- W empik go
Lalkarz - ebook
Lalkarz - ebook
Rybnik to miasto najsłynniejszej imprezy kabaretowej Ryjek. Podczas siarczystej zimy nie będzie nikomu do śmiechu. Na przełomie roku dochodzi do makabrycznych zbrodni. Na terenie cmentarza, żałobnicy mdleją na widok wystającej dłoni w dole przygotowanym na pochówek. Ofiary łączy tylko jedna osoba, Miranda Zygler, walcząca z demonami przeszłości, nagłą śmiercią przyjaciół i chłopaka. Cały swój czas poświęca pracy w teatrze, przygotowując swoich podopiecznych na występ z okazji dnia Trzech Króli.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-553-3 |
Rozmiar pliku: | 964 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
19 grudnia 2016 r.
Spowity gęstą, szarawą mgłą cmentarz, pustoszeje zaraz po zmroku. Mroczna aura okala teren znajdujący się w obrębie starych, ceglastych murów porośniętych śpiącymi pnączami. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie odważyłby się przesiadywać nocą nad grobami, gdy nad ziemią unosi się niepokojący obłok. Ludzie szepczą o zniewolonych duszach, ich mogiły otaczają surowe mury, nie pozwalając na wypełźnięcie spod ryz posępnej postaci w czarnej szacie. I chociaż, to tylko bzdurne opowieści mające na celu odstraszyć grabieżców i ciekawskich smarkaczy, włos jeży się na samą myśl o zamknięciu nocą na terenie cmentarza. Pora roku sprzyja licznym zgonom, a tęgi mróz zbiera coroczne żniwo wśród ulicznych włóczęgów. Podpici i wygłodniali bezdomni, szukający schronienia w uporczywe mrozy, wybijają szyby w zamkniętych na zimę działkowych domkach, nieraz dewastując od środka, a wiosną porzucając i pozostawiając wewnątrz ruinę. Inni zaś budują kartonowe namioty w lasach, odtrącając pomoc niesioną przez lokalne przytuliska. Zamarznięte na kość ciała, odnajdują przypadkowi przechodnie lub czekają do wiosny na odwilż, aż stopnieją śniegi, a wyprowadzany pies w popołudniowy dzień zwęszy trop.
Doskonale pamiętał zapach śmierci. Intensywny, uderzający prosto do mózgu kanałem węchowym i tak nienaturalnie smaczny, jak pleśniowy ser wzbudzający w nim odrazę, lecz rozkoszny na podniebieniu. Nie był jej sprawcą, ale pamiętał, jak pochłaniała go, pozostawiając w pamięci trwały ślad. Zakorzenił się w jego umyśle, zaczepiając głęboko w pofałdowaną powierzchnię mózgu. Kilka sekund przed zgonem, człowiek nie jest świadomy nieodwracalności procesu. Pchnięcie, uderzenie, krew i śmierć. Widok zwłok sprawia, że obserwator wyczuwa, jakby coś się kończyło. Czuje to. Nawet język podpowiada, że w powietrzu unoszą się cząsteczki śmierci. Gorzkiej, okrutnej śmierci. Wewnątrz targają nim dziwne emocje, jakich nie potrafi opisać, puki nie uświadomi sobie tego, co właśnie miało miejsce. Chwilę przed śmiercią żył bowiem życiem tej drugiej osoby, by nagle poczuć pustkę zatykającą gardło.
Tym razem było inaczej. Był sprawcą. Nie zamierzał tego uczynić. To przyszło nieoczekiwanie, odbierając władzę w jego kończynach. Niepohamowana siła pociągnęła za sznurki, prowadząc do bestialskiego czynu. W uszach dudniły słowa kobiety, poprzedzone gromkim śmiechem i zakończone siarczystą kpiną. Dźgały go mocno prosto w serce, powodując pęknięcie jedynej wewnętrznej bariery, dzielącej go od wyjawienia złego oblicza.
Chwycił swoją ofiarę za kark, zacisnął zziębnięte palce, oplatając wąską szyję i pchnął mocno, nie zdając sobie sprawy z posiadanej siły w rękach. Głowa kobiety wpadła na ścianę z czerwonej cegły. Potylica pulsowała. Za pierwszym razem w jej spojrzeniu pojawiło się zdumienie. W jego umyśle dalej huczały słowa pogardy, jakie słyszał w dzieciństwie:
— Masz ochotę na sex? — zapytała go, zaciągając się mentolowym papierosem, po czym parsknęła głośno, charcząc zadławiona dymem. Wypluła lepki śluz z ust na śnieg. — Masz. — Podała paczkę papierosów, trzymając w dwóch palcach. — Żal mi cię, jesteś żałosny, nawet siostra by cię nie chciała — zaśmiała się głośno z kpiną, wypuszczając dym z wykrzywionych dziwacznie ust.
Wybuchnął złością. Pchając ją drugi raz, nie był świadomy kolejnych zdarzeń, jakie miały zaraz nastąpić. Uruchomił nieodwracalną w skutkach reakcję łańcuchową. Nie było odwrotu.
W ten sam sposób zginęła jego młodsza siostra. Mroźnym popołudniem, wracał z Pauliną ze szkoły do domu. Ścieżką wzdłuż Nacyny przez gęsty, nieoświetlony las. Nieuczęszczany zbytnio w zimowe popołudnia skrót, doskonałe miejsce dla pijaczków i bezdomnych. Na dworze zrobiło się szaro, niebo zaciągnęło sinymi chmurami jakby miały zaraz wypluć nagromadzony śnieg. W połowie drogi zaczepiła ich grupka starszych chłopaków, chuliganów, którzy już raz wylądowali w poprawczaku na pół roku. Pomimo kuratora nad głową, nadal dokuczali dzieciakom z sąsiedztwa i szkolnym nieudacznikom takim jak on i jego siostra. Biednym i słabszym by mogli poczuć wyższość nad innymi i tym samym zyskać reputację wśród starszych dzieciaków.
— Hej! Ty! — wrzasnął wysoki, szczupły szesnastolatek z blizną na prawej brwi. Już dawno powinien być w ostatniej klasie gimnazjum. Wybryki i brak zapału do nauki skutkował kiblowaniem przez trzy lata w jednej klasie. — Mówię do ciebie grubasie! — Rzucił peta na ziemię i znoszonym traperem wcisnął w ubity śnieg, gasząc niedopałek.
Przerażony stanął sztywno jak kołek, ciało zadygotało ze strachu. Przełknął ślinę i czekał, milcząc. Młodsza o trzy lata Paulina schowała się za jego plecami, mocno wbijając paznokcie w puchową kurtkę brata.
— Chodź do mnie młoda! — wrzasnął niższy chłopak. Podchodząc bliżej, stanął tuż przy twarzy jej brata.
— Nie! — odparła stanowczo, wychylając się lekko zza ramienia. W oczach kłębiły się łzy. Rozchylone usta drżały.
— Chodź! — warknął jeszcze raz, mrużąc wściekle podpite oczy.
Lekko stękając, schowała twarz w kurtce za plecami, usiłując stłumić płacz materiałem. Nagle poczuła mocne szarpnięcie za rękaw, usiłowała zaczepić się o kurtkę brata. Odciągnął ją siłą, a trzeci z oprychów przyglądający się całemu zdarzeniu, odepchnął obiema rękami jej brata.
— Zostawcie mnie, powiem mamie! — krzyczała, usiłując wyrwać się z uścisku. Nie miała tyle siły co oni.
— Tak? I co powiesz? — wysapał jej do ucha chłopak.
Odstręczający zapach alkoholu i nieświeżych ust odrzucił jej twarz na bok.
— Zostaw ją! — beknął brat.
— Patrzcie, patrzcie, tchórz się odezwał. — Zaśmiał się najniższy, wypijając resztę piwa z zielonej butelki. — Co się gapisz? Chcesz trochę? — Rzucił mu pod nogi butelkę. — To pij gruba świnio!
— Nie szarp się młoda — upomniał chłopak.
— Czego chcecie?! — W żyłach brata gotowała się krew, ale ciało ogarnął obezwładniający strach. Nie chciał być mięczakiem, lecz lęk stał się silniejszy.
— Zabawić się trochę — odparł najwyższy. — Zadam ci trzy pytania, jak odpowiesz dobrze, to was wypuszczę. — Wciska do ust garść chrupek i rzuca pustym opakowaniem na śnieg.
— A jeśli źle? — Czuł, jak oczy zaczęły mu się pocić, nie chciał płakać, nie przy siostrze.
— Zobaczysz. — Parsknął śmiechem. — Pierwsze pytanie: Jakie mam przezwisko?
— To proste. — Rozluźnił się brat dziewczyny. — Rzeźnik.
— Zgadza się. To było banalne. Drugie pytanie — przerwał, podchodząc bliżej twarzy. — Kto zrobi moje wypracowanie z polskiego?
Brat oblizał spierzchnięte lękiem usta.
— Nie wiem — odparł niepewnie.
— Zła odpowiedź.
Drągal wymierzył pięścią cios w środek brzucha. Chłopak skulił się z bólu, z oczu płynęły łzy, blada twarz oblała się purpurą.
— Trzecie pytanie.
— Nie szarp się, mówiłem! — warczał niski chłopak do dziewczyny, trzymając jej ręce nieruchomo skrzyżowane za plecami.
— Zostawcie go! — krzyczała, była młodsza, ale bardziej wojownicza i odważna od swojego brata.
— Patrzcie, jaka narwana — podchodzi bliżej drągal, nachylając się do jej twarzy. — Bo co?
Spuściła głowę, zaciskając mocno powieki.
— Trzecie pytanie — ciągnął dalej. — Kto jest chłopakiem Moniki? — Wrócił spojrzeniem na swoją ofiarę.
— Ty — odpowiada błyskawicznie.
— Racja, ale i tak dostaniesz manto za pogaduchy z moją dziewczyną. — Kolejny raz wymierzył chłopakowi cios w brzuch. — Jesteś żałosny, ciebie to nawet siostra by nie chciała! — Zaśmiał się głośno, uderzając jeszcze raz. — To gratis.
Chłopak padł na ziemię, zwijając się z bólu, podkurczył nogi do piersi. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili kłujący skurcz odpuścił, uniósł głowę, spoglądając na swojego oprawcę, poczuł przypływ siły, poprzedzony złością. Zacisnął pięści. Coś w jego wnętrzu pchało go do przodu. Wyskoczył na niego. Upadli razem bijąc się po twarzy, w tle dudniły śmiechy kumpli i wrzaski przerażonej siostry.
Szarpała się i wiła, usiłując wydostać się z rąk oprawcy. Niski chłopak usiłował ją utrzymać, ale wyśliznęła się z uścisku. Chwycił ją za kurtkę i przyciągnął mocno. Materiał puścił na szwie, rękaw się rozpruł. Upadła. Głowa niefortunnie uderzyła o ostrą, wystającą ze śniegu krawędź kamienia. Z potylicy sączyła się gęsta krew, wylewając na zewnątrz. Biel zamieniała się stopniowo w brunatną czerwień, plama rozrastała się wokół głowy, a źrenice siostry rozszerzyły się, po czym zesztywniały.
— Cholera! — wrzasnął jeden z trójki chłopaków. — Uciekamy! Szybko! Uciekamy!
— W nogi! — zerwał się ze śniegu niski chłopak, doganiając kumpli.
Po raz ostatni widział swoją siostrę w czarnym worku. Lekarz ogłosił zgon, a jego dłoń przesuwała się wolno po czarnym płótnie, zamykając plastikowy zamek. Nie płakał, siedział w radiowozie, trzęsąc się z zimna i przerażenia. Nie uronił kropli łzy, kanaliki wyschły.
Tym razem też nie płakał, mimo tego, iż sam spowodował śmierć kobiety. Przeciwnie, poczuł ogromną ulgę, jakby wymierzył karę i zdjął ze swoich pleców ogromny ciężar, przytłaczający go całe życie, od tamtego feralnego popołudnia. Ten pierwszy raz był dla niego czymś nowym. Pierwszy raz posmakował władzy nad ludzkim życiem. Wewnątrz siebie poczuł, czym jest dzierżyć w dłoniach tak potężną moc. Nie chciał tego, miał świadomość, czym jest zło, odróżniał je od dobra. Chociaż sam zaznał zła, nigdy nie zamierzał go czynić drugiej osobie. Przynajmniej tak mu się wydawało do chwili, gdy po jego dłoniach spłynęła czarna śmierć niewinnej kobiety.
Stał w szoku nad jej ciałem i zastanawiał się, dlaczego czuje ulgę, a nie strach. Przecież znał definicję zła i tego, co wiąże się z uczynkiem, jakiego właśnie się dopuścił. Przez myśli przeleciał mu scenariusz swojego beztroskiego życia i wizja końca. W celi, za lodowatymi kratami grubości 2 centymetrów ze stalowych prętów. Na obiad dostanie szarą breję, a na spacerniaku nie uniknie męskiego gwałtu. Stało się, sam naznaczył swoją twarz. Musi z tym żyć. Przetrwać.
Patrząc na wątłe od alkoholu ciało kobiety, nie miał silnego poczucia winy. Może zasłużyła sobie tym? Może właśnie wyręczył ją i okazał łaskę? Pewnie i tak wyszłaby z odwyku, a po kilku dniach wpadła w kolejny ciąg, doprowadzając się do upadku. Zapiłaby, nosem wciągnęła kolejną działkę, a z wyrzutów sumienia znowu pocięła uda od wewnątrz. Zastanawiał się, czy to brak kompetencji lekarzy czyni z niej to, kim się stała, a może otoczenie, w jakim się znajduje, czy jej życie z góry zostało naznaczone? Może ktoś czuwa nad nami, abyśmy szli tą jedyną, utartą dla nas ścieżką? Jej ścieżką była śmierć z rąk nieznajomego lub samobójstwo przez własne nieudolne postępowanie.
Gdy dotarło do niego, co zrobił, sprawdził dla pewności puls, w głowie układając plan jak ukryć ciało. Zdawał sobie sprawę, że śledczy doszukają się przyczyny zgonu. Zmuszony był ukryć zwłoki, nim wzejdzie słońce, westchnął głęboko jeszcze raz, podniósł papierosa, który upuściła, zaciągnął się mocno, aż płuca poczuły znajomy smak. Zgasił peta i schował do kieszeni kurtki. Chwycił za przeguby i ciągnął po śniegu w stronę wykopanej dziury na trumnę. Cmentarz komunalny był ogromny, ponad 11 hektarów powierzchni, każdego dnia odprawiano kilka pogrzebów i przygotowywano miejsca na kolejne. Śnieg ułatwiał przenoszenie zwłok. Nie martwił się o ślady, wiedział, że zaraz przyjdzie kolejna śnieżyca i przykryje to, co mogłoby zdradzić trop.
— Śpij spokojnie — szepnął, wpychając ciało do dziury. Roztarł dłonie i z kupki grud piachu przygotowanej na kolejny pogrzeb ubierał, zasypując ciało. Patrzył, jak skrawek po skrawku ziemia przykrywa jego uczynek.Rozdział 2
poniedziałek, 2 stycznia 2017 r. godz. 16.35
Zapach starego drewna i kurzu miesza się z wonią świeżej, akrylowej farby na ścianach. Reflektory opuszczone nad teatralną sceną, rzucają żółtawe światło na schodzone drewniane i skrzypiące pod nogami artystów deski. Stukot ciężkich buciorów przyprawia o chroniczny ból głowy, wdzierający się w zakamarki pofałdowanego organu. Za gałkami ocznymi powoli rozgaszcza się obcy, uderzając czymś ostrym z dokładną precyzją, co sekundę w to samo miejsce.
Śmiech to jeden z wielu ludzkich odruchów, niepohamowany może być przyczyną chwilowego zaburzenia pracy serca. W przeciwieństwie do płaczu jest zdolny do śmierci. Śmiech przez łzy łagodzi wszelkie stany depresyjne i uwalnia w nas cząstkę nadziei, jaką karmimy się, by dalej przetrwać uciążliwy dzień. Piskliwy, donośny, niski, chaotyczny, zdławiony — wpada do moich uszu niczym stado rozpędzonych koni, depczących po resztce mózgu, zmęczonego nieprzespaną nocą organizmu.
Przytykam mocno swoimi wąskimi, długimi palcami lewe ucho, gdy piskliwy głos pani Laury rozbrzmiewa na sali, z trudem usiłującej zaśpiewać swój fragment pieśni, do piątkowego występu, w Święto Trzech Króli. Zaś prawa dłoń porusza się niczym automat, wydzierając w białej kartce dziurę niebieskim długopisem. Rzucam leniwie spojrzeniem na ścienny zegar, zdający się zwolnić tępa tylko dlatego, aby dać mi kolejną nauczkę dzisiejszego dnia i przyprawić o dalsze katusze.
Czym sobie zasłużyłam na taką męczarnię?
Pierwszy raz stając na skrzypiących deskach teatralnej sceny, trząsały mną dreszcze przerażenia. Miałam piętnaście lat i niewielką rolę w szkolnym przedstawieniu. Nigdy wcześniej nie byłam w teatrze, nie siedziałam na fotelach obitych materiałowym zamszem i nie widziałam tylu lamp otaczających pomieszczenie. To była pierwsza próba i pierwsze emocje. Koledzy z kółka przebierali się w garderobie, a ja cichaczem wymknęłam się i zakradłam po kilku stopniach, aby stanąć sama pośrodku pustej sceny.
Niskie obcasy stukały, kładąc delikatnie stopę za stopą na podłogę. Po obu stronach zwisały grube, ciężkie, czerwone kotary. Mnóstwo linek plątało się pomiędzy tkaninami. I nagle poczułam coś dziwnego w sercu — ciepło. W jednej chwili zabrakło mi tchu. Główna kotara rozsunęła się w dwóch częściach na boki, odsłaniając blask reflektorów. Oślepił mnie na moment, zmrużyłam oczy i przysłoniłam lekko dłonią. Nogi mi zadrżały, a skóra dłoni się spociła. Fotele naprzeciw były puste, a ostatnie rzędy znikały w mroku. Nad bocznymi wyjściowymi drzwiami świeciła się zielona lampka EXIT.
Zamknęłam oczy, uniosłam lekko podbródek, tętno szalało a oddech był płytki. Do uszu dotarła cicha muzyka, płynąca gdzieś z za kulis. Stary fortepian rozbrzmiał delikatnymi tonami, wypełniając mój umysł nadzieją. Wyobraziłam sobie salę pełną ludzi, stojących i klaszczących radośnie. Widziałam siebie, kłaniającą się nisko, w białej tiulowej sukience do połowy łydki. Uniosłam tułów, z szerokim dumnym uśmiechem ukłoniłam się ponownie, wtedy pod stopami upadła czerwona róża. Soczysty kolor przypominał krew, a jej intensywna woń wpadła do nosa. Marzenie nie trwało długo, dźwięk wybitego klawisza fortepianu, w ułamku sekundy rozmył mgłę ulotnych marzeń.
To uczucie braku spełnienia towarzyszyło wiele lat, aż do drugiego wyjątkowego momentu — stając na Babiej górze i spoglądając na niekończący się horyzont. Dreszcz podniecenia przeszył moje ciało i serce, zacisnął gardło, usiłując udusić, bym mogła trwać w tej magicznej chwili na zawsze.
Człowiek jest skomplikowaną istotą, ja jestem skomplikowanym człowiekiem. Komplikacje są moim drugim imieniem, a brak spełnienia — nazwiskiem. I chociaż nie zostałam słynną aktorką czy poszukiwaczką przygód, w duchu jestem silną kobietą, niezłomną, szukającą siebie pośród innych. Nie każdy potrafi się odnaleźć, ale jest w stanie się zgubić. Zatracenie jest łatwe, złapanie za linę nadziei, wymaga siły i wytrwałości.
Wytrwałość dzisiejszego dnia chwieje się na granicy mojej cierpliwości.
Jeszcze dziesięć minut, tylko dziesięć i następne pół godziny będę miała dla siebie — powtarzam w głowie niczym mantrę.
Wskazówka biegnie wolno po tarczy, wydaje mi się, że słyszę każdorazowy chrzęst i zgrzyt przesuwających się trybików, wprawiających mechanizm w ruch. Miniona noc dała ostro w kość, awaria ogrzewania przy minusowej temperaturze na zewnątrz, zmroziła tyłek, zmuszając do nocowania u rodziców. Teraz przeklinam swoją decyzję. Chciałam wziąć wolne, już miałam telefon przy uchu, w ostatniej chwili, spoglądając na budzik, wyłączyłam go, włócząc wolno bosymi stopami po chłodnych kaflach.
Poniedziałki o tej porze roku są wyjątkowo uporczywe. Mroźny, rześki poranek, niebo osnute szarawą pierzyną, rzucającą nieustannie, pourywane skrawki puchu. Białe szaleństwo wdarło się późną zimową porą, zasypując w jeden dzień ulice i przykrywając grubą warstwą dachy kamienic. Rybnik przykryty białą pierzyną jest wyjątkowo uroczy. Białe okruchy skrywają niedoskonałości na drogach i brzydotę dzielnic czekających w kolejce na remonty kamienic. Mały park przy centrum miasta zapełnia się małymi kolorowymi smerfami, zjeżdżającymi na drewnianych sankach. Uśmiechnięte twarze rozgrzewają nawet najbardziej zgorzkniałe serca. Latarnie na parkowych ścieżkach przyciągają młode pary, pragnące zaznać odrobinę romansu. Park na górce pustoszeje rankiem i zapełnia się popołudniami. W jednej chwili tętni życiem i przesycony radością daje uśmiech, w drugiej umiera i czeka na kolejny dzień.
Na scenie rozbrzmiewają brawa, wyrywając mój otępiały umysł z zamyślenia. Odsuwam palec od ucha i odkładam dłoń na udo. Na widok dziury w zeszycie, wystraszona odrywam długopis. Zamykam go mocnym klapnięciem, wstydząca się tego, co zrobiłam chowam do torebki.
— Dziękujemy pani Laurze.
Wstaję z fotela w pierwszym rzędzie trybun i podchodzę do sceny, udając dzisiejsze zainteresowanie próbą.
— Wspaniale — zaczynam wolno — pamiętajcie o swoich tabletkach przed piątkowym występem. Pani Anna wręczy wam gotowe kostiumy. Można je odebrać przed wyjściem. Do zobaczenia w piątek — dodaję, zmuszając się po raz ostatni tego dnia do uśmiechu.
— Miri! — Kobiecy, niespokojny głos drze się za plecami. — Miri! — Kobieta podnosi głos z drugiego końca trybun, truchtając po niskich stopniach w stronę sceny.
— Cześć Amando! Już kończę — krzyczę w jej stronę głośno, by dotarło pomiędzy przekrzykiwaniami i chichotami staruszków.
— Widziałaś dzisiaj pana Zygmunta? — pyta zdyszana.
— Nie. Sama wzięłam klucz.
— Cholera! — wrzeszczy. — Przepraszam. — Skruszona wykrzywia twarz na widok zbulwersowanych aktorów.
— Pomóc ci? — Marszczę brwi.
Amanda drapie się nerwowo po głowie, błądząc bezradnym wzrokiem po pustych fotelach.
— Nie umiem się dostać do biura. Pan Zygmunt się nie odzywa, a ja nie mam kluczy.
— Jak to nie masz kluczy?
— Zniknęły. Szukałam wszędzie.
— Dzwoniłaś pod numer domowy? — Wkładam scenariusz przedstawienia do torebki.
— Tak — wzdycha zmarnowana.
— Również cisza?
Przytakuje skinieniem głowy.
— Muszę się tam dostać po papiery na jutrzejszą kontrolę. Co ja teraz zrobię?
Opieram plecy o ścianę drewnianej sceny, szukając w myślach sensownego rozwiązania. Nad głową seniorzy zawijają się po same uszy w wełniane szale i zapinają puchowe kurtki, schodząc po schodkach na tyły teatru.
— Trudno — wzruszam ramionami, patrząc na zdenerwowaną koleżankę z pracy. Amanda jest starsza, często popada w frustrację i panikę, gdy jej plany legają w gruzach. — Dzwoń po ślusarza.
— O tej godzinie? — Spogląda zmarnowana na zegarek. — Dochodzi już siedemnasta.
— Znasz inne wyjście?
— Chyba nie — wzdycha głęboko.
— Pani Mirando, pani Mirando — woła starsza pani, mająca odgrywać rolę jednego z kolędników.
— Tak?
Odwracam się do starszej kobiety, maszerującej szybkim tempem po scenie. Codziennie po spotkaniach przychodzą po nią pięcioletnie wnuczęta. Ciągną za rękawy kurtki, prosząc o smakołyki ukryte w torebce.
— Wielkie nieba. — Składa dłonie, kierując wzrok w górę. — Katastrofa! Garderoba zamknięta a pani Anny i pana Zygmunta ani śladu. Kostiumy schowane.
— Co tu się wyprawia do chol… — przełykam słowo.
— Nie ma kostiumów? — woła starzec, mający odgrywać rolę pastucha. — Bez kostiumów nie będzie sztuki.
— Ale jak to?! — pyta jego koleżanka.
— Spokojnie. — Unoszę dłonie. — Kostiumy będą jutro. Nic się nie stało, możecie iść do domu. Już późno. Zapowiadają śnieżycę, więc się pospieszcie. Amando, dzwoń po ślusarza, a ja idę zobaczyć, jakich kluczy nam brakuje. — Poganiam ją dłonią do wyjścia.
Spoglądam jeszcze raz na ścienny zegar, przeczuwając, że utknę tutaj na długo. Wyobrażając sobie chłód w mieszkaniu, z dwojga złego wolę zostać w teatrze, w końcu do mieszkania mam 3 minuty piechotą, więc mogę wrócić, kiedy zechcę.
Przechodzę przez długi, wąski hol przyozdobiony świątecznymi łańcuchami i kolorowymi bombkami. Zielone gałązki zwisają z sufitu, czekając na ofiarę, by zmusić ją do obleśnego całusa pod kiścią jemioły. Na ściennych gablotach pod kluczem umieszczono wystawę świątecznych obrazów, malowanych przez dzieci ze świetlicy. Pomieszczenie woźnego znajduje się tuż przy szatniach w głównym holu, przed wyjściem z teatru. Chwytam za wytartą ze starości gałkę i przekręcam, popychając lekko drzwi do kanciapy. Palcami sprawdzam wnętrze gablotki na klucze. Na haczykach brakuje trzech kompletów.
— Może sprzątaczki nie odłożyły? — mówię na głos. — Pokój Amandy, garderoba pani Anny i schowek.
Przeszukuję całe pomieszczenie, upewniając się, czy nie znajdują się przypadkiem pod stertą gazet. Śmietnik pusty, na podłodze ani jednego papierka. Przeglądam każdą z szuflad wysokiego regału, zamykając ostatnią z nich ze zmarnowanym westchnieniem, chwytam za telefon, wybieram numer do przełożonego. Czekam dwa sygnały, aż w słuchawce odzywa się niski, zachrypły głos.
— Słucham?
— Dzień dobry panie Henryku, mówi Miranda. Mamy mały problem.
— Dzień dobry Mirando. Co się stało? — chrząka kilkakrotnie, jakby usiłował przełknąć stojącą w gardle przeszkodę.
— Pan Zygmunt zniknął razem z częścią kluczy do pomieszczeń. Pani Anna również nie pojawiła się w pracy. Amanda usiłowała dodzwonić się do ich mieszkania, niestety nikt nie odbiera. Nic by się nie stało, ale potrzebujemy kluczy.
— Niedobrze, niedobrze — mamrocze do słuchawki.
— Amanda musi dostać się do biura po papiery na jutrzejszą kontrolę. Kazałam jej dzwonić po ślusarza.
— Dobrze, doskonale — chwali błyskawicznie.
— Pewnie zajmie to sporo czasu.
Słyszę, jak wzdycha ciężko.
— Będzie musiała pani zamknąć teatr po opuszczeniu go przez wszystkich pracowników.
— Ja? — pytam zaskoczona, wychodząc z pokoiku. — A pana nie będzie dzisiaj?
— Drogi są nieprzejezdne. Nie dam rady.
— A pan Stefan?
— Dzisiaj ma wolne, pan Zygmunt miał go zastąpić. Zostaje pani. Ktoś musi zamknąć budynek.
— A co z przedstawieniami?
— Niech się pani nie martwi. Wszystkie spektakle i spotkania są odwołane — zapewnia. — Wystarczy zamknąć.
— No dobrze i tak ktoś musi poczekać na ślusarza.
— Postaram się kogoś wysłać do domu pana Zygmunta. Zobaczymy się jutro. W razie problemów proszę dzwonić. — Rozłącza się bez pożegnania.
Patrzę zdumiona na ekran telefonu. Jestem wściekła na siebie za brak asertywności. Nie do mnie należy opieka nad budynkiem.
— No tak, do widzenia, dobranoc. Dziękuję, że może pani zostać, zostanie pani sowicie nagrodzona. — Rzucam telefon na stół, siadam na skórzanej kanapie w holu na parterze i zamykam oczy, wypuszczając powietrze.Rozdział 3
poniedziałek, 2 stycznia godz. 17.40
— Miri, Miri obudź się — szepcze łagodnie Amanda, potrząsając za ramię. — Przyszedł ślusarz.
Otwieram leniwie oczy.
— Co? — patrzę na nią zdezorientowana.
— Ślusarz, pamiętasz?
— Już myślałam, że to sen. — Ziewam lekko. — Która godzina?
— Siedemnasta czterdzieści. Przysnęłaś, nie budziłam cię, nie było po co.
— Kto jeszcze został?
— Ty, ja i trzy sprzątaczki na pierwszym piętrze.
— I ślusarz — dodaję.
— Tak, idę zobaczyć co z moim biurem.
— Poczekam tutaj. — Odprawiam ją wzrokiem do zakrętu.
Rozcieram niewyraźne oczy, wstaję z kanapy i podchodzę do maszyny z kawą stojącą blisko szatni. Wygrzebuję z kieszeni marynarki 2zł. Wpycham w otwór monetę i wybieram na panelu czarną kawę. Dodaję cukru, naciskając kilkakrotnie guzik, aż pasek zapełnia się szarymi kwadracikami, oznajmiając pełną dawkę. Maszyna wypluwa papierowy kubek na podajnik i napełnia go gorącą, czarną kawą. Sięgam do pojemnika obok maszyny po plastikowe mieszadełko i wkładając do kubka, wprawiam w kolisty ruch. Przykładam ostrożnie kubek do ust, dmucham kilka razy i upijam łyk, drugą dłonią rozmasowując kark.
Kocham, gdy kofeina rozprowadza się w moich żyłach. Oczy otwierają się szerzej, mam wrażenie, że krew płynie szybciej, jakby czerwone krwinki brały udział w maratonie. Wracam z powrotem na kanapę, sięgam do torebki po telefon i wybieram numer domowy pana Zygmunta. Wiem, że to na nic, ale będzie mnie to dręczyło, jeśli nie spróbuję.
Do ucha dociera pierwszy, drugi, trzeci sygnał. Po czwartym chcę się rozłączyć, ale w słuchawce rozbrzmiewa męski głos:
— Halo?
— Co? — charczę zszokowana.
— Słucham? Kto mówi?
Łykam ślinę i pytam:
— Jest pan Zygmunt?
— Kim pani jest?
— Co? Kim jestem? Gdzie pan Zygmunt? — naskakuję. — Proszę go dać do telefonu.
— Myślę, że to raczej niemożliwe.
Krew buzuje, odkładam kubek na stół, by nie ścisnąć go w palcach.
— Kim pan jest? Zadzwonię na policję!
— Spokojnie, jestem znajomym.
— Znajomym? Mam w to uwierzyć?
— Nie musi pani. Właśnie sprawdzam, co z panem Zygmuntem i panią Anną.
— I co?
— To raczej nie pani sprawa.
— Nie moja? Bezczelny jest pan, szukam ich od rana!
— Nie tylko pani. — Mężczyzna odkłada słuchawkę.
— Halo? Halo?! Cholera!
Rozdrażniona wybieram numer ponownie i czekam, aż intruz odbierze telefon. Niestety nie odbiera, rozłączam się i cisnę ze złością telefonem na kanapę.Rozdział 4
1 stycznia nad ranem
Drugi raz również był przypadkowy. Za wiele pytań, wścibskość i podejrzliwość rozdrażniła go. Teraz gdy znał to uczucie, odruch był usprawiedliwiony. Gdyby wiedział, że to się tak skończy, nie wdawałby się w dyskusję. Nie musiałby pieczołowicie zacierać śladów i zabijać jej męża. Dowiedziała się o grze, przyłapała ich na gorącym uczynku i rozwścieczona, wrzeszczała jak opętana.
Zbyt wiele razy widział twarze ludzi o wielu twarzach. Ich inne oblicza wyjawiały się w specyficznych sytuacjach. Jedni snuli się po korytarzach, włócząc leniwie stopami po gumowej podłodze i piszcząc podeszwami butów. Inni nerwowo obgryzali paznokcie i świdrującym wzrokiem obrzucali każdego napotkanego. Dom wariatów, do którego należał był jego domem od dawna. Uwielbiał go, ubóstwiał, czuł się jego ważnym elementem całej składni. Ona była jego częścią jak wielu innych. Czuli się odmieńcami, ale po wyzwoleniu wstydzili się własnego postępowania. Teraz patrzył na jej twarz i zadawał sobie pytanie:
Gdzie tkwi logika stwórcy?
Jej policzki nadymały się ze złości, skóra poczerwieniała a oczy pociemniały. Wymachiwała dłońmi na wszystkie strony, prawiąc kazanie. Nie rozumiał jej bełkotania, słowa wypływały tak szybko, że nachodziły na siebie, tworząc chaos. Była wściekła i pobudzona, para z ust unosiła się. Pomyślał, że w żyłach płynie lawa i ciężko będzie przebić się mu przez jej słowotok. Nigdy nie widział takiej furii u kobiety, jego matka mało zajmowała się własnymi dziećmi, wolała przesiadywać na kanapie, oglądając telezakupy.
Jeden cios położył ją na ziemię. Wystarczyło, wyjąć igłę, wbić a palcem wcisnąć plastikowy tłoczek do końca i po sprawie. Zamilkła. To było proste, ale mąż zauważył wszystko. Był świadkiem, dlatego podzielił jej los. W głowie przeszła mu myśl: może znowu ukazał łaskę? Przecież to małżeństwo ślubowało przed Bogiem, wymawiając magiczne słowa „Puki śmierć nas nie rozłączy”. Zabijając ją, czuł pewne zobowiązanie wobec jej męża.
Nie planował kolejnej zbrodni, stało się. I znowu poczuł lekkość, tą samą, co uprzednio. Lekkość ta była wolnością. Wyborem, jaki mógł dokonać każdy. Oblizał usta, zamknął oczy i wdychał zapach świeżej śmierci. Woń działała jak afrodyzjak, wprowadzając w błogie upojenie i rozluźniając ciało. Wyszukał kolejną dziurę na trumnę, musiał się spieszyć, nim ktoś zauważy. Jedynie, czego było mu żal, to partnera do pokera. Teraz zostało ich dwóch. Wepchnął ciała do dziury i podparł się rękoma o kolana, sapiąc ze zmęczenia.
— Ziemia, jeszcze ziemia. — Pokiwał głową i zabrał się do zasypywania zwłok.Rozdział 5
poniedziałek, 2 stycznia godz. 18.20
Blask natrętnych policyjnych świateł kręcących się wokół cmentarnego terenu przyprawia o lodowaty dreszcz. Niebieska poświata oblewa wystające marmurowe płyty, przykryte śniegiem, a natarczywe migotanie wywołuje w przemęczonym umyśle wrażenie falujących grobów i poruszających się w oddali wąskich, zniekształconych cieni. Palce kostnieją na dwudziestostopniowym mrozie, od wypisywania pliku papierów. Nawet długopis odmawia posłuszeństwa w taki ziąb. W powietrzu unosi się ciężki, zatykający nozdrza smród z kominów pobliskich kamienic i domków jednorodzinnych, okalając umarłą dolinę szarym dymem.
Grupa policjantów zabezpiecza pieczołowicie teren zbrodni, starając się, aby nie zatrzeć śladów swymi buciorami i uratować każdy najmniejszy skrawek dowodu przed nadchodzącą śnieżycą.
Komisarz Malewicz klnie siarczyście na cały głos, potrząsając energicznie długopisem.
— Cholera! By to pies! — Usiłuje rozpisać go o kawałek wydartego papieru z policyjnego notesu, warczy pod nosem i wsiada do wozu, zatrzaskując drzwi.
Jak każdy z obecnych wolałby grzać swój tyłek pod pierzyną u boku żony. Dawno nie widział takiego przedstawienia. Dwa ciała porzucone na cmentarzu, na dłoniach denatki rany cięte, na potylicy ślad uderzenia tępym narzędziem. Mężczyzna z kolei miał przetrąconą szczękę i ślad uderzenia tępym narzędziem, również na potylicy. Taki cios mógłby zabić tych dwoje, jednak cichy głos podpowiada mu inną wersję, mniej oczywistą, kryjącą w sobie coś mrocznego.
W poświąteczny czas ludzie często chodzą na cmentarz zapalać znicze na grobach swoich przodków. Śnieg wokół miejsca zbrodni ma liczne ślady butów przysypanych kolejną warstwą, tak samo, jak cała okolica. Musi poczekać na raport patologa. Widział wiele, ale pierwszy raz jego oczy ujrzały coś takiego. Jeden z policjantów zaśmiał się szyderczo, mówiąc: „Trzeba będzie tę parkę nożyczkami wycinać.” Mróz zdążył zrobić z nieboszczyków dwie kostki lodu.
Może faktycznie miał rację? — myśli, wypisując kilka papierków. Jeszcze nie był świadkiem wyciągania zwłok razem z ziemią. Cały cyrk dopiero przed nim, góra już suszy mu głowę, by zabezpieczyć dobrze teren i zamknąć cmentarz. Przedstawienie się zacznie, gdy przyjedzie stado imbecyli z aparatami w dłoniach, szukających sensacji dla zdobycia fanów na YouTubie. Już raz przez to przechodzili, nawet trafili do telewizji ogólnokrajowej wyśmiani bezczelnie za niedopatrzenie w sprawie zabójstwa kobiety przez konkubenta. Cały wydział był na świeczniku, jedno potknięcie i zaczęłyby się czystki. Nie może dopuścić do kolejnej obłudnej akcji mediów.
Komisarz przekręca kluczyk w stacyjce wozu, uruchamiając silnik. Zziębniętymi palcami włącza ogrzewanie. Odpina srebrną klamrę służbowej teczki i wyjmuje zapasowy długopis. Rozciera dłonie, zabierając się do dalszego notowania. Musi się uwijać, lada moment nadejdzie kolejna śnieżyca. W głębokiej kieszeni kurtki rozbrzmiewa dźwięk prywatnego telefonu. Sięga ręką. Jego twarz kamienieje na ułamek sekundy, widząc znajome nazwisko na wyświetlaczu. Wciska niechętnie zieloną słuchawkę, klnąc pod nosem:
— Cholera! Myślałem, że już dawno cię wilki zjadły! — warczy.
— Cieszyłbyś się co? — odzywa się męski, znajomy głos w telefonie.
— Zdziwi cię odpowiedź, że mam to w dupie?
— Nie — odpowiada beznamiętnie.
— Czego chcesz? — pyta niechętnie Malewicz. — Mam kupę roboty.
— Słyszałem, że masz ciekawy przypadek.
— To źle słyszałeś.
— Wydaje mi się, że moje źródła nie kłamią. Nigdy nie kłamały.
— Co cię to obchodzi? — Poprawia się nerwowo Malewicz na siedzeniu. — Podsłuchujesz nas?
— Może — odpowiada chłodno. — Masz personalia denatów?
— Stary dzwonisz po czterech latach i pytasz, czy mam dane dwóch zdechlaków? Pogięło cię? A może masz coś do ukrycia?
— Masz czy nie? — naciska.
— Z takim podejściem sobie nie pomagasz. Co cię to obchodzi?
— Prawdopodobnie sterczę w ich domu.
Szczęka komisarza opada z wrażenia, chwilę trwa nim słowa, jakie wypowiedział znajomy, przestają huczeć w głowie.
— W domu moich denatów? — mówi wolno.
— Mam ci to przeliterować?
— Skąd wiesz, że to ich dom?
— Ty mi powiedz. — Nie odpuszcza.
Komisarz wzdycha głęboko, przeciera palcami przekrwione oczy. Zbyt mało snu a za wiele pracy. Wzdycha zmarnowany, po chwili zastanowienia odpowiada:
— Anna i Zygmunt Zborowscy.
— Choler… Zgadza się.
— Co tam robisz? Masz mi coś do powiedzenia? Może nie będę musiał się wysilać zbytnio w taką pogodę nad myśleniem. Wiesz, ucieszyłoby mnie to.
— Nie wątpię, chociaż to było świńskie z twojej strony. Niestety zmartwię cię.
— Wal śmiało, i tak dzisiaj nie zasnę.
— To pracownicy teatru w centrum. Ich szef posłał mnie do ich domu, aby zobaczyć, co się stało. Od rana nikt ich nie widział. Pan Zygmunt był stróżem, czy coś w tym stylu i zabrał ze sobą klucze z kilku biur.
— Pięknie! Wiesz, że przez ciebie będę miał więcej papierków do wypisania?
— To nie mój problem.
— Gnojek z ciebie.
Kilka sekund ciszy dźga Malewicza w samo serce. Przypomniał sobie pewne zaszłości sprzed czterech lat, niczym obuchem w twarz wróciły wspomnienia. Dla nikogo nie są dobre. Zbyt wiele ich poróżniło, aby mogli nadal utrzymywać kontakt.
— Gratuluję awansu — odzywa się głos.
— Dzięki — spuszcza z tonu Malewicz. — Halo? — W głośniku rozbrzmiewa przerywany dźwięk oznajmiający zakończoną rozmowę. — Dawid? Cholera! Uparty człowiek!Rozdział 6
poniedziałek, 2 stycznia godz. 21.30
Huk walących pięści o metalową ramę przeszklonych, frontowych drzwi teatru przyprawia mnie prawie o zawał, wyrywając brutalnie ze snu. Z rozszalałym sercem dźwigam się na skórzanej kanapie. Siadam, rozcieram twarz. Spoglądam leniwie na ścienny zegar pośrodku holu. Dochodzi 21.30. Amandę odprawiłam godzinę temu do domu razem ze ślusarzem, który zdołał wymienić wszystkie zamki w drzwiach, a sama pozwoliłam sobie na krótką drzemkę, przynajmniej tak mi się zdawało, do czasu aż sprzątaczki nie zakończą swojej pracy.
— Chyba utknę tutaj do północy jak ten przeklęty kopciuszek.
Głośne walenie do drzwi zmusza mnie do ruszenia się z kanapy. Chociaż bardziej to moja ciekawość popędza do zobaczenia, kogo o tej porze niesie i dobija się tak natarczywie do drzwi teatru. Czy to ktoś, kogo nie poinformowano o odwołanym spektaklu o 22.00?
Zostawiam przy kanapie szpilki i włóczę wolno bosymi stopami do frontowych drzwi, ziewając kilkakrotnie i rozmasowując spięty kark. Chłód podłogi budzi moje ciało. Sięgam niepewnie dłonią do zamka, nagle umysł przytomnieje, rozszerzając źrenice.
— Czy to mądre otwierać drzwi o tej porze? — myślę.
Przecież jestem tutaj sama. Zmrożona szyba nie pozwala na zobaczenie, kto stoi przed drzwiami. Dostrzegam tylko, jak za nimi porusza się czarna, ogromna plama. Potrząsam głową i przekręcam klucz, otwierając wolno drzwi. Zimne powietrze wdziera się bezczelnie do środka, buchając na twarz siarczystym mrozem. W pierwszej chwili jest przyjemny i pobudzający. Mrużę oczy, na zewnątrz rozszalała się wichura, ograniczając widoczność do niecałych dwóch metrów. Pod stopy wdziera się śnieg, zasypując wejściowy próg. Gęsia skórka oblewa moje ciało. Zdezorientowana widokiem na dworze stoję nieruchomo. Czarna postać wmaszerowuje prędko do środka, omijając mnie bez słowa. Stoi plecami skierowanymi w moją twarz. Postać otrzepuje się energicznie ze śniegu na kurtce i oklepuje buciory, brudząc świeżo wytartą podłogę.
— Przepraszam! — podnoszę głos do nieznajomej postaci. — Przepraszam! — wrzeszczę, przymykając drzwi.
Dłonie przybysza zdejmują z głowy czarny kaptur i szarawą, workowatą czapkę wyłaniając ciemne, gęste i zmierzwione włosy. Mężczyzna z posępną i zmarzniętą miną odwraca się, rozcierając dłonie i chuchając na swoje długie palce.
— Kim pan jest? Spektakle odwołane, była informacja przed wejściem.
Stoję w lekkim rozkroku, rozwścieczona i gotowa do boju.
— Domyślam się, że pani Miranda?
— Słucham? — zaskoczył mnie, skąd do licha zna moje imię? Jego twarz nie jest mi znajoma. Prostuję się, starając nie ukazać swojego lęku, jaki kłębi się w okolicach serca. — Może. Zależy, kto pyta. Znamy się? — Wytężam wzrok.
— Chyba już się poznaliśmy.
— Nie kojarzę — kręcę przecząco głową.
— Dzisiaj, przez telefon.
— To ty? — Otwieram szerzej oczy. — Coś ty sobie myślał? Kim ty do cholery jesteś?
— Przysłał mnie pani przełożony.
— Pan Henryk?
— Długo tak będziemy gadać o niczym?
Chrząkam głośno, marszcząc swoje cienkie brwi. Przekręcam klucz w zamku i wracam spojrzeniem na nieznajomego.
— Czego chcesz?
— Klucze. — Grzebie chwilę w kieszeni kurtki, wyciąga z niej trzy komplety kluczy i zawiesza w powietrzu, trzymając za kółeczko. Obijają się o siebie, wydając metaliczny dźwięk.
Przyglądam się im przez chwilę.
— Już nie są potrzebne. Godzinę temu ślusarz wymienił zamki.
— I po to się fatygowałem? Weź je.
Zbliża rękę w moją stronę.
— Trzeba było zadzwonić. Nie potrzebuję ich.
Łapie moją lewą dłoń, obraca i wkłada w nią klucze. Mija mnie. Idąc do drzwi, słyszę, jak mówi coś pod nosem.
— Co?
— Uparta baba — mamrocze.
Wlepiam wzrok w pęk połyskliwych kluczy. Odwracam się szybko.
— Zaczekaj! Co z panem Zygmuntem?
— To nie moja sprawa.
— Ten jeden nie należy do nas. — Pokazuję na długi, wąski klucz z grubą główką na końcu.
— Mówiłem, że to nie moja sprawa. — Zakłada czapkę a na nią kaptur, zaciągając sznurki.
— Ale… czy wszystko w porządku?
Patrzy na mnie, w jego oczach widzę coś dziwnego. Jego powieki drgają lekko. Otwiera zamek, kręcąc głową.
— Policja odezwie się do pani.
— Policja? Dlaczego policja?
Obserwuję go z wielkimi oczyma, zanim dociera do mnie, że musiało wydarzyć się coś złego. Przytomnieję, dostrzegam jak zamyka za sobą drzwi. Sięgam prędko do klamki. Mężczyzna zniknął w zamieci, zostawiając mnie jeszcze bardziej rozdrażnioną niż byłam wcześniej. Rozdrażnioną i niepewną. Patrzę na lewą dłoń, zaciskającą mocno zdenerwowane palce na lodowatych kluczach. Przełykam ślinę. Do głowy przychodzi wiele niedorzecznych scenariuszy. Zastanawiam się, czego policja będzie chciała.
Pan Zygmunt to dobry człowiek, niczego złego nigdy nie zrobił. Zdejmuję z kółeczka dziwny klucz. Przechodzę wzdłuż holu, sprawdzając, czy przypadkiem nie otworzy jednych z drzwi. Zmarnowana zawracam na drugim piętrze. Przyglądam się jego dziwacznej główce.
— Przecież to niemożliwe, wszystkie klucze teatru mają te samo logo firmy, są identyczne. — Ten jeden jest większy, już na pierwszy rzut oka odróżnia się spośród innych. Nie kojarzę, byśmy mieli gdziekolwiek zamek takiego typu.
Wkładam klucz do kieszeni spodni i schodzę na parter.
Równo o północy żegnam trzy przesympatyczne sprzątaczki. Obchodzę wszystkie pomieszczenia, gasząc kolejno światła w budynku. Po skórze biegnie lodowaty dreszcz i dębieją włoski, gdy uświadamiam sobie, że zostałam sama w ogromnym pustym budynku. Jeden dziwaczny dźwięk i dostanę zawału. Bicie serca przyspiesza, coraz bardziej ogarnia mnie niepewność. Wracam na kanapę, wrzucam klucz do torebki. W szatni przebieram szpilki na kozaki i ubieram puchową kurtkę. Owijam ciasno chudy kark wełnianym szalikiem, jaki dostałam w spadku po babci. Gaszę ostatnie światła w holu i wychodzę niechętnie na siarczysty mróz, sprawdzając dwukrotnie, czy zamknęłam poprawnie zamek. Wewnątrz teatru znajduje się sporo cennych rzeczy, mogłyby być niezłym łupem dla włamywaczy. Same obrazy tutejszych artystów i rzeźby są warte kilka set złotych za sztukę. Kostiumy schowane w podziemiach to kolejne okrągłe sumki na kilka tysięcy, ale i cały dobytek teatru zbierany latami dla aktorów. Do tego dochodzą instrumenty, nagrania filmowe, sprzęt estradowy i wiele rzeczy związanych z naszymi kółkami. Gratka dla włamywacza, ale czy ktokolwiek odważyłby się posunąć do takiego czynu? To tak jakby okraść kościół, choć i takie rzeczy mają czasem miejsce.
Rozglądam się dokoła, ścieżka prowadząca do głównej ulicy jest zasypana. Na drogach pusto ani żywej duszy wałęsającej się po zakamarkach ścisłego centrum. Miasto zasnęło i zbudzi się z samego rana, witając kolejny dzień tygodnia. Gdyby nie śnieg, wszystko wyglądałoby na martwe i opuszczone. Jedyną pociechą zimy jest właśnie białe szaleństwo, to ono utrzymuje nas w pełni rozumu do wiosny. Gdyby nie silny wiatr i gwałtowne podmuchy powalające na ziemię człowieka, puściłabym się na spacer. Sama jak palec pośród ulicznych latarni rzucających żółtawy blask i poruszających się niczym metronom stojący na pianinie, odmierzając takt. Małe kruszyny padające na twarz i świeże powietrze łaskoczące płuca. Teraz jednak moim celem jest dojście bezpiecznie do domu, bez upadku i połamanych kończyn.
Przytomnieję, dostając w twarz silnym, lodowatym podmuchem, czekam aż minie i ruszam w stronę oblodzonych schodów. Pan Zygmunt już dawno odśnieżyłby stertę śniegu i posypał solą śliskie schodki. Dopiero gdy kogoś niespodziewanie brakuje w danym momencie, zwracamy uwagę na detale. Każdy najmniejszy czyn ma swoje odbicie w świecie.
Chwytając kurczliwie rękoma balustradę, schodzę wolno, ostrożnie stawiając but na niższym stopniu. W duchu liczę każdy z nich, pozwala mi to skupić się na drodze i celu przede mną. Wychodząc spod zadaszenia, ostry podmuch wiatru z drobnymi kryształkami popycha mnie na poręcz kolejnych schodów. Wpadam z impetem na chromowaną rurkę, amortyzując uderzenie dłońmi, zawisam przewieszona brzuchem przez poręcz.
— By to!… — klnę, nadymając policzki i wypuszczając powietrze. Rękawiczka przykleiła się do barierki. Szarpię mocno dwa razy, odrywając ją, zostawia czerwone, wełniane kłaki na poręczy. Od mieszkania dzieli mnie jeszcze dziesięć schodków, zakręt w prawo i drugie drzwi pozlepianych ze sobą kamienic wzdłuż ulicy. Szoruję butami po śniegu aby nie upaść. Dochodząc do jezdni, decyduję się zejść ostrożnie na drogę. Pamiętam doskonale o spadających niespodziewanie grudach śniegu z dachu pierwszej kamienicy.
Opuszczony budynek obrasta latem w pędy bluszczu, zamieniając go w soczystą zieloną kostkę, przyciągającą motyle i pszczoły. Nawet ptaki wiją małe gniazda na gzymsie. Naturze towarzyszy odpadający tynk i sypiący się dach z roku na rok coraz to bardziej wykrzywiony w łuk. Teraz również zaniedbany budynek pozostawiono na pastwę losu, czyha na przechodniów, by dać im po łbach grudą śniegu.
Moje przytulne mieszkanko z dwoma pokojami i łazienką znajduje się na pierwszym piętrze, usadowione nad byłym sklepem muzycznym, dalej jest tylko dach. Tęsknię za chichotem obsługi i brzdękami szarpanych instrumentów. Uwielbiałam wsłuchiwać się w melodię płynącą spod ręki chłopaka, strojącego zwisające na ścianach gitary. Zastanawiałam się nieraz, dlaczego pracuje w sklepie, mając tak niebywały talent. Wolałam nie wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Byłam tam tylko raz, po prezent dla znajomego. Doskonale wiedziałam, że ucieszy go komplet nowych metalowych strun. Siedział wtedy na drewnianym taborecie, z zamkniętymi oczyma muskając opuszkami nylonowe sznurki na gitarze. Melodia wydobywała się z pudła, dodając magiczny charakter temu miejscu. Zakochałam się w tym miejscu, miało w sobie moc przyciągania. Teraz gdy salon muzyczny przeniesiono na inną ulicę, w mieszkaniu panuje przerażająca cisza. Pozostało mi puszczać kolekcję pirackich nagrań z laptopa, podłączonego do skromnych głośników, zawieszonych w rogach pokoju.
Będąc prawie na miejscu, wchodzę na wąski chodnik, przekraczając zaspę usypaną przez odśnieżarkę. Drzwi wejściowe i dwa oblodzone schodki zasypał śnieg. Ostrożnie odgarniam butem pierzynę i wkładam klucz do zamka, przekręcając w prawo dwa razy. Przymarznięte uszczelki uniemożliwiają otwarcie starych drzwi. Zapieram się ramieniem i z całej siły pcham mocno, uderzam ramieniem drugi raz, napierając biodrem z całej siły, wpadam do środka, potykam się o stojące adidasy na podłodze.
— O mały włos! — warczę do siebie.
Tylko kilka centymetrów dzieliło mnie od uderzenia głową o żeliwne żebra kaloryfera. Mama zawsze powtarzała: „Dziewięć na dziesięć wypadków zdarza się w domu”. Oczywiście jej mądrości pochodzą z telewizyjnych programów, jakie uwielbia wysłuchiwać i potem powtarzać do znudzenia swoim dzieciom.
Sięgam dłonią do rurek z ogrzewania, ich ciepło powoduje uśmiech i ulgę na twarzy. Jeszcze jeden dzień u rodziców i żołądek rozstroiłby się przez tłuste jedzenie oraz upierdliwość matki na temat mojego życia osobistego, a raczej jego braku. Wizyta w ich domu zawsze kończy się kłótnią ich obojga lub naskakiwaniem na moją osobę z byle powodu. Odnoszę wrażenie, że czasem zapominają, jaka jestem dorosła i samodzielna. Owszem wysłuchuję ich rad, chociaż większość z nich mogę zamknąć w śmietniku. Brat ma z górki, wyprowadził się do innego miasta razem z żoną, odwiedza rodziców raz w miesiącu i nie wysłuchuje ich narzekań. Kogo obchodzi, że sąsiad ma większy telewizor i oni też chcą? Że sąsiadka kupiła nowe zasłony i oni również powinni, bo te mają już z dziesięć lat?
Odrzucam negatywne myśli, przysparzają mi tylko złego humoru. Zdejmuję buty, rzucam kurtkę na drewniany kołek przytwierdzony do muru, zakrywając ją torebką.
— Sen, tego mi teraz potrzeba — mówię półprzytomna do siebie i włóczę nogami po schodach, zmierzając w stronę sypialni.