- W empik go
Łagierniczka. Relacja z Workuty 1945-1956 - ebook
Łagierniczka. Relacja z Workuty 1945-1956 - ebook
Rzadki zapis losów kobiecych w świecie sowieckiego Gułagu, do którego Autorka trafiła za walkę o niepodległość Polski. Anna Grzywacz została aresztowana w Wilnie, w wieku 22 lat skazana za działalność w Armii Krajowej na 20 lat robót katorżniczych, przeszła przez więzienie na Łukiszkach, potem moskiewskie Butyrki i Łubiankę, by trafić do łagru w Workucie. Opisuje kolejne piekielne kręgi życia obozowego, w którym musi wywalczyć swoje miejsce jako kobieta i – mimo wszystko – zdoła przeżyć.
W książce znajdują się również fotografie archiwalne z Workuty wykonane w latach 50. przez Bernarda Grzywacza (męża Autorki) oraz zdjęcia przedmiotów wykonanych w łagrze.
Spis treści
Od wydawcy
Agnieszka Knyt
Wprowadzenie
Aresztowanie
Więzienie
Łubianka i Butyrki
Wyrok
Etap
Workuta
Kopalnia numer 2
Walka o przetrwanie
Katorżnicze życie
Ratunek
Klub Starych Kawalerów
Wypadek
Przenosiny na osiemnastą
Pela
Polacy
Błatnyje
Polityczni
Pięcioraczki
Rieżymnyj łagier
Szpital
Biuro
Cegielnia
Brygada
Śmierć Stalina
Korespondencja
Odwilż
Półwolność
Wyjazd
Kraj
Epilog
Barbara Grzywacz-Sanfilippo, Bogusława Matuszewska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-49-8 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łagrowa rzeczywistość – głód, praca ponad siły i upodlenie więźniów odbierające im człowieczeństwo – była skrajnym doświadczeniem dla wszystkich, którzy trafiali w tryby sowieckiego Gułagu. W przypadku kobiet dochodziły jeszcze dodatkowe aspekty: strata dzieci, męska przemoc (zarówno ze strony strażników, jak i współwięźniów), na którą nie reagowały władze obozowe, brak podstawowych środków higieny osobistej i jakiejkolwiek intymności. Tamten świat deptał prawa jednostki, rację miał zawsze silniejszy – czy to nadzorca, czy łagrowy kryminalista.
Do obozów rozsianych na terytorium Związku Radzieckiego, po ponownym zajęciu wschodnich ziem polskich w 1944 roku przez Sowietów, trafili w dużej liczbie aresztowani przez NKWD członkowie polskiego podziemia, skazywani na wieloletnie wyroki. W tej grupie znalazła się również Anna Szyszko, wówczas 22-letnia dziewczyna, członkini Armii Krajowej. Jej wspomnienia to unikalny zapis losów kobiecych w świecie Gułagu – szczegółowy, otwarty, empatyczny. Mógł się taki stać dzięki córce, Barbarze, która stworzyła ku temu warunki: „Mama nigdy nie zdecydowała się na udzielenie wywiadu na temat swoich doświadczeń z wojny i pobytu w łagrach. Nie lubiła publicznych wystąpień. Latem 1994 udało mi się namówić Ją na długą rozmowę, którą nagrałam. Niestety nagranie było bardzo złej jakości i przeleżało wiele lat. Dopiero możliwość digitalizacji tego opowiadania-rzeki i oczyszczenia go ze szmerów uniemożliwiających zrozumienie treści pozwoliło mi na transkrypcję zawartości. W ten sposób powstały wspomnienia Mamy. Nie modyfikowałam ich, by zachować styl Mamy i Jej spontaniczność”.
Mimo że Autorka opowiada o okropnościach życia obozowego, szczególnie okrutnego dla kobiet, o wielokrotnym ocieraniu się o śmierć, to pozostała sobą – pełną życia dziewczyną, dla której ważne są przyjaźń i zwykła ludzka przyzwoitość. Za kołem polarnym spędziła w sumie (najpierw w obozie zwykłym, potem o zaostrzonym rygorze, a po zwolnieniu z łagru na przymusowym zesłaniu) 11 lat. Tam poznała również swojego przyszłego męża Bernarda Grzywacza, którego wspomnienia Krąg Workuty KARTA wydała w 2004 roku. Jego męski zapis, choć opisuje tę samą rzeczywistość w tym samym czasie, różni się od kobiecej perspektywy Anny, która pokazuje w wyjątkowy sposób wiele warstw emocji, przeżyć, relacji międzyludzkich. A te dwa spojrzenia razem stanowią niezwykle bogaty obraz doświadczenia, jakie dotknęło dużą część wojennego pokolenia Polaków.
Anna Szyszko-Grzywacz w marcu 2022 kończy 99 lat. Jest jedną z ostatnich już świadkiń tamtych wydarzeń, jakże ważną dla zrozumienia losu kobiet, które przeszły przez Gułag.
Marzec 2022
Agnieszka KnytWPROWADZENIE
Latem 1939 rozpoczęłam praktykę w mleczarni w Lidzie. Odbywałam ją razem z Jadzią, siostrą mojej przyszłej bratowej. Po praktyce miałyśmy podjąć naukę w szkole mleczarsko-serowarskiej. Plany te pokrzyżował wybuch wojny, który położył kres naszej edukacji. Miałyśmy po szesnaście lat, byłyśmy harcerkami. Pchałyśmy się wszędzie, by coś robić, by się przydać. Zaangażowano nas, harcerzy, do obrony przeciwlotniczej. Najpierw kopaliśmy rowy, potem zaczęły się naloty. Zaganialiśmy ludzi, bo byli zupełnie zdezorientowani. Nasi żołnierze snuli się całkowicie załamani, zrozpaczeni, płaczący. I wszyscy chcieli się bić. Nigdy nie zapomnę oficera, z żydowskiej rodziny, u której wynajmowałyśmy kwaterę. Ten młody człowiek wrócił do domu i dosłownie rwał włosy z rozpaczy, że podjęta walka skończyła się taką straszną klęską.
To wszystko było dla nas tragicznie nowe. Naloty – trzeba było chronić się do piwnic. W czasie jednego z pierwszych nalotów zechciałyśmy sprawdzić na własnej skórze, jak to wygląda z bliska. Byłyśmy smarkate. Szybko pożałowałyśmy tej decyzji. Nie poszukałyśmy schronienia, a przeciwnie, zostałyśmy, ja i Jadzia, w ogrodzie. Nadleciały samoloty i rozpętało się prawdziwe piekło. Rzuciłyśmy się pod gęste krzewy i przywarłyśmy do ziemi. Nie wiem, co bym wtedy dała, by móc zniknąć, rozpłynąć się. To był koniec beztroskiego dzieciństwa, bardzo szybko stawałyśmy się dorosłe.
Gdy sytuacja trochę się uspokoiła, wyjechałam na krótko do Wilna, gdzie zastało mnie wkroczenie Armii Czerwonej. Z przerażeniem oglądaliśmy niechlujne, cuchnące dziegciem kolumny wkraczające do miasta.
Mieszkałam wówczas u wujostwa Mackiewiczów, miałam tam cioteczne rodzeństwo: Maję, studentkę astronomii na Uniwersytecie Wileńskim, i jej młodszego brata Jasia, poetę, absolwenta gimnazjum imienia Króla Zygmunta Augusta. Oboje, podobnie jak ich matka, ciocia Jadzia, byli bardzo zaangażowani w konspirację. Jeszcze przed wojną Jaś założył młodzieżową organizację ideowo-wychowawczą pod nazwą Liga Wolnych Polaków. Dążyła ona do kształcenia postaw młodzieży i wyrabiania w niej patriotyzmu. Organizacja ta nie była liczna, składała się z najbliższych kolegów. Jej opiekunem był pułkownik Edward Perkowicz. Później, po 17 września, przekształciła się ona w Związek Wolnych Polaków, mający na celu walkę o niepodległość pod hasłem „Za naszą i waszą wolność”. Jej założycielem i komendantem był mój brat cioteczny, Jasiu – Jan Mackiewicz – który przyjął pseudonim konspiracyjny „Konrad”¹. Zaprzysiężenie nastąpiło następnego dnia po wejściu bolszewików do Wilna.
