Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Laguna. The Lagoon - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Laguna. The Lagoon - ebook

Dwujęzyczne polsko-angielskie wydanie książki „Laguna. The Lagoon” w przekładzie Anieli Zagórskiej to wyjątkowa podróż w głąb ludzkiej duszy, ukazująca zmagania z lojalnością, miłością i zdradą. Akcja tej poruszającej opowieści rozgrywa się w sercu dzikiej dżungli, gdzie biały mężczyzna, nazywany „Tuan” (tytuł szacunku podobny do „Sir”), dociera do ukrytego domu malajskiego wodza Arsata. Obaj mężczyźni są związani wspólną przeszłością pełną intryg, ale teraz stają w obliczu czegoś znacznie bardziej osobistego i tragicznego. Tuan odkrywa, że ukochana Arsata, Diamelen, walczy z tajemniczą chorobą, która powoli odbiera jej życie. W obliczu nadchodzącej straty, Arsat zaczyna opowiadać Tuanowi historię swojej ucieczki z Diamelen. Zakochani uciekli pod osłoną nocy, wiedząc, że ludzie radży, któremu służyła Diamelen, są na ich tropie. Podczas dramatycznej ucieczki, brat Arsata pozostaje w tyle, próbując powstrzymać pościg, ale ostatecznie ginie, gdy Arsat decyduje się ocalić kobietę, którą kocha, zamiast wrócić po brata. Kiedy w końcu słońce wschodzi nad dżunglą, Diamelen odchodzi, a Arsat zostaje sam z poczuciem straty i winy. Stracił zarówno brata, jak i ukochaną, a teraz nie ma już nic do stracenia. Z bólem w sercu wyznaje Tuanowi, że jego jedynym celem jest powrót do wioski, aby pomścić śmierć brata. Ta głęboko poruszająca opowieść o miłości, zdradzie i odkupieniu jest idealnym wyborem dla każdego, kto ceni literaturę o bogatych emocjach i moralnych dylematach. Wydanie dwujęzyczne pozwala na pełne zanurzenie się w mistrzowskim stylu Conrada, zarówno w oryginalnej wersji angielskiej, jak i w polskim przekładzie.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-654-5
Rozmiar pliku: 109 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Laguna

Biały, wsparty oburącz o dach małego domku na rufie łodzi, odezwał się do sternika:

— Przenocujemy na polance Arsata. Późno już.

Malajczyk mruknął coś w odpowiedzi i sterował z oczami utkwionemi w rzekę. Biały oparł brodę na skrzyżowanych ramionach i wpatrzył się w szlak wodny, ciągnący się za łodzią. U krańca prostej drogi, wyciętej wśród lasów jaskrawym blaskiem rzeki, bezchmurne, olśniewające słońce ważyło się nisko nad wodą, gładką i połyskliwą jak metalowa wstęga. Ciemny, posępny las stał w ciszy i spokoju z obu stron szerokiej rzeki. U stóp wielkich, wyniosłych drzew bezpienne palmy nipa wyrastały z nadbrzeżnego mułu w pękach ogromnych, ciężkich liści, zwisających nieruchomo nad brunatnemi kręgami wirów. W cichem powietrzu każde drzewo, każdy liść, każda gałązka, najcieńsze pędy ljan i płatki najdrobniejszego kwiecia zdawały się zaklęte w spokój kamienny i ostateczny. Nic się nie poruszało na rzece prócz ośmiu wioseł, które błyskały, wznosząc się i opadając miarowo z pojedynczym pluskiem i sternik zagarniał wodę to na prawo, to na lewo, a pióro steru kreśliło nagłym i rytmicznym ruchem błyszczące półkole nad jego głową. Rozbełtana woda pieniła się naokoło z głuchym szumem. Łódź sunęła wgórę rzeki wśród przelotnego zamętu, wznieconego przez nią samą i wstępowała, zda się, w granice kraju, skąd nawet samo wspomnienie ruchu uleciało na zawsze.

Biały, odwróciwszy się od zachodzącego słońca, objął spojrzeniem pusty i rozległy obszar morza. Rzeka — wahająca się i niepewna w ciągu długiej wędrówki — przez ostatnie trzy mile swojego biegu płynie wprost ku morzu, jakby znęcona swobodą szerokiego horyzontu, płynie prosto na wschód — na wschód, który mieści w sobie i światło i ciemność. Wtyle za łodzią rozległ się kilkakrotnie zew jakiegoś ptaka — zgrzytliwy i słaby — prześlizgnął się po gładkiej wodzie i zatracił w głuchej ciszy świata, nie sięgnąwszy przeciwległego brzegu.

