- W empik go
Łąka wspomnień - ebook
Łąka wspomnień - ebook
Janusz Mąkosa w zbiorze nowel „Łąka wspomnień” z dużą zręcznością porusza się między wieloma przeciwieństwami.
Jego książka zawiera zarówno sceny z dzieciństwa, jak i zapis gorzkich doświadczeń dojrzałego mężczyzny. Subtelny humor przeplata się z momentami smutku i filozoficznymi przemyśleniami opartymi na głębokiej wiedzy. Poetyckie opisy przyrody świadczące o dużej wrażliwości ich autora płynnie przechodzą w brutalny naturalizm.
Uniwersalność tej prozy i szeroki jej zakres sprawiają, że wielu czytelników odnajdzie tutaj interesujące, dziwnie znajome wątki. A niejeden Polak dostrzeże lustrzane odbicie swoich własnych losów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-913-4 |
Rozmiar pliku: | 939 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiało mocno od rufy, a zbyt wąski basen mariny nie dawał możliwości odwrócenia dziobu do wiatru. Nie byłoby problemu, gdyby silnik działał, ale dzień wcześniej rozleciała się manetka gazu i z zawieszonej na rufie yamahy pozostała tylko wątpliwa duma z jej posiadania. Pozostały wierne i jak zawsze niezawodne pagaje. Dzięki nim miał przynajmniej pewność, że w wypełnionej jachtami niewielkiej marinie nie zrobi swej łodzi i tym stojącym wokół wypolerowanym cackom żadnej rysy na kadłubie.
Zdjął najpierw z poleru dziobową, a następnie rufową cumę. Zapierając się nogami w deski pomostu, pchnął jacht rufą do przodu. Łapiąc się słupka relingu, wskoczył na pokład i nie czekając, aż jacht wyjdzie zza pomostu połową swojej długości, uchwycił rumpel. Odepchnął go od siebie. Rufa posłusznie skręciła w prawo, a dziób znalazł się w linii wiatru. Zablokował ster na wprost i chwycił pagaj. Minęło kilkadziesiąt sekund ostrego wiosłowania, zanim przezwyciężył siłę bezwładności sunącego do tyłu jachtu i ruszył dziobem do przodu. Wiatr napierał coraz mocniej. Jacht pchany pagajem wolno, ale systematycznie zbliżał się do otwartej przestrzeni i wreszcie miał marinę za sobą.
Szarpnął za linkę zwijacza. Fok załopotał i chlaszcząc, utrzymywał dziób w linii wiatru. Teraz rzucił się do knagi grota i starając się równo układać płótno w likszparze, wybierał, jak mógł najszybciej, fał. Jeszcze chwila i bom ustawił się w poziomie. Na szczęście tym razem talia była wystarczająco poluzowana. Teraz obydwa żagle łopotały w linii wiatru. Dopiero energiczny ruch rumpla i przewieszenie się przez burtę powodujące sztuczny przechył zmusiło najpierw fok, a potem grot do zejścia z linii wiatru. Z wydętymi żaglami jacht w lekkim przechyle ruszył lewym halsem.
Czas był najwyższy. Lewa burta tarła już o szuwary zarastające podnóże stromego brzegu wyspy, do którego wcześniej, podczas stawiania żagli, jacht zdryfował. Nabierając szybkości, łódź stawała się coraz bardziej sterowna. Opuścił miecz do końca i usiadł na nawietrznej burcie.
Z przyjemnością słuchał chlupotu rozbijanych dziobem fal. Kiedy wiatr się wzmógł, poluzował oba żagle, potem zaczął wolno je wybierać, szukając optymalnego wypełnienia płócien. Zadowolony, zaknagował mocno najpierw prawy szot foka, a następnie obserwując napięcie w dolnym krążku tali, zablokował szot grota. Teraz mógł już spokojnie rozejrzeć się po okolicy. Przed dziobem jezioro ginęło gdzieś na horyzoncie. Nie było jednak zbyt szerokie i przy utrzymującym się od dziobu północno-zachodnim wietrze musiał często halsować.
Po południu upatrzył sobie małą wysepkę z niewielką piaszczystą plażą, wciśniętą pomiędzy dwumetrowe trzciny. Nie refując żagli, ostrząc jedynie na wiatr, skierował dziób jachtu w tę lukę. Zbliżając się do brzegu, szukał wzrokiem wolnej przestrzeni pomiędzy gałęziami rosnących nad wodą drzew, aby wprowadzić między nie maszt.
Trzymając ster na wprost, powoli podnosił miecz, aby za wcześnie nie zarył w piasek. Zerkając na top masztu i ruchami steru omijając zbyt nisko wiszące gałęzie, zbliżał się do brzegu. Wreszcie usłyszał zgrzyt piasku pod dziobem i jacht łagodnie wyhamował. Teraz zwolnił miecz, który wbijając się w dno, zastąpił kotwicę. Zrolował fok i opuścił grot, zwijając go swoim patentem na bomie. Jacht stał około trzech metrów od porośniętego trawą brzegu, kołysząc się lekko na płytkiej wodzie.
Po obiedzie i nieodzownej kawie ruszył obejrzeć wyspę. Minąwszy szpaler nadbrzeżnych drzew, zaskoczony odkrył, że środek wyspy zajmuje ukwiecona łąka. Chociaż miał świadomość, iż nigdy tu nie był, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tę pełną kwiatów łąkę znał i że już ją kiedyś widział. Wrócił do jachtu i włożył do szklanki z wodą przyniesione z łąki fioletowe dzwoneczki. Zanim zabrał się do kolacji, postanowił wykąpać się w jeziorze. Kolację zjadł na pokładzie. Tym razem poświęcił na jej zrobienie nieco więcej czasu niż zwykle i mógł rozkoszować się własnoręcznie usmażonym, pulchnym omletem. Słońce tego wieczoru wolno chowało się za horyzont i smugi czerwonego światła długo jeszcze barwiły drobne fale powstałe w wyniku wieczornej bryzy. Kiedy zrobiło się ciemno, zapalił starą naftową lampę, którą ciągle zabierał ze sobą, pomimo że już dawno zainstalował na jachcie elektryczne oświetlenie. Rozparty w foteliku, paląc fajkę z gwiazdami nad głową, wsłuchany w chlupot fal rozbijających się o burtę i rozbiegających się po jeziorze, chłonął otaczającą go ciszę i spokój natury. To dla takich chwil tłukł się każdego lata setki kilometrów po rozjeżdżonych szosach.
Kiedy wzeszedł księżyc i rozszumiały się trzciny, a pluskające dotąd fale poczęły delikatnie kołysać jachtem, skapitulował i zaszył się w koi. Zanim drzemka przeszła w sen, coś go poderwało. Być może był to stukot spadającej z drzewa na pokład suchej gałęzi lub szuranie przesuwającego się po piaszczystym dnie jachtu. Nie otwierając oczu, leżał i oczekiwał zaśnięcia. I wtedy przypomniał sobie tę rozkwieconą łąkę. Nie tę na wyspie, ale tamtą otwartą aż po strefę unoszących się nad miastem dymów. I już wiedział, że nie umknie wspomnieniom.Żółta lemoniada
Stopnie były tylko cztery, ale na tyle wysokie, aby pięcioletniemu chłopcu sprawić trudności przy wchodzeniu. Poręczy nie było, więc pomagał sobie, opierając dłonie raz na jednym, raz na drugim kolanie. Wprawdzie drzwi były zwykle otwarte, jednak kolejną przeszkodę stanowił tłumek mężczyzn, którzy ten osiedlowy sklepik traktowali jak bar, zastawiając kontuar napoczętymi butelkami piwa.
Chłopiec przedzierał się przez ten las spodni, torując sobie drogę wyciągniętymi przed siebie rękoma. Dobrnąwszy, kładł na ladzie trzymany w piąstce pomięty banknot, a człowiek zza kontuaru bez słowa, jak wypadało w przypadku stałego klienta, stawiał przed chłopcem przezroczystą butelkę zamkniętą białym ceramicznym korkiem, uszczelnionym podkładką z czerwonej gumy i dociśniętym drucianą dźwignią. Teraz pozostało jedynie przedrzeć się na powrót do drzwi, pokonać schody, uporać się z zamknięciem korka i pić. Pić, aż zacznie od bąbelków kręcić w nosie, a w oczach staną łzy.
Najbardziej cenił sobie lemoniadę o barwie słonecznej żółci, po której aż do kolacji podobny kolor miał jego język. Oprócz wypraw do sklepu lubił też biegać po łące, na której rosły fioletowe dzwoneczki i błękitne niezapominajki. Rzadko jednak udawało mu się donieść do domu zerwane tam kwiatki bez smutnie zwisających łodyg. Ponieważ mama i tak za każdym razem cieszyła się z prezentu, więc problem więdnących kwiatków nie przydawał mu zmartwień.
Atrakcyjne, choć problematyczne okazały się dla chłopca pogonie wraz z okazjonalnymi kolegami za wyładowanymi warzywami wozami, które ciągnęły szosą do miasta zmęczone konie. Czasem furman rzucał biegnącej za wozem bandzie rozwrzeszczanych chłopaków badyl rabarbaru. Był kwaśny i wcale mu nie smakował, ale stanowił cenne trofeum dla najsprawniejszego z grupy. Tak przynajmniej twierdził wyrośnięty, piegowaty herszt bandy.
Po kilku takich wypadach chłopiec został poproszony, aby bawił się bliżej domu. Dla osłody dostał kupioną na targu, ręcznie wykonaną z dykty ciężarówkę. Jej konstruktor, młody chłopiec zarabiający na pozakartkową żywność, zapewniał, że ciężarówka jest zdolna przewieźć każdy ciężar, nawet chłopca.
– Oczywiście, jeżeli potrafi on zmieścić się na niej – dodał z przewrotną nadzieją.
Oprócz ciężarówki chłopiec otrzymał tego dnia nowe skarpetki, białe w kolorowe kwiatki. Te jednak musiał wykrzyczeć i wytupać. Mama uznała arbitralnie, że ich zdobnictwo przystoi raczej dziewczynce. Klapsa za wrzaski jednak nie otrzymał, ponieważ w drodze do najbliższej bramy wspaniałomyślnie, bez żadnej zachęty oświadczył mamie stanowczo, że nie będzie więcej się domagał jakichkolwiek skarpetek, a tym bardziej w kwiatki. No i w ogóle od tej chwili będzie jedynie grzeczny. Przemilczał przy tym dyskretnie, że podobne solenne zapewnienia dobrych zachowań składał równo tydzień wcześniej po tym, jak wisząc na blaszanym okapie okna, obserwował kapelusze przechodniów idących trotuarem przy ścianie domu, cztery kondygnacje niżej. Wtedy zdradziła go sąsiadka z przeciwka, która biegała od okna do okna, wymachując rękoma i robiąc dziwne miny, a potem długo rozmawiała z pobladłą mamą.
Chłopiec miał też milsze wspomnienia, kiedy to przez małe, szlachetne kłamstwo otrzymał od mamy w prezencie wykonane z brązowej skóry buciki z długimi cholewami zdobnymi metalowymi klamerkami. Prawdziwe oficerki. A wszystko zaczęło się od podróży parostatkiem, którym wraz z mamą popłynął rzeką do mieszkających na wsi cioć. Było słonecznie i ciepło. Rozbijana łopatkami kół napędowych statku woda tworzyła na obydwu burtach mgiełkę zdobną w aureole małych tęcz, a mieniący się świeżą zielenią krajobraz pól, łąk i lasów oczarował małego mieszczucha.
Było miło, ale przyjemna atmosfera skończyła się, kiedy statek dobił do pomostu przystani, gdzie przy trapie czekały już podniecone ciocie. Najpierw ośliniony od powitalnych pocałunków policzek, potem niekończące się zachwyty, jak on wyrósł, chociaż widziały go po raz pierwszy. Wreszcie wpychane siłą, nienaturalnie intensywnej, pomarańczowej barwy ciasto.
– Domowy wypiek – zachwalały żądne komplementów ciocie. Znosił to dzielnie, ale najgorsze dopiero miał przed sobą.
Czekał go kilkukilometrowy wieczorny marsz do stacji kolejowej po wybrukowanej polnymi kamieniami szosie. I wtedy rozchlipał się na dobre. Jednak kiedy mama zatrzymała się i stawiając na ziemi pakunki, które niosła w obydwu rękach, bez słowa poczęła wycierać mu łzy, zrozumiał, że skarga na bolące nogi jest nie na miejscu. Zagadnięty ciepło o te łzy, oświadczył, że szkoda mu tatusia, który tak ciężko pracuje…
Pierwszego sierpnia, we wtorek przed południem, mżyło. I ta mżawka zdecydowała, że tego dnia chłopiec nie pojechał z mamą, jak wcześniej planowali, do swojego mieszkania w Śródmieściu i nie odwiedził znajomych. Tata, który tego dnia rozpoczął urlop, poparł ten pomysł, chłopiec musiał więc pozostać, mimo że czekała tam na niego równa mu wiekiem przyjaciółka; był z nią właściwie już po ślubie zainscenizowanym ze wszystkimi szykanami przez mamę panny młodej kilka tygodni wcześniej. Chłopiec chętnie ten związek zaakceptował, miał bowiem nadzieje, że wraz z żoną otrzyma również meble jej rodziców, które bardzo mu się podobały.
– A potem Lilkę odeślemy z powrotem – wyznał w tajemnicy mamie swój okrutny plan. Jednak ani następnego dnia, ani nigdy więcej Lilki i mieszkania w Śródmieściu już nie zobaczył.
Łąka, po której tak chętnie biegał, pokryła się całunem niesionych wiatrem od płonącego miasta nadpalonych kartek ginących książek. W oddali małe jak zabawki samoloty nurkowały nad dachami domów, wzniecając wybuchy. Chłopiec jednak nie zwracał uwagi na zadymiony horyzont, pochłaniały go próby odszyfrowania zapisów na popalonych kartkach. Jakby chciał z nich odczytać w tym odchodzącym świecie wróżbę własnej przyszłości.
Pewnej nocy musiał wraz z rodzicami leżeć pod podłogą nie w pełni wykończonego domu, który tego lata wynajęli rodzice chłopca chcący uciec od nalotów na centrum miasta prowadzonych przez samoloty stojącej za rzeką armii. Tym razem to nie samoloty pojawiły się nad ich głowami, ale roje pocisków smugowych, nadlatujących raz z jednej, to znów z przeciwnej strony. Ojciec uspokajał mamę, że są w martwym polu i nic im nie grozi, a partyzanci i tak się nie przebiją. Chłopiec spostrzegł z uznaniem, że nad ranem partyzanci się wycofali.
– Tata to wiedział, bo pracował w artylerii – skomentował rankiem mamie.
Po dwóch miesiącach zabrała ich fala wysiedleńców. Drogami i ścieżkami wychodzili z miasta jego mieszkańcy. Mężczyźni z białymi opaskami na rękawach, kobiety w białych chustkach na głowach. Bladzi i smutni, rozchodzili się w różne strony. Po tym przyszła kolej i na nich. Chłopiec to szedł, to znów jechał usadowiony na bagażach złożonych na wózku zrobionym przez ojca z kół i ramy roweru. Sypiali w stogach złożonej na jesiennych polach słomy.
Któregoś dnia w poprzek wiodącej przez wieś piaszczystej drogi przechodziła kobieta niosąca wiadro z parującym świeżo po udoju mlekiem. Ucieszona mama podbiegła do kobiety z propozycją kupna mleka dla chłopca, który dotąd musiał zadowolić się zimnym sokiem z zerwanych przez nią malin rosnących nad rowami polnych dróg, którymi wędrowali. Wróciła, ocierając łzy. Powiedziała do ojca, że kobieta nie chciała sprzedać mleka bandytom, którzy zniszczyli miasto.
Chłopca nie zmartwił brak mleka. I tak przecież nie miało – jak żółta lemoniada – bąbelków.