- W empik go
Lalki. Sceny przedślubne - ebook
Lalki. Sceny przedślubne - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 334 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wzniesiony na podmurowaniu, ze swym dachem ogromnym, gankiem poważnym i rzeźbami drewnianymi u słupów, lepiej się wydawał od niejednego pałacu.
Za tło służył mu sad i drzewa rozrosłe, a jak kokosz pod skrzydły tulić się zdawały porządnie rozłożone dokoła budowle gospodarskie. Wioseczka należąca do Uścia była niewielka, ale i na niej też gospodarza dobrego i troskliwego o byt włościan poznać było łatwo.
Śmiało się tu jakoś wszystko uśmiechem powagi, uroczystości jakiejś pełnym, rzekłbyś, pobożnym i uświęconym. Nie inaczej by pewnie wyglądał dwór szlachcica w Panu Podstolim Krasickiego. I patrząc na Uście z dala, każdy doznawał tego wrażenia, jakie wywiera widok miły spokojnego, cichego szczęścia.
Domyślać się go miał każdy prawo – a jednak w chwili gdy na próg domu tego wchodzimy, daleko było w nim od tego, co się na ziemi szczęściem zowie. W pierwszym pokoju, ze staroświecka i bardzo po prostu przybranym, mężczyzna już niemłody, średniego wzrostu, siwy, w długiej szaraczkowej kapocie, siedział u okna z rękami złożonymi i niby oryginał staruszka Wańkowicza, tego pięknego obrazu ukradzionego z przeszłości. Ale na czole jego nie było tego spokoju i rezygnacji, jakie opromieniają twarz malowanego starca. Wojna powlokła je zmarszczkami, w ustach czuć było niemy ból.
Wieczór późnej jesieni z wolna zmrokiem okrywał okolicę – przez okna wpadały jeszcze reszty pomarańczowego światła z zachodu. Ogród otaczający dwór cały stał w złocistych i purpurowych barwach jesieni, a część jego już z liści była ogołocona. Przez na wpół otwarte okno przewiewało ciepłe jeszcze pięknego wieczora po dniu wyjątkowo gorącym powietrze. Starzec patrzał zadumany na niebo i drzewa, jakby nie chciał widzieć i nierad był słyszeć kobiety stojącej opodal przy kaflowym piecu, z założonymi rękami, widocznie toczącej z nim o coś walkę.
Postać kobieca równie była niepospolitą jak ów starzec, któremu towarzyszyła. Znacznie młodsza od niego, równie słusznego wzrostu i silnej, pięknych jeszcze kształtów budowy kobieta nosiła na twarzy ślady niepospolitej, zachowanej starannie piękności. Ubiór jej nie był wykwintny, ale niezmiernie czysty i smakowny. Ciemnych włosów, czarnych oczu wypukłych, biała i rumiana, z małymi ściągniętymi ustami, pani chorążyna była jedną z tych piękności bez wyrazu, które zdziwić mogą, ale nie pociągają ku sobie. Na chłodnej tej, marmurowej fizjognomii nie malowało się nic prócz żelaznej woli, nienawykłej do uginania się w najcięższej walce. Oczy błyszczały czasem przerażająco despotycznie.
Staruszek, nawykły znać nie od dziś do wojowania z żoną, siedział, jakby na teraz odmawiając jej walki, co widocznie panią gniewało. Milczał posępniej albo nie odpowiadając jej, lub słowem szczerym starał się zamknąć nieprzyjemną rozmowę.
– Powiadam ci – szybko i głośno wołała pani chorążyna – że nic mnie więcej oburzać nie może nad twoje postępowanie. Zgodziłeś się na wszystko, powinieneś być szczęśliwym losem dziecięcia, a przecież się trapisz, jakby go największa spotkała niedola. A to tylko rano i wieczór Panu Bogu dziękować.
– Jam nawykł, moja jejmość, moja Anno – rzekł po cichu chorąży ciągle patrząc w ogród – za wszystko, co mnie spotka, dziękować Bogu, dziękuję i za to, co się stało, ale nie każ mi być szczęśliwym z tego, co jeszcze różnie wypaść może…
– Jak to "różnie"? jak to! – podchwyciła stojąca pod piecem kobieta zżymając ramionami. – A więc wolałbyś, aby twój kochany, jedyny syn, skończywszy jakieś tam szkoły z ekonomskimi synami razem, wrócił do Uścia hreczkę siać całe życie i, jak my, zakopany w kącie siedzieć?
– Moja kochana Anno – odparł spokojnie chorąży – wierzaj mi, wierzaj, że niekoniecznie tam szczęście mieszka, gdzie go ludzie szukają. A byłożby to tak bardzo złym dla naszego dziecięcia, gdybyśmy je przy sobie mieli, gdybyśmy z nim razem żyć mogli, gdyby się nauczyło pracować na małym, na małym przestawać i w ciszy Boga chwalić?
– Nie masz najmniejszej ambicji! – zawołała kobieta.
– Nigdy jej nie miałem – rzekł stary.
– Wolno jegomości dla siebie jej nie mieć, ale dla dziecka – odpowiedziała kobieta – dla dziedzica tak wielkiego imienia…
Staruszek się dziwnie uśmiechnął.
– Moja kochana Anno – rzekł – wiele to ja razy powtarzałem ci, że ja w to nasze wielkie imię nie wierzę. Szlachta jesteśmy jak i drudzy, i po wszystkim.
– Co? Zebrzydowscy!!! – przerwała, ręce łamiąc, kobieta.
– Ale, dalipan, wielce wątpię – śmiejąc się dodał stary – wielce wątpię, a raczej pewny jestem, że my od owych wichrzycieli sławnych wcale nie pochodzimy, to imaginacja pana brata Filipa, któremu się galicyjskiego hrabstwa chciało i który papiery te nie wiem skąd powydobywał…
– A jużciż ich nie pofałszował! – krzyknęła oburzona chorążyna.
Stary uśmiechał się ciągle.
– Moja jejmość – odezwał się – gdy mu się tej prozapii tak bardzo zachciało, a skinął tylko na gryzipiórków, nie potrzebował ich fałszować, wywiedliby go od króla Dawida, gdyby był tego sobie życzył. Ale dosyć już tego, dalipan, dosyć…
– Ano, nie i nie – oparła się jejmość – raz trzeba się o tym rozmówić jak należy, żeby to już nie powracało. Ja jestem z domu Babska i tylko prosta szlachcianka, a więcej mam ambicji od jegomości, coś się Zebrzydowskim urodził. Widziałeś jegomość sam papiery, a hrabstwa nie chciałeś i z kąta wyleźć swego nie potrafiłeś.
– Daj mi asińdźka pokój – rzekł stanowczo stary, acz zawsze łagodnie – odmienić mnie nie potrafisz, przekonań nie zmienię. Kontentuj się tym, iż na twe prośby niemal się syna wyrzekłem, żem go oddał, aby z niego robił pan Filip, co mu się zamarzy… że z niego lalkę i panicza wystroi i że ja na starość pociechy z dziecka mieć nie będę… At, dosyć!
– Ale, mój Zachariaszu – trochę łagodniejąc poczęła nie ustępująca kobieta – ja ciebie nie rozumiem. Dziecku się krzywda nie stała, syn nasz ma przed sobą otwarte wszystko… dziedziczy po stryju miliony.
– Już nie mówmy, jak zrobione, choć to brat rodzony – rzekł stary – ale nie doszedłby do nich przecie, gdyby on jak ja na grzędzie gospodarzył.
– Miał więcej sprytu i odwagi niż ty, mój Zachariaszu – odezwała się jejmość – ot i po wszystkim. Nikt mu przecie nic zadać nie może. Ludzie zapobiegliwością majątki robią, jegomość, nie wymawiając, mawiałeś: Maciek zrobił, Maciek zjadł, toteż jakeśmy w Uściu siedli, tak siedzimy.
– Nie możesz się asińdźka skarżyć, aby ci na czym zbywało – odparł stary – posag nie uszczerbiony, ojcowizna twoja cała, coś się i uciułanego znajdzie.
Krótkie milczenie żony dowiodło, że się przed dalszymi wymówkami roztropnie cofnęła. Zmieniła rozmowę, ale jej przerwać nie chciała mimo znaczącego westchnienia pana chorążego.
– Mnie o to nie idzie – odezwała się – co ja mam lub my mamy chciałabym widzieć cię szczęśliwym, tak jak sama się czuję, i to mnie gnębi iż w jegomości tego przekonania wlać nie mogę.Stary odwrócił się nareszcie od okna, spojrzał na żonę, ręce na kolanach położył i wolnym głosem poważnie mówić zaczął:
– Nigdym o sercu twym nie wątpił, moja Anno, inaczej przecież rzeczy widzę i czuję niż ty. Kobieta, dałaś się uwieść błyskotkom, ja, mężczyzna, stokroć winniejszy jestem, iż uległem napaści brata i twojej. Rekapitulujmy, moja jejmość, jak to było, i niech mnie, kto chce, sądzi, czy słuszności nie mam. Przypomnij sobie przeszłość. Po ojcu zostało nam dwa folwarki niewielkie, jam na moim pozostał, po staremu gospodarząc, pan brat, swój sprzedawszy, poszedł szczęścia szukać za kordonem. Długośmy o nim ani wieści, ani słychu nie mieli. W ciężkich czasach nie zgłaszał się do nas, nic nie pomyślał o bracie. Ledwie przez obcych i wypadkiem dowiadywałem się o niesłychanych powodzeniach pana Filipa, co mnie wcale ku niemu nie ciągnęło. Urósł tak z dzierżawcy na dziedzica, a z jednej wsi dorobił się klucza i dóbr, i majętności znacznych. Naraz słyszymy o hrabi Zebrzydowskim. Śmiać mi się chciało. Żenił się, wdowiał, robił majątek, a o nas nie pytał. Było tak przed ożenieniem z jejmością, było i potem, gdy nam Bóg syna dał. Aż jednego poranka przed nasz szlachecki dworek w Uściu zachodzi landara, a z niej wysiada łysy i stary ten, któregom znał młodym i rumianym, sfrancuziały półpanek.
– Całą gębą pan – wtrąciła jejmość.
– Niech i tak będzie – mówił dalej stary. – Pan, bo się tu wkradł, kryjąc niemal z braterstwem, kryjąc z sobą, wstydząc szlachetki, którego się rodzonym musiał nazywać… I po cóż przybył, po co? aby, nie mając dziecka, syna przybrać naszego. Można by w istocie Panu Bogu za to dziękować, gdyby nie warunki.
– Cóż za straszne warunki? ja, matka, co przecież kochać muszę dziecko moje, nie skarżę się na nie.
– Bo ci głowę państwo i hrabstwo to, z pozwoleniem głupie, zawróciło – mówił chorąży – lecz warunki to były i są niemal bezbożne, nieludzkie prawie. Wydarł mi dziecko, kazał mu się niemal zaprzeć ojca. Pamiętasz asińdźka, iż żądał od nas słowa, że się u niego nigdy w Pruhowie nie pokażemy. Boże odpuść, podobno tam w Galicji puścił bąka, że ojciec hrabiego Romana nie żyje, wielkie dobra strwoniwszy.
Dziwnie śmiać się począł stary.
– No i cóż? zmarnowałże ci syna? – poczęła gorączkowo chorążyna – albo mu zabronił się tu pokazywać? Alboś nie widział i nie ocenił, co z niego za śliczne, miłe, delikatne paniątko zrobił?
– A śliczne! śliczne! – przerwał chorąży – lalka, istotnie lalka… Na woskowanej posadzce ją postawić i uperfumowaną admirować, ale czy to mąż, czy to mężczyzna, czy to człek zbrojny na losu wypadki? – Ręką machnął w powietrzu.
– Boże odpuść! lalka! lalka!
– Tego nie możesz powiedzieć, aby mu serce popsuli i wysuszyli – żywo poczęła matka – ile razy był u nas, widziałeś, z jakim poszanowaniem, z jaką miłością przybywał.
