardzo lubię.

— Ale…

— Bo… — Brzydki urwał błyskawicznie. I, mówiąc spokojnie, prawie czule, dodał: — Lubię na nią patrzeć, lubię jej słuchać, lubię ją dotykać, lubię ją wąchać i lubię ją… I potrzebuję twojej pomocy w jej odnalezieniu. Bo jesteś mądry. Bo dużo widzisz i masz dobrą pamięć — uzasadnił zupełnie szczerze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: