- W empik go
Lament nad Preatium: Strażnik Tresaonu Tom II - ebook
Lament nad Preatium: Strażnik Tresaonu Tom II - ebook
Przeszłość dopada Zmorę i głęboko wbija w niego szpony, rozdrapując blizny po jego niegodziwościach. Pragnienie zmieniania świata jednak doprowadza go do dalej, niż chciał zawędrować. Chłopiec, który cudem uniknął śmierci z rąk mrocznego władcy, dziś zasiada na tronie Preatium i nie przebiera w środkach, aby spełnić swe największe marzenie – zemścić się na tyranie. Dawne czyny króla Caltehairen sprowadzają zagrożenie nie tylko na niego, ale też na wszystkich, na których mu zależy. To, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, nie jest ani Dobrem, ani Złem. To coś, czego człowiek nie umie nazwać, a co dopiero zrozumieć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396682413 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielkie naczynie pękło i gorzką prawdę rozlało…
Nimbostratusy spowiły południowe niebo. Nie należały one jednak do mroku panującego nad Caltehairen. To, co nadciągało, było bardziej rozległe. Sięgało daleko za granice małego królestwa. Co prawda w obliczu wydarzeń sprzed chwili nienaturalne zjawiska nie były niczym nienaturalnym. Mogłoby się wydawać, że wszystko, co dziwne, obce, magiczne i tajemnicze, jest dostatecznie przyziemne i nie warto sobie tym zawracać głowy. Nawet zdeformowane, wręcz smolistoczarne, gęste chmury pochłaniające wszelki prześwit jasności.
Kurz, który wciąż unosił się nad gigantycznym pobojowiskiem, atakował oczy z każdym podmuchem coraz silniejszego wiatru.
Zmora uniósł głowę i wbił wzrok w szybko zanikający nieboskłon. Dobrze wiedział, że anomalia nie jest dziełem jego, Nivlaraga ani Veriilora. Nie mógł jej też powiązać z niczym realnym. Wstał z olbrzymiego głazu i zrobił kilka kroków w stronę nadciągającej materii. Kiedy gwałtowne powiewy zamieniły się w zawieruchę, cała kompania się ocknęła.
– Co się, do cholery, znowu dzieje?! – rzuciła nerwowo Fiora.
– To coś magicznego – odparł Zmora.
– Tyle to i ja wiem – warknęła. – To Nivlarag?
– Ani nie Nivlarag, ani nawet nie Ivildius. To nic z Zargulduru.
– Masz jakiś pomysł?
– Będziemy improwizować. Zbijmy szeregi i osłaniajmy się magicznie na tyle, na ile to możliwe. Chroń tyły, ja zostanę tu.
– Magowie są na wyczerpaniu, nie poradzą sobie. Ja zrobię osłonę.
– Jeżeli spadnie na nas deszcz z wyzwolonej energii albo jakieś inne paskudztwo, nie utrzymasz Tresaonu. Rób, co mówię, i daj mi się skupić.
Fiora parsknęła, ale Zmora nie rozczulał się nad jej opinią.
Ciemne chmury zesłały noc nad xerańsko-atrońską doliną. Poza niewyjaśnionym zjawiskiem pogodowym nie obserwowano niczego niepokojącego. Żadnych niebezpiecznych opadów, które przewidywał Zmora. Armia stała w bezruchu. W końcu bezruch zawitał również w powietrzu – wiatr ustał. Do wszechobecnego mroku dołączyła cisza.
Nie minęło dużo czasu, a Zmora dostrzegł coś zbliżającego się w ich kierunku. Nie była to jednak demoniczna armia – to w ogóle nie była armia. Mimo że widział różne obiekty z bardzo daleka, tym razem czuł, jakby tracił swój wyostrzony zmysł. Mało tego: z każdą chwilą dopadało go coraz większe zmęczenie. Spojrzał na siebie, wypatrując rany, którą być może otrzymał podczas starcia z Veriilorem, ale nie krwawił. Przyśpieszył mu oddech. Upadł na jedno kolano. Veana natychmiast do niego podbiegła, zostawiając rannego Karla z Roimezem.
– Co ci jest, Zmora?
– Nie… mam… pojęcia.
Padł na obydwa kolana. Zawył z bólu, dużo większego niż wtedy, gdy oberwał zaklęciem wyzwolenia od Nivlaraga. W końcu skowyt przeszedł w falę rozpaczy i niemocy. Jego pancerz chwilami zamieniał się w czarny dym. Dematerializacja przybierała na sile, trwała coraz dłużej, aż budząca grozę zbroja zupełnie się ulotniła. To coś było już blisko, w zasięgu wzroku każdego w pierwszym szeregu. Niektórzy rycerze z Caltehairen również doznali nagłego osłabienia. Nie tak poważnego jak ich władca, ale wystarczającego, żeby wypuścić z dłoni oręże. Grube pancerze im ciążyły, męczyły ich i uciskały. Magowie i kapłani odczuwali niemoc najbardziej zaraz po królu. Co potężniejsi byli na skraju utraty świadomości, inni doświadczali bólu, który nienaturalnie wykręcał ich kończyny. Stawy przełamywały ograniczenia swojej ruchomości i przerastały, a towarzyszył temu ohydny trzask.
Zmora zbliżał się do granic wytrzymałości. Wszyscy poza magicznie uzdolnionymi trzymali się jednak względnie dobrze. Dystans dzielący ich od źródła zjawiska wynosił już niecałe sto metrów. Nad zakrwawioną powierzchnią pobojowiska majestatycznie dryfowała istota. Jej jasnobrązowa szata delikatnie falowała, jakby stanowiła osobną materię. Spod kaptura wyzierała ciemność. To coś wyglądało, jakby nie miało twarzy ani ciała. Nie sposób było odczytać intencji przybysza.
Fiora wydała rozkaz. W stronę trudnego do zdefiniowania zagrożenia poleciał grad strzał i bełtów. Magowie, którzy stali poza osłabiającym ich niewidocznym polem, nie szczędzili zaklęć. Istota jednak nie odniosła żadnych obrażeń. Dziury od serii grotów nie spowodowały krwotoków, tylko odsłoniły czerń, jeszcze głębszą niż gęste chmury zasłaniające błękit nieba. Zaklęcia ofensywne zaś zatrzymywały się tuż przed celem.
Twór wystawił prawą rękę i wskazał na pierwszy szereg. Nagle wbił się w środek oddziału z prędkością błyskawicy, rozrzucając w losowych kierunkach wszystkich, którzy stali mu na drodze. Zmora uderzył ciałem w swoich rycerzy, obalając kilkunastu z nich.
Bestia – bo można było tak nazwać to zjawisko – wpadła w taniec śmierci. W jej dłoniach ukrytych pod rękawicami pojawiały się przeźroczyste ostrza. Wyprowadzała ciosy ze znacznie większą prędkością niż ta, którą dysponował Zmora nawet z użyciem magii wyzwolenia.
Ciała w ciężkich pancerzach zamieniały się w cienkie plastry. Tryskała krew.
Żołnierze na polecenie Fiory rzucili się szturmem na lewitującego przeciwnika. Paru udało się nawet skrzyżować kilkakrotnie klingi z bronią bestii. Caltehaireńczycy zaś byli w odwrotnej sytuacji – nie mogli nawet unieść mieczy, by się zasłonić przed atakami. Zmora gdzieś między padającymi jak pokosy trupami usiłował bezskutecznie podnieść się na nogi.
Fiora postanowiła użyć mocy Tresaonu, choć miała wątpliwości co do powodzenia tej akcji. Jak się okazało – słuszne. Wykonała potężny skok nad broniącymi się oddziałami, celując w środek zakapturzonej głowy oponenta. Tresaon trafił na niewidoczną barierę, nie mogąc jej przełamać. Osłona w kontakcie z wyjątkowo mocnym uderzeniem nie uległa zniszczeniu, tylko wywołała piskliwy hałas. Wielu ludzi rzuciło broń na ziemię, aby zatkać uszy. Oszołomiona Strażniczka spotkała się z uderzeniem pięścią w twarz. Odleciała na kilkadziesiąt metrów, powalając po drodze rząd wojów swoich i Zmory łącznie z nim samym. Imponujące piruety bestii zmieniały kolor uzbrojenia pobliskich rycerzy z czarnego i białego na intensywną czerwień.
Niektórym poddanym Fiory udało się zrobić w odzieniu wroga nacięcia, które odsłoniły znaczną część pustki. Tak jak się wszystkim wydawało, łachmany nie skrywały ciała. Sama tkanina, nawet zaczarowana przez potężnego maga, nie uzyskałaby takich właściwości. W czymś tak prymitywnym tkwiła potęga, której nie sposób opisać.
Tego, co się działo, nie dało się nazwać egzekucją, gdyż ona ma jakiś sens, a przynajmniej skrawek logiki. Tutaj śmierć tysięcy nie niosła żadnego przekazu.
– Cofnąć się! Natychmiast! – rozkazała Fiora.
Zacisnęła dłoń na Tresaonie. Wtedy zatrzęsła się i rozstąpiła ziemia. Z czeluści wyłoniła się kamienna ściana i oddzieliła ich od istoty. Błysnęło światło.
Armia pojawiła się na płaskowyżu, w pobliżu podziemnej twierdzy Strażniczki. Horyzont powoli się rozjaśniał, a wszyscy, którzy stracili siły, odzyskali je na nowo. Zmorę otoczył czarny dym i uformował się z powrotem w zbroję.
– Jak to wyjaśnisz? – Fiora rzuciła się natychmiast do Zmory.
– Nie wyjaśnię – odparł z lękiem w głosie. – Nie spotkałem się do tej pory z czymś takim. To coś było przeciwieństwem magii i jednocześnie emanowało nią, wypaczając ją u osób nią władających. Jeszcze bardziej niepokoi mnie fakt, że nie miało ciała. Energia musi być gromadzona w jakimś naczyniu, a tutaj nic. Pustka. – Rozłożył ręce.