Westchnął pan chorąży i wstał… łzę kręcącą się w oku otarł i nie odpowiedział nic.
– Moja Anno – odezwał się łagodniej – chcesz szczęścia i spokoju mojego, proszę cię, błagam, nie poruszaj nigdy tej kwestii. Męczysz mnie i siebie nadaremnie. Co się stało, odstać się nie może, oddałem dziecię dla jego szczęścia niby… nie mam syna… nie zakrwawiaj mi serca, tobie starczy jego los świetny, mnie on napełnia strachem i zgryzotą. Dość tego.
Domawiając tych wyrazów i już nie czekając na odpowiedź żadną, chorąży ruszył się ku drzwiom i chcąc dalsze przeciągnięcie rozmowy uczynić niemożliwym, wyszedł na ganek.
Jejmość popatrzyła za nim długo, chwyciła kluczyki i jakby chcąc odzyskać czas stracony, wybiegła także w drzwi drugie.
Stary stanął w ganku… oczy z początku bezmyślnie toczyły się dokoła, lecz wkrótce, jakby sobie gwałt zadając, zobaczywszy starego gumiennego, przywołał go ku sobie gospodarz i wypytywać począł o dzień upłyniony. Stadnina powracała z paszy mimo wrót dworu, siewacze, którzy ostatki oziminy dokończyli, szli pozdrawiając starego, pługi i radła ciągnęły z pola do wsi.
Było więc o czym mówić i radzić na dzień następny – najmniejszy szczegół nie uszedł baczności chorążego, który długo na podwórzu z gumiennym się zatrzymał. Szary mrok zastąpił wieczór malowany jaskrawo. Na niebiosach płowe światło poprzerzynane ołowianymi obłokami co chwila przygasało, z przeciwnej strony mżyły już na firmamencie gwiazdeczki. Zajęty rozmową i rozporządzeniami roboty na dzień następny, chorąży czymś jednak niepokojony był widocznie. Odwracał się za każdym odgłosem z dala usłyszanym, poglądał na drogę wiodącą ku lasowi, niepokój ten rósł z każdą chwilą.
Na dworze też jakieś niezwykłe widać było przygotowania i krzątanie się służby niecodzienne. Chorążyna kilka razy wybiegała na ganek, przywołując niecierpliwie kobiety z bliskiej oficyny, nagląc o pośpiech i coraz nowych gnając posłańców ze dworu, którzy powracali, przynosząc rozmaite z kuchni przybory do wieczerzy.
Mrok padał już coraz gęstszy i przez szyby dworku widać było rzęsisto oświetlony pokój bawialny, gdy chorążyna, którą zbyt długie zatrzymanie się męża z gumiennym zdwajało jej niecierpliwość, wyszła przywołując go ku sobie.
– Co jegomość myślisz? – spytała – wszakże wyraźnie dał znać, że dzisiaj będzie. Może jaki w drodze wypadek. Na Uściług jechać musi, tam poczty ani koni nigdy w porę dostać nie można, może, drogi są szkaradne, posłać by konnego, aby przeprowadził?
– Po co? – zapytał chorąży – swoimi końmi nie jedzie, pocztowe weźmie, a pocztylionowie tak dobrze znają okolicę jak nasi ludzie.
– Ale się na dziś zapowiedział – dodała matka – cóż to może być?
– Nie wiem i sam niespokojny jestem – rzekł stary nie kryjąc wzruszenia – a cóż pomoże posłaniec? Mogło go co powstrzymać.
Chorążyna ramionami ruszyła.
– Otóż widzisz, jak by się był przydał kaganiec, gdyby był w domu – odparła – ale ty zawsześ się sprzeciwiał zaprowadzeniu go, pod pozorem, że to pańska rzecz.
– Gdzież ci to asińdźka widziała szlachcica na jednej małej wiosczynie paradującego z jezdnymi i kagańcami?
Nie domówił jeszcze, gdy na gościńcu od lasu, w wielkim oddaleniu, usłyszano dzwonki pocztowe. Oboje chorąstwo zamilkli. Stary pobladł i wszedł powoli w ganek.
– Choć kapotę byś nową włożył – odezwała się żona.
– Po co? do syna? – odparł dziwnym głosem stary – a niech się nauczy widzieć mnie, jakim jestem w życiu powszednim.
– Ale ludzie, co z nim przyjadą…
– Asińdźka przecie wiesz, że ludzi nigdy hrabia Filip nie daje, aby z sekretu nie wydali, że ma takiego niepozornego ojca.
Uśmiech pełen goryczy towarzyszył tym wyrazom. Dzwonki coraz się głośniej odzywały na gościńcu, nie było już wątpliwości, że ktoś się zbliżał ku dworowi, a dla obojga chorążych nie mógł to już być kto inny, tylko syn oczekiwany. Coraz niecierpliwsza pani, nim się ukazał powóz, postała chłopca, ażeby wrota otworzył.
W mroku niewiele dostrzec było można. Coś ciemnego zbliżało się groblą ku dworowi i dzwonek poświadczał, że to był powóz pocztowymi końmi zaprzężony, gościniec nie prowadził nigdzie dalej – nie ulegało też wątpliwości, iż ktoś się zbliżał do dworu. Chłopcy szeroko już zawczasu otworzyli wrota, klaskanie z bata dało się słyszeć i kocz, czterema pocztowymi chabetami ziejącymi parą, która z nich buchała, zaprzężony – w galop zatoczył się przed ganek, zajmując znaczną część szczupłego podwórza.
Wszystko, co żyło we dworze, w oficynie, na folwarku, albo wybiegło na dziedziniec, lub przez okna się przypatrywało. Na płotach widać było poprzewieszanych chłopców i czeladź stajenną.
W chwili gdy kocz zajeżdżał, służąca wybiegła ze dworu ze światłem, osłaniając je ręką od wieczornego wiatru. Z powozu, nie czekając na otwarcie go, wyskakiwał już młody, dwudziestoletni chłopiec, bardzo wytwornie ubrany, w lakierowanych bucikach, obcisłych rękawiczkach, tużurku czarnym, który spod zrzuconego na pół płaszcza wyglądał, w kapelusiku okrągłym, z nieposzlakowanymi kołnierzykami białymi obciskającymi mu szyję.
