- W empik go
Łańcuch miłości - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 sierpnia 2018
Ebook
24,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Łańcuch miłości - ebook
Trudne czasy, trudne wybory, trudna miłość
Lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Wieś na Kaszubach, w której obok siebie mieszkają Ukraińcy, Polacy i Kaszubi. Do mieszanki kulturowej, językowej i etnicznej dochodzą też różnice polityczne – patriotycznie i propolsko nastawiona ludność nie akceptuje oficjalnej władzy Polski Ludowej.
Jak w tym specyficznym miejscu odnajdzie się kilkunastoletni Alan, który przeprowadza się tu z Warszawy wraz z ojcem, generałem? I czy uczucie, które zrodzi się pomiędzy spragnionym bliskości chłopakiem a piękną Kaszubką, Leną, będzie miało szansę przetrwać, gdy miejscową ludnością wstrząsną tragiczne w skutkach wydarzenia?
Wokół słychać było przede wszystkim mowę polską, ale pojawiały się czasami osoby, które mówiły po kaszubsku, rosyjsku, niemiecku i równie często ukraińsku. Tworzyło to, można rzec, gigantyczną mieszankę wybuchową. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile tu żyje nacji, w jaki sposób one potrafią dzielić podwórko. To było zaskakujące, ale i niepokojące, wówczas gdy myślałem sobie, że ja w tej społeczności mam od teraz funkcjonować. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale musiałem stawić czoła tej nowej, mocno skomplikowanej sytuacji. Nie miałem wyboru.
Hubert Morawski -Korzenie ma w Warszawie, urodził się w Krakowie, wychowywał w okręgu górniczym, studiował w Katowicach, pisze o Kaszubach. Z wykształcenia dziennikarz. Zamiłowanie do pisania poczuł dzięki rodzinie.
Lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Wieś na Kaszubach, w której obok siebie mieszkają Ukraińcy, Polacy i Kaszubi. Do mieszanki kulturowej, językowej i etnicznej dochodzą też różnice polityczne – patriotycznie i propolsko nastawiona ludność nie akceptuje oficjalnej władzy Polski Ludowej.
Jak w tym specyficznym miejscu odnajdzie się kilkunastoletni Alan, który przeprowadza się tu z Warszawy wraz z ojcem, generałem? I czy uczucie, które zrodzi się pomiędzy spragnionym bliskości chłopakiem a piękną Kaszubką, Leną, będzie miało szansę przetrwać, gdy miejscową ludnością wstrząsną tragiczne w skutkach wydarzenia?
Wokół słychać było przede wszystkim mowę polską, ale pojawiały się czasami osoby, które mówiły po kaszubsku, rosyjsku, niemiecku i równie często ukraińsku. Tworzyło to, można rzec, gigantyczną mieszankę wybuchową. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile tu żyje nacji, w jaki sposób one potrafią dzielić podwórko. To było zaskakujące, ale i niepokojące, wówczas gdy myślałem sobie, że ja w tej społeczności mam od teraz funkcjonować. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale musiałem stawić czoła tej nowej, mocno skomplikowanej sytuacji. Nie miałem wyboru.
Hubert Morawski -Korzenie ma w Warszawie, urodził się w Krakowie, wychowywał w okręgu górniczym, studiował w Katowicach, pisze o Kaszubach. Z wykształcenia dziennikarz. Zamiłowanie do pisania poczuł dzięki rodzinie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-959-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ziemia braterskiej niezgody
1
Wiatr mocno szumiał, ale burza była jeszcze wiele, wiele kilometrów stąd. Nasz potężny automobil, powojennej produkcji amerykańskiej, przemknął właśnie w pełnym pędzie przez miejsce, gdzie jeszcze do niedawna przebiegała granica Polski i Rzeszy Niemieckiej, zostawiając po sobie tumany kurzu. Krajobraz niby był ten sam. Widziałem malownicze wzgórza otoczone gęstymi borami, po których lubią przechadzać się dzikie zwierzęta, hektary pól ze zbożem i łąki – kilometry kwadratowe wysokich traw. Ponadto dało się zauważyć połyskujące w blasku słonecznym jeziorka, jak te zaobserwowane na bardziej polskich pojezierzach, ale w kolorze podobnym do tego, jaki miały wody na Lazurowym Wybrzeżu. Wokół zadbanej, polnej szosy rosła bujna roślinność. To wszystko nadawało temu miejscu niesamowite ciepło, ale atmosfera była w moim odczuciu zupełnie inna. Jeszcze chyba zawiewało tu dosyć mocno Prusakami, niemiecką mentalnością. Widać było już gdzieś w oddali te charakterystyczne strzeliste dachy pokryte ciekawą, krwistoczerwoną dachówką, i będącą symbolem pruskiej architektury cegłę klinkierową. Wszakże te czasy dawno się już skończyły, jednak wyobrażałem sobie, że niedługo, kiedy tylko wjedziemy do pierwszej miejscowości, będzie słychać niemiecką mowę. To pierwsze wrażenie sprawiało, że czułem się w tym miejscu zupełnie obco. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ta ziemia to już Rzeczpospolita.
– Jak ci mija podróż, Alanku? – odezwał się po kilkugodzinnej ciszy ojciec, odłożywszy kartkę papieru, na której w wielkim skupieniu, oderwany od świata, notował coś przez całą drogę.
Odpowiedziałem mu milczeniem. Wcale się nie zdziwił. Jego spojrzenie powędrowało w stronę kierowcy.
– Panie oficerze… Czy to już Ziemie Odzyskane? – burknął z wyczuwalnym zaciekawieniem w głosie, zwracając się do niego.
– Tak, właśnie wjechaliśmy do województwa koszalińskiego. Jeszcze kilkadziesiąt minut drogi. Ciężko mi to na razie sprecyzować – odrzekł mężczyzna, zerkając na nas co chwilę do lusterka.
Pożegnaliśmy Wielkopolskę i nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek tam wrócę. To uczucie nie było przyjemne. Już tęskniłem za tym regionem. Mimo że nie był moją ojczystą ziemią, tam została moja matka, najbliższa i jedyna osoba, której już nigdy nie będę miał możliwości spotkać. Męczyło mnie już życie człowieka w pewnym sensie bezdomnego i nawet jeżeli byśmy zostali na poznańskiej ziemi już na stałe, zaakceptowałbym to, byłbym spokojniejszy, ponieważ z całą pewnością lepsze to niż kolejne przemieszczanie się gdziekolwiek.
2
– Ci ludzie mnie dobijają – odezwał się lekko zachrypniętym głosem sędziwy, otyły mężczyzna o siwych włosach i grubych, krzaczastych brwiach; spoglądał przy tym co jakiś czas na monumentalny Pałac Kultury i Nauki przez zabrudzone okno swojego biura. Ten podstarzały człowiek był wysoko postawionym wojskowym. Nagle odłożył fajkę na stolik i zarzucił na plecy starą, zakurzoną marynarkę. Odwrócił się do młodszego od siebie porucznika, swojego podwładnego. Kontynuował: – Nie będziemy mieli litości dla jakichkolwiek prób zlekceważenia nas. Władza przecież musi mieć zapewnioną legitymizację. Koniec, kropka.
– Zgadzam się z panem. Yyyyy… inni zapewne również – zareagował nerwowo siedzący na sofie młody mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Wzrok tego człowieka niczym laser przenikał maszerującego z jednego końca pomieszczenia na drugi nieuprzejmego starca. Bystre spojrzenie mogło świadczyć o tym, że zalicza się do ludzi inteligentnych. – Jednakże… W tym przypadku, jestem o tym przekonany, doszło do potwornego nieporozumienia, towarzyszu generale. Mój brat nie miał na myśli niczego, co mogłoby nawet w najmniejszym stopniu urazić waszą godność – rzucił zdecydowanie.
– Proszę mu przekazać, że decