Lalki z getta - ebook
Lalki z getta - ebook
Przejmujący opis wojny widzianej oczami dziecka i jego prześladowcy. Porywające studium ludzkiej odwagi i siły przebaczenia.
Żydowski chłopiec imieniem Mika na początku wojny dziedziczy po dziadku płaszcz, a wraz z nim kolekcję pacynek ukrytą w jego licznych kieszeniach. Lalki pozwalają mu choć przez chwilę zapomnieć o potwornościach wojny i pomóc zapomnieć innym. Talent Miki zostaje odkryty przez niemieckiego żołnierza, który zmusza go do rozpoczęcia podwójnego życia, walki o życie i honor. Chłopcu udaje się jednak znaleźć nowe zastosowanie dla lalkarskiego talentu i sekretnych kieszeni płaszcza.
Powieść opisuje też drugie oblicze wojny widzianej oczami niemieckiego żołnierza, Maxa, który później trafia do syberyjskiego gułagu. Łącznikiem między postaciami żydowskiego chłopca i hitlerowca staje się jedna z pacynek, która przekazywana z pokolenia na pokolenie symbolizuje trudne dziedzictwo wojny.
Eva Weaver jest pisarką, terapeutką i artystką, często odwołującą się w swojej pracy i twórczości do kwestii przynależności oraz dziedzictwa historycznego. Podobnie jak wielu Niemców, zmaga się z ciężarem II wojny światowej – i to właśnie z tych uczuć zrodziła się książka „Lalki z getta”. Obecnie autorka pracuje nad kolejną powieścią
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-528-6 |
Rozmiar pliku: | 501 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby nie tamten płaszcz, to wszystko w ogóle by się nie wydarzyło. Czarny wełniany płaszcz z rzędem sześciu guzików najpierw był tylko świadkiem wydarzeń. Potem jednak − z uwagi na swoją kieszeń − został też ich współuczestnikiem.
Teraz leży zmaltretowany, wypatroszony jak upolowany dzik, zupełnie pusty w środku, sponiewierany i niemodny. Niczego już nie chroni: ani Miki i jego skarbów, ani okularów w złotej oprawie, ani żebraczego fletu, ani wyblakłych listów, ani zdjęć, ani dzieci. Została tylko jedna książka, którą Mika po kryjomu wsunął do kieszeni. Pośród szwów płaszcza uchował się już tylko notes w ciemnoczerwonej skórze, pełen zdjęć, wycinków i zapisków. Ten ukryty skarb to „Księga bohaterów” Miki.
Mika był jeszcze młodym człowiekiem, kiedy zwinął płaszcz w kłębek i schował go do pudła. Ostatnia noc tego płaszcza zbiegła się w czasie z ostatnim kawalerskim wieczorem Miki. Potem, skrywany przed światłem dnia, płaszcz powoli odpływał w niebyt. Stopniowo zapominali o nim wszyscy, którzy tak go kiedyś cenili: krawiec Nathan, dziadek Jacob, Mika, Ellie, matki, bliźnięta, pacynki, nawet sieroty…
Potem Mika powrócił. Bez żadnego ostrzeżenia – ot, nagły błysk, a potem niebiańskie światło. Stał nad nim, siwy jak niegdyś jego dziadek, stary jak szlachetne wino. Towarzyszył mu brązowooki chłopiec, który ze wzrostu i budowy przypominał samego Mikę z czasów, kiedy ten wszedł w posiadanie płaszcza.
To nie był zwykły płaszcz: skrojony na wymiar rękami starego krawca, starannie uszyty i wykończony rzędem eleganckich czarnych guzików. Gdy Niemcy wkroczyli do Warszawy, dziadek Jacob wszył weń ukryte kieszenie i wtedy płaszcz zyskał nowy sens swojego istnienia.
Jeszcze przed kieszeniami pojawiła się jednak opaska: niebieska gwiazda Dawida na kawałku białej bawełny, wkomponowana starannie do prawego rękawa płaszcza niczym naturalne znamię. Gdyby przyjrzeć się uważnie, nadal widać było granatową nić, którą została zamocowana, ten niewinny kawałek przędzy z maminego przybornika do szycia.
Przez lata przez kieszenie płaszcza przewinęło się mnóstwo różnych rzeczy, ale dopiero dziewczynka zmieniła wszystko. Dla niej płaszcz stał się jakby okrętem, wielorybem, który połknął ją jak Jonasza, aby mogła bezpiecznie przedostać się na drugi brzeg.
To było pierwsze dziecko, które zostało w ten sposób przeszmuglowane. Pachniała snem, głębokim rozespaniem. Roztaczała też wokół siebie silną woń taniego mydła. Pielęgniarka widocznie wyszorowała ją od stóp do głów. Gdyby ją złapali, to przynajmniej ładnie by pachniała. Może ten świeży zapach mydła miał ją chronić, zasiać zwątpienie w umyśle żołnierza, przypomnieć mu jego własne dziecko, które po kąpieli układa do snu…
Tamtej pierwszej nocy płaszcz zapewnił schronienie niczego nieświadomej dziewczynce. Otulił się wokół niej tak ciasno, jak tylko było to możliwe. Jej loki szorowały po jego jedwabistej podszewce niczym szorstka wełna. Potem zniknęła, przekazana komuś nagłym gestem. Na jakiś czas pozostał po niej tylko ten zapach…Rozdział 1
Nowy Jork,
12 stycznia 2009 roku
Na tle lśniąco błękitnego nieba skrzył się śnieg. Po pierwszych opadach Nowy Jork staje się magicznym miejscem. Milknie i zupełnie się zmienia. Pomimo śniegu, a może właśnie z jego powodu Mika postanowił przejść piechotą tych kilka przecznic dzielących stację metra od muzeum. Śnieg tłumi wszystkie problemy. Zupełnie jak gdyby nagle znikały.
Starszy człowiek źle spał tej nocy, dokuczał mu ból w lewym kolanie, a mimo to nucił coś pod nosem. Świeży biały puch napawał go optymizmem, a niedziela spędzona w towarzystwie wnuka miała stać się wyjątkowym akcentem na tle jego monotonnej egzystencji. Daniel pojawił się na miejscu wcześnie, żeby jak najpełniej wykorzystać krótki zimowy dzień. Po sutym śniadaniu Mika zaproponował randkę z dinozaurami z Muzeum Historii Naturalnej. Otulili się więc ciepłymi szalikami i wsunęli na głowy czapki, by ochronić się przed przeszywającym wiatrem. Wysiedli z metra na 72. ulicy i ruszyli na północ w stronę Central Parku.
Trzynastoletni Daniel był wysoki, chudy i zwinny. Z twarzy o delikatnych rysach biły ciekawość i szczypta zadziorności. Mika uwielbiał bezwstydny śmiech i czuprynę czarnych loków swojego wnuka. Przypominał mu Hannah, przypominał mu Ruth. Raz po raz podejmowali dziwaczny chodnikowy taniec, wyrzucając w górę kłęby białego puchu. Daniel rozkopywał śnieg butami, Mika zaś podrzucał go laską. Obaj śmiali się przy tym radośnie.
Przemierzali 72. ulicę w kierunku Columbus. Po drodze minęli mały teatr, który z zewnątrz zwracał uwagę tylko informacją umieszczoną na dużych zniszczonych czerwonych drzwiach. Kątem oka Mika dostrzegł kolorowy plakat, na którym drukowanymi literami napisano: „Mały lalkarz z warszawskiego getta – teatr lalek”.
Zwolnił nieco kroku, ale chociaż na czole i pomiędzy łopatkami poczuł strugi zimnego potu, nie zatrzymał się.
Tło dla tytułu przedstawienia stanowił czarny płaszcz, rozpostarty jak gdyby do tańca czy do lotu, z gwiazdą Dawida na opasce przyszytej do prawego rękawa. Gwiazda była niebieska, polska. W innych miejscach Żydzi musieli nosić żółte emblematy. Z połów płaszcza wychylały się przeróżne kolorowe pacynki: krokodyl, błazen, księżniczka i małpka.
Mika poczuł, że serce wali mu szybko i mocno jak młotem. Sięgnął do wnętrza płaszcza, najpierw do lewej, potem do prawej kieszeni, wyraźnie czegoś szukając. Znalazł tylko starą pomiętą chusteczkę, ogryzek ołówka i drugą parę rękawiczek. Nagle zakręciło mu się w głowie i zalała go potężna fala mdłości. Towarzyszyło jej poczucie bezradności i złości, które o mało co nie pożarło go niczym lew zanurzający kły w jego wnętrznościach. Poczuł ścisk w klatce piersiowej i zaczął łapczywie łapać powietrze. Chwycił wnuka za ramię i powiedział słabym, zmęczonym głosem:
– Danny, chodźmy do domu. Muszę ci coś pokazać.
– O co chodzi? Dobrze się czujesz?
– Tak, po prostu muszę wracać. Przepraszam cię, Danny. – Mika zachwiał się i mocno chwycił laskę. Nie zdołał oprzeć się zalewającej go fali obrazów: bezkresne tlące się gruzowisko, nad nim niczym kruk krąży potężny czarny cień, a z płaszcza wyłania się cała trupa rozwrzeszczanych lalek, które gonią go i usiłują dopaść.
Mika oparł się o ścianę i wizje zaczęły tracić na sile. Kolana jednak nie utrzymały go, więc osunął się na ziemię. Usłyszał jeszcze głośne dzwonienie w uszach, które przeszło, a potem zapadł całkowity mrok.
– Obudź się, dziadku... − Oprócz głosu wnuka usłyszał jeszcze jakiś, dochodzący z drugiej strony ulicy. Mika nie słyszał, co ten człowiek mówi. Jeśli jest Żydem, tak samo jak ja, to nie powinno go być na chodniku. Czyżby nie słyszał, że nie wolno chodzić po chodnikach? A może to Niemiec? Nieznajomy przeszedł przez ulicę. – Dziadku, napij się, to powinno pomóc. – Danny przysunął do jego twarzy małą srebrną piersiówkę. Poczuł jej chłód na ustach.
– Wszystko w porządku? – Obcy mężczyzna nachylił się nad Miką z przyjaznym, troskliwym wyrazem twarzy. Jego czoło pokrywały zmarszczki. Nie miał na sobie munduru, tylko wełnianą czapkę i szalik.
Tak czy owak, nieznajomemu nie wolno ufać. Nawet jeśli jest uśmiechnięty. Trzeba wstawać. Nie można tak tu umrzeć.
Danny ponownie przyłożył mu piersiówkę do ust. Mika wziął duży łyk i zakasłał gwałtownie.
– Chcesz mnie zabić? Co to jest?
Mężczyzna roześmiał się.
– Ziołowy rum, siedemdziesięciopięcioprocentowy, austriacki. Doskonały w takich nagłych wypadkach. Postawiłby na nogi umarlaka. Lepiej się pan czuje?
– Tak, dziękuję. – Mika otrząsnął się jak pies wychodzący z wody.
– Da pan radę wstać? Mogę zadzwonić po karetkę.
– Nie, wszystko w porządku. Naprawdę. Proszę mi tylko pomóc. − Daniel i nieznajomy wzięli Mikę pod ręce i podnieśli go. Nogi nadal zdawały się odmawiać współpracy, jak gdyby jeszcze nie wróciły z dalekiej podróży. Mika czuł się tak, jak gdyby założył okulary tyłem na przód. Bolała go głowa. Parę razy tupnął mocno w zmrożoną ziemię. – Już mi lepiej, dziękuję. Muszę wracać do domu.
– Na pewno możesz iść, dziadku? Może chociaż wezwę taksówkę?
Mika uśmiechnął się do wnuka. Odkąd wyszli z metra, nie minął ich ani jeden samochód. Beztroska stanowiła nieodłączny element magii pierwszych śniegów.
– Nie, po prostu chodźmy – odparł i zwrócił się do nieznajomego: − Dziękuję panu za rum. Chyba pomógł.
– Chodźmy, dziadku. − Danny podał mu laskę, chwycił pod rękę i wspierał przez całą drogę przez zasypane śniegiem miasto aż do stacji metra. Mika chętnie się na to zgodził, był wręcz wdzięczny wnukowi.
Po wyjściu z metra przeszli jeszcze kawałek, zanim dotarli do budynku, w którym mieszkał Mika. Winda zawiozła ich na piąte piętro i Mika otworzył drzwi. Gdy tylko zdjął płaszcz i szalik, nagle odzyskał wigor.
– Danny, idź, proszę, do sypialni i przynieś mi z szafy dużą brązową paczkę, która stoi za ubraniami.
Pudło musiało tam być od lat. Zanim Mika poprosił swoją przyszłą żonę o rękę, starannie je zapakował. Miał wtedy dwadzieścia osiem lat i od tego czasu otworzył pudło tylko raz – w październiku zeszłego roku, by schować do środka ostatnią rzecz.
Daniel sięgnął do szafy i wyciągnął paczkę. Przez chwilę zachwiał się pod jej ciężarem.
– Co ty tam trzymasz, dziadku? Cegły?! – zawołał.
– Nie. Weź pudło i chodź tutaj.
Daniel ostrożnie ustawił pudło przed dziadkiem. Mika przesuwał trzęsące się dłonie po pogniecionym brązowym papierze, delikatnie obmacując pudło ze wszystkich stron. Potem wziął ostry kuchenny nóż i nagłym ruchem rozciął sznur. Nie ma już sensu dbać o stan paczki, więcej nie zamierzał jej przecież pakować. Chwycił pudło i powoli uniósł wieko. Wydobył się z niego przytłaczający, ostry, gryzący zapach.