Widząc go w uścisku milczących rodziców, którzy obok eleganta wyglądali oboje tak skromnie i niewytwornie, trudno się było domyślić w nim syna, chociaż piękną twarzyczką rysy matki przypominał. Jak przepowiedział chorąży, młody hrabia Roman nie miał z sobą nikogo ze służby. Staremu więc siwemu półsłudze, półgumiennemu zlecono wypakowanie powozu, a matka, nie puszczając syna, w którym oczy rozognione utopiła, prowadziła go do pokoju, za idącym wprzód chorążym.
Tu przez czas niebytności jego zmieniło się wielce, bo stół był z wyraźnym wyszukaniem nakryty i światło na kominku, przy herbacie, na drugim stoliku u okna nad potrzebę zostało wyszafowane. Co tylko dom miał najparadniejszego, występowało, aby przed dzieckiem nawykłym do zbytków i wytworności pokryć ubóstwo istotne chorąstwa. Zmarszczył się nieco, widząc to, pan Zachariasz, ale widok syna go zajmował tak bardzo, że o wszystkim na chwilę zapomniał. Hrabia Roman wyglądał rzeczywiście na prawdziwe hrabiątko: z wypieszczoną twarzyczką, ruchami pełnymi wyszukanego jakiegoś wdzięku, obejściem się ceremonialnym i zapożyczonym. Znać było po nim, że się tu czuł nie w swoim żywiole. Matka, zobaczywszy go przy świetle, zaczęła ściskać na nowo, ojciec stał z wlepionymi w niego oczyma, milczący.
Na kilka zapytań pierwszych tyczących podróży nieśmiało odpowiedział Roman i zdawał potrzebować odejść z wzruszenia. Matka chciała go zaraz posadzić przy herbacie, spojrzał trwożnie na ojca.
– Siadaj, acan! – rzekł chorąży.
Nie kleiła się rozmowa jakoś. Z przerywanego francuszczyzną, łatanego nieco opowiadania dowiedzieli się chorąstwo, że w istocie uściługski pocztmajster w zmowie z miejscowymi furmanami nie dał koni póty, póki sowitego nie ściągnął haraczu za pocztę w bok od gościńca.
Chorąży z niedostrzeżonym prawie ironicznym półuśmiechem słuchał syna plątającego się ciągle dla braku wyrazów zastępowanych francuszczyzną z nałogu, chociaż wiedział dobrze, iż tego języka oboje rodzice nie rozumieli. Chorążyna to na syna z admiracją spoglądała, to z oburzeniem na męża. W istocie chłopak był godzien pewnie tej miłości, jaką mu matka okazywała, twarzy wdzięcznej i dobrocią trwożliwą nacechowanej, łagodnego wyrazu, niezmiernie troskliwy, aby się niczym nie narazić rodzicom dla niego obcym prawie. Na ojca spoglądał z obawą i niepokojem. Chorąży milczał ciągle, lecz wkrótce surowy wyraz oblicza zastąpiło politowanie jakieś i rozczulenie. Pomyślał może, iż to dziecię tak zniewieściałe nie było winne temu, iż je tak wychowano i taką go napiętnowano cechą.
Chłopak rumienił się ciągle, długo trzymał kapelusz w ręku i nie śmiał zdjąć rękawiczek, które wreszcie na skinienie matki pościągał i wyszukawszy miejsca, złożył z kapeluszem na boku. Chorążyna miała naówczas przyjemność ujrzeć ręce syna białe, utrzymane z kobiecym staraniem i przyozdobione kilku pierścieniami, wśród których jeden z olbrzymim turkusem szczególnie oko pociągał. Ojciec rzucił tylko wejrzenie na te ręce niemęskie i żywo je zaraz odwrócił.
Cały strój młodego hrabiego niezbyt był do odwiedzin domu rodzicielskiego stosowny, ale taki, jakiego prawidła wymagały od przybywającego wieczorem z podróży salonowego młodzieńca. Tużurek czarny leżał na nim, rysując piękną ciała budowę prześlicznie, buciki mogłyby były służyć elegantce do przechadzki, bielizna śnieżnej białości, ze złotymi guzami od najpierwszego wiedeńskiego jubilera, skrojona była wedle miary i czyniła zaszczyt paryskiemu krawcowi, który jej dostarczył.
Obok niego chorąży w starej, wyszarzanej szaraczkowej kapocie i kozłowych butach odbijał dziwną jakąś powagą i męską siłą, gdy w tej postaci znać tylko było pieszczone o zewnętrzną formę starania.
Ile razy oczy starego przebiegły, a raczej ośliznęły się szybko po synu, spuszczał je jakby zawstydzony i zbolały. Matka natomiast spoglądała na to dziecię tak śliczne z pociechą, tryumfem coraz rosnącym i unikać się zdawała spojrzenia na męża, ażeby widok ten nie zatarł jej doznawanej rozkoszy.
– Stryj kazał oświadczyć swe uszanowanie – rzekł hrabia Roman po niejakim czasie – byłby zapewne sam ze mną przyjechał, bo bardzo pragnął widzieć ojca i mamę, ale zostawiłem go chorym. Leżał nawet przez dni kilka… byłbym przy nim został, gdyby nie wyraźny rozkaz udania się do Uścia.
– Cóż mu to tam jest? – spytał chorąży.
– Nie wiem prawdziwie – odparł przybyły – ale puchlina, którą miewał w nogach, zdawała się nieco postępować do góry.
– To bardzo zły znak – rzekł stary – a doktorowie…
– Nadworny nasz dosyć był strwożony – odezwał się Roman – przywołano nawet doktora Szwarca ze Lwowa…
– Powinieneś był się zatrzymać – wtrąciła matka cicho.
– Stryj mi kazał jechać – odparł zapytany – i polecił ojcu oddać list, do którego zdawał się przywiązywać wagę, bo mi kazał przywieźć nań odpowiedź jak najrychlej.
To mówiąc hrabia Roman dobył bardzo pięknego pugilaresu z bocznej kieszeni, otworzył go i wyjąwszy zeń list wstał, by ojcu doręczyć.
Chorąży siedział właśnie przy stoliku, na którym były dwie świece; w milczeniu więc otworzył zaraz kopertę i na list rzucił okiem. Nie śmiejąc przystąpić, żona starała się po twarzy męża odgadnąć, co mógłby list zawierać.
Rysy jednak czytającego nie dozwoliły nic się domyślać, po chwili, przebiegłszy pismo, złożył je nie mówiąc słowa i schował do kieszeni. Pani chorążyna zawahała się z zapytaniem, przemogła ciekawość.
– Cóż pisze? – wyrwało się jej w końcu.
– Pomówimy o tym później – i zerwał się chorąży.
– Ale to prawdziwe nieszczęście ta choroba hrabiego – wtrąciła żywo matka, nie chcąc okazać po sobie, ile ją lakoniczna odpowiedź męża obeszła – pewnie ci kazał powracać prędko… bywasz u nas tak rzadko, nawet się tobą nacieszyć nie można…
– Ani go poznać, co gorzej! – dorzucił chorąży.
– Powrót mój – jąkając się wtrącił syn – ma zależeć od rozkazu ojca…
Spojrzenie badawcze matki nic nie potrafiło dobyć z zachmurzonego chorążego, który westchnąwszy, podparł się na ręku i zadumał głęboko. Skorzystała tylko z tego matka, po cichu poufalszą z synem rozpoczynając rozmowę.
– Przygotowałam ci najlepszy pokój, mój Romanku – szepnęła matka całując go w głowę i przyciskając ją do serca. – Kazałam ogień napalić na kominie. Ty nawykłeś do tylu wygódek, o których my wyobrażenia nie mamy, sama nie wiem, jak by ci dogodzić.
– A! tu mi zawsze dobrze będzie! – cicho, całując w ręce matkę, odezwał się syn.
– A tam? wszak i tam jest… musi ci być dobrze, kochany Romanie.
– Ale mnie dotąd wszędzie było i jest dobrze, kochana mamo – rzekł chłopak rumieniąc się.
Rozmowa przeszła w szept cichy, a chorąży, jakby przebudzony, nagle wstał i pod jakimś pozorem z wolna się wysunął z pokoju. Naówczas namiętnie schwyciwszy dziecię w objęcia, chorążyna zawołała:
– O! musisz mi wszystko, wszystko opowiedzieć o sobie!
Pomimo dziwnej nieśmiałości, której hrabia Roman nie miał wcale w salonach, a nabawiał go ją mimowolnie dom rodzicielski, ilekroć w nim gościł – byłby się szczerze z matką rozmówił, bo do niej daleko był śmielszym, ale ojciec wkrótce powrócił, a jego surowa postać zamknęła usta obojgu. Na twarzy starego znać było, że mu jakaś nowa troska przybyła, a pewnie ów list stryjowski przeczytać musiał. Poszedł na swe dawne miejsce przy stoliku i siadł, wedle zwyczaju ręce złożywszy.
Rozpytywano o zdrowie hrabiego Filipa, o ostatnie podróże Romana odbyte po Europie, bo dla dokończenia wychowania wysyłał go przybrany ojciec do Włoch, Francji i Anglii, a Niemcy znał już dawniej. Młodzieniec pod wrażeniem świeżym tego, co widział, unosił się nad pięknościami natury, dziełami sztuki i wysoką cywilizacją zachodnich krajów. Matka słuchała go z zachwytem, ojciec z ciekawością ponurą i smutną. Parę razy nawet przerwał mu owe zachwyty, zwracając uwagę, że własny kraj miał też wiele rzeczy widzenia i poznania godnych. Tych hrabia Roman nie miał zręczności zwiedzenia, bo to zapewne w program wychowania jego nie wchodziło.
Po herbacie i razem prawie podanej wieczerzy, bo tej czas był nadszedł, a chorąży swych obyczajów dla nikogo zmieniać nie lubił, hrabia Roman udał się, oddawszy dobranoc, na spoczynek. Odprowadziła go matka do wcześnie przygotowanego pokoju wychodzącego na ogródek, który na krótki pobyt swego dziecka, po kryjomu przed mężem, starała się przybrać wedle własnych pojęć o wygodach i nawyknieniach tego świata, w którym żyło jej dziecię.
Pokój to był w zwykłe czasy przeznaczony dla krewnych i gości. Paliło się w nim najsuchszymi olszowymi drzewkami na kominku przybranym bukietem jesiennych kwiatów, jakie mógł dostarczyć ogródek. Całe łóżko i podłoga przed nim usłana była ogromnym dywanem macierzyńskim jeszcze wyprawnym, ale od dawna w kufrze spoczywającym. Świeżo zachowane jego barwy i jaskrawe róż bukiety dziwnie się wydawały na nie pokostowanej, z prostych tarcic podłodze. Ale tej niepodobna było zmienić i matka tylko ją wstydliwie poprzykrywać usiłowała małymi kilimkami dodatkowymi, tak że ledwie się jej kawałeczki pozostawały. Z własnej sypialni okradła matka też stary zegar, bez którego komin obejść się nie mógł. Wykadzono lawendową wódką i sionkę, i pokój, a co tylko wymyśleć było można dla wygody panicza, zniesiono na jego stolik i komodę.
Świeże firanki białe nadawały niepozornej izdebce, której belki do rozpaczy chorążynę doprowadzały, fizjognomią wesołą i miłą. Nie było tu jednak tego wytworu i elegancji, jakich życzyła matka, bo tych dom cały nie miał nigdy. Wytworne tłomoki i torebki podróżnego z czerwonej skóry z brązowymi okuciami stały dotąd nie rozpakowane, bo służącego nie było. Spostrzegłszy to, matka zaczęła się naprzód domagać, aby pomóc mogła do rozłożenia synowskiej toalety. Hrabia Roman nie zaprzeczył, że wypakowanie jej było niezbędną potrzebą, lecz chciał się tym sam zająć.
