- W empik go
Łamiąc okowy XXI wieku - ebook
Łamiąc okowy XXI wieku - ebook
Słońce jest jak wielkie serce świata. Nikt go nie zrani, nikt nawet nie pomyśli, by je zgasić. Każdy je szanuje i ma nadzieję, że nigdy bić nie przestanie. Że zawsze będzie pompować światło w krwiobieg Układu Słonecznego. Więc dlaczego ludzie nie mogą traktować serc innych jak tego tam w górze? Czym moje serce różni się od niego? Wolą zgasić ten promyk nadziei. A później sami… w zamknięciu swojej jaskini rozpalają paleniska, by imitować to, co dane im było za darmo…
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8155-702-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W sejmie ostatnio zahuczało
Sala na lewo skonfiskowana
Pół społeczeństwa jojczało
Że wolność została zabrana!
Wędliny w wigilię jedzone
W ramach protestu rotacyjnego
Polskie tradycje pogwałcone
I życzenia od Szczerba-tego
Na portalu ogólnodostępnym
Krążą już relacje z wieczoru
Lecz żartem to jest odrębnym
Lub kiepskim poczuciem humoru
Korki na ulicach się tworzą
Ale nie auta tego powodem
Programy niewiedzę mnożą
Jawiąc władzę z piekła rodem
Zakłócany sygnał wiadomości
Które chcą prawdę przekazać
To zepsucie do szpiku kości
Mnie już naprawdę przeraża
Zaczęto przestępców chwytać
Burzą się więc czarne umysły
Sumienia brudne zaczną pytać
Niespokojne człowieka zmysły
Swój naród czynić uciśnionym
Terrorystów do kraju wpuszczając
Poprawnie politycznie chronionym
Od odpowiedzialności ręce umywając
Szajki po lewej stronie siedzą
Kręgosłupów się wyzbywając
W strachu pod tęczy miedzą
Zgniłego gatunku wyrok znając
Anioł Stróż
Kiedyś zostałam wyzwana do walki
Będąc jeszcze niedoświadczoną istotą
Nie odpowiadał mi tytuł JEGO rywalki
Pojedynek tytana z bezbronną sierotą
Nie miałam prawa wygrać — niby jak?
Podjęłam wyzwanie, siadając przy stole
Siłując się z bytem, któremu honoru brak
Nieświadoma tego, jaką objęłam tu rolę
Wokół chmury i łokieć w blacie zatopiony
Nasze ręce złączone, lecz nie z mej woli
Postanowił wykonać los mój wyznaczony
Jak wobec polnej myszy wyrok sokoli
Nie godziłam się, by mnie doświadczał
Ale czymże byłam wobec jego zachcianki
Stawiałam czoła działom, jakie wytaczał
Z godnością, choć raniona przez odłamki
Wreszcie nasze siły się zrównoważyły
Mocniejsza jakoś zrównałam szalki
Jednak oczy jego zdradę w sobie kryły
Bo przeszedł do nieuczciwej walki
Nie godził się, że mnie nie pokonał
I wspomógł się perfidnie drugą ręką
Miałby przegrać? Prędzej by skonał!
Bo klęska byłaby jego najgorszą męką
Chciał mnie już tylko przybić do gleby
Lewą rękę skuł za mymi plecami
By prawa nie czuła pomocy potrzeby
By mógł cieszyć się victorii owocami
I gdy już prawie dotknęła blatu porażki
Czerwona łapa stanęła w mej obronie
Jedyna nie traktując tego jako fraszki
Jedyna, która była po mojej stronie
Siłą zrównała szanse do miejsca zero
Mroczną mocą pomogła je utrzymać
Pomogła mi zapanować nad jego sferą
Gdy bezimienny zaczął się nadymać
Obejrzałam się na tę dobrotliwą istotę
I nasze spojrzenia spotkały się nagle
„Nie sądziłam, że kiedyś dłonie splotę
Z czerwonym pomiotem, diable…”
On uśmiechnął się, rzekłszy jeno:
„Nie bój się. Jestem tutaj z tobą.”
I nasze dłonie stały się in pleno
W pewnej chwili jedną osobą
Z jego pomocą wygrałam tę wojnę
I siwy staruszek odszedł zdruzgotany
Przez przewrotny los skarcony hojnie
Za wszystkie moje dotkliwe rany
Wstałam od stołu rozgrywki życia
Na mej twarzy uśmiech zawitał
Diabeł wyszedł z mego ciała ukrycia
I westchnąwszy me ręce schwytał
Podziękowałam szczerze uradowana
A on rzekł mi wówczas kilka słów
Wyjawił, jaka w nim drzemie rana
I dlaczego tak chronił mych ideałów
„Niegdyś bezimienny wyzwał i mnie
Chcąc mi udowodnić swą wyższość…”
Historia powtarzająca się jak we śnie
Lecz tą pomocą zmieniona przyszłość
„Ale mi nie pomógł nikt…” — szepnął upadły
Odwrócił się, zmierzając w płomienie
A jego słowa umysł i serce moje skradły
Z mych oczu łzy spuszczając na sklepienie
„Czy wygrałeś?” — zapytałam ciekawa
On przystanął i obejrzał się przez ramię
Jego westchnienie poraziło mnie jak lawa
Gdy z drżących ust uleciało tylko „Nie…”
I odszedł, mówiąc „Spotkamy się jeszcze…
Gdyż twym stróżem jest anioł z innych sfer…”
Przy nowym spotkaniu spytałam: „Kim jesteś?”
A on tylko mi odrzekł: „Na imię mi Lucyfer…”
Buntownicy
W niebo wzleciał krzyk
Oczy zwrócone na roztrzęsione ciało
Oczy żółte, z ust pędzący syk
I dłonie, którym ciągle mało
Od rana najlepsze chęci
Duszy dobrej stłamszone
Nienawiści klamrą objęci
Bitwy o lepszy świat stoczone…
Młodzi żołnierze — mięso armatnie
Puszczeni w bój zmieniania świata
Apatią rozdarte dusze bratnie
Nieczułości wzrastająca w siłę krata
Dusze sprzedawane w biały dzień
Ciała bez krzty honoru, godności
Pod piękną korą zgniły pień
Brak nadziei dźwięku wolności
W południe klapki z oczu spadły
Strach objął zszokowane serca
Słowa złe wiarę w dobro skradły
Rozczarowanie umysł przewierca
Kolejna fala mocy partyzantów
Z nową bronią pokoju ruszyła
Z myślą, że wygrają bez kantów
Zaszumiała, pobudziła, nie wróciła…
Pod wieczór niedobitków obserwują
Zdarte mundury, broń po ziemi wleczona
Zawiedzione oczy żalu łzami plują
Na głowie z cierni spleciona korona
Walczyli dzielnie, w honorze zasnęli
Niepotrzebne litry przelanej krwawicy
Lecz dumni, że tej bitwy się podjęli
Wracają do domu wypaleni buntownicy
Ciśnienie
Pojawia się, gdy chcesz mnie złamać
Sprawić bym ugięła kark
Z fraszki robiąc prawdziwy dramat
Ale czy uniesie to twój bark…?
Pojawia się, gdy tylko na złość
Naginasz wszystkie moje zasady
W gniew zmieniając radość
Więc udzielę ci dobrej rady…
Lew przez łowców otoczony
Rykiem ostrzega, łapą odgania
Ale będąc już tym zmęczony
W końcu ugryzie bez wahania
Będzie płacz, zębów zgrzytanie
Gleba o czerwonym zabarwieniu
Bo gdy demon się wydostanie
Nie zostanie kamień na kamieniu
Pojawia się, gdy ranisz głęboko
Gnieciesz jak papier marzenia
Zwracając się do mnie wrogo
Do diabła skieruję życzenia…
Pojawia się, gdy odbierasz wolność
Zamykasz w klatce swego schematu
W kaganiec zakuwając mą zdolność
Nie oczekuj ode mnie wiwatu
Balon przez ciśnienie pulsujący
Tylko raz szpilę przyjąć może
Zmiecie wszystkich prąd rwący
Gdy huk nie ostanie na zaporze
Ręka, noga, mózg na ścianie
Nie uciszysz śmierci akordu
Bo ziarno nienawiści zasiane
Zrodzi już tylko chęć mordu
Człowiek
Ze słomy i ziemi wilgotnej zlepiony
Do życia zbudzony pioruna tchnieniem
Dłonią kobiecą i szponem rzeźbiony
By cieszyć się i zmagać z cierpieniem
Jestem tylko człowiekiem…
Stworzeniem kruchym i małym
Coraz słabszym z wiekiem
I bardzo niedoskonałym…
Uczyniono mnie śmiertelnym
I dano mi tego świadomość
Jakże więc być wierzytelnym
Życia smakując znikomość?
Mogę dźwigać cały ciężar świata
Być dobrym wypiekiem
Choć rzeczywistość mnie zgniata…
Ale jestem tylko człowiekiem!
Niby ostrzem ranię słowami
I od ostrza tego ginę…
Krzywdy rzucam nożami,
Podsuwam skręconą już linę…
Krwawię, kiedy upadam
Rozbijam się i łamię
Odbudowuję się i rozpadam…
Oto człowieczeństwa znamię!
Lecz… mogę czuwać całe dnie
Jeśli tego potrzebujesz
Mogę poświęcić całego siebie
Jeśli się w me serce wkujesz…
Mogę znieść dla ciebie tak wiele
Mogę cierpieć wiek wiekiem
Póki czas mnie nie wypiele…
Bo jestem tylko człowiekiem…
Dusze Mroku
Niczego bardziej tak nie pragnę
Jak blasku światła wśród cieni
Wszelkie zło nich zgnije na dnie!
Świat nowy powstanie z czerwieni…
I niechaj wiedzą ci wszyscy
Których dusze w mroku skąpane
Że co od nich dostają bliscy
Z powrotem będzie im dane!
Ja — wojownik człowieczeństwa!
Przeciw pustym staję trupom
Czy się zniżę do morderstwa
Walcząc z waszą gadów grupą?
Czy dam w ryj, czy słowem zranię?
To nie ważne już w tej chwili…
Wnet zarzucam miecz na ramię
Los was skaże, moi mili…
Ręce związać mi możecie
I psychikę moją spalić
Ale czy wy o tym wiecie
Że nie ja się będę żalić?
Że mi krew nie obca wcale,
Że litości nie zaznacie?
Z kości splotę swe korale
Nie ma łez w znikomej stracie…
Zniknął gdzieś mój rycerz słońca
Przyszło bić się z demonami
Lecz nie poddam się do końca
Zło honoru mi nie splami!
Nie ulęknę się w dolinie
Łeb ci utnę, czarny smoku!
Kiedy czas wasz już upłynie
Wasze dusze spłoną w mroku…
Dwa szlaki
Gdzie początek początków
Gdzie nie znajdziesz śladów
W tym jednym zakątku
Jest serce ich ładu
Gdzie brzmią miłości pieśni
Gdzie zaprasza w swoje progi
Z samotnych ścieżek leśnych
W nić splotły się dwie drogi
Na ziemi dwa szlaki dalekie
W niebiosa jeden dany
Jakże pozostać człowiekiem
Gdy sam los prosi w tany
W górę jeden woła
Drugi w stepy błądzić karze
Który skrzydła znaleźć zdoła
Przeznaczone młodej parze
Wznoszą się na wietrze
I w ogniu płoną razem
Obydwoje czas zetrze
Obydwoje los skaże
W smutku i radości
By wybaczać i kochać
Dwie drogi w miłości
A miłość tak płocha
Obie przez stepy, przez góry
Czystym polem się wiją
Jak dwie ostatnie chmury
Z kielicha życia piją
Takie nienasycone
Z rzeką, z wiatrem płynące
Dwa szlaki splecione
By razem spotkać słońce
Dzień Świra
Od rana ktoś trawę rżnie na pół
W rytm marszu żałobnego Chopina
Na górze ktoś uderza w stół
Dzwoni budzik — znak wyzwolenia
Ze śniadania wychodzi niezły blues
Lustro szyderczo oczy zamyka
Niechęci łykam przebrzydły mus
I brzmi rozgoryczenia muzyka
W autobusie kolejna szara twarz
Z pretensjami o prawo do buta
Z kąta w kąt rozpoczynam marsz
Boleje nad losem pogoda smutna
Drzwi placówki stoją otworem
Znajomi przewijają się wokół
I muszę zmierzyć się z horrorem
Jak wobec myszy polnej sokół
Czysty schemat szczegóły znać każe
Pyta mnie o imię miecza i konia
O świętym spokoju sobie marzę
Na przerwę wzywa kakofonia
Na profilu umysłów medycyny
Rozwijam wiedzę o społeczeństwie
Kuję przedsiębiorczości doktryny
Z sekcją po rozumu morderstwie
Chodząca lewa ręka blokuje słowa
Sprawdzają umiejętności przedszkola
Od tej ciemności boli mnie głowa
Ludzi strony światła taka rola
Zniosę, ale niech przestaną truć
Rym czarno-biały życia prozą
O mądrości proszę do świata wróć
Bo w białym kaftanie mnie stąd wywiozą
Głos Przeszłości
Wsłuchaj się w krzewy i drzewa
Posłuchaj kamieni ogromnych
Głos przeszłości rozbrzmiewa
Z ostrzeżeniem dla potomnych
Słowa poległych wśród traw
Słowa niesione przez wiatr
Są balladą należnych im braw
Dziełem, które śpiewa bard
Wśród ruin zamku króla śmiech
Brzmią rozkazy, miłosne swawole
Trubadurów cudowny śpiew
Rozbawieni mieszczanie przy stole
Uczta po bitwie zwycięskiej
Nie pytaj gdzie — posłuchaj tego
Jak wśród ludności wiejskiej
Brzmi pieśń Ryszarda Wielkiego
Głos mówi o lwim sercu rycerza
Wyznaje miłość do księżniczki
I pokonując wściekłego zwierza
Może ujrzeć jej rumiane policzki
I choć miecze poznały smak rdzy
A runy i pierścienie utraciły moc
Nie zapomni głos Starszej Krwi
Magią ogarnie nim zapadnie noc
Łuk nie wystrzeli więcej strzał
Drewno spróchniało, cięciwa pękła
Nikt w rytm bitwy nie będzie grał
Wojów zabrała śmierć nieulękła
Wszystko pozostanie w pamięci
Tamte lata wyryte w serca miłości
Po kres czasu atencją objęci
Póki rozbrzmiewa głos przeszłości
Głosy z Piekła
Węże! — długie rękawy…
Dusiciele mego ciała
Kompania moja — zjawy
Krzyczące bez mała…
I wokół miękkie ściany
Jeno okno dla światła…
Nie poczyń sobie rany,
„Światłość” twoja zbladła!
Z mroku głos się dobywa
Podpowiada kusicielsko
Nienawiść ran nie skrywa
Lecz podsyca je anielsko…
Maluje w mojej głowie
Scenariusze pisze
Nędzne tam posłowie
Horroru wabią afisze
Czasami mam taką chęć
Desperacką, nieodpartą
Wymagającą prądu spięć
By spoić psychikę podartą
Spokoju puste już trzosy
Śmiechu ziarna rozsiane
Gdy krwią zakrzepłe włosy
I paznokcie wyłamane
Ból dopiero łzy wyciska…
Nieczułe gdy moje się lały!
Niech haczyków zębiska
Wzbronią schować te gały!
Nadgarstki sznurem przetarte
Gardło krzykiem zmęczone
Trzewia nożem rozdarte…
A oczy wciąż nienasycone?
Z jelit zwinięte balony
Zwierzęce podobizny…
Ja — człowiek szalony!
Za serca mego blizny…
W gałce tkwi strzykawka
Adrenaliny zbawienie
Z mózgu wonna potrawka…
Za moje cierpienie!
Palce samotne bez ręki
Tułają się po gruncie…
Wyjawione skryte lęki
W stłamszonym buncie…
Policzki jednym cięciem!
Uśmiechu piękno prawdziwe
W piekle cieszy się wzięciem…
Za słowa i czyny fałszywe!
Język precyzyjnie obcięty
Rurka w gardle tyczy
Wredny pysk krwią zajęty
Za każde ze złych obliczy!
Spalone usta pełne jadu
Młotkiem wybite zęby
Świat ma więcej ładu
Gdy nie ogląda tej gęby!
Spłonie w ogniu gniewu
Kto na mej drodze staje!
Nie uniknie krwi rozlewu
Kto przyjaciela udaje!
Psychiatryk takich zbiera
Te „umysły osobliwe”…
Rozum psychiatryk zawiera
Na te myśli chorobliwe…!
Ja wstaję od biurka spokojnie
Z herbatą w okno spoglądam
Gdy po mentalnej wojnie
W izolatce moje „ja” doglądam…
Zabieram kurtkę, idę w las
Dla duszy zbierać ciszę
Nim nadejdzie znów czas
Gdy głosy z piekła usłyszę…
Gołębie
Nie przywoła ich uśmiech słodki
Nie zwrócą uwagi na pustą ławkę
Czy warto zatem marnować zwrotki?
Wstrzykiwać kolejną goryczy dawkę?
W sercu następna panna żalu puka
Zawiedziona widząc realności poświatę
I ponownie rozdzierająca życie luka
Między braćmi stawia apatii kratę
Jakże nędzna w obliczu pracy jest płaca
Gdy z najlepszych chęci nikły wynik
Siostra od siostry wzrok swój odwraca
Kiedy wzorcem człowieka jest cynik
Nie rozpromienią się przez dobry żart
Nie zwabi ich ciekawa anegdotka
Człowiek w obliczu tłumu nic nie wart
Kiedy atencję pożera fałszu pełna plotka
Nie podejdą przecież do przyjaznej dłoni
Choć pełna darów, widzą jeno pustkę
Niechaj cywilizacja honoru swego broni
Gdyż jej osobę mam za wstrętną oszustkę
Biedne gołębie, szukają ziarna na ziemi
Rzuconego jak kość goła psu pod nos
I krople deszczu mi świadkami wszemi
Że na ich życzenie taki dokonuje się los
Wszystkie szare, jeden równy drugiemu
Prócz kruka czarnego, mego towarzysza
Więc ten dar przyjaźni drogi sercu memu
Przeleję na tego bezinteresownego przybysza
Żółtymi oczyma wpatrzeni w swe komórki
Kątem oka obserwując bez wglądu do głębi
Są jak każdy orzech w oczach wiewiórki
Więc bądź mi tym krukiem pośród gołębi
Grabież
O życia skarbie! Skradziony!
Wydarty z zimnych dłoni!
W klatce złotej uwięziony…
Pozbawiony marzeń broni!
Przez starców młode dziewczę
W bród siwych zakute kajdany
Znosi obelgi prześmiewcze,
Znosi solą posypane rany…
Nie jest ci pisane, dzieweczko
Byś wolności smaku zaznała
Bo nie ruszysz ni powieczką
Bez zgody wielkiego cara
Życia zabrał ci najlepsze lata
Szaleństwa, radości zgrabione
Na świecie, lecz nie dla świata
Bo nadzieje wszelkie stracone
Ale nadejdzie dzień wyzwolenia
I maleńka nikt cię nie zatrzyma
Pozbędziesz się ty swego cienia
Który podle w okowach cię trzyma
I dojdzie do ciebie ta prawda gorzka
Nie masz ci już swojej młodości
Nie cieszy na twej piersi broszka
Medal za zdobycie wolności
I czymże jest teraz zabawa?
Czymże!? Skoro tyle lat zgubionych…
A w twym sercu jedynie obawa
Bo świat ledwie w pięści skurczony…
Więc powiadam, czego nie wiecie
Szczęcie swoje ty z sobą zabierz
Bo nie masz nic gorszego w świecie
Niż najlepszych lat młodości grabież
Iluzjonista
Szczerze cię nienawidzę…
Z całego serca nie znoszę!
W pełni się tobą brzydzę
Zostaw mnie samą, proszę!
Gdzie byłeś cały ten czas!?
Gdy cię potrzebowałam…
Zupełnie mroczny blask
Bo jasności nie zaznałam!
Co podarujesz, odbierasz
Radość przecieka przez palce…
Ślady swych działań zacierasz
Zrzucając winę na Kłamcę!
W polemikę się z tobą wdaję
Wstydząc się twej osoby
Bo ludzki rozum… Nie poznaję!
Gdzież są logiki zasoby!?
I znów zakładam żeś żyw…
By wylać tę czarę jadu
Wyjaśnić, że „ciebie” motyw
Nie ma ładu ni składu
Nieskończenie doskonały!
Jeno w swym wyobrażeniu…
Bóg zawistny — bóg mały
Tak w krótkim streszczeniu
Wszechobecny, wszędzie!
Lecz nie w ciemnym zaułku…
By obronić, nie wybędzie
Nie opuści przyczółku
Niezmierzony i wieczny!
Póki myśl ludzka przetrwa…
Wyobraźni twór społeczny
W każdym sercu nie trwa
Wszechmocny, miłosierny!
Dziecko z lupą wobec mrówek…
Doświadczeń swych wierny
W uprzykrzaniu wędrówek
Dobry i sprawiedliwy!
Lecz czasami pomyli fakty…
Bo jego wiek sędziwy
Miewa niuanse — nietakty
W sekundę poznasz co złe
Ale on tego nie rozumie
Ślepy na cierpienia łzę
Modły przyjmuje dumnie
Mistrz wszechwiedzący!
I łatwowierny zarazem…
Prawda to prąd rwący
Prawda jest głazem…
Mami ludzi iluzja
Za słabi by głaz podnieść
Jawna prosta konkluzja
Jak głupiego łatwo zwieść…
Małym czyni cię zawiść
I okrucieństwem malejesz
Pytam: Skąd ta nienawiść
Skoro nie istniejesz…?
Jak ogień
Jak ogień wciąż nienasycona
Chłonęła życie łapczywie
Z niebios dawno strącona
Na ziemi zamknięta zdradliwie
Jak ogień tak niestabilna
Tak chwiejna i niepewna
Jednocześnie słaba i silna
Równie łagodna, jak gniewna
Jak ogień przez wiatr zgaszona
I wiatrem zbudzona do życia
Przeciwnościami zmęczona
Lecz gotowa do walki odbycia
Jak ogień paliła wszystko wokół
Tlenem trującym wzniecona
Jak tygrys, jak lew, jak sokół
Bezlitosna, zaślepiona
Jak ogień stygła powoli
Zaraz po wielkim wybuchu
Zrani, lecz ranę zagoi
Uspokojona przy podmuchu
Jak ogień tak niezależna
A poskromiona przez ludzi
Tak skromna i lubieżna
Jednych usypia, innych budzi
Jak ogień kochała najmocniej
Lub najbardziej nienawidziła
Anielica równa marze nocnej
Ożywiła lub życie zgasiła
Jak ogień barwy zmieniała
I tańczyła niebezpieczna
Tak śmiejąc się, płakała
Mistrzyni i podopieczna
Jak ogień kusiła namiętnie
I odganiała płomieniem
Parzyła tak bezwzględnie
Lub zostawała wspomnieniem
Jak ogień hipnotyzowała
Ale każdy bał się jej dotknąć
Gorąca, ciepła nie zaznała
Chciwa wody, bała się zmoknąć
Jak w bajce…
Cisza zapadła, sama wciąż siedzę
W górę spoglądam, układam myśli
Jutro ujrzę znów zieloną miedzę
Nie docenią jej już ludzie przyszli
Chłodna bryza Pienin tuli do snu
Wszyscy przeprosili się z kołdrą
Zachód powita cudami słońca bursztynu
Staruszek czas okryje nocą modrą
Gwiazdy zapowiadają piękny dzień
Syriusz na nieboskłonie mruga okiem
Tak oto blask zmienił się w cień
I światła rusałki płyną nieba potokiem
Nocni skrzypkowie grają ballady
O historii powstawania oscypka
Śpiewają nam życiowe rady
Jak nie zbłądzić ma młoda rybka
Krew zastygła po gorącym dniu
Strumienie i rzeki mogą odpocząć