– Co to jest, dziadku?
– Chciałbym ci opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w getcie. Chcę ci o tym opowiedzieć, zanim umrę. Chcę dać świadectwo: tobie, sobie samemu, twojej matce, a być może całemu światu. – Mika wyciągnął z pudła duży, ciężki czarny płaszcz. Przypomniał mu się wielki czarny pies, którego widział w zeszłym tygodniu przy wejściu do Madison Park. Leżał bez życia na ziemi, jak gdyby rażony piorunem. Ten stary płaszcz tym się od niego różnił, że ciągle tliło się w nim życie. Uniósł go i wsunął ręce w ciemne tunele rękawów. Tak samo jak za dawnych, chłopięcych lat Miki, płaszcz sprawiał wrażenie przydużego, a mimo to pasował na niego jak druga skóra. Zupełnie jak gdyby posiadał czarodziejskie moce, które przywoływały wspomnienia i duchy przeszłości. Mika ujął dłoń Daniela i wziął głęboki oddech. – Zwróciłeś uwagę na plakat w małym teatrze po drodze? Ten z napisem: „Mały lalkarz z warszawskiego getta”? − Daniel potrząsnął głową. Wpatrywał się w zdumieniu w dziadka, którego oczy lśniły teraz szalonym blaskiem. – To mnie nazywano małym lalkarzem. W getcie. Chociaż w sumie równie dobrze mogliby mnie nazywać małym kieszeniarzem.
– Czy to właśnie ten plakat tak wytrącił cię z równowagi? – zapytał Daniel.
Mika pokiwał głową.
– Żołnierze nigdy nie poznali sekretnego świata, który istniał we wnętrzu mojego płaszcza. Nigdy nie zauważyli kieszeni w kieszeniach. Bo widzisz, Danny, to jest magiczny płaszcz. Ale może zacznę od początku.Rozdział 2
Warszawa, 1938 rok
Gdy został uszyty ten płaszcz, miałem dwanaście lat. Nathan, nasz krawiec i drogi przyjaciel, uszył go dla mojego dziadka w pierwszym tygodniu marca 1938 roku. Dla Warszawy i dla nas był to ostatni rok wolności.
Nathan mieszkał w małym sklepie na rogu ulicy Piwnej, w starej dzielnicy, niedaleko nas. Cieszył się taką renomą, że przyjeżdżali do niego ludzie z całego miasta. Ani na chwilę nie porzucał swoich igieł i nici. Szył pracowicie jak pająk tkający swoją sieć, jak gdyby nici wysuwały mu się wprost z dłoni. Za pomocą bogatej kolekcji nici we wszystkich kolorach i odcieniach, na co dzień spoczywających na półce, zszywał koszule, spodnie, płaszcze i marynarki. Jednak Nathan posiadał umiejętności, dzięki którym mógł nie tylko zmieniać długość i rozmiary, ale też odmieniać ludzkie życie.
Pamiętam dobrze jego warsztat, ponieważ przed okupacją wielokrotnie bywałem tam z dziadkiem. Pamiętam przytłumione światło i duszący zapach tkanin przechowywanych w ciasnym pomieszczeniu. Pamiętam guziki różnych kształtów i rozmiarów, pamiętam wełny, a nawet kaszmiry. Pamiętam smutne, zakurzone rośliny, które przetrwały w oknie, pomimo że nikt ich nie podlewał. Pamiętam mały dzwoneczek, którego dźwięk rozlegał się nad drzwiami, gdy wchodziliśmy. Przede wszystkim jednak pamiętam zielone oczy Nathana, które aż błyszczały na tle ponurej pracowni. Wyróżniały się niczym dwa szmaragdy na jego pomarszczonej twarzy, śledząc ruchy kościstych, niecierpliwych palców, które nie potrafiły zatrzymać się nawet na chwilę. Czy Nathan szył także w snach?
To właśnie tam, w tym zakurzonym warsztacie krawieckim, wszystko się zaczęło. Mój dziadek pozwolił zdjąć z siebie miarę, następnie wodził dłońmi po szeregu różnych tkanin wyłożonych przed nim jak na wystawie. Opuszki palców poszukiwały wśród nich tego jednego, właściwego materiału. Miesiąc wcześniej otrzymał profesurę. Dla uczczenia tego faktu postanowił sprawić sobie płaszcz szyty na miarę.
Dziadek mówił na mnie Mika. W ten sposób skracał imię Mikhael – dar od Boga. Czy poprzez to zdrobnienie kwestionował znaczenie daru? Byłem chudy i raczej niski jak na swoje dwanaście lat, ale miałem mnóstwo energii i chętnie się uczyłem. W moim pokoju wszędzie leżały książki, nawet pod poduszką.
Dziadka kochałem jak nikogo innego na świecie. Po śmierci mojego ojca został moim najlepszym przyjacielem. Mówiłem do niego „tatusiu”, czasem tylko „dziadku”. Tworzyliśmy dość nietypową rodzinę. Nie miałem rodzeństwa, z którym mógłbym się bawić i broić. Była tylko moja mama, dziadek i ja – pokoleniowy trójkąt.
Tydzień później ponownie pojawiliśmy się w pracowni Nathana. Dziadek z niecierpliwością czekał na przymiarkę swojego wspaniałego płaszcza. To było jak przeprowadzka do nowego domu, jak piękne większe mieszkanie.
– Co sądzisz, Mika? – Z szerokim uśmiechem na ustach obracał się przed lustrem raz w tę, raz w drugą stronę. Nie czekał na moją odpowiedź. – Świetna robota, Nathan, bracie. Świetna robota! Czymże jest algebra w porównaniu z takim kunsztem!
Poklepał krawca po ramieniu, zapłacił mu i wyszliśmy. Ruszyliśmy do domu okrężną drogą. Dziadek dreptał brukowanymi ulicami Warszawy z rękami zanurzonymi w przepastnych kieszeniach nowego płaszcza.
W 1938 roku ciągle jeszcze mogliśmy bez ograniczeń poruszać się po mieście, w którym swobodnie kwitła kultura żydowska. To było piękne miasto, nasze miasto. Ta beztroska miała się wkrótce w bardzo dramatycznych okolicznościach skończyć.
Dziadek wykładał matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Był mądrym i dumnym człowiekiem, a studenci wprost go uwielbiali. Okrągłe okulary i spokojny, niski głos wzmacniały wizerunek profesora, a niebagatelny wzrost, wyraziste rysy i bujne czarne włosy, tylko na lewej skroni przyprószone siwizną, wzbudzały szacunek. Dziadek uwielbiał precyzję liczb; twierdził, że jeśli poświęci się im dostatecznie dużo czasu i uwagi, wszystko nabiera sensu. „Liczby zawsze się zgadzają”, zwykł mawiać. Kilka miesięcy po tamtym spacerze, gdy wracaliśmy od krawca, miałem poznać również jego drugie oblicze, które okazało się mieć niewiele wspólnego z algebrą, logiką i abstrakcyjnymi liczbami. Wtedy też miałem się przekonać, że liczby nas nie ocalą.
Widmo wojny krążyło nad nami od dłuższego czasu. Wraz z nastaniem września 1939 roku zaczęły się bombardowania. Zajęcia w szkołach zostały zawieszone, więc siedziałem w domu z matką i dziadkiem. Wcisnąłem się w stary fotel stojący w salonie i otoczyłem książkami do fizyki. Pierwszy odgłos wybuchu dobiegł gdzieś z centrum miasta. Najpierw usłyszałem głuchy łomot, a potem odgłos, jakby jakiś ogromny kamień rozprysnął się na tysiące drobnych odłamków.
Podbiegłem do okna. Rozpętało się prawdziwe piekło. W powietrzu zaroiło się od meserszmitów, które bzyczały jak szarańcza, zrzucając bombę za bombą. Niebo rozpaliło się ponurym oranżem i fosforyzującą żółcią. Stałem jak wryty i wpatrywałem się w ten widok, dopóki matka nie chwyciła mnie za ramię i nie odciągnęła od okna. Tamtej nocy prawie nie zmrużyliśmy oka. Podobnie jak przez wiele kolejnych.
Po tym pierwszym nalocie bomby spadały na miasto dniem i nocą, nieustannie siejąc spustoszenie. Czasami bombardowanie kończyło się w ciągu kilku minut, kiedy indziej ciągnęło się godzinami. Nie mogłem się powstrzymać i ciągle oglądałem te śmiercionośne fajerwerki, zwłaszcza w nocy. Siedzieliśmy w środku jak króliki czekające w norze na rzeź, ale nawet po zaciemnieniu okien zasłonami, prześcieradłami i gazetami zawsze znajdowałem jakąś dziurkę, żeby wyjrzeć na zewnątrz.
– Odejdź od tego okna, bo przez ciebie wszyscy zginiemy – mówiła mama. Martwiła się, że te przeszpiegi ściągną na nas samoloty. Ja tymczasem uważałem, że jeśli będę wypatrywał samolotów, to bomby nas ominą. Może to głupie, lecz mimo to niejednej nocy dziadek pełnił tę wartę razem ze mną. Cóż innego mieliśmy robić? Całymi dniami przesiadywaliśmy w mieszkaniu, bolały nas oczy i kończyny. Dodatkowo bezsenne noce mocno dawały nam się we znaki.
No i ten piekielny hałas! Bałem się, że popękają nam bębenki w uszach. Ale kiedy samoloty znikały gdzieś w dziwnej pustce ciszy, baliśmy się jeszcze bardziej. A to był dopiero początek. Kilka dni później pojawiły się sztukasy – straszliwe niemieckie bombowce wyposażone w rozdzierające syreny, które miały wywoływać panikę i skłonić ludzi do kapitulacji. Usłyszałem ich wycie na długo przed tym, jak zobaczyłem pierwszy samolot. Bombowiec krążył nad nami niczym ponury drapieżny ptak. Nagle pomknął w dół, nurkując z zawrotną prędkością i niesamowitym krzykiem. Spadał w diabolicznym crescendo.
– Zestrzeliliśmy jednego! – wykrzyknąłem, zasłaniając uszy dłońmi. – Tatuś, chodź, zobacz! – Skakałem z radości.
Niestety moja euforia miała wkrótce prysnąć jak bańka mydlana. Na sekundę przed uderzeniem w ziemię samolot zrzucił bomby. Najpierw w niebo buchnęły płomienie, a potem gęsta czarna chmura dymu. Samolot tymczasem powoli się podnosił. Dranie przypuścili atak i uciekają. Kiepsko, bardzo kiepsko. Skoro potrafili wyciąć taki numer, to do czego jeszcze są zdolni?
Tamtej nocy nie wróciłem już do okna.
Wszyscy w naszej małej rodzinie mocno do siebie lgnęliśmy. Mamie zwykle udawało się ugotować jakąś zupę albo inny niewyszukany posiłek, a dziadek zabawiał mnie algebrą i geometrią. Czasami spędzaliśmy kilka godzin u sąsiadów, ale zwykle po prostu wstrzymywaliśmy oddech, wyglądaliśmy przez szpary w zaciemnionych oknach i nasłuchiwaliśmy trzasków w radiu. Ogłoszenia pojawiały się teraz rzadziej, eter wypełniały głównie polonezy i walce Chopina, które miały przypominać nam o naszym polskim dziedzictwie i dumie narodowej. Czasami utwór przerywano, żeby nadać jakiś komunikat, te jednak nigdy nie podnosiły nas na duchu.
Jako pierwsi mieliśmy okazję doświadczyć nowej niemieckiej taktyki, zwanej Blitzkrieg. Chodziło o to, aby z całą mocą zaatakować zaskoczonego przeciwnika i powalić Polskę na kolana. Nasza kawaleria dzielnie się broniła, ale cóż mogły zdziałać konie i armaty przeciwko potężnym samolotom, pancernym czołgom i moździerzom… Na skutek ataku z zaskoczenia ludzie padali jak muchy – ginęli w wybuchach, pod gruzami własnych domów, od pocisków wystrzeliwanych z samolotów. Wystarczyło wyjść na chwilę po wodę czy po jedzenie.
Warszawa skapitulowała 29 września. Po miesiącu bombardowań miasto zmieniło się w płonące gruzowisko, brakowało wody do gaszenia pożarów. Gdy wyszliśmy z domu, naszym oczom ukazał się zupełnie inny świat. Z budynku przy ulicy Pawiej 46, w którym kiedyś mieszkali Chrostowscy, pozostała tylko spalona fasada. Państwo Krasińscy stracili dwoje dzieci, a dom mojego przyjaciela Jacoba przeobraził się w płonącą skorupę. Jego ojciec zginął pod gruzami. Państwo Rosenzweigowie z mieszkania obok przeżyli, za to piekarnia Steynberga miesząca się naprzeciwko warsztatów Nathana spłonęła doszczętnie. Nie będzie już puszystego białego chleba od Steynberga. Uliczny bruk ledwo wyzierał spośród gruzów i zniszczonych mebli. I konie. Wszędzie leżały wzdęte trupy koni, nad którymi unosiły się chmary czarnych much.
Tamtego wieczoru widzieliśmy, jak z miasta wyprowadzano sznur naszych dzielnych, choć wynędzniałych żołnierzy. Szli przed siebie jak zbite psy, jak gdyby w jednym kawałku trzymały ich tylko brudne i porozdzierane mundury. Ten widok mnie przeraził. Co się z nimi stanie? Co się stanie z nami?
Następnego dnia do miasta wkroczyły niemieckie oddziały Wehrmachtu. Bynajmniej nie weszli cichaczem. Przyjechał nawet sam Hitler. Führer chciał osobiście dokonać przeglądu wojsk w nowo zdobytym mieście. Czołgi, które z taką brutalnością przetoczyły się przez nasz kraj, wjechały do naszego miasta. Ich gąsienice głośno stukały po brukowanych ulicach. Wkroczyła też piechota – bezkresny ciąg kwadratów złożonych z żołnierzy w hełmach, którzy maszerowali równiusieńko gęsiego, jak gdyby tworzyli jedno ciało. Gdy dotarli przed trybunę Führera, wszystkie głowy nagłym ruchem zwróciły się w stronę człowieka z wąsem. W tym momencie żołnierze zdawali się jeszcze głośniej uderzać w ziemię obcasami swoich czarnych skórzanych butów z wysoką cholewą. Całe miasto drżało przed ich siłą.
Potem flagi zostały wciągnięte na maszty. Wszechobecność swastyki miała nam pewnie przypominać o tym, że Herrenrasse, niebieskoocy blondyni z rasy panów, zamierzają zadeptać wszystko, co uznają za gorsze i niegodne. Już niedługo mieli zacząć tępić nas jak szkodniki, jak owady, jak brud.
Wkrótce pojawiły się pierwsze zarządzenia. Potem kolejne, coraz to nowe, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Dawkowano je nam stopniowo, krok po kroku pozbawiając nas wolności i godności.
Najpierw zakazano nam rozrywki. Z dnia na dzień ludziom pochodzenia żydowskiego zabroniono wstępu do miejscowych parków, kawiarni i muzeów. Straciliśmy Ogród Krasińskich, nie mogliśmy chodzić do zoo ani do Łazienek.
Pewnego dnia wracałem ze szkoły do domu ulicą Freta, gdy nagle zza rogu wyłonił się niemiecki żołnierz.
Mach dass Du wegkommst. Runter hier! – krzyknął.
Zanim zdążyłem wydedukować, co do mnie wyszczekał, chwycił mnie za koszulę i zepchnął na ulicę, jakby rzucał starym workiem. Upadłem na ziemię, a z kolan pociekła mi krew. Wróciłem do domu zupełnie zdruzgotany. Wieczorem dziadek zapoznał mnie z treścią najnowszego zarządzenia. Otóż Żydom nie wolno było korzystać z publicznych tramwajów, przebywać w restauracjach w dzielnicach nieżydowskich oraz chodzić po chodnikach, wszędzie pojawiały się oznaczenia Nicht für Juden, „Nie dla Żydów”. Mieliśmy się poruszać po ulicach, razem z samochodami i końmi.
W maju dziadek stracił pracę na uniwersytecie. Ni stąd, ni zowąd kazano mu spakować rzeczy i zabroniono pojawiać się na uczelni. Wkrótce i mnie miało się oberwać.
Rzecz wydarzyła się podczas lekcji chemii. Nasz nauczyciel, pan Siemaski, właśnie wskazywał beryl w układzie okresowym pierwiastków chemicznych, gdy rozległy się trzy głośne uderzenia w drzwi. Gdy te się otworzyły, do sali wszedł nasz dyrektor, pan Krasiński. Stał, spłoszony, pomiędzy dwoma niemieckimi żołnierzami. Ten po lewej miał ze sobą listę, którą wcisnął w ręce dyrektora.
– Czytaj!
– Abram Tober, Jacob Kaplan, Mika Hernsteyn – wyliczał Krasiński drżącym głosem. – Pakujcie książki. Już się tu nie uczycie. Idźcie do domu.
Przez chwilę nie mogłem się ruszyć.
Schnell, macht schon! – wykrzyknął Niemiec.
Wstałem i wyszedłem z sali, na nikogo nie patrząc. Już nigdy więcej nie widziałem ani Abrama, ani Jacoba, ani Bolka i Henryka, którzy pozostali w szkole.
Po powrocie do domu rzuciłem się w objęcia dziadka.
– Tatuś, wylali mnie. Tak po prostu. To niesprawiedliwe...
Dziadek przytulił mnie, a po chwili dołączyła do nas mama.
– Wiem – powiedział. – Dzisiaj napisali o tym w gazetach: „Żydowskie dzieci zostaną usunięte ze szkół publicznych w trybie natychmiastowym”. Przykro mi, Mika.
Bezsilnie osunąłem się na fotel. Uważałem się jednocześnie za Żyda i za Polaka. Podziwiałem wybitnych Polaków, takich jak wielki kompozytor Chopin, Kopernik czy pani Curie. Dzięki swej odwadze przesuwali oni granice poznania i wkraczali na nowe terytoria. Ja chciałem iść ich śladem. Siedząc w starym fotelu i nie mogąc pojąć tego, co się stało, przypomniałem sobie, jak dziadek zabrał mnie do domu pani Curie na Starym Mieście. Nigdy co prawda nie weszliśmy do kościoła Świętego Krzyża, ale dumą napawał mnie fakt, że serce Chopina spoczywa w naszym pięknym mieście. Wyrzucenie ze szkoły było dla mnie potwornym ciosem. Świetnie się uczyłem i lubiłem szkołę. Bolek i Henryk nie lubili jej nawet w połowie tak bardzo jak ja, a im pozwolono zostać. Dlaczego? Całymi popołudniami bawiliśmy się razem na ulicy, Bolek i ja obchodziliśmy nawet urodziny w tym samym dniu.
Dziadek próbował mnie pocieszać i zastąpić mi szkołę; godzinami siedzieliśmy nad jego starymi książkami, a on odkrywał przede mną tajniki swojej ukochanej matematyki. Chłonąłem jego łagodny głos, jego wiedzę i życzliwość. Algebra faktycznie przynosiła nam ukojenie. Mimo to coś we mnie nie akceptowało tej jego pokory. Dlaczego nie walczył? Pracował na uniwersytecie przez całe lata. Cieszył się powszechnym szacunkiem. Gdzież teraz byli jego koledzy? Dlaczego nikt nie chciał się za nim wstawić? „Jestem już stary, Mika, nie martw się o mnie. Za to ty, mój chłopcze, musisz się jeszcze uczyć. I twoja matka cię potrzebuje”, mówił, potrząsając głową. Nie miał dla mnie odpowiedzi, mógł mi jedynie położyć na ramieniu swoją lekką jak ptak dłoń.
Mijały kolejne tygodnie, a na nas spadały kolejne zarządzenia, które zaciskały nam się wokół szyi jak pętla. Wstrzymywaliśmy oddech. Stopniowo oswajaliśmy się z nagłym ograniczeniem naszego świata, ale pojawiały się kolejne nakazy. Niemcy chcieli nas jednoznacznie oznaczyć, ometkować. Wszyscy Żydzi musieli więc nosić na prawym rękawie białe opaski z niebieską, co najmniej sześciocentymetrową gwiazdą Dawida. Należało ją przyszyć w dobrze widocznym miejscu. Oczywiście musieliśmy się w nie zaopatrzyć sami. Od tamtej pory zawsze już tak było. Niemcy ustanawiali jakieś prawo, a następnie zmuszali nas do tego, abyśmy samodzielnie ukręcili linę, na której mieliśmy zawisnąć. Jak się należało spodziewać, w ciągu kilku dni na każdym rogu stali sprzedawcy wymachujący znienawidzonymi opaskami.
Wkrótce nałożono na nas obowiązek wyrobienia kenkart, czyli dowodów tożsamości, do których wbijano duże J – jak Jude, Żyd. Nie myślałem, że jedna litera może tak wiele zmienić. Na podstawie tego dokumentu odbierało się kartki na żywność, przy czym nasze przydziały były żałośnie skromne. Dostawaliśmy niewielką część tego, na co mogli liczyć nie-Żydzi. Niemcy odbierali dwa bochenki chleba, Polacy – jeden, a Żydzi – kromkę. Zupy mojej matki z dnia na dzień stawały się bardziej wodniste. Nie dostawaliśmy mleka ani jajek, o mięsie w ogóle nie było mowy. Najwyraźniej Niemcy skazali nas na śmierć głodową, kilogram po kilogramie.
Chcąc uchronić się od straszliwego głodu, wielu ludzi próbowało zdobyć aryjskie kenkarty. Jeżeli jednak zostali przyłapani na oszustwie, trafiali na Pawiak. O torturach i mordach odbywających się za murami tej potężnej fortecy krążyły tak straszliwe opowieści, że budziłem się po nocach zlany zimnym potem.
Zaczynaliśmy już myśleć, że gorzej być nie może, kiedy w październiku 1940 roku wyznaczono nam dwa tygodnie na opuszczenie mieszkań. Mieliśmy pozbyć się większości dobytku i przeprowadzić do niewielkiej części miasta, którą Niemcy nazywali Jüdische Wohnbezirk, czyli dzielnicą żydowską. Słowa „getto” oficjalnie nie używano, ale błyskawicznie rozeszło się ono pocztą pantoflową po okolicy. Wszyscy wiedzieliśmy, że to nic innego jak jedno wielkie więzienie.
Jak nietrudno sobie wyobrazić, zapanowały panika i rozpacz. Wszędzie czuć było strach, który wpełzał do naszych domów i wisiał nam nad głowami jak ciężkie i lepkie powietrze przed burzą. Jak mamy się wszyscy pomieścić na tak małym obszarze? Było nas prawie czterysta tysięcy! Taki ocean ludzi w stawie otoczonym trzymetrowym murem z drutem kolczastym i tłuczonym szkłem na szczycie.
31 października Niemcy stłoczyli nas na tym małym wycinku planu miasta Warszawy, w jego północnej części. Od zachodu jego granice wyznaczały ulica Okopowa oraz stary cmentarz żydowski. Już wcześniej zamieszkiwało tam sporo ludzi i chociaż stało tam kilka dumnych trzykondygnacyjnych kamienic z żelaznymi balkonami, uliczki w większości były wąskie i ciemne. Niemcy zmusili całą ludność nieżydowską do opuszczenia tej okolicy, żeby zrobić miejsce dla nas.
Mama długo zastanawiała się, co należy ze sobą zabrać. Do dziś pamiętam, jak krzątała się po naszym starym mieszkaniu i brała do ręki to świecznik, to książkę. Musiała wybierać między dzbankiem a oprawionym w ramkę obrazkiem. Ostatecznie spakowała rzeczy najcenniejsze i najbardziej praktyczne: album ze zdjęciami, parę książek, srebrne świeczniki, które dostała w prezencie ślubnym, dwa dzbanki, ubrania i pościel. Zawinęła to wszystko w tobołki i dołączyliśmy do maszerujących. Nasza mała jednostka, trzyosobowa rodzina.
Szliśmy w milczeniu, niosąc część niegdysiejszego dobytku w zmaltretowanych walizkach i prowizorycznych plecakach. Ludzie ciągnęli albo pchali wózki pełne kartonów, kołder, poduszek i dzbanków. Niektórzy nieśli swoje najcenniejsze rzeczy na głowach. Wzdłuż ulic ustawiali się Polacy chrześcijanie, którzy obserwowali ten exodus z zaciekawieniem bądź współczuciem. Niektórzy przyglądali się nam z tym szczególnym uśmiechem, który Niemcy nazywają Schadenfreude, a który sugeruje radość z nieszczęścia innych. Żydów od zawsze za wszystko obwiniano, a dzieła ostatecznie dopełniła antyżydowska propaganda epatująca paskudnymi jaskrawymi plakatami, na których porównywano nas do pcheł roznoszących tyfus.
Większość uczestników tego smutnego marszu szła ze zwieszonymi głowami. Właściwie dlaczego? Chciałem spojrzeć w twarz ludziom, którzy nam się przyglądali – choć tylko pełnym sprzeciwu i nienawiści spojrzeniem mogłem zadać cios tym, którzy z niecierpliwością czekali na moment, gdy zajmą nasze mieszkania i nasze mienie. Wśród gapiów wypatrywałem Bolka i Henryka. Odkąd wyrzucono mnie ze szkoły, nie pojawili się już u nas w mieszkaniu. Teraz też nigdzie ich nie widziałem. Jak mogli się ode mnie odwrócić? Przecież wszyscy byliśmy uczniami tej samej drugiej klasy. Tchórze! W przypływie nagłej złości zacisnąłem dłonie w pięści, ale gdy przypomniałem sobie Bolka, jego wybity przedni ząb i zadziorny uśmiech, poczułem ukłucie w sercu.
W getcie powitała nas upiorna cisza. Weszliśmy od strony wschodniej, od ulicy Nalewki. Wtedy też po raz ostatni obejrzałem się za siebie. Musiałem porzucić nie tylko przyjaciół i szkołę, ale też wspomnienia chłopka, zośki czy innych naszych gier, pikników w Ogrodzie Krasińskich, rodzinnych wycieczek nad jezioro czy naszego pięknego mieszkania. Przekraczając bramę getta, zostałem odarty z dzieciństwa i wszystkiego tego, co było dla mnie ważne.
Mimo to jakoś tak się złożyło, że mieliśmy więcej szczęścia niż większość ludzi. Dawny kolega mojego dziadka był członkiem Judenratu, rady żydowskiej. Ten człowiek znalazł nam lokum, które od biedy można by uznać za przyzwoite. Małe mieszkanko mieściło się na pierwszym piętrze na ulicy Gęsiej numer 19. Starałem się dostrzec w tym dobrą wróżbę, jako że 19 maja obchodziłem urodziny.