– Ja jestem nawykły w istocie do wielkiego porządku – rzekł – bo i stryjaszek to lubi, żeby zawsze było przyzwoicie wszystko i w swym miejscu… ale ja to natychmiast podobywam i rozłożę.
Do rozłożenia wszakże okazał się brak stołu nakrytego, który by przybory eleganta mógł pomieścić.
Na komodzie bowiem i na małym stoliczku tyle nagromadzono różnych rzeczy, iż toaleta już by się na nich jak należało rozłożyć nie mogła. Chłopak zawołany wniósł żądany stół; serwety jednak nie dozwolił zasłać hrabia Roman, upewniając, że ją ma z sobą i wozi zawsze na wszelki wypadek. Z pedantyczną dokładnością otworzył zamczystą torbę, która rozwarłszy się, ukazała zdziwionym oczom matki we wnętrzu swym niezliczone mnóstwo tajemniczych narzędzi, flaszek, szczotek, woreczków, pudełeczek i skrzyneczek.
– I do czegóż się to wszystko przydać może? – zawołała pani chorążyna.
Roman uśmiechnął się z pewną dumą.
– Ale tu nie ma jednej śpilki, która by nie była koniecznie, nieodbicie potrzebną, widzi kochana mama – rzekł, dobywając lusterko, flakony, puszki i cały szereg najdziwaczniejszych narzędzi. – Bez tego ja bym doprawdy nie wiedział, jak się przyzwoicie umyć rano i ubrać…
Dwanaście flaszek perfum różnych, wód do zębów, do twarzy, kilka gąbek różnego kalibru, ręczniki twarde i mięsiste, cienkie i delikatne, na ostatek pudełko różnych guzików i kolekcja szpilek zaświeciły symetrycznie ułożone na stole. Za tymi poszło wydobywanie ubrań wieczornych i rannych, czapeczek, fezów, szlafroków, pantofli ciepłych i zimowych… tak że chorążyna, której to bogactwo zrazu pochlebiało, w końcu sama też uśmiechać się z niego zaczęła zamyślona.
– Przyznam ci się – odezwała się cicho – że jesteście niewolnikami wielu, zdaje mi się, niezupełnie potrzebnych nawyknień. Mój Boże! myśmy życie całe przebyli, nie domyślając się wcale ich niezbędnej konieczności, ale…
– Ale, proszę mamy – całując ją w rękę dodał hrabia Roman – u nas byłby wyśmianym, kto by do powszechnego zwyczaju się nie stosował, a popełnić jakąś nieforemność, okazać się nieświadomym pewnych obyczajów, to zabija.
– To być może – spuszczając głowę i siadając u kominka, zamknęła matka – ja też dziwię się tylko, a nie krytykuję nic… Mówmy raczej o tobie. Jakże stryj? zadowolniony z ciebie?
– Tak mi się zdaje – odparł Roman – okazuje ciągle największą czułość dla mnie i nieraz mi powtarzał, iż ziściłem jego nadzieję i godnym się okazuję potomkiem wielkiego Zebrzydowskich domu. Staram się do jego wskazówek i rad stosować. Moje stosunki nawet, znajomości, przyjaźnie poddałem jego rozkazom.
– Boś ty także dobre, poczciwe dziecię! – przerwała matka, aby mieć powód pocałować go w głowę.
Chłopak zarumienił się z radości i dumy.
– Ale wie mama – dodał po cichu, rumieniąc się bardziej jeszcze i spuszczając oczy na śliczne swe białe, długie, szlifowane pazurki – wie mama, po co mnie tu podobno wysłano i co, jeśli się nie mylę, list stryjaszka zawiera?
Chorążyna ciekawe otworzyła oczy, a Roman, zbliżając się, szepnął:
– Zdaje mi się, że stryj mnie chce ożenić!
Matka drgnęła i mimowolnie klasnęła w dłonie.
– Czy to może być?
– Już mi coś nawet wspomniał o tym. Czuje się gorzej i rad by to małżeństwo co rychlej przyprowadzić do skutku. Pewnie o tym pisał do ojca.
– Ale z kimże! z kim? Znasz ją? – podchwyciła chorążyna.
– Ja? widziałem ją raz tylko z daleka w salonie – rzekł chłopak.
– Któż to jest?
– Niech no mama posłucha… to pomysł stryjaszka, a może dawno osnuty projekt, o którym tylko wprzódy wspominać nie chciał…
Chorążyna starym zwyczajem po cichu na intencję tę, żeby złej nie usłyszeć nowiny, prędko zmówiła "Zdrowaśkę". Roman poprawił włosy, potem turkusowy pierścień na palcu, potem krawatkę i śpilkę i tak mówić zaczął:
– W czasie kiedy jeszcze stryj miał interesa, jak powiada, i nim z nich przyszedł do tej wielkiej fortuny…
– Którą tobie zapisuje – wtrąciła matka.
– Poznał się we Lwowie z bardzo znacznym urzędnikiem austriackim, baronem von Wilmshofen. Mówią, że to stara bardzo familia i w wielkim znaczeniu i łaskach u dworu. Ten baron ożenił się we Lwowie z Polką i jakoś mu się tak szczęśliwie wiodło, że do dóbr w Galicji przyszedł. Później więc ze stryjem sąsiadowali i kochali się jak bracia. Umarła Wilmshofenowi żona, a potem i on sam jakoś prędko życie skończył, zostawiając córkę jedynaczkę, dziedziczkę sąsiadującego z naszym majątku. A że z familią swą żył baron niedobrze, bo go podobno znać nie chciała, gdy ubogi wszedł w służbę, nie naznaczył opiekunem nikogo, tylko stryja. Stryj się z tym nie wydawał, że pannę wychowywał, oddawał na pensją i całym majątkiem zarządzał. Panna dorosła, ma przy sobie tylko teraz jedną starą ciotkę, niejaką panią Nieczujską. Stryj widocznie chce mnie z nią swatać.
– I nie poznał was z sobą? – przerwała matka – i to jakaś Niemka!
– Tylko nazwisko niemieckie, a wychowana we Lwowie na najpierwszej pensji w klasztorze. Stryj rad by co rychlej nas, widzę, pożenić, bo się obawia, aby jej kto nie pochwycił. Panna jest baronówna i ma parę milionów posagu.
Chorążyna chwyciła się za głowę.
– Poczciwy stryj magnatem cię zrobi! a co to za wielki człowiek! ileśmy mu winni… Panna wychowana w klasztorze… więc to skromne i poczciwe być musi. A ładnaż?
Roman się na nowo zarumienił.
– O! bardzo piękna! – zawołał – chociaż niewiele o tym mówić mogę, bo ją w salonie tylko widziałem z daleka, ale mi się wydała bardzo wdzięczną. Znać po niej wielką panią. Jak się ubiera, jaki chód, ruchy, dystynkcja. Wszyscy się nad nią unosili.
– Ale jakże stryj mógł już pisać o małżeństwie niby o rzeczy pewnej i osnutej, gdy ty zaledwie wiesz o nim, a z panną nie miałeś czasu zrobić znajomości ani się starać jej podobać.
– Proszę mamy – odparł z niejaką zarozumiałością młodzieniec – na wielkim świecie wszystkie małżeństwa tak rozumnie i z planem się wykonywują. Dlaczegoż by przyzwoity młody człowiek nie miał się pannie spodobać albo taka panna jemu?
– Ależ charaktery? przywiązanie?
– A, kochana mamo – cicho odezwał się Roman – ja tylko to powtarzam, co widzę i słyszę. U nas wszystko tak jest ściśle uregulowane, okryte prawnymi formami, przewidziane, obmyślane, że się zawsze charaktery zgodzić muszą, a jak stryj powiada, przywiązanie albo się później urodzi, albo przyzwoici ludzie potrafią się, nie okazując tego po sobie, obejść bez niego.
Chorążyna, słuchając tej teorii synowskiej, dziwnie poczęła trząść głową.
– Inny to świat – rzekła – ja go tam ani rozumiem, ani mogę pojąć, ale musi to z tym być dobrze, kiedy ludzie, co na świecznikach stoją, do tego doszli i tak sobie życie ułożyli… Żenią się i u nas dla dogodności, przez rozwagę, a małżeństwa bywają ni gorsze, ni lepsze niż te, które miłość wiąże… A jednakże…
Westchnęła matka.
– Cóż mnie do tego – dodała – jeśli ty to znajdujesz naturalnym i dobrym… a jednak ja bym dla ciebie była pragnęła żony, co by cię, jak wart jesteś, kochała…
Spojrzała nań i pocieszyła się myślą:
– Któraż by tego ślicznego chłopca mogła nie kochać!
Zdaje się, że hrabia Roman, nie wydając się z tym, podzielał jej przekonanie.
– Myślisz, że o tym pisał do ojca? – zapytała chorążyna.
– Tak sądzę, kazał mi na list przywieźć odpowiedź.
Głownie olszowe dopalały się na kominku, stary zegar wskazywał jedenastą godzinę. Chorążynie przyszło też na myśl, że dziecko mogło być zmęczone, wstała więc ściskając je w milczeniu, zadumana, a hrabia Roman, odprowadziwszy ją do sieni, rozebrał się przy niezręcznej pomocy chłopaka, którego mu przysłano do skomplikowanej toalety wieczornej, nie mniej jak dzienna wyszukanej i prawidłowej.
Tymczasem chorążyna szła do sypialni, gdzie męża zastała klęczącego i zatopionego w jakimś rozmyślaniu głębokim. Zdaje się, że przyjście jej usłyszawszy, stary pośpiesznie dokończył modlitwy i wstał jakby ze snu przebudzony. W twarzy jego zamiast radości, jaką powinno było obudzić przybycie dziecięcia, malowała się boleść utajona.
Chorążyna przewidywała już z niej burzę.
– Czy to jegomości niedobrze z tego wzruszenia? – rzekła – może byś się co napił?
– Ja? napił? – podchwycił stary – chyba letejskiej wody?
– Jakaż to woda? ja jej w domu nie mam – w prostocie ducha odezwała się chorążyna – może Roman, co z sobą różne rzeczy wozić musi, ma ją przypadkiem, poszłabym wziąść.
Stary się uśmiechnął.
– Nie trzeba nic już – rzekł – przejdzie to, jak przeszło wiele, jak wszystko przechodzi. Asińdźka już pewno wiesz o nowym pana Filipa projekcie. Lalkę tę ledwie wystrychnął, już smarkacza żenić myśli, i to jeszcze z baronówną niemiecką.
– Roman mi mówił, że się czegoś domyśla… ale panna milionowa.
– Niechże by sobie zaniosła i siebie, i miliony do Niemiec – zawołał chorąży – tego jeszcze brakło, żeby Roman przy niej się na cudzoziemca wystrychnął, choć i tak nie wiedzieć, co to jest… ni Polak, ni Francuz, ni Austriak, ni szlachcic, ni…
Ruszył ramionami.
– Proszą mnie o zezwolenie – dodał śmiejąc się ironicznie – prawdziwy luksus i ceremonialność pana Filipa, boć wiedzą, żem syna się zrzekł i ręce mam związane. Zdałem jego losy i szczęście o przyszłość na stryja, niech sam radzi…
– Ależ dziecku choć błogosławieństwo twe należy – wtrąciła chorążyna.
– Co mu po nim – smutnie rzekł ojciec – obcyśmy sobie, niepodobny do mnie, ja go nie rozumiem… rozeszły się drogi nasze.
Głosu mu na chwilę zabrakło, lecz wnet z podniesionym i gwałtownym wybuchem mówić znowu zaczął:
– O! nieszczęsna to była i grzeszna życia mojego godzina, gdym, uległszy wam, dziecka mojego się wyrzekł. Karze mnie Bóg, bom zasłużył, bom nie powinien był dla marnej próżności, dla bogactwa, dla jakichś wielkości głupich, które w oczach Bożych i ludzi statecznych nic nie znaczą, oddawać dziecko na pastwę komediantom, by z niego lalkę zrobili.
Chorążyna przerażona załamała ręce.
– Na miłość Bożą, ucisz się! co ci jest? Jeszcze Roman posłyszy! Co pomyśli? Jużeś i tak zimno go przyjął i karzesz za swą winę, jeżeli to być ma twoja wina. Za cóż każesz mu pokutować?
Stary się umiarkował.
– Masz słuszność – rzekł tłumiąc wzruszenie – dosyć tej rozmowy bolesnej, skończmy dzień, grzechy i karę ofiarując Panu na sąd Jego…
To mówiąc ukląkł znowu i modlić się zaczął. Jejmość, która zrazu czekać chciała, dopóki nie dokończy pacierzy, i na spoczynek nie szła, przekonała się wkrótce, iż na próżno by się męczyła. Chorąży z głową w dłonie zanurzoną nie przestawał się modlić ciągle, niekiedy tylko westchnienie i bicie się w piersi świadczyło, iż czuwał jeszcze. Zasnęła więc jejmość znużona i nie wiedziała nawet, kiedy biedny starzec pokutne swe modły dokończył.
Nazajutrz rano, gdy się zerwała z pościeli, chorążego już w pokoju nie było – wyszedł do dnia na palcach, aby się zająć gospodarstwem. Jejmość znalazła go odpoczywającego na ławce w ganku, smutnego jeszcze, ale z twarzą pogodną i zrezygnowaną.
Przewalczył znać na modlitwie wczorajsze usposobienie swoje i był już panem siebie.
Roman, który był nawykł do snu długiego i dłuższego czuwania, nie przebudził się tak wcześnie. Godzina była dziewiąta i śliczny czas chłodny, ranek jesieni ze słońcem jasnym na niebie rozbudził wszystkich do życia, gdy matka, usłyszawszy ruch w pokoju syna, posłała doń chłopca, czy każe odemknąć okiennice. Zerwał się Roman z pościeli i zapowiedział, że natychmiast wstanie i gotów będzie. Pomimo największego wszakże pośpiechu przygotowaną kawę trzy razy odnosić musiano, nim się w rannym ubraniu wielce gustowanym okazał w pokoju. Chłopak, który mu posługiwał i z ciekawością przypatrywał się całej manipulacji rannego ubioru, donosił co chwila o postępie tej ważnej czynności. Opowiadał dziewczętom w kawiarni, że pan czesać się i szczotkować zaczął, że zasiadł do piłowania i szlifowania pazurków; że trzeci raz coraz inaczej się umywał, że w ostatku chustkę wiązał, co trwało kwadrans, i rękawiczki niezbędne z wielką usilnością uniknięcia marszczków naciągał.
Cały ten ceremoniał na wsi, do dwojga starych rodziców był niezmiernie śmieszny, lecz hrabia Roman wychowanym był i nawykłym, nigdy z surowych obowiązków swych nie ustępować nic. Kapelusz ranny włożony wieczorem, rękawiczki niewłaściwego koloru wzięte po południu byłyby go w oczach własnych sromem okryły.
Nawet pobłażająca matka z lekka ruszyła ramionami, spojrzawszy na rękawiczki, kapelusz, misterny węzeł krawatki i zaczesanie włosów, dowodzące niemałego trudu poświęconego przerżnięciu ich pod linię aż do karku. Ojciec może dlatego, witając się, nie przyglądał mu się bardzo, ażeby znowu niepotrzebnie nie oburzyć się. Zapach, który z sobą wniósł do pokoju Roman, woń najczystsza "Jockey Clubu" neutralizowała resztki dawnego jałowca i skórek jabłkowych z cukrem, ale nienawykłym zdała się zbyt silną i u mężczyzny też śmieszną.
Kawa z najdoskonalszym kożuszkiem i sucharkami, którą przygotowała matka, zdziwiła bardzo hrabiego Romana nawykłego śniadać po angielsku, herbatą, szynką i jajami na miękko; zawahał się przed filiżanką, gdyż innej kawy nad czarną nie pijał. Odgadła matka, że w czymś uchybić musiała, i szepnęła na ucho, co by sobie mieć życzył. Roman musiał się przyznać do jaj i herbaty, co uszło, szczęściem, oka chorążego, a samowar podano nieznacznie.
W ciągu śniadania stary ojciec starał się syna słówkiem zaczepić, badając o nauki. Odpowiedzi nie bardzo widać były zrozumiałe, bo wkrótce pytać zaprzestał.
– Nie może być – rzekł w końcu – ażebyś asan nie wiedział, co mi w liście przywiozłeś. Stryj pisze, że chce cię ożenić, zaręczając, że osoba przeznaczona mu jest majętną, dobrze wychowaną i znakomitego rodu. Wziął na siebie wszystko, niech i w tym rozporządza. Ja mej synowej niestety oglądać nie będę, abym jej przykrości oszczędził, a bylebyś waszeć był szczęśliwym, cóż mi do tego? Odpiszę więc, że się zgadzam, bo inaczej nie mogę, choćbym inaczej życzył może… Za wczesny to ożenek, choć stare przysłowie młodo żeniącym się dobrze wróży. Bodaj się to sprawdziło… Błogosławieństwo daję z serca, bo tu pono Bóg więcej będzie miał do czynienia niż z innymi i cudu jego potrzeba, aby klejony związek był szczęśliwym. A w dodatku z Niemką – westchnął stary.
– Ojciec dobrodziej pozwoli mi objaśnić – wtrącił nieśmiało Roman – że panna chyba tylko nazwisko ma obce.
– Byle nie serce – dorzucił stary. – Pan Filip powinien wiedzieć, co czyni… musi ją znać, opiekunem jej był, wychowaniem się trudnił, to mnie pociesza… sobieć by szkody nie chciał czynić ani przybranemu dziecku. Zatem wola jego i Boska.
Skłonił głowę.
– Ale się przecie z bohdanką znacie? – spytał chorąży po przestanku.