Sternik wbił wiosło w toń i przytrzymał je mocno w wyprężonych ramionach, pochylając się naprzód. Woda głośno zabulgotała; wydało się naraz, że długi, prosty obszar rzeki obraca się naokoło swej osi, lasy zatoczyły półkole, a ukośne promienie zachodu padły ognistym żarem na bok łodzi, rzucając wydłużone, potworne cienie wioślarzy na pręgowany blask rzeki. Biały odwrócił się, aby spojrzeć naprzód. Czółno płynęło teraz pod kątem prostym do prądu i rzeźbiona głowa smoka, umieszczona na dziobie, skierowała się w stronę szczeliny dzielącej nadbrzeżne zarośla. Prześlizgnęła się przez nie, otarłszy się o zwisające gałęzie i zniknęła z rzeki niby jakieś smukłe, ziemnowodne stworzenie, opuszczające wodę dla leśnego legowiska.

Wąska zatoka wyglądała jak kręty, przepaścisty rów, pełen mroku pod skrawkiem czystego, jaskrawego błękitu nieba. Olbrzymie drzewa, niewidzialne za strzępiastemi draperjami ljan, wznosiły się wysoko. Gdzie niegdzie — tuż nad połyskliwą czernią wody — skręcony korzeń jakiegoś wielkiego drzewa sterczał z pośród koronek drobnych paproci, czarny i ponury, skłębiony i nieruchomy, jak zastygły wąż. Krótkie słowa wioślarzy odbijały się głośno od zwartych ścian roślinnych. Mrok sączył się z pomiędzy drzew, przesiewał się przez pogmatwany labirynt pnączy, wypełzał z pod fantastycznie wielkich, nieruchomych liści — tajemniczy i nieodparty, wonny i jadowity mrok nieprzebytych lasów.

Ludzie popychali łódź żerdziami w płytkiej wodzie. Przesmyk rozbiegł się w rozległy obszar stojących wód. Lasy cofnęły się od bagnistego brzegu, zostawiając gładki pas jasnozielonej, trzciniastej trawy, niby ramę dla odbicia błękitnego nieba. Wełnista, różowa chmurka płynęła wysoko wgórze, wlokąc delikatny, barwisty swój wizerunek wśród pływających liści i srebrzystych kwiatów lotosu. Woddali zaczerniał domek, osadzony na wysokich palach. Tuż przy nim dwie smukłe palmy nibong, zbiegłe, zda się, z okolnych lasów, kłoniły się lekko nad postrzępionym dachem z wyrazem tkliwego smutku i pieszczoty w pochyleniu głów liściastych i wyniosłych.

Sternik rzekł, wskazując wiosłem:

— Arsat jest w domu. Widzę jego czółno, uwiązane między palami.

Wioślarze przebiegali wzdłuż brzegów łodzi, spoglądając przez ramię ku celowi całodziennej podróży. Byliby woleli spędzić noc gdziekolwiek, byle nie na tej dziwacznej lagunie, kędy straszyło po nocach. A przytem nie lubili Arsata, jako obcego przybysza i osobnika mocno podejrzanego; bowiem człowiek, który naprawia walący się dom i w nim zamieszkuje, stwierdza jawnie, że nie boi się żyć wśród duchów, nawiedzających miejsca opuszczone przez ludzi. Taki człowiek mocen jest spaczyć bieg przeznaczenia spojrzeniem lub słowem, a przygodnym wędrowcom trudno jest pozyskać domowe duchy samotnika, które czyhają na podróżnych, chcąc wywrzeć na nich zemstę za złośliwość swego ludzkiego władcy. Białych te sprawy nic nie obchodzą, ponieważ są niewierzący i pozostają w zmowie z Ojcem Zła, który osłania ich od szwanku i wiedzie przez ukryte niebezpieczeństwa tej ziemi. Na przestrogi prawowiernych biali odpowiadają z lekceważeniem i niedowiarstwem. Cóż na to poradzić?

Tak rozmyślali wioślarze, kładąc się całym ciężarem na końce długich żerdzi. Wielka łódź sunęła prędko, gładko i bezszelestnie ku polance Arsata. Wreszcie rozległ się łoskot tyk rzuconych na dno łodzi, zabrzmiał głośny pomruk: „Chwała Allahowi!“ i łódź uderzyła lekko o pokręcone pale przed domkiem.

Wioślarze zadarli głowy i krzyknęli zgrzytliwym chórem: „Arsat! hej, Arsat!“ Nikt się nie pokazał. Wówczas biały jął wspinać się po niezdarnie skleconej drabinie, prowadzącej na bambusową platformę. Juragan łodzi rzekł kwaśno:

— Wieczerzę ugotujemy w sampanie i przenocujemy na wodzie.

— Podajcie mi derki i kosz — rozkazał krótko biały.

Klęknął na brzegu platformy aby odebrać zawiniątko. Potem łódź odpłynęła, a biały powstał i znalazł się naprzeciw Arsata, który wyszedł właśnie z niskich drzwi szałasu. Był to człowiek młody, potężnie zbudowany, o szerokiej piersi i ramionach muskularnych. Odziany był tylko w sarong; na głowie nic nie miał. Wielkie, łagodne jego oczy potrzały żarliwie w białego, ale głos i obejście były spokojne, gdy spytał bez słowa przywitania:

— Czy masz lekarstwo, tuanie?

— Nie — odrzekł gość z niepokojem. — Nie. Dlaczego? Czy jest kto chory w domu?

— Wejdź i zobacz — odparł Arsat tym samym spokojnym tonem i, odwróciwszy się nagle, znikł w niskiem przejściu. Biały zostawił swoje pakunki i poszedł za nim.

W przyćmionem świetle wnętrza rozróżnił na bambusowym tapczanie kobietę wyciągniętą nawznak pod szerokiem przykryciem z czerwonego perkalu. Leżała bez ruchu, jak martwa, tylko jej wielkie, szeroko rozwarte oczy, utkwione w smukłych krokwiach, połyskiwały w mroku, nieruchome i niewidzące. Miała wielką gorączkę i widać było, że jest nieprzytomna. Policzki jej były zlekka zapadnięte, usta rozchylone, a młoda twarz przybrała wyraz nieruchomy i złowróżbny, zapatrzony i nieobecny wyraz ludzi nieprzytomnych, stojących w obliczu śmierci. Obaj mężczyźni patrzyli na nią w milczeniu.

— Dawno już choruje? — zapytał podróżny.

— Nie spałem przez pięć nocy — odrzekł spokojnie Malajczyk. — Z początku słyszała głosy nawołujące ją z wody i mocowała się ze mną, gdy nie chciałem jej puścić. Ale od chwili, gdy wstało dzisiejsze słońce, nic już nie słyszy — nawet mnie nie słyszy. Nic już nie widzi. Nawet mnie nie widzi — nawet mnie!

Zamilkł na chwilę, poczem zapytał cicho:

— Tuanie, czy ona umrze?

— Lękam się tego — rzekł smutno biały. Znał Arsata przed laty w dalekim kraju, w czasach niespokojnych i groźnych, gdy żadną przyjaźnią gardzić nie należy. A odkąd malajski jego przyjaciel osiadł niespodzianie z obcą kobietą w szałasie na lagunie, biały spędził tu wiele nocy, podróżując wgórę i wdół rzeki. Lubił tego człowieka, który umiał być wiernym doradcą i walczyć nieustraszenie u boku białego przyjaciela. Lubił go — może nie do tego stopnia, jak się lubi wiernego psa — jednak lubił go dostatecznie, aby służyć mu pomocą o nic nie pytając, aby w nawale zajęć wspomnieć niekiedy przelotnie i mglisto samotnego mężczyznę i długowłosą kobietę o śmiałej twarzy i oczach jaśniejących triumfem — dwoje ludzi, żyjących razem w leśnej kryjówce — samotnych i trwożnie unikanych.

Biały wyszedł z szałasu w chwili, gdy olbrzymia łuna zachodu gasła, zdmuchnięta przez szybkie, skradające się cienie, które wypełzły jak czarna, nieuchwytna mgła z pomiędzy szczytów drzew i rozsnuły się po niebie, chłonąc szkarłatny żar obłoków i wspaniałą purpurę uchodzącego dnia. Po chwili wszystkie gwiazdy zabłysły nad głęboką czernią ziemi i wielka laguna zajaśniała nagle odbitemi światełkami, niby owalny szmat gwiaździstego nieba, ciśnięty w beznadziejną, przepastną noc dzikiej głuszy. Biały posilił się zapasami, wyjętemi z koszyka, poczem zebrał kilka patyków leżących na platformie i rozpalił małe ognisko — ale nie dla ciepła; chodziło mu o dym, chroniący przed moskitami. Otulił się w koce i siedział, wsparty o trzcinową ścianę domku, paląc w zamyśleniu papierosa.

Arsat wyszedł z chaty bez szelestu i przykucnął przy ogniu. Biały poruszył zlekka wyciągniętemi nogami.

— Oddycha — rzekł cicho Arsat, uprzedzając pytanie, którego się spodziewał. — Oddycha i goreje wielkim ogniem. Nie mówi nic; nie słyszy nic; i goreje!

Urwał i zapytał po chwili spokojnym, obojętnym głosem:

— Tuanie... czy ona umrze?

Biały poruszył się niespokojnie i mruknął niepewnym tonem:

— Jeśli tak chce jej przeznaczenie.

— Nie, tuanie — odpowiedział spokojnie Arsat. — Jeśli tak chce moje przeznaczenie. Słucham, patrzę, czekam. I wspominam... Tuanie, czy pamiętasz dawne dni? Czy pamiętasz mego brata?

— Tak — odrzekł biały. Malaj powstał nagle i wszedł do chaty. Podróżny, siedząc nieruchomo na platformie, posłyszał jego głos. Arsat mówił: — Usłysz mnie! Przemów! — Po tych słowach nastała głucha cisza. — O Diamelen! — krzyknął nagle, poczem głębokie westchnienie doszło do uszu białego. Arsat ukazał się we drzwiach i przysiadł znów na dawnem miejscu.

Siedzieli, milcząc, przy ogniu. Cisza panowała w chacie i wszędzie wokoło; tylko zdaleka dochodziły od czasu do czasu głosy wioślarzy, niosące się wyraźnie po spokojnej wodzie. Ognisko rozpalone w rufie sampanu jaśniało słabo woddali, otoczone mglistą, czerwoną aureolą. Wreszcie zgasło. Głosy ucichły. Ląd i woda spały niewidzialne, nieporuszone i nieme. Zdawało się, że ze świata nic nie pozostało prócz migotliwego blasku gwiazd, spływającego nieustannie i daremnie w głuchą czerń nocy.

Biały patrzał przed siebie w ciemność szeroko rozwartemi oczami. Groza i urok, natchnienie i tajemnica śmierci — śmierci bliskiej, nieuniknionej i niewidzialnej — stłumiły gorączkową ruchliwość jego rasy, budząc w nim najmniej świadome, najistotniejsze myśli. Czujna podejrzliwość, upatrująca wszędzie coś złego, żrąca podejrzliwość, która czyha w naszych sercach, wypełzła w otaczającą go ciszę — głęboką i głuchą — nasycając ją fałszem i ohydą — aż cisza ta wydała mu się spokojną, nieprzeniknioną maską, kryjącą potworny jakiś gwałt. Przelotne a potężne wzburzenie targnęło całą istotą białego i ziemia spowita w gwieździsty spokój zamajaczyła przed nim niby mroczna widownia nieludzkich walk, bojowisko duchów strasznych i czarujących, wzniosłych i ohydnych, walczących zapamiętale o władzę nad naszemi bezbronnemi sercami — niby niespokojna i tajemnicza kraina niewyczerpanych pragnień i lęków.

Żałosny szept wysnuł się z mroku, szept smutny i przerażający, jak gdyby wielka samotnia okolnych lasów usiłowała wsączyć do uszu białego mądrość swej niezmiernej i wyniosłej obojętności. Niepewne i nieuchwytne dźwięki krążyły wokół niego w powietrzu, kształtując się zwolna w słowa i wreszcie spłynęły szemrzącym strumieniem cichych, monotonnych zdań. Wzdrygnął się jak człowiek nagle ze snu zbudzony i zmienił nieznacznie pozę. Arsat, nieruchomy i niewyraźny jak cień, siedział z pochyloną głową pod migotaniem gwiazd i mówił cichym, sennym głosem.

— ...bo gdzież złożyć ciężar swej troski, jeśli nie w sercu przyjaciela? Mężowi przystoi mówić o wojnie i o miłości. Ty wiesz, tuanie, czem jest wojna i patrzałeś na mnie, gdy w chwili niebezpieczeństwa szukałem śmierci, jak inni szukają życia. Słowa napisane mogą zaginąć; można napisać kłamstwo; ale to, co oglądały nasze oczy, jest prawdą i pozostaje w pamięci.

— Pamiętam — rzekł spokojnie biały.

Arsat ciągnął dalej z ponurym spokojem.

— Dlatego będę ci mówił o miłości. Będę mówił głuchą nocą. Będę mówił, póki noc i miłość nie przeminą i póki.................The Lagoon

The white man, leaning with both arms over the roof of the little house in the stern of the boat, said to the steersman--

"We will pass the night in Arsat's clearing. It is late."

The Malay only grunted, and went on looking fixedly at the river. The white man rested his chin on his crossed arms and gazed at the wake of the boat. At the end of the straight avenue of forests cut by the intense glitter of the river, the sun appeared unclouded and dazzling, poised low over the water that shone smoothly like a band of metal. The forests, sombre and dull, stood motionless and silent on each side of the broad stream. At the foot of big, towering trees, trunkless nipa palms rose from the mud of the bank, in bunches of leaves enormous and heavy, that hung unstirring over the brown swirl of eddies. In the stillness of the air every tree, every leaf, every bough, every tendril of creeper and every petal of minute blossoms seemed to have been bewitched into an immobility perfect and final. Nothing moved on the river but the eight paddles that rose flashing regularly, dipped together with a single splash; while the steersman swept right and left with a periodic and sudden flourish of his blade describing a glinting semicircle above his head. The churned-up water frothed alongside with a confused murmur. And the white man's canoe, advancing upstream in the short-lived disturbance of its own making, seemed to enter the portals of a land from which the very memory of motion had forever departed.

The white man, turning his back upon the setting sun, looked along the empty and broad expanse of the sea-reach. For the last three miles of its course the wandering, hesitating river, as if enticed irresistibly by the freedom of an open horizon, flows straight into the sea, flows straight to the east--to the east that harbours both light and darkness. Astern of the boat the repeated call of some bird, a cry discordant and feeble, skipped along over the smooth water and lost itself, before it could reach the other shore, in the breathless silence of the world.

The steersman dug his paddle into the stream, and held hard with stiffened arms, his body thrown forward. The water gurgled aloud; and suddenly the long straight reach seemed to pivot on its centre, the forests swung in a semicircle, and the slanting beams of sunset touched the broadside of the canoe with a fiery glow, throwing the slender and distorted shadows of its crew upon the streaked glitter of the river. The white man turned to look ahead. The course of the boat had been altered at right-angles to the stream, and the carved dragon-head of its prow was pointing now at a gap in the fringing bushes of the bank. It glided through, brushing the overhanging twigs, and disappeared from the river like some slim and amphibious creature leaving the water for its lair in the forests.

The narrow creek was like a ditch: tortuous, fabulously deep; filled with gloom under the thin strip of pure and shining blue of the heaven. Immense trees soared up, invisible behind the festooned draperies of creepers. Here and there, near the glistening blackness of the water, a twisted root of some tall tree showed amongst the tracery of small ferns, black and dull, writhing and motionless, like an arrested snake. The short words of the paddlers reverberated loudly between the thick and sombre walls of vegetation. Darkness oozed out from between the trees, through the tangled maze of the creepers, from behind the great fantastic and unstirring leaves; the darkness, mysterious and invincible; the darkness scented and poisonous of impenetrable forests.

The men poled in the shoaling water. The creek broadened, opening out into a wide sweep of a stagnant lagoon. The forests receded from the marshy bank, leaving a level strip of bright green, reedy grass to frame the reflected blueness of the sky. A fleecy pink cloud drifted high above, trailing the delicate colouring of its image under the floating leaves and the silvery blossoms of the lotus. A little house, perched on high piles, appeared black in the distance. Near it, two tall nibong palms, that seemed to have come out of the forests in the background, leaned slightly over the ragged roof, with a suggestion of sad tenderness and care in the droop of their leafy and soaring heads.

The steersman, pointing with his paddle, said, "Arsat is there. I see his canoe fast between the piles."

The polers ran along the sides of the boat glancing over their shoulders at the end of the day's journey. They would have preferred to spend the night somewhere else than on this lagoon of weird aspect and ghostly reputation. Moreover, they disliked Arsat, first as a stranger, and also because he who repairs a ruined house, and dwells in it, proclaims that he is not afraid to live amongst the spirits that haunt the places abandoned by mankind. Such a man can disturb the course of fate by glances or words; while his familiar ghosts are not easy to propitiate by casual wayfarers upon whom they long to wreak the malice of their human master. White men care not for such things, being unbelievers and in league with the Father of Evil, who leads them unharmed through the invisible dangers of this world. To the warnings of the righteous they oppose an offensive pretence of disbelief. What is there to be done?

So they thought, throwing their weight on the end of their long poles. The big canoe glided on swiftly, noiselessly, and smoothly, towards Arsat's clearing, till, in a great rattling of poles thrown down, and the loud murmurs of "Allah be praised!" it came with a gentle knock against the crooked piles below the house.

The boatmen with uplifted faces shouted discordantly, "Arsat! O Arsat!" Nobody came. The white man began to climb the rude ladder giving access to the bamboo platform before the house. The juragan of the boat said sulkily, "We will cook in the sampan, and sleep on the water."

"Pass my blankets and the basket," said the white man, curtly.

He knelt on the edge of the platform to receive the bundle. Then the boat shoved off, and the white man, standing up, confronted Arsat, who had come out through the low door of his hut. He was a man young, powerful, with broad chest and muscular arms. He had nothing on but his sarong. His head was bare. His big, soft eyes stared eagerly at the white man, but his voice and demeanour were composed as he asked, without any words of greeting--

"Have you medicine, Tuan?"

"No," said the visitor in a startled tone. "No. Why? Is there sickness in the house?"

"Enter and see," replied Arsat, in the same calm manner, and turning short round, passed again through the small doorway. The white man, dropping his bundles, followed.

In the dim light of the dwelling he made out on a couch of bamboos a woman stretched on her back under a broad sheet of red cotton cloth. She lay still, as if dead; but her big eyes, wide open, glittered in the gloom, staring upwards at the slender rafters, motionless and unseeing. She was in a high fever, and evidently unconscious. Her cheeks were sunk slightly, her lips were partly open, and on the young face there was the ominous and fixed expression--the absorbed, contemplating expression of the unconscious who are going to die. The two men stood looking down at her in silence.

"Has she been long ill?" asked the traveller.

"I have not slept for five nights," answered the Malay, in a deliberate tone. "At first she heard voices calling her from the water and struggled against me who held her. But since the sun of to-day rose she hears nothing--she hears not me. She sees nothing. She sees not me--me!"

He remained silent for a minute, then asked softly--

"Tuan, will she die?"

"I fear so," said the white man, sorrowfully. He had known Arsat years ago, in a far country in times of trouble and danger, when no friendship is to be despised. And since his Malay friend had come unexpectedly to dwell in the hut on the lagoon with a strange woman, he had slept many times there, in his journeys up and down the river. He liked the man who knew how to keep faith in council and how to fight without fear by the side of his white friend. He liked him--not so much perhaps as a man likes his favourite dog--but still he liked him well enough to help and ask no questions, to think sometimes vaguely and hazily in the midst of his own pursuits, about the lonely man and the long-haired woman with audacious face and triumphant eyes, who lived together hidden by the forests--alone and feared.

The white man came out of the hut in time to see the enormous conflagration of sunset put out by the swift and stealthy shadows that, rising like a black and impalpable vapour above the tree-tops, spread over the heaven, extinguishing the crimson glow of floating clouds and the red brilliance of departing daylight. In a few moments all the stars came out above the intense blackness of the earth and the great lagoon gleaming suddenly with reflected lights resembled an oval patch of night sky flung down into the hopeless and abysmal night of the wilderness. The white man had some supper out of the basket, then collecting a few sticks that lay about the platform, made up a small fire, not for warmth, but for the sake of the smoke, which would keep off the mosquitos. He wrapped himself in the blankets and sat with his back against the reed wall of the house, smoking thoughtfully.

Arsat came through the doorway with noiseless steps and squatted down by the fire. The white man moved his outstretched legs a little.

"She breathes," said Arsat in a low voice, anticipating the expected question. "She breathes and burns as if with a great fire. She speaks not; she hears not--and burns!"

He paused for a moment, then asked in a quiet, incurious tone--

"Tuan . . . will she die?"

The white man moved his shoulders uneasily and muttered in a hesitating manner--

"If such is her fate."

"No, Tuan," said Arsat, calmly. "If such is my fate. I hear, I see, I wait. I remember . . . Tuan, do you remember the old days? Do you remember my brother?"

"Yes," said the white man. The Malay rose suddenly and went in. The other, sitting still outside, could hear the voice in the hut. Arsat said: "Hear me! Speak!" His words were succeeded by a complete silence. "O Diamelen!" he cried, suddenly. After that cry there.........
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: