- promocja
- W empik go
Lakelore - ebook
Lakelore - ebook
Nowa powieść osoby autorskiej głośnego „Sezonu luster”!
Nikt mi nie uwierzył, kiedy powiedziałom, że widziałom świat pod jeziorem. Nie było tu nikogo innego, kto go widział lub chociaż by udawał, że widział. A potem poznałom Lore.
Kiedyś wszyscy mieszkający w okolicy jeziora słyszeli tajemnicze historie o świecie rozciągającym się pod jego wodami. Ale tylko Bastián Silvano i Lore Garcia tam byli. Bastián dorastało na krawędzi światów. Lore zobaczyło tę magiczną krainę tylko raz, ale to jedno spotkanie zmieniło jeno życie.
Granice między światami zaczynają się jednak zacierać, a świat pod jeziorem wynurza się na powierzchnię. Jeśli Bastián i Lore nie chcą, by na światło dzienne wyszły ich tajemnice, muszą działać razem. Jest tylko jeden problem: nie rozmawiali od lat, a ich plan wymaga zaufania sobie nawzajem mimo dręczących demonów z przeszłości.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-749-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddaję w Wasze ręce powieść o Was dla Was. Proszę, wiedzcie, że bardzo zależało mi na tym, żeby przetłumaczyć ją dobrze i z szacunkiem. Przeczytałam i przeanalizowałam tę książkę wyjątkowo dogłębnie, żeby nie umknęło mi nic w kwestii tożsamości głównych osób bohaterskich. Pozwólcie mi przedstawić moje rozumowanie dotyczące zaimków w polskiej wersji. Od początku wiedziałam, że obie osoby bohaterskie są niebinarne, i w oryginale obie używają zaimków _they_/_them_. Myślę, że szczególne znaczenie ma scena, w której się sobie przedstawiają i podają swoje zaimki – to pokazuje im, że nie są samx. Ta scena początkowo skłaniała mnie do tego, żeby wybrać dla nich te same zaimki. Ostatecznie jednak wzięłam pod uwagę to, kim dokładnie są Lore i Bastián. Lore to osoba gender fluid, czasami czuje się chłopakiem, czasami dziewczyną, czasami w ogóle się nie określa, dlatego pasują do nieno zaimki postpłciowe: ono/jeno. Bastián czasami określa się jako chłopak i przyjmuje testosteron, dlatego pasują do niego zaimki rodzaju neutralnego: ono/jego. Pomyślałam, że wybór różnych zaimków pokaże spektrum niebinarności. Pomoże również odróżnić osoby bohaterskie i pokazać, że są indywidualnymi postaciami.
Tożsamość osób bohaterskich to nie tylko tożsamość płciowa. Mamy tutaj również kwestie związane z neuroróżnorodnością, konkretnie z ADHD oraz dysleksją, a także przedstawienie codzienności nastoletniego życia. Dlatego liczę, że każda osoba odnajdzie w tej książce cząstkę siebie.
Dziękuję za konsultacje Zuzannie Chamerze oraz Eli @not.my.high, a także Wydawnictwu Young, które umożliwia osobom czytelniczym poznawanie wspaniałych książek z różnorodną reprezentacją.
Kaja MakowskaBASTIÁN
Nikt mi nie uwierzył, kiedy powiedziałom, że widziałom świat pod jeziorem. Ale mogło tak być z wielu powodów. Znalazłom go jako siedmioletnie dziecko, które dorośli określali rozmarzonym, zadumanym i innymi słowami sugerującymi, że moja wyobraźnia może zbudować cały świat z zasłyszanych podczas dorastania opowieści jeziornego folkloru.
Nie wiem, dlaczego nikt mi nie uwierzył – pomijając fakt, że nigdy nie potrafiłom go znaleźć, kiedy próbowałom go komuś pokazać. Pewnie chodziło o to, że nikt już nie wierzył w jego istnienie. Tutejsi kiedyś wierzyli. Uznawali za oczywiste, że pod jeziorem jest cały świat, że składa się w połowie z wody, w połowie z powietrza, że jest dziwny i lśniący, jakby skrywał się w środku bańki powstałej z piany morskiej.