I ja znalazłam się w organizacji zaraz po jej założeniu. Wybrałam sobie pseudonim „Dana”. Do roku 1941 – do wybuchu wojny między III Rzeszą i ZSRR – to było dość duże grono młodzieży. Byłam najmłodsza z nich. Na czym polegała praca konspiracyjna? Na kolportowaniu ulotek, szkoleniu sanitariuszek, pomocy uchodźcom, przygotowywaniu do walki o wolność.ARESZTOWANIE
W styczniu 1945 przyszła do mnie „Basia” (miała chyba na imię Zosia, na nazwisko Matusewicz), łączniczka Komendy Okręgu z Armii Krajowej w okresie akcji „Burza”, przedtem członkini naszej organizacji. Bojowa dziewczyna. Do tego bardzo obrotna. Ja taka nie byłam, bo tylko okresowo bywałam w Wilnie i nie miałam takich kontaktów jak ona. Byłam pionkiem, nie miałam powiązań. A „Basia” miała dużo znajomości, znała wiele osób, robiła dużo, bardzo dużo. I zawsze umiała tak to pokazać, że się wiedziało, czyja to zasługa. Powiedziała mi, że oddział „Groma” stoczył walkę i został rozbity. W czasie walk poległa, między innymi, dziewczyna z funkcją łączniczki i sanitariuszki. Był potrzebny ktoś, kto mógłby pełnić tę funkcję przy szczątkowym oddziale. Czy ja zgodzę się jechać na jej miejsce? Naturalnie się zgodziłam. Zabrałam swoje manatki, pożegnałam się z ciocią Zwidrynową i poszłam do partyzantki. Ustaliłyśmy dzień wyjazdu, wzięłyśmy kilka pistoletów, amunicję, materiały opatrunkowe i, tak zaopatrzone, pojechałyśmy.
Miałyśmy do dyspozycji konia zaprzęgniętego do sań. Skierowałyśmy się do Oszmiany, parędziesiąt kilometrów od Wilna. „Basia” miała zawieźć mnie na miejsce i sama wrócić. Nie jechałyśmy gościńcem, a bocznymi drogami, by uniknąć stojących patroli, które robiły rewizje. Skąd ona znała te drogi? Widocznie tamtędy jeździła. Była zima, las kompletnie biały, choiny uginały się pod śniegiem. A nasz zdechły koń ledwie szedł. Ja powoziłam, ponieważ byłam bardziej obeznana od „Basi”, mając praktykę nabytą w domu.
Nagle słyszymy za sobą stukot kopyt. Patrzymy, a to trzy furmanki zaprzęgnięte w konie z janczarami. Sowieci, wojskowi. Spojrzałyśmy tylko na siebie: to już koniec, jeśli zatrzymają... Nie czekając na to, pomachałyśmy, zaśmiałyśmy się i, roześmiane, zaczęłyśmy poganiać naszego chudego konia. Ja naciskam, a „Basia” batem. Sowieci aż za brzuchy się wzięli. Musiało to wyglądać komicznie – bardzo ich rozbawiło. Nasz koń to podskoczy, a potem znowu truchcikiem. Okrążyli nas, jeden z nich przeskoczył na nasze sanie, chwycił lejce i „Poszoł, nu!” – zaczął poganiać. Śmiechy, chichy, wszyscy roześmiani. My do nich po białorusku – znaczy się, swoje dziewczyny. Przejechaliśmy jeden posterunek, przejechaliśmy następny. Nie musiałyśmy objeżdżać Oszmiany, jechaliśmy przez miasteczko. Myślałyśmy, że oni dojechali, ale okazało się, że stacjonowali za Oszmianą. Dowieźli nas do samej kazarmy .
Żołnierz jadący z nami na saniach zeskoczył. Zapytał: „A kuda wy jedietie?” (A dokąd jedziecie?). My na to, że siostra cioteczna wychodzi za mąż: „Ot tam, my tam jedziemy” – i pokazałyśmy punkt w oddali. „Tak blisko?” „Tak, przyjdźcie wieczorem na wesele, na tańce”. Jeszcze raz pokazałyśmy domy za wzgórzem. Serdecznie nas pożegnali. Wyobrażam sobie ich miny, gdy tam pojechali na swad’bu (wesele). Wtedy na pewno zrozumieli, że ich nabrałyśmy, że do lasu jechałyśmy, bo tam zaraz zaczynały się rozległe lasy i byli tam partyzanci. Zaśmiewałyśmy się do łez, ale byłyśmy spocone jak myszy.