– Dlaczego magiczni odczuwali ból, a ja nie? – wtrąciła się szybko Veana, wycierając krew z czoła.
– Krwawisz – zauważyła opiekuńczo Fiora.
– To tylko draśnięcie, zaraz to załatam. – Zwróciła się znowu do Zmory: – Byłeś bezbronny jak dziecko, podobnie magowie i część twoich rycerzy. Co się działo?
– Powoli. Sam muszę to przetrawić. – Spojrzał na południe. – Przynajmniej odpuściło – dodał, wpatrując się w zanikającą czarną materię. – Zacznijmy od początku. Co do stanu, w którym się znajdowałem, to nie czułem, że tracę moc, ale czułem, że obraca się ona przeciwko mnie. Gotowała się w moim wnętrzu, paliło mnie całe ciało, nie byłem w stanie nawet myśleć o tym, co się dzieje. Jestem najpotężniejszy z was, więc odczuwałem bunt mocy najbardziej.
– Fiora jest potężniejsza. Dzierży Tresaon – ucięła kwaśno Veana.
– Jak słusznie zauważyłaś: dzierży. Nie posiada mocy, a nawet jeśli, to nie na tyle dużą, by doświadczyła przykrych konsekwencji. Z tobą jest podobnie. Twoja moc nie zdążyła się aktywować, więc nie stanowiła dla ciebie zagrożenia. W moich rycerzach zaś płynie magia. Jest jej niewiele, ale jak zapewne wiesz, nawet mała jej ilość ma swoje skutki uboczne. Mogli walczyć, ale byli słabi jak podczas choroby. Nie zadawajcie mi więcej pytań, bo nie odpowiem, sam mam ich zbyt dużo. Jedno z nich brzmi: po co ta lewitująca istota zrobiła to przedstawienie? Na pewno namierzyła nas po masowej teleportacji i zamiast nas dopaść i dokończyć dzieło, ulotniła się. To nie ma sensu. Jeżeli ktoś chce się kogoś pozbyć, po prostu to robi.
Veana chciała coś dodać do wypowiedzi Zmory. Najwyraźniej zamierzała rzucić jakąś złośliwość, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Słuchajcie – podjął ponownie Zmora – muszę sprawdzić, co z Caltehairen. Mam złe przeczucie.
– Udamy się z tobą. Prawda, Fioro? – rzekła z pochmurną miną Veana.
– Jasne. Błysnę nas. Tylko chwila. – Strażniczka podeszła do rycerstwa i przemówiła: – Posłuchajcie. Ja, Veana i Zmora na chwilę udamy się do Caltehairen. Opatrzcie rannych. Wielu wymaga natychmiastowej pomocy. Liczę, że magowie wesprą was na tyle, na ile to możliwe. Jesteśmy sojusznikami, więc musimy współpracować. Ci, którzy są w stanie się przemieszczać samodzielnie, niech od razu wyruszą do miasta przygotować kwatery w lecznicy. – Wróciła do swoich rozmówców: – No to w drogę.
Zdążyła jeszcze ujrzeć wpatrzonego w nią Roimeza, który kiwnął jej głową porozumiewawczo.
Błysnęło światło.
Znaleźli się w samym środku pustego miasta. Żadnej żywej duszy ani nawet powiewu wiatru.
Roztrzęsiony Zmora padł na kolana. Posoka na bruku zdawała się efektem deszczu krwi, ale przecież taki nie spadł. Dolna część ścian budynków pasowała kolorystycznie do placu i ulic, jakby jakiś malarz przygotowywał płótno do tworzenia swojego dzieła i dokładnie pokrył farbą, tak żeby wypełnić podkładem każdą wolną przestrzeń.
– Gdzie są ciała? – wydusiła z trudem Fiora.
Zmora nie odpowiedział. Wstał ze sztucznym spokojem, zawieszając wzrok na nieokreślonym punkcie.
– Zmoro? – ponagliła Veana.
Wykonał szybki zwrot w prawo i uderzył fioletowym pociskiem w pobliski budynek. Zniszczył front, doprowadzając do częściowego zawalenia. Ucierpiało jeszcze kilka budowli, a kobiety postanowiły się nie wtrącać w upust jego emocji. Cofnęły się o parę długich kroków, a Fiora czuwała, żeby w razie konieczności obronić je przed niekontrolowaną agresją towarzysza.
Po chwili Zmorze całkowicie puściły hamulce. Demolował otoczenie, rzucając na oślep różne zaklęcia. Znaczna część bruku obróciła się w gruz, a stoiska handlowe – albo raczej to, co z nich zostało – pochłaniał ogień.
– Zmoro, przestań! – Strażniczka nie wytrzymała. – Albo ci przywalę Tresaonem! – dodała gotowa na potwierdzenie swoich słów.
O dziwo, opamiętał się. Przerwał swoje destrukcyjne działania i udał się na spacer pomiędzy ruinami. Kroczył, kopiąc wszystkie odłamki hebanowych kamieni, które spotkał na swojej drodze. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w wąską uliczkę. Nie koncentrował się na niczym. Po prostu szedł, zostawiając za sobą ślady na posoce, oderwany od rzeczywistości i – wydawałoby się – pozbawiony chęci do życia. Nie było jednak czemu się dziwić. Dostał właśnie największy motyw, o którym sam nie tak dawno temu mówił. Największą udrękę wszystkich istnień – pragnienie zemsty.
Snucie brutalnych wizji przerwał mu hałas dobiegający zza rogu po prawej. Podszedł tam, aby sprawdzić źródło odgłosów. Jak się prędko okazało, był to jeden – i zdaje się, że jedyny żyjący, choć ranny – człowiek.
– Panie… – wydyszał podpierający się na mieczu ranny strażnik, gdy dostrzegł Zmorę.
– Spokojnie, bracie, spokojnie. Zaraz poczujesz się lepiej.
Caltehaireńczyk przyłożył dłoń do rany rozciągającej się od lewego barku do prawego biodra mężczyzny. Błysnęło niebieskie światło, które miało zasklepić szramę.
– Nie działa. Przykro mi, Eianie.
– Znasz moje imię?
– Znam imiona wszystkich swoich poddanych. Powiedz mi: co tu się wydarzyło?
– Nagle zrobiło się ciemno. – Strażnik zakaszlał krwią. Oparł się o mur i kontynuował: – Nastała ciemność, jakiej do tej pory nie widziałem. To coś uniosło się nad naszymi murami, wleciało do miasta i zaczęła się rzeź. Większość nawet nie zdążyła sięgnąć po broń. To były sekundy. W dodatku kiedy ta latająca szata… – Zakaszlał znowu. – …była w pobliżu, czułem, jak ciąży na mnie zbroja. Moje ciało osłabło. Panie, gdybyś widział, jak to mordowało… jakby nie potrafiło myśleć o niczym innym. Zabijało niby kontrolowane przez coś potężnego. W dodatku wchodziło do naszych domów, jakby widziało przez ściany. Przekraczało próg, dokonywało rzezi i tak cały czas, aż w końcu pozbyło się wszystkich na głównym placu. Z wyjątkiem mnie. Nie wiem, co z innymi częściami miasta, ale chyba mamy takie samo przeczucie. Przetrwałem chyba tylko dlatego, że byłem ostatnim. Kiedy upadłem, to coś się we mnie wpatrzyło. Choć nie dostrzegłem oczu ani twarzy, czułem, jak przenika do mojego wnętrza.
– To była wiadomość. Zapewne dla mnie. A co się stało z ciałami?
– Ta zjawa zadawała cios i natychmiast wsysała ciało. Niektórzy wciąż żyli… – Eian dostał okropnego ataku kaszlu. – Panie, powiedziałem wszystko, co widziałem. Męczę się. Proszę, zrób, co trzeba.
– Byłeś mi wierny do ostatnich swoich chwil. Ukoję twój ból i obiecuję ci, że pomszczę was wszystkich. Zamknij oczy.
– Nie trzeba. Jestem gotowy.
Zmora przyłożył szpikulec Miecza do czoła Eiana i lekko pchnął. Ostrze przebiło głowę na wylot, niosąc wieczny odpoczynek.
* * *
– Nie znałem i nie szukałem nigdy żadnych życiowych prawd, dlatego tworzyłem własne, które z biegiem czasu stawały się prawdą. Są jednak takie dni jak dziś, kiedy uzmysławiam sobie, że największą porażką prawdy jest moment, w którym kłamstwa stają się prawdziwe. Kłamstwa, które sobie wmawiałem, wierząc w nie tak głęboko, że sam się im poddałem. Obrałem pewną życiową misję: krucjatę mającą na celu zmienić cały świat na lepszy. Stworzyłem tę ideę jeszcze wtedy, kiedy ludzie mieli problem z odróżnieniem mnie od końskiego łajna. Nie patrzyłem wówczas w niebo, żeby przeklinać majestat bogów. Nawet o nich nie myślałem. Sam już nie pamiętam, czy w ogóle miałem pojęcie o ich istnieniu. To całe skurwysyństwo, które mnie otaczało i na które byłem skazany, to chore, bezpodstawne Zło, które wypełniało moje płuca z każdym zaczerpniętym oddechem… to mnie przerażało. Byłem za słaby, żeby z nim walczyć, a jednocześnie zbyt potężny, choć na skraju załamania. Wtedy mnie olśniło. Skoro nie posiadałem nic, to nic nie mogłem stracić. Tak się rozpoczęła moja wędrówka ku Zmorze. Teraz stoję w centrum tego, co tworzyłem przez wieki, i choć ta ohydna woń skurwysyństwa nigdy tak naprawdę mnie nie opuściła, to teraz znów mam w ustach smak błota, które tak często mi towarzyszyło. DLACZEGO TO MNIE LUDZIE NAZYWAJĄ POTWOREM?!
Zatrzęsła się ziemia, a niebo wyścieliło się błyskawicami.
Spadł obfity deszcz, z trudem jednak zmywał częściowo zakrzepłą już krew.
– Zmoro… – Veana podeszła do niego ostrożnie, odgarniając mokre włosy z czoła. – Wracajmy do reszty. Musimy to wszystko omówić i…
– Ja nigdzie nie wracam. Muszę się dostać do Nodergardu. To się stało po tym, jak Nivlarag przegrał starcie. Na pewno uciekł do swojej twierdzy, do swojego ciała. Pójdę tam i odetnę mu ten plugawy łeb, a jego ryj rozsmaruję po całym Zarguldurze. Otwórz mi przejście, Fioro, a potem możecie wracać do twojej twierdzy, by schować się pod ziemią i cieszyć nędznym, szczurzym życiem.
– Rozumiem twoją frustrację i nienawiść, ale wszyscy dziś ucierpieli. Zmoro, na litość, prawie cały kontynent stoi w ogniu, a Ranhil jest w gruzach! Nie tylko Caltehairen padło! Chcesz przejść do ich wymiaru i jak gdyby nigdy nic zabić Nivlaraga, z którym mieliśmy problem nawet wspólnie? Co z innymi bogami i Veriilorem? Ja się nie piszę na samobójstwo.
– Nie proszę żadnej z was, żebyście tam ze mną poszły. Żądam tylko otwarcia przejścia do ich wymiaru.
– Idę z tobą – zaoponowała ostro Veana. – Nie lubię cię, Zmoro, ale to, co się tu wydarzyło, przekracza granice wszelkiego pojmowania. Kilka dni temu nie miałam pojęcia o niczym, zwłaszcza o sobie samej. Teraz dostaję szansę przejścia do innego wymiaru i za cholerę nie wiem, co mnie tam czeka, ale czuję, że warto. I tak mierzymy się z czymś, co nas przerasta, więc jeżeli mamy umrzeć, to chociaż sami wybierzmy sposób. Fioro, otwórz przejście. Proszę. – Spojrzała na towarzyszkę błagalnym wzrokiem.
– Niech was szlag. Możemy stamtąd nie wrócić…
– A do czego chcesz wracać? – odparł oschle Zmora.
– Nie zapominaj, że wciąż mamy swoich ludzi, a oni swoich władców. Jesteśmy im coś winni.
– Jedyne, co im jesteśmy winni, to sprawiedliwość za to, co się stało. Wystaw Tresaon, muszę mieć z nim kontakt fizyczny. Gdy przejdziemy na drugą stronę, natychmiast zamykaj.
Zmora złapał za klingę Miecza. Powietrze przed nimi zaczęło falować jak nad rozgrzaną blachą. Weszli w zatarty fragment wymiarów, a w Caltehairen nie pozostało nic, co żywe.ROZDZIAŁ II
To, co w głębinach ukryte, do dziś dnia milczało…
Otwarta przestrzeń niezdarnie udekorowana wystającymi ostrymi skałami i mniej licznymi wzgórzami rozciągała się po kres horyzontu. W tej wielkiej, pustej i jednocześnie ciasnej krainie mrok wydawał się środkiem dnia za sprawą wyblakłego słońca, którego zimne światło przypominało bardziej blask księżyca niż promienie gwiazdy. Gęste, siarkowe powietrze drażniło gardło, a pył pod wpływem powiewów wpadał do oczu. Nawet gdyby padał tutaj deszcz, sprawiałby wrażenie suchego, jakby był tylko jego imitacją. Tak wyglądał Zarguldur – świat pierwszych ludzi, skażony opętańczymi działaniami Nivlaraga.
– Kraina umarłych nadziei – mruknął pod nosem Zmora.
– Ohyda. Zaraz się porzygam – wtrąciła Veana, zatykając palcami nos.
– Zróbmy, co mamy zrobić, i wracajmy – rzekła zdecydowanie Fiora. – W którym kierunku mam błysnąć? – zwróciła się do Zmory.
– Tu nie błyśniesz. A za każdym razem, gdy otwiera się przejście, dzieje się to w losowym miejscu. Jak widać, szczęście nam zanadto nie dopisało, ale mogło być gorzej. Wydaje mi się, że jesteśmy niedaleko granicy Claimont. Pójdziemy na… nazwijmy to zachodem.
– „Nazwijmy”? – wtrąciła Fiora.
Zmora już śpieszył z odpowiedzią, ale Veana nie wytrzymała i wyrzuciła zawartość żołądka.
– Tutaj nie ma pór dnia – wyjaśnił. – Słońce porusza się równolegle do półkuli wymiaru.
– Czyli po drugiej stronie cały czas panuje noc? – drążyła Fiora.
– Nie, jest dokładnie tak samo jak tu.
– Chcesz mi powiedzieć, że są dwa słońca?
– Tylko jedno, tak jak wszędzie. Bóg odpowiedzialny za jego wykreowanie zawalił sprawę, stąd ta anomalia. W miejscu powstania słońca pojawił się wyłom w strukturze wymiaru i część gwiazdy jest tu, a kolejna część wystaje po drugiej stronie.
– Więc teoretycznie, gdyby udało się…
Ciekawość Fiory zakłóciły słowa Veany.
– Mam dość – podjęła, wycierając usta.
– …gdyby udało się dostać do słońca, to można by natychmiast przenieść się na drugą półkulę?
– Teoretycznie tak. Pora na nas – rzekł Zmora.
Wędrówka przez rozległe pustkowia nie należała do wymarzonych. Po pewnym czasie stała się nużąca i męcząca. Fiora zdążyła wyczerpać cały zapas abstrakcyjnych pytań. Gdy przystąpiła do formułowania pokręconych filozoficznych teorii, wyczerpany Zmora zarządził, że dalej idą w milczeniu. Nie miał ochoty rozmawiać, od kiedy przekroczyli granicę międzywymiarową. Nawet nerwowo warknął do towarzyszki, dając jej do zrozumienia, że nie jest ich przewodnikiem, tylko idzie dopaść Nivlaraga. Veanie ta cisza w sumie pasowała. Jedyne, czym się zajmowała podczas marszu, to zmienianie zdrętwiałej ręki zatykającej nos na drugą.
Po wielu kilometrach, kiedy teren zaczął się mozolnie wznosić nad płaską taflą spękanego skalistego gruntu, a w oddali pojawiły się kontury klinowatych szczytów, zwrócili uwagę na pewien detal.
Zatrzymali się.
– Cisza. Jest cisza – odezwał się Zmora po długich godzinach milczenia.
– Przecież ona nam towarzyszy cały czas – prychnęła Fiora.
– Jesteśmy już na terenach Claimont.
– Sugerujesz, że demony powinny nas już taranować?
– Coś w tym stylu. Ruchy! – Zmora znacznie przyśpieszył.
Wkrótce natrafili na pierwsze ciała. Niektóre hazlity leżały sztywno, niektóre ciężko dyszały, podrywając z ziemi pył. Z każdym krokiem robiło się gęściej od psów, jak nazywali te bestie Caltehaireńczycy.
Podłoże stawało się coraz bardziej pochyłe. Na szczycie pagórka wędrowcom ukazała się kolejna rozległa przestrzeń z nielicznymi widowiskowo uformowanymi kształtami z daleka przypominającymi monumentalne, wręcz upiorne budowle. Budziły grozę każącą zawracać, a jednocześnie wywoływały ciekawość przeplataną z dreszczem i niedowierzaniem.
Obiekty gabarytami przypominały konstrukcje z Caltehairen, ale były bardziej chaotyczne. Mamiły ludzkie oko, ich poszarpane szczyty rozmazywały się i falowały jak za sprawą gorącego powietrza. Było to jednak tylko złudzenie, co szybko się potwierdziło, gdy Zmora poprowadził towarzyszki w głąb doliny. Nie obawiał się niebezpieczeństwa z dwóch powodów: po pierwsze miał ochotę dla własnej przyjemności rozprawić się z zamieszkującymi ten wymiar maszkarami, po drugie po zwłokach hazlitów wnioskował, że do niecodziennej rzezi doszło nie tylko w Ranhil.
Spod każdego z tysięcy martwych demonów wydobywała się zielona, śmierdząca, śluzowata maź i łączyła w plamę rozciągającą się po całej dolinie.
– Ta istota wymordowała demony, ale nie zabrała ciał. O co tu, do cholery, chodzi? – Zmora wzruszył ramionami, a kobiety powtórzyły po nim ten gest. – Widzicie tamte dwa szczyty? To twierdza Nodergard, a to leże Veriilora. To stamtąd wyruszył Nivlarag. Swoją drogą, myślałem, że Claimont będzie opustoszałe, a tu niespodzianka. Zostawił kilka oddziałów. Chociaż… chwila. – Odwrócił na plecy jedno z ciał. – To nie demony Nivlaraga. Spójrzcie na to znamię na prawym ramieniu. Symbol boga Zitharema. Widocznie mieli pilnować twierdzy, podczas kiedy on plądrował Ranhil…
Omawianie sytuacji przerwał ryk, który wstrząsnął okolicą.
– Szlag! Wiejmy do tego budynku! – ponaglił Zmora z niepokojem.
* * *
– Veriilor? – zapytała Veana, w końcu się przełamując.
– Tak. Lamentuje nad swoim domem. Słyszycie trzepot jego skrzydeł? Krąży nad nami. Nie mam zamiaru tracić czasu na walkę z nim. Kiedyś przyjdzie pora i na niego, a wtedy wypcham jego głowę i powieszę nad drzwiami mojej komnaty. – Zmora zamyślił się na chwilę. Fiora wyjrzała zza kamiennej ościeżnicy, aby wypatrzeć dryfującego po niebie smoka. – W Caltehairen – kontynuował – spotkałem jednego rannego rycerza. Powiedział, że istota pochłonęła wszystkich, zarówno żywych, jak i martwych.
– Żywych? – Fiora się odwróciła.
– Tak. Nie zadawaj więcej pytań, nie odpowiem.
Ziemia lekko zadrżała.
– Co to było? – zaniepokoiła się Veana.
– Zdaje się, że Veriilora zmęczyło latanie. Jeśli będziemy się przemieszczać między budynkami cicho, może nas nie usłyszy. Wychodzimy, bądźcie czujne.
Każdy ostrożnie wyjrzał w innym kierunku. Nieregularne kształty budowli utrudniały ocenę sytuacji, ale smok był gigantyczny. Minęli parę niechlujnie rozrzuconych obiektów. Niekiedy deptali z charakterystycznym chlupaniem po rozprutych zwłokach.
Dotarli do sporej, odsłoniętej przestrzeni. Co prawda nie było śladu po Veriilorze, ale z pewnością czaił się gdzieś nieopodal. Podbiegli do długiej ściany budynku. Ostrożnie, wciąż do niej przyklejeni, dobrnęli do rogu i ujrzeli plac przypominający olbrzymią rupieciarnię. Na stosach leżały stare, popękane pancerze, oręż, pordzewiałe blachy, fragmenty metalowych bram, krat i setki innych trudnych do zidentyfikowania rzeczy.
Zmora poprowadził kobiety przez złomowisko. Czasami zahaczał o wystające pręty, a te brzdękały niczym struny źle nastrojonej lutni.
Zatrzymali się przy ostatniej stercie. Fiora stanęła na czymś kolczastym, ze zwężającym się zakończeniem. Metalowy element poruszył się i ją przewrócił. Ziemia zadrżała i rozległ się charkot. Tytaniczne skrzydła się rozłożyły, przewyższając większość pobliskich obiektów. Buchnął fioletowy ogień. Zza kupy metalowych śmieci wyłonił się pysk Veriilora, demolując ją. Wpatrzony w Zmorę kłapnął szczękami, zahaczając o niego czubkiem pyska. Zmora upadł. Fiora stanęła bokiem do szyi bestii, zrobiła szeroki zamach i puściła ostrze Tresaonu. Smok wykonał sprężysty unik i ponownie kłapnął zębami. Tym razem celem była Strażniczka. Gdy znalazła się w masywnej paszczy, zaczęła dźgać pysk od środka jak oszalała, ale ostrze nie raniło smoka.
Zmora rzucił się z Berłem i wyprowadził serię cięć, błyskając kolorami i powodując iskrzenie. Udało mu się rozłupać mocowanie zbroi łączącej szyję kolosa z głową. W paszczy bestii dochodziło do wyładowań. Veriilor zaczął się krztusić i w konsekwencji wypluł Fiorę.
– Zmora! Zabij mnie! – krzyczała Veana, wciąż się miotając, jakby goniła ją szarańcza.
– Serio? Teraz?!
– Muszę uwolnić moc!
– Nie mam czasu! Uciekaj do Nodergardu, my go zatrzymamy!
Veriilor się cofnął, naprężył groźnie szyję i zionął długim płomieniem. Fiora wiedziała, jak się zachować. Tresaon zamienił się w emanującą mocą Tarczę, a Zmora użył swoich magicznych zdolności, żeby ją wspomóc.
– Veano, gdy przestanie ziać, gnaj co sił do Nodergardu! – polecił jej stanowczo.
– Zrozumiałam – zapewniła z przerażeniem.
– Fioro, krok do przodu!
Zbliżenie się do bestii nie było wcale takie proste. Zamiast postawić krok w przód, cofnęli się. Veriilor przestał używać swoich ogniowych gruczołów, by wziąć wdech, a wtedy fioletowa blokada zniknęła. Wykorzystując sytuację, podbiegli do smoka i podjęli szarżę z przygotowaną już wspólną barierą energetyczną. Długa szyja wygięła się w drugą stronę, a kreatura pomimo zapierania się o ziemię drgnęła o parę metrów. Veana pomknęła przed siebie. Veriilor rychło odzyskał równowagę i ponownie wyprężył szyję, przygotowując się do kolejnego zionięcia.
– Pod brzuch! – wrzasnął Zmora.
Tresaon wrócił do formy miecza i równolegle z Berłem został poprowadzony do cięcia wzdłuż opancerzonej gardzieli. Było to poprawienie tego, co Zmora zrobił podczas podniebnej bitwy. Fragment ochraniacza ześlizgnął się i odsłonił prawie półmetrowe ciemnozielone łuski.
Zajęli pozycję zgodnie z planem, wbijając naprzemiennie klingi w tułów przeciwnika. Ten podniósł się na tylnych łapach i prędko opadł, próbując ich zgnieść. Naprędce postawiona bariera oddzieliła ich od gada. Ten zatrzepotał skrzydłami i oddalił się na bezpieczną odległość. Posłał ognisty pocisk, przesuwając się nieco na bok, aby móc wyprowadzić dodatkowo uderzenie ogonem. Przebił się przez obronę Strażniczki i króla Caltehairen. Obaleni w ostatnim momencie zdążyli się podnieść przed kolejną falą fioletowego płomienia.
– Ja odwrócę jego uwagę, a ty zajdź go od tyłu! – powiedział do Fiory ledwie zrozumiale Zmora. – Spróbuj się na niego wdrapać i wbić mu Tresaon w kark!
Zaczął od wyzwolenia energii w postaci nieprzerwanej błyskawicy i skoncentrował się na monstrualnym pysku. Veriilor miotał się w prawo i w lewo, usiłując uniknąć bolesnego kontaktu z magią. Chociaż jego ogień prezentował ten sam szczebel magii, to teraz miał do czynienia z mocno skupioną wiązką energetyczną topiącą jego łuski.
Zasłonił się wciąż opancerzonymi skrzydłami.
Zmora użył swojego ulubionego zaklęcia. Zielone smugi przypominające włócznie zasypały gradem gruby pancerz, szatkując go. Popłynęła krew. Smok się odsłonił, wypuszczając serię fioletowych kul. Zaskoczyło to Zmorę. Co prawda kilka z nich udało mu się zneutralizować spontanicznymi opozycyjnymi zaklęciami, wyziewy Veriilora były jednak szybsze. Caltehaireńczyk został ugodzony kilkanaście razy z rzędu. Odrzucony w tył uderzył o pobliski budynek. Część ściany zamieniła się w gruz i go zasypała.
Fiorze w zachowaniu równowagi podczas gwałtownych smoczych ruchów pomagały kolce na jego zbroi. Veriilor najwyraźniej zrozumiał, że jeden z nieproszonych gości gdzieś się zapodział, bo nerwowo rozrzucał szponami sterty złomu w poszukiwaniu Strażniczki. Jego działania nie przyniosły rezultatów, więc poderwał się z ziemi i ogarnął ogniem wszystko w promieniu paru metrów. Z powodu zranionych skrzydeł z trudem utrzymywał stałą wysokość.
Podleciał do gruzów, pod którymi powinien się znajdować Zmora. Ten wyłonił się ze zgliszczy, wzniecając chmurę kurzu, i wbił gadowi ostrze Berła między oczy. Magiczne łańcuchy wyskoczyły ze skalistego gruntu i owinęły się wokół szyi Veriilora, przyciągając ją do ziemi. Fiora stała już na jego głowie. Kiedy ostrze Tresaonu niemal zatopiło się w smoczym karku, stwór zmienił postać w eteryczną. Fala uderzeniowa odrzuciła Fiorę. Zmora, ponownie oderwany od gruntu pod wpływem magii oponenta, przeleciał przez gruz i wylądował kilka pomieszczeń dalej. Wrócił do pozycji obronnej i przywołał ostrze z głowy smoka, który właśnie się zbliżał. Wyprowadził serię ciosów, podobnie jak wcześniej. Veriilor ruszył do przodu, przeciągając Zmorę przez cały budynek. Ten po tym krótkim spacerze obrócił się w całkowitą ruinę.
– Mam dość tego skurwysyna – sfrustrowała się Strażniczka. – Na moc wszystkich bogów żyjących w Tresaonie! Muszę się go pozbyć!
Artefakt zawibrował, otaczając Fiorę mieniącym się widmem. Niedługo później poświata zaczęła intensywnie iskrzyć, aż przerodziła się w kolorowe błyskawice pełzające po Strażniczce i artefakcie. Fiora skoczyła daleko i wysoko. Zatopiła klingę w samym środku eterycznego ciała, wywołując eksplozję losowo wędrujących promieni. Smok przerażająco zawył, unosząc łeb ku niebu. Wariacko uderzające w przypadkowych kierunkach smugi światła siały spustoszenie głównie na ciałach demonów.
Eteryczność Veriilora ustała, a Zmora zamienił mu gardło w fontannę fioletowej krwi. Smok mimo ran błyskawicznie się odwrócił i uderzył ogonem swojego oprawcę.
W tym czasie Fiora zsunęła się po grzbiecie stworzenia z wciąż wbitym w cielsko ostrzem, niszcząc elementy opancerzenia. Kiedy postawiła stopy na ziemi, smok spróbował zionąć ogniem. Udało mu się jedynie obryzgać przeciwniczkę posoką, lecz ta wyparowała w kontakcie z energią. Na pożegnanie Strażniczka skumulowała olbrzymią moc w niewielkim pocisku i cisnęła go prosto w gadzią paszczę. Ze złamanej żuchwy posypały się zębiska.
Veriilor niebezpiecznie się szamotał, szurając po ziemi ciężkimi skrzydłami i ogonem. Oderwał się od gruntu, próbując resztkami sił uciec od jadowitych ciemięzców. Nie mogąc się wzbić na wystarczającą wysokość, uderzał naprzemiennie skrzydłami i kruszył skały. W szaleńczym slalomie zahaczył parę razy o ściany budynków. Znaczył przy tym za sobą drogę broczącą krwią.
– Dlaczego on nie zdycha? – zdziwiła się Strażniczka.
– Normalny smok padłby po przebiciu czaszki, a podcięcie gardła wykończyłoby go niemal od razu – rzekł Zmora. – Twardy jest. W końcu to pupilek Ivildiusa. No cóż. Ludzie mają psy, a Stwórca smoka wielkości warowni. Pośpieszmy się. Nie może dopaść Veany.
– Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego nie wyczarowałeś sobie tych skrzydeł co w Ranhil i w ogóle dlaczego się nie przemieniłeś w tego demonopodobnego gościa? – zapytała Fiora w biegu.