To wszystko składało się na zbiorowe zrozumienie jeziora i jego folkloru. Rybacy oceniali odległość burzy po odcieniu nieba, starcy mierzyli sejsze tak dokładnie, że potrafili przewidzieć je jak pływy.
Ale ja zauważyłom, że wszyscy, którzy wierzyli w istnienie świata pod jeziorem, już dawno odeszli. Starzy mężczyźni obserwujący chmury i stare kobiety odczytujące ruch wody prawdopodobnie byli prawnukami i prawnuczkami tych wierzących.
Ta część folkloru odpłynęła w niepamięć, ustępując miejsca rozmowom o tym, gdzie stworzą się wiry wodne, i o tym, że widziano okonie wielkie jak krowy. Świat pod jeziorem wydawał się tak nierealny, że nikt nawet nie wymyślał o nim historii ani nie chwalił się jego oglądaniem tak, jak by się chwalił, gdyby zobaczył duchy wzdłuż zachodniego wybrzeża albo wielkie prehistoryczne ryby wyglądające jak skrzyżowanie delfinów z jaszczurkami.
Nie było tu nikogo innego, kto widział świat pod jeziorem lub chociaż by udawał, że widział.
A potem poznałom Lore.
Nie żebym wtedy znało jeno imię.
Nie żeby ono je znało.LORE
Największy błąd mojego życia jest porażką samą w sobie, ale nigdy nie myślę o nim bez kontekstu. Niektóre błędy chodzą parami, a mój pierwszy z pary przyszedł siedem lat wcześniej.
Wydarzyło się to na wycieczce nad pobliskie jezioro, gdzie mieliśmy się uczyć o biomach wodnych i lądowych. Niektórzy chłopacy wspinali się po skałach, żeby podglądać licealistki w bikini na plaży obok. Reszta badała skalisty brzeg i szukała nurów (wszyscy chcieli zobaczyć ich czerwone oczy) albo sprawdzała, jak daleko możemy zawędrować w porze lunchu niezauważeni przez nauczycieli i rodziców robiących za opiekunów.
Była też grupka zbita wokół przewodniczki wolontariuszki, kobiety z fryzurą w kształcie kleksa bitej śmietany, noszącej buty trekkingowe i kieszonkowy przewodnik lokalnej flory i fauny.
– Jeśli odpowiedzi nie ma tu – powiedziała, stukając się w skroń – to będzie tu. – Uderzyła rogiem książki o dłoń.
Jedna dziewczyna chciała wiedzieć, czy to prawda, że w Irlandii jest znikające jezioro. („Tak, Loughareema! – niemal wyśpiewała przewodniczka. – Jednego dnia jezioro, drugiego nic poza kupą błota”). Jeden chłopak zapytał, czy w jeziorach są pływy jak w oceanach. („Tak i nie – odpowiedziała kobieta. – Mamy sejsze, które przypominają pływy, ale nie są wywoływane oddziaływaniem księżyca”).
Zadałom pytanie, ile wody jest w jeziorze, gotowe na dreszczyk emocji spowodowany niepojętą liczbą.
Wtedy usłyszałom znajomy śmiech Merritta Harnisha, a moje ciało zrobiło to, co zawsze robiło na dźwięk jego śmiechu. Skuliło się niczym ślimak wodny chowający się w swojej spiralnej skorupie.
Oddaliłom się od grupy zbitej wokół przewodniczki.
Później, podczas lunchu, Merritt i jego przyjaciele dalej się śmiali.
– Co, nagle jesteś mądra? – zaczepił mnie.
Widocznie uznał za przezabawne to, że ktoś, kto ledwie umie czytać na głos, chce wiedzieć coś o świecie.
Upewnił się, że wszyscy dorośli stoją tyłem do nas, i zaczął naśladować moje jąkanie, kiedy trafiam na słowo, którego nie rozpoznaję. Poczułom na policzkach taki żar, jakby ktoś odpalił mi w ustach zapałkę. Ogień przeskoczył do rąk w mgnieniu oka i zdałom sobie sprawę, że okładam Merritta Harnisha po twarzy, dopóki nie poleciał do tyłu.
Kiedy zrozumiał, co się stało, na jego twarz nie wypłynął gniew, jak się spodziewałom. To było raczej coś na kształt szacunku, jakbym zrobiło na nim wrażenie. Nawet skinął głową na swoich przyjaciół, tak jakby zamierzał razem z nimi się z tego wszystkiego pośmiać. Wtedy zadźwięczał nad nami inny, wysoki śmiech.
Obserwowała nas Jilly Uhlenbruck, dziewczyna o włosach w kolorze truskawkowego blondu związanych truskawkowo różowymi wstążkami, umalowana truskawkowym błyszczykiem, o twarzy oprószonej idealnie symetryczną garstką piegów. Jilly i jej przyjaciółki z tęczowymi wstążkami siedziały na skałkach i trzymały na kolanach torebki z lunchem.
Jilly przytknęła dłoń do ust, jakby próbowała stłumić śmiech, ale nie mogła. Jej brokatowy lakier do paznokci błyskał w słońcu.
Cała twarz Merritta się zmieniła. Znów na mnie spojrzał, tym razem w taki sposób, jakbym to ja zaprosiło Jilly na spektakl.
Wtedy uciekłom.
Merritt i jego przyjaciele pobiegli za mną.
Pewnie by mnie dopadli i wgnietli mi twarz w ziemię, gdyby nie gorączkowa wizja chłopca, którego nigdy wcześniej nie widziałom, o świecie, który chyba tak naprawdę nie istniał.BASTIÁN
Pierwszy raz zobaczyłom Lore przy zatoczce. Na początku myślałom, że w krzakach kręci się mulak czarnoogonowy, ale potem dostrzegłom, że ktoś biegnie. Nie tak luźno, jak z przyjaciółmi – ta osoba była sama – ani nie tak, jakby dokądś zmierzała. Biegła nerwowo, jakby przed kimś uciekała. Wypadła z krzaków na kamienie i co chwilę oglądała się za siebie.
Domyśliłom się, że jest w moim wieku. I może to dlatego, że jestem trans i zawsze zwracam na to uwagę, ale poraził mnie ten przebłysk, który spada na nas, kiedy znajdujemy kogoś podobnego do siebie. Uderzyło mnie to wrażenie, że słowo przypisane tej osobie przy narodzinach też do niej nie pasuje.
Nie wywnioskowałom tego po niczym konkretnym. Ta osoba miała ciemne włosy zaplecione w dwa warkocze tak ciężkie, że słyszałom, jak obijają się o jej plecy podczas biegu. Nosiła dżinsy ze świeżym, jeszcze niepostrzępionym rozdarciem. Krew i żwir przybrudziły krawędzie dziury, jakby ta osoba dopiero co upadła.
Miała na sobie T-shirt w pomarańczowożółtym kolorze aksamitek, ulubionych kwiatów _mamá_. Wyglądała przez to jak buchający płomień, a to jej nie pomagało, jeśli chciała pozostać niezauważona.
Żadna z tych rzeczy nie dawała mi pewności. Poza tym tożsamości płciowej nie da się tak łatwo sprowadzić do paru szczegółów. Rozpoznanie kogoś podobnego sobie nie polega na wyłapaniu kilku cech i sprawdzeniu, na co się składają.
Osoba się potknęła, poleciała do przodu i uderzyła rękami o ziemię, tak że aż się skrzywiłom.
Wyszłom z zatoczki na drogę i zawołałom:
– Nic ci nie jest?
Jej zaskoczenie potwierdziło moje przypuszczenia – ta osoba przed kimś uciekała.
– Potrzebujesz pomocy? – spytałom.
Rozejrzała się, żeby zlokalizować mój głos, i odnalazła mnie wzrokiem.
Może to widok osoby podobnej do mnie – latinx i potencjalnie trans – kazał mi zawołać:
– Chodź!
Planowałom pomóc jej się schować za kamieniami. Wtedy zobaczyłom błysk opalizującego błękitu unoszącego się z wody. W powietrze wzleciał kawałek jeziornego srebra i pofrunął jak liść. Za nim podążył kolejny. Potem jeszcze kilka, potem kilkanaście. A potem sto, każdy niczym motyl ze skrzydłami z wody. Cała chmara niebiesko-zielonych i srebrno-niebieskich skrzydeł lśniących jak powierzchnia jeziora.
Odfrunęły jak zawsze, ukazując mi ciemność pod wodą.
Osoba, którą przed chwilą poznałom, wbiła wzrok w połyskującą ciemność. Dopiero wtedy zorientowałom się, że go widzi.
Świat pod jeziorem otworzył się dla kogoś poza mną.
Może na twarzy tej osoby odmalował się zachwyt. A może strach. Ale poprowadziłom ją do świata pod jeziorem, miejsca, którego nigdy nikomu nie pokazałom, bo nigdy nie mogłom nikomu pokazać.
Osoba rozejrzała się i zdumiała na widok kojotów i rekinów o oczach iskrzących jak węgielki oraz trawy wodnej wyższej od nas obojga.
Nie została długo. Tylko na tyle, by się upewnić, że zgubiła tego, kto ją gonił.
Nie poznałom jej imienia ani zaimków, nie wtedy. Gdy tylko świat pod jeziorem otworzył się z powrotem na zatoczkę, osoba uciekła, wołając „dziękuję” przez ramię.
Czasami robię rzeczy bez zastanowienia i wtedy to zdarzało mi się często. Mówiłom szybciej, niż powinnom. Rzucałom losowe fakty o wapieniu albo ważkach bez podawania kontekstu. Wychodziłom zrobić coś, o co poprosiła mnie mama, zanim jeszcze skończyła mówić, bo byłom pewne, że wiem, co chciała z auta, a ja nigdy nie umiałom stać spokojnie i słuchać poleceń.
Ale czasami zamieram. Kiedy powinnom coś zrobić, stoję w miejscu. Tyle zakamarków mojego mózgu brzęczy w tym samym czasie, sto nici piorunów trzaska w suchym powietrzu, lecz żadna nie wysuwa się naprzód. Żadna ścieżka ani żadne polecenie nie mają więcej sensu niż dziesiątki innych, więc nie robię nic.
Dlatego zdałom sobie sprawę – jakąś minutę za późno – że powinnom było zapytać tę osobę, gdzie ją znajdę. Albo przynajmniej krzyknąć za nią i zapytać, jak ma na imię.
Ale kiedy o tym pomyślałom, jej już nie było.LORE
Nigdy nie powiedziałom nikomu, co widziałom. Co się wydarzyło.
A Merritt nigdy nie powiedział nikomu, że go uderzyłom. Nigdy by się nie przyznał, że oberwał od dziewczyny. Nie żebym było dziewczyną, ale tak mnie postrzegał. Wtedy wszyscy tak mnie postrzegali.
To, że Merritt się zamknął, nie powstrzymało jednak Jilly i jej przyjaciółek. Dlatego przez dobre kilka tygodni słuchał tekstów w stylu: „Kiedy następna bójka? Chcę zająć dobre miejsce na widowni” albo: „Może teraz moja młodsza siostra skopie ci tyłek?”. I nigdy o tym nie zapomniał.
Udawał, że zapomniał. Ale zobaczyłom to w jego oczach lata później.
Chciałobym, żeby to była moja ostatnia walka, jedyna. Ale nie była.BASTIÁN
Moi rodzice inaczej pamiętają powód zabrania mnie do doktora Robinsa. Mama mówi, że to przez nagłe zmiany tempa ruchu, chodzenie w kółko, wspinanie się na różne rzeczy, wyglądanie przez okna i niesłuchanie, gdy do mnie mówi. Z kolei _mamá_ zaczęła się martwić, kiedy wpadłom w rozpacz po zostawieniu w parku pluszowego misia – nie z powodu straty, tylko z obawy, że miś poczuje się niekochany.
Mój brat uważa, że to przez akcję z kotką.
Dzwoniłom do drzwi sąsiadów za każdym razem, kiedy ich kotka siedziała na zewnątrz i wyglądała, jakby chciała wejść do domu, a gdy _mamá_ kazała mi przestać to robić, płakałom i zastanawiałom się, czy kotce na pewno nic nie jest.
Cały ten siedzący we mnie niepokój wylewał się na zewnątrz, jakbym było za małe, by go w sobie pomieścić. Kiedy musiałom siedzieć spokojnie, obgryzałom paznokcie albo ciągnęłom za luźną nitkę koszulki. Dorośli nazywali mnie rozmarzonym i zadumanym, ale dodawali do tego takie słowa jak „ruchliwe” i „nerwowe” albo używali eufemizmów. A ja rozumiałom każdy z nich.
„Nie umie się skupić na zadaniu” odnosiło się do tego, że wypełniałom kolorowankę do połowy, a potem stwierdzałom, że w tej chwili muszę sprawdzić, co u klasowej rybki. „Trudności ze słuchaniem” oznaczały, że może i słuchałom, ale nie przyswoiłom poleceń na tyle, żeby je wykonać. „Nadmierna reaktywność” oznaczała, że kiedy przypadkiem przewróciłom pojemnik z farbą albo połamałom ołówek, traktowałom to jako spowodowaną przez siebie katastrofę, jakby wszystkie inne pojemniki z farbą i ołówki mogły pójść w ślady tych moich i same się przewrócić albo połamać.
Gdzieś pomiędzy tamtą pierwszą wizytą a wyjaśnieniem doktora Robinsa, czym jest ADHD, pewnej niedzieli Antonio usiadł ze mną przy stole w kuchni.
– Masz trudny czas, braciszku?
Nie odpowiedziałom. Kolorowałom rysunek, starając się nie ściskać kredek za mocno, żeby ich nie połamać.
– Porobimy coś razem, okej? – dodał. – Ty i ja.
Tego popołudnia nauczył mnie robić _alebrijes_: zginać drut w szkielety, formować masę papierową, suszyć ją, a potem malować.
– Nasz bisabuelo – zaczął Antonio, kiedy rozłożył przybory, nalał wody i nakrył stół – podobno nauczył się robić _alebrijes_ od samego Pedra Linaresa. Wiedziałeś o tym?
Wszystko, co wiedziałom o _alebrijes_, wiedziałom od Antonia. Tworzył wieloryby ze wspaniałymi skrzydłami. Ptaki z płetwami zamiast ogonów. Węże wyglądające jak wstęgi ognia.
– Kiedy nie wiem, co zrobić – wyjaśnił, wyginając drut – robię to. – Powiedział to tak swobodnie, jakby mówił do siebie. – Kiedy mam zły dzień, kłócę się z dziewczyną albo zdenerwuję się na coś w pracy – ciągnął, urabiając w palcach masę papierową – po prostu myślę o tym, robiąc _alebrijes_. Przez tę jedną krótką chwilę pozwalam, żeby mój mózg zajmował się tym tyle, ile chce.
Moje niewprawione palce formowały grudkowate, nieokreślone potworki, które wyglądały jak kamienie ze skrzydłami albo krzywe owoce z równie krzywymi rogami. Nie jak idealne zwierzęta Antonia, na przykład to, nad którym pracował teraz – przypominająca smoka jaszczurka z rybimi płetwami i językiem w kształcie płomienia.
Ale obserwowałom go i słuchałom. Zginałom drut, ugniatałom zimną masę, malowałom pędzlem.
Nagle wszystko naraz pojawiło mi się w głowie. Kotka sąsiadów. Pluszowy miś. To, jak trudno mi nie przerywać ludziom, nie dlatego, że nie obchodzi mnie, co mówią, ale dlatego, że domyślam się, do czego zmierzają, i jestem podekscytowane. To, że kiedy ludzie podchodzą zbyt blisko, chcę ich odepchnąć i muszę włożyć mnóstwo wysiłku, by się powstrzymać.
– Jedna rzecz, okej? – odezwał się Antonio.
Spojrzałom na niego.
– Wybierz jedną rzecz, która nie daje ci spokoju, i zostaw jej tyle przestrzeni, ile potrzebuje. Tylko na chwilę.
Zamknęłom oczy. Spróbowałom pozwolić, by jedna rzecz uniosła się z chaosu w moim mózgu.
Ale do głowy nie przyszły mi kotka ani pluszowy miś.
Tylko Lore. To, że nawet nie wiedziałom, jak nu szukać. Straciłom je, więc teraz będę jedyną osobą stąd, która wie, że świat pod jeziorem istnieje.
– A potem – powiedział Antonio nieco później, malując smokopodobną jaszczurkę – kiedy skończę, mogę odpuścić. Przerobiłem tę myśl na coś konkretnego, jest poza mną i aż tak mi nie przeszkadza. Rozumiesz?
Nakładałom farbę w kolorze aksamitki na grzbiet _alebrije_, które przypominało mulaka. Miałom tak niespokojne ręce, że pędzel zostawiał smugi.
Ale gdy skończyłom, ręce były trochę spokojniejsze, a pociągnięcia pędzla – równiejsze. Promienie światła w moim mózgu, zawsze rozchodzące się w różnych kierunkach, teraz skupiły się na tej jednej małej rzeczy, na tym pędzlu, na tych kolorach.
Obróciłom mulaka w dłoniach. Tak jak Antonio, przerobiłom w _alebrije_ coś, co nie dawało mi spokoju.
Teraz to coś było poza mną.
Więc wciąż je robiłom. Kiedy jakiś mój błąd mnie męczył – kiedy byłom sfrustrowane, niecierpliwe albo niespokojne – robiłom _alebrije_.
Żółty świstak z pomarańczowymi skrzydłami był zgubionym testem domowym.
Morski kot z zielonym pawim ogonem był panicznym przebłyskiem, że zawaliłom kurację antybiotykiem, bo nie dopilnowałom pór spożywania posiłków ani przyjmowania leków.
Brązowy koń z ogonem z miedzianego drutu był napięciem całego ciała z wysiłku potrzebnego do powstrzymania się przed kopnięciem chłopaka ze szkoły obrzucającego mnie wyzwiskiem, którego znaczenie rozumiałom, ale wiedziałom, że nie mogę go powtórzyć żadnej osobie dorosłej.
Kolorowy jak bańka mydlana motyl-pająk przypominał mi o tym, jak boleśnie wolno musiałom się uczyć zmieniania tematów podczas rozmów. Mówienia rzeczy nawiązujących do tego, co mówili inni – zamiast nadążać za swoim galopującym mózgiem – żeby uniknąć spojrzeń w stylu: „Skąd ci się to wzięło?” albo „Co to ma wspólnego z tematem?”.
Kiedy doktor Robins zapytał mnie, co robię, gdy jestem sfrustrowane albo przytłoczone, opowiedziałom mu o Antoniu i _alebrijes_, a on stwierdził: „Antonio jest dobrym bratem”. Powiedział, że malowanie i rzeźbienie pomaga mi „regulować emocje” i przerywać „cykle ruminacji” – to pojęcia, które właśnie zaczynałom rozumieć.
Był tylko jeden problem.
_Alebrijes_ w kilka miesięcy przejęły każdą wolną powierzchnię w moim pokoju. Gdziekolwiek spojrzałom, widziałom przypominajki o tym, iloma rzeczami się przejmowałom albo na ilu się zafiksowywałom. Nietoperz powstały po tym, jak Abril zmarszczyła brwi, a ja byłom przekonane, że jest na mnie zła, bo zrobiłom coś złego, ale nie wiedziałom co. Wiewiórka, która mieściła moje poczucie winy za to, że wrzasnęłom do mam: „Nienawidzę tej rodziny”, bo zabolała mnie reakcja abueli na moją zmianę imienia. Pękaty morświn zawierający moją frustrację z dnia, w którym przez pomyłkę wzięłom leki dwa razy i zasnęłom na lekcji.
Kiedy schowałom _alebrijes_, czułom ich niespokojne brzęczenie dochodzące z szuflad albo spod łóżka, tak głośne, że nie byłom w stanie zasnąć. Nie mogłom ich wyrzucić, bo symbolizowały sztukę, której nauczył mnie brat, a którą odziedziczyliśmy po naszym pradziadku. Nie mogłom ich oddać – to tak, jakbym oddawało komuś rzeczy, o których chcę zapomnieć.
Nie mogłom też zapytać Antonia, co robić. Wyobraziłom sobie, jak gwiżdże z zachwytu. „Wow, aż tyle? Tak często dzieje się coś, co musisz z siebie wyrzucić?”
Ale musiałom coś z nimi zrobić. Sama ich liczba stanowiła dowód na to, że często nie radziłom sobie ze zwykłym istnieniem na tym świecie.
W końcu to rozgryzłom.
Kosztowało mnie to tylko świat pod jeziorem.
Z hiszpańskiego – kolorowe meksykańskie figurki w kształcie hybrydowych zwierząt (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Pradziadek.
Babci.