Dostaliśmy do dyspozycji dwupokojowe mieszkanie, podczas gdy wiele większych rodzin musiało zmieścić się w jednej izbie albo wręcz pomieszkiwać na ulicy do czasu przydzielenia im jakiegoś lokum. Zdarzało się, że w jednym pokoju mieszkało nawet dziewięć osób. Zdawaliśmy sobie sprawę, że dopisało nam szczęście. Czy jednak naszego mieszkania nie powinna dostać większa rodzina?
Do 16 listopada Niemcy ukończyli budowę muru i getto zostało zamknięte.
Miałem wtedy czternaście lat.
Właśnie wtedy płaszcz się zmienił. Mój dziadek był człowiekiem nie tylko inteligentnym, ale też bardzo praktycznym, i doszedł do wniosku, że jeśli kiedykolwiek miałby zostać gdzieś przeniesiony (na tym etapie ucieczka z Warszawy nie wchodziła już w grę), będzie chciał zabrać ze sobą najcenniejszą część swojego dobytku. Świetnym rozwiązaniem okazały się kieszenie – duże, mniejsze i całkiem malutkie – ukryte w połach płaszcza. Pierwsza powstała mała kieszeń po lewej stronie, na wysokości serca. Było to właściwie bardziej rozcięcie niż kieszeń, ale można było schować tam złoty zegarek, czyli ostatnią rzecz, która została dziadkowi po jego ojcu. Z czasem dziadek dodawał do płaszcza kolejne kieszenie. Jedna bardzo głęboka, znajdująca się nad wątrobą, kryła w swoim wnętrzu zdjęcia: mojego ojca jako chłopca i jako dorosłego już mężczyzny z dumą trzymającego w ramionach małe dziecko, czyli mnie, a także mojej matki uśmiechniętej szeroko. Mogłem oglądać te fotografie bez przerwy.
Bardzo brakowało mi ojca, zwłaszcza w te ciemne zimowe noce pierwszego roku w getcie. Kiedy umarł, miałem zaledwie trzy lata. Nie pamiętam jego śmierci. Mama mówiła, że bawiłem się zabawkami, podczas gdy on umierał w pokoju obok z powodu błędnie zdiagnozowanego zapalenia płuc. „Lekarz powiedział twojemu ojcu, że to przeziębienie i infekcja pęcherza. Umarł w ciągu kilku dni, wypalił się jak popiół” – powiedziała mi kiedyś, wiele lat temu, gdy ją o to zapytałem. „Przeżyłby, gdybyśmy zabrali go do szpitala. Kiedy umarł, przestałeś się odzywać. Nie chciałeś wypuścić z rąk zniszczonej czerwonej ciuchci”. Ten pociąg był ostatnim prezentem, jaki od niego dostałem. Wiedziałem, że matka nigdy nie wybaczyła ani tamtemu lekarzowi, ani sobie.
Większość wspomnień dotyczących ojca zdążyła jednak zblaknąć i teraz przypominały mi o nim już tylko pewne zapachy i dźwięki: ostra woń mydła, potu, dymu tytoniowego i czegoś, co z czasem rozpoznałem jako alkohol, oraz głęboki łagodny głos, którym mnie usypiał („Śpij już, mój synku kochany”). Mgliste wspomnienie tliło się gdzieś w moim wnętrzu, a ja próbowałem jak najczęściej je odgrzebywać. Brakowało mi obecności ojca i poczucia bezpieczeństwa, z którym kojarzyły mi się te wszystkie zapachy.
Dziadek wzbogacał swój płaszcz o kolejne kieszenie, a pewnego dnia wpadł na pomysł, by stworzyć małe kieszonki wewnątrz tych już istniejących. Dzięki temu nawet w przypadku przeszukania kieszeni zawartość tych wewnętrznych skrytek mogłaby się uchować. Płaszcz powoli przeobrażał się w ogromny labirynt. Ta kieszeń łączy się z tą, ale z tamtą już nie. Tutaj mamy ślepy zaułek, a tędy można przejść z prawej na lewą stronę.
Ludzie ryzykowali życie, żeby zdobyć fałszywy paszport albo przekopać tunel między gettem a resztą miasta, a mój dziadek w tym czasie wynajdował coraz sprytniejsze sposoby na dołożenie kolejnych kieszeni do swojego płaszcza. W pewnym momencie już tylko on potrafił się w tym połapać. Wybrał kilka ulubionych książek i wszył je między materiał. Pod prawym bokiem ukrył zapasową parę bielizny, po lewej stronie znalazło się miejsce na drugą parę okularów, spinki do mankietów i chusteczki.
Dziadek nosił swój płaszcz z dumą. W miarę jak sytuacja wokół nas się pogarszała, a my chudliśmy na skromnej diecie, zdarzało mi się czasem pomyśleć, że gdyby nie ten płaszcz, to dziadek dawno by się rozpadł.
Coraz więcej czasu spędzał w swoim małym warsztacie, który trzymał w tajemnicy przede mną i przed mamą. Jego pracownia znajdowała się tak naprawdę w niedużej spiżarce, niewiele większej od szafy, on jednak nazywał to miejsce swoim azylem. Nieraz pytałem go, co tam kombinuje, ale on tylko się uśmiechał.
Dziadek i jego płaszcz byli nierozłączni, pasowali do siebie jak ulał. Wszystko zmieniło się w lipcu 1941 roku, na dwa dni przed jego siedemdziesiątymi trzecimi urodzinami.
Kiedy zjawiłem się na ulicy przed naszym domem, jeszcze żył. Sąsiadka wbiegła po schodach, blada jak ściana. Ledwo łapiąc oddech, krzyknęła do nas przerażonym głosem:
– Zastrzelili go, chodźcie szybko! Szybko! – Strach uchwycił mnie w stalowe imadło. Pamiętam moment przeciągającej się w nieskończoność pustki, w której nie mogłem się ruszyć. Sąsiadka ledwo zdołała wykrztusić z siebie te słowa. – Nie potrafił trzymać języka za zębami... Znowu chodziło o tę dziewczynę. Nie wytrzymał... Chodźcie!
Mój dziadek był człowiekiem łagodnym i raczej mało wylewnym, ale nie potrafił ignorować otaczającej nas brutalności. Nie mógł patrzeć, jak się na ludzi pluje, jak się ich kopie, bije i obraża albo jeszcze gorzej – jak się do nich strzela, ot tak, jak gdyby byli zwierzyną łowną. Nie potrafił przyzwyczaić się do zwyczajów okupantów, do codziennej nieprzewidywalnej przemocy. Okazało się, że tamtego ranka żołnierze po raz kolejny sponiewierali młodą kobietę z domu naprzeciwko. Wyciągnęli ją na zewnątrz, wzięli na muszkę i kazali jej się rozbierać. Strzelili do dziadka, gdy ruszył w jej kierunku i zaczął rozchylać płaszcz, żeby ją osłonić. Strzelili tak po prostu, z bliska. Do mojego dziadka, „tatusia”, najlepszego człowieka, jakiego znałem.