Dojechałyśmy do zaścianka, przenocowałyśmy na melinie i „Basia” wyjechała. Ja zatrzymałam się u gospodarza. Tam miałam spotkać partyzantów. Już po jej odjeździe, wieczorem, dowiedziałam się, że nie ma śladu po „Gromie”, do tego czasu oddział został kompletnie rozbity i nie było z nim kontaktu. Partyzanci snuli się pojedynczo w terenie. Nie wiedziałam, co mam robić. Muszę dostarczyć broń i zaopatrzenie, ale nie mam gdzie. Niebezpiecznie było wracać z bronią do miasta, do Wilna, więc postanowiłam zostać i zaczekać na jakieś oddziały działające w terenie. Gospodarze byli bardzo mili, w ogóle cała wieś była dobrze ustosunkowana do oddziałów leśnych, w których byli również ich synowie. Akurat zrobiono zaciąg do wojsk sowieckich, do których nie chcieli iść. Nikt nie wiedział jeszcze, jak sprawy się potoczą, bałagan był straszny. Ludzie mieli nadal nadzieję... W każdym razie te partyzantki cały czas miały zamiar przebić się przez zieloną granicę do Polski.
Zostałam i czekałam na partyzantów. Raptem zjawia się znajoma z Miednik², „Hajduczek” (Regina Gieysztor). Miała opinię odważnej i bardzo zaradnej łączniczki. Przed rozbrojeniem była w oddziale „Krysi”. Została odłączona od nas w Miednikach i zabrano ją na Łukiszki w Wilnie. Przywitałyśmy się i zapytałam ją, skąd się tu wzięła. Powiedziała, że była w więzieniu na Łukiszkach, że ją tam przesłuchiwano, ale w końcu wypuszczono, bo przecież za działalność antyniemiecką nic jej nie mogli zrobić. Powiedziała, że też szuka jakiegoś oddziału. Była niezwykle serdecznie nastawiona. Kurczowo trzymała się mnie przez parę najbliższych dni.
Pojawiły się niedobitki oddziału „Fakira” . „Fakir” już nie żył, zmarł od ran. W zastępstwie jego zadania przejął podchorążak „Wiś” . Przynieśli ze sobą kilku rannych. W oddziale było trzydziestu paru chłopców i Wanda Cejko, poznana przeze mnie w Kałudze, jako sanitariuszka. Dołączyłyśmy do nich. Bardzo przydała im się broń, amunicja i opatrunki, które miałam ze sobą. Chodziłam z oddziałem, „Hajduczek” cały czas była z nami. Bardzo często zmienialiśmy miejsce postoju. Byłam konnym strzelcem, dali mi konia. Jak na konia, to na konia. Byłam chętna, bo umiałam jeździć konno i kochałam konie. Pepeszę na szyję i jeździłam razem z chłopcami. Wiele lat po wojnie śniłam nadal stukot kopyt pod sobą.
W grupie znalazła się, nie wiadomo skąd, jeszcze jedna dziewczyna, „Szara” (Janina Halmirska). Jeden z chłopców, Franek Brancewicz „Lotnik”, był ciężko ranny, miał postrzał w brzuch. Ta dziewczyna pojechała do miasteczka po swojego znajomego lekarza i przywiozła ze sobą dwóch spotkanych rzekomych własowców (członków Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej). Twierdzili, że też chodzą po tym terenie i szukają kontaktów z polskimi oddziałami, bo chcą się zjednoczyć w walce przeciwko bolszewikom. Przyjechali z lekarzem. Były z nimi prowadzone jakieś rozmowy. Pokręcili się i wyjechali.
Po krótkim czasie pojawili się ponownie i poprosili komendanta z grupą ludzi na rozmowy. Szczególnie zależało im na udziale kobiet. Wyznaczyli, kogo chcieliby mieć. Mieliśmy udać się do nich z wizytą do wsi, gdzie stali, by uzgodnić wszystko. I nasz komendant poszedł na podobny układ, od razu się zgodził. Potem przyszedł i opowiadał. Powiedział do mnie: „Kluska, szykuj się, bo pojedziesz”. Wydało mi się to dziwne. Odpowiedziałam mu, że to jest niepoważne, nie wiemy, do kogo i po co mamy jechać. Wanda też nie miała ochoty na tę wyprawę, bo chciała zostać przy rannych. Komendant kazał jechać mi i „Szarej”, bez gadania.
Teren był już otoczony przez tak zwanych własowców, którzy tak naprawdę okazali się enkawudzistami. Wiele było w tym bezmyślności, głupoty. Nie było komu powiedzieć, że to niepoważne, nieostrożne – powstrzymać.
W ten sposób 23 lutego 1945 zabraliśmy się z bronią, z wielką pompą. Jechałam w saniach, w których siedzieli chłopcy z karabinem maszynowym, a moją białą klacz wziął młody, 15–16-letni łącznik „Lisek”. Pojechaliśmy do wsi Łukszany, gdzie było zgrupowanie tych rzekomych własowców. Wśród nich była także kobieta-żołnierz. „Hajduczek” poszeptywała z nią, wydawała się być z nimi dość blisko. Na miejscu stały przygotowane i wódka, i zakąska. Zrobili nam bankiet, nastawili patefon, do tego samogon i jedzenie. Ja siedziałam cicho, nic nie mówiłam. Trwało to parę godzin. Potem kazali nam się zbierać, że już czas jechać do domu. Podjechały sanie. Skierowałam się do tych, na których przyjechałam, ale „Hajduczek” prawie siłą zmusiła mnie, bym wsiadła do innych. Opierałam się, więc usiedli obok mnie dwaj żołnierze.
Gdy wyjeżdżaliśmy ze wsi, po przejechaniu kilku kilometrów, rozległa się seria strzałów. To było jak przeznaczenie: pierwszy konny dostał salwę prosto w pierś. Był to „Lisek”. Nawet nie zauważyłam momentu, jak spadł z konia. To ja mogłam być na jego miejscu. Ale pewnie tak miało być: im chodziło o mnie, bo miałam kontakty z Komendą w Wilnie. Przyjechałam dopiero z Wilna. Nie pamiętam, co się wtedy działo po tej salwie. Ruch. Niewiele zarejestrowałam. Momentalnie chwyciłam za broń – miałam automat na piersi, pepeszę. I musiałam wyskoczyć tyłem z sań – to były takie białoruskie sanki, rozwałki, z tyłu niższe.
Ocknęłam się już po wszystkim, gdy stawiano mnie na nogi, z rękoma wykręconymi do tyłu i mocno skrępowanymi sznurem. Nie wiem, jak znalazłam się na tym śniegu. Widocznie dostałam czymś po głowie, gdy wyskakiwałam, i straciłam przytomność. Wszyscy już byli powiązani, bez jednego wystrzału z naszej strony. Chłopców przy karabinie maszynowym zadźgali nożami. Gdybym tam siedziała, prawdopodobnie też bym zginęła, ale oni widocznie mieli rozkaz, żeby kobiety brać żywcem. Posadzili mnie na sankach, nic już nie można było zrobić.
Gdy tylko oprzytomniałam, głowa zaczęła pracować i pierwsze, o czym pomyślałam, to dokumenty, które miałam w kieszeni: podwójny Ausweis oraz raport dla dowództwa, bo następnego dnia miałam jechać do Wilna. Była tam prośba o przesłanie oficera na miejsce dowódcy oddziału, „Fakira”, który zginął. Myślałam, że jak to znajdą, to będzie koniec. Albo mnie zakatują, albo się załamię – jedno z dwojga. Powoli, manipulując palcami, udało mi się rozwiązać zmarznięty sznur. Byłam zdenerwowana. Sznur spocił się i nagrzał. Rozwiązał się. Niczego nie zauważyli. Sprawdziłam kieszenie w spodniach i okazało się, że są puste. Zrozumiałam, że to już koniec i roześmiałam się – taka dziwaczna reakcja. Jeden z konwojentów popatrzył na drugiego i powiada: „S uma soszła!” (Zwariowała!). W głowie miałam absolutną pustkę, dosłownie nic. Czułam się beztrosko.
Dość długo nas wieźli, konwojenci coś do mnie zagadywali – ja milczałam. W pewnym momencie zorientowali się, że mam rozwiązane ręce. Zaklęli: „Taka jej mać. Widzisz, co za swołocz!”. Ponownie związali.
Wjechaliśmy do Oszmiany. Widzę, że niedaleko od budynku, w którym mieścił się urząd śledczy, stoi grupka oficerów. „Hajduczek” z nimi. Ja jeszcze nie zdawałam sobie z niczego sprawy. Zwracam się do niej: „«Hajduczek», jak się czujesz w nowej roli?”. Nie myślałam wcale, że ona sypie, tylko – ogarnięta wisielczym humorem – pytałam o samopoczucie w tej nowej sytuacji. Nie odpowiedziała ani jednym słowem. Wiedziałam, że nie mam dokumentów, widziałam trupy chłopców. Byłam pewna, że nas rozstrzelają. Ogarnął mnie jakiś taki wisielczy nastrój. Ona pewnie zrozumiała, że ja wiem, a mi nawet do głowy nie przyszło, że mogła zdradzić. W czasie niemieckiej okupacji była dobrą, cenioną łączniczką. A tu okazała się zdrajczynią.
Zaprowadzili nas do wielkiego pokoju. Pierwsze przesłuchanie prowadził generał. Przywitał mnie odpowiednim słownictwem i: „Gowori (Mów), bo kula w łeb! Jakie kontakty łączyły cię z «Hajduczkiem» i czy znałaś ją przedtem?”. Popatrzyłam na niego i odpowiedziałam spokojnie: „Z wami w ogóle rozmawiać nie będę, bo wiem, że i tak dostanę kulę w łeb”. Wówczas ponownie zaklął, kazał mnie związać i wrzucić nosem w śnieg. A jeśli rano nadal nie będę chciała nic mówić, oblać wodą i jeszcze raz rzucić. Leżąc w śniegu, zaczęłam zastanawiać się nad rolą „Hajduczka” w tej całej sprawie, nad jej dziwnym zachowaniem na spotkaniu z rzekomymi własowcami. Na korytarzu widziałam chłopców, Wandę i „Szarą”, a jej nigdzie nie było widać. Dlaczego oni tak się przyczepili do tego „Hajduczka” i dlaczego tak się o nią dopytują?
Po czterech godzinach leżenia w śniegu wzięli mnie z powrotem. Twarz mi nie zmarzła, bo miałam przy kurtce futrzany kołnierz, ale ręce były już sine i odmrożone. Gdy śledczy zapytał mnie ponownie o „Hajduczka”, odpowiedziałam, że znam ją i że spotkałam ją w Miednikach. Od razu dali mi spokój. Być może chodziło im o sprawdzenie „Hajduczka”, czy nie gra na dwa fronty. Odprowadzili mnie i wrzucili do celi, razem z innymi. Byłam strasznie zmarznięta i przemęczona po tym śledztwie. Ręce, wykręcone do tyłu, były bardzo obolałe. Cisnęli mnie na podłogę obok biurka z niską półeczką. Oparłam na niej głowę i zasnęłam.------------------------------------------------------------------------
¹ Jan Kazimierz Mackiewicz (1921–1942) – absolwent Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta w Wilnie, poeta. Założyciel i pierwszy dowódca wileńskiej organizacji młodzieżowej Związek Wolnych Polaków oraz naczelny redaktor podziemnego pisma „Za Naszą i Waszą Wolność". Aresztowany w 1941 roku przez NKWD i w 1942 przez Gestapo. Więziony na Łukiszkach w Wilnie, poddany torturom. Rozstrzelany 12 maja 1942 na Ponarach.
² Autorka w lipcu 1944 brała udział w akcji „Burza” w charakterze łączniczki i sanitariuszki. Po zdobyciu Wilna przez Sowietów została aresztowana i więziona w Miednikach, a potem internowana w Kałudze w sierpniu–wrześniu 1944.