Dziewczyna zniknęła z ulicy, jeszcze zanim się pojawiliśmy. Później dowiedziałem się, że zaczęła wrzeszczeć, chwyciła swoje ubranie i uciekła. Podbiegłem do dziadka i przyklęknąłem przy nim, a wtedy on otworzył lekko oczy.
– Zaopiekuj się płaszczem, Mika, mój chłopcze – ledwo zdołał wyszeptać te słowa. Potem jego powieki opadły, a głowa osunęła się na moje udo.
– Zabrać go! – warknął jeden z żołnierzy. Jeszcze raz rzucił okiem na dziadka i zawahał się. – Chwila, to zupełnie dobry płaszcz. Zdejmijcie go z niego. Daj mi go, chłopcze.
– Nie! – Wtedy do akcji wkroczyła moja matka. Do tej pory stała koło mnie nieruchoma jak żona Lota, jak słup soli. Mocno trzymała mnie za rękę. Nagle rozluźniła chwyt i zaczęła krzyczeć i zawodzić. Raz po raz wyrzucała ręce w górę i uderzała się w piersi. Jednocześnie krok po kroku odsuwała się od dziadka w stronę innych domów.
– Halt’s Maul! Zamknij się, kobieto! Cisza! – wykrzyknął żołnierz, ale matka pukała już do pierwszych drzwi. – Przestań, dziwko, bo cię zastrzelimy – groził, ale ona nie odwróciła się.
W całym tym zamieszaniu z pomocą sąsiadów udało mi się ściągnąć z dziadka płaszcz. Wkoło zgromadził się mały tłum. Grupa mężczyzn podniosła ciało dziadka i ruszyła z nim w kierunku domu. Wtedy pośród tłumu dostrzegłem Nathana. Nie wiedziałem, skąd się tam wziął, ale kościste dłonie krawca szybko ujęły płaszcz i pomogły mi się w niego ubrać. Stałem sztywno, zupełnie bez życia. Nathan owinął mnie płaszczem, jakbym był jednym z jego manekinów.
Wtedy po raz pierwszy miałem go na sobie. Wcześniej wielokrotnie prosiłem dziadka, żeby pozwolił mi go założyć, ale on zawsze odmawiał: „To przynosi pecha, Mika. Twój czas jeszcze nie nadszedł”, mówił.
Teraz miałem go na ramionach. Był niesamowicie ciężki. Objuczony całym dobytkiem mojego dziadka, ciężarem całego jego życia, ledwo mogłem oddychać. Tymczasem musiałem się spieszyć, uciekać – inaczej nie zdołałbym spełnić jego ostatniego życzenia. Płaszcz otulił mnie niczym ciepła, potężna istota i dał mi coś w rodzaju zastrzyku energii.
Pobiegłem na górę, do naszego małego mieszkania, i padłem na ziemię pomiędzy dzielnymi sąsiadami, którzy wiele ryzykowali, żeby mnie ochronić. Strasznie się bałem o mamę i jeszcze przez długi czas siedziałem w bezruchu w kuchni, nasłuchując krzyków, odgłosów ciężkich kroków na schodach albo wystrzałów. Ale nic nie przerywało ciszy.
Matka wróciła do domu znacznie później. Była blada jak kreda i zupełnie rozczochrana. Przyprowadziła ją nasza sąsiadka Anna. Podbiegłem do niej i mocno ją przytuliłem, ale wyraz jej twarzy w ogóle się nie zmienił. Wpatrywała się we mnie zza pustej maski pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu. W końcu odepchnęła mnie od siebie. Nie odzywając się ani słowem, przez resztę popołudnia siedziała przy kuchennym stole. Przez cały czas wpatrywała się w swoje drżące dłonie, jak gdyby zastanawiając się, do kogo należą. Anna siedziała przy niej i próbowała ją namówić do wypicia herbaty – a właściwie ciepłej wody, w której pływało kilka liści herbaty, zaparzonych po raz wtóry. Widziałem matkę na ulicy, słyszałem, jak wołali na nią żołnierze, ale dla mnie była bohaterką.
Dopiero później zrozumiałem, czym jest wstyd i jak straszliwe rzeczy człowiek potrafi uczynić człowiekowi. Zostawiłem matkę przy stole i schowałem moją gorliwą miłość do niej i do dziadka głęboko w połach płaszcza. Rozłożyłem go na łóżku i sam rozciągnąłem się na nim, usiłując wydobyć z materiału zapach dziadka, jakikolwiek ślad po jego życiu. Tymczasem czułem tylko własne łzy i szorstką wełnę na policzkach.
Tamtej nocy czułem się jednocześnie jak dziecko i jak starzec.
Nie mogliśmy zorganizować dziadkowi pogrzebu, na jaki mógłby liczyć dawniej, ale znalazł się dla niego mały grób, więc mimo wszystko mogliśmy chyba mówić o szczęściu. I choć na myśl o publicznym zgromadzeniu na żydowskim cmentarzu ogarniał nas strach, całkiem sporo ludzi przyszło pożegnać dziadka.
Niosłem trumnę razem z Nathanem, sąsiadem i dwoma dawnymi kolegami dziadka z uniwersytetu, którzy również zostali wysłani do getta. Był lipiec i słońce mocno prażyło, ale uparłem się, że założę dziadkowy płaszcz. Gdy nieśliśmy trumnę w kierunku starego cmentarza na Okopowej, pot lał mi się po plecach strumieniami. Mężczyźni z bractwa pogrzebowego Chewra Kadisza owinęli ciało mojego dziadka w biały całun. Został pochowany w swoim starym szalu modlitewnym.
Wszystkie te wydarzenia rozegrały się bardzo szybko – czterdzieści osiem godzin to mało czasu na pożegnanie. Gdy rabin odmawiał modlitwy, stałem w zupełnym bezruchu. Wydawało mi się, że patrzę na otwarty grób jakby przez zasłonę albo taflę przydymionego szkła. Kilka kolejnych osób rzuciło łopatą trochę ziemi na trumnę, ale kiedy przyszła moja kolej, zabrakło mi sił. Mama otoczyła mnie ramieniem, a ja nie mogłem przestać trząść się i płakać. Nic nie mogło mnie pocieszyć.
Kilka miesięcy później nikogo nie chowano już w tradycyjnych grobach. Ciała pozostawiało się na noc na ulicy, skąd codziennie zbierane były na przepełniony wózek i wrzucane do głębokich dołów. Bezimienni ludzie trafiali do masowych grobów z przypadkowymi nieznajomymi, którzy zmarli tego samego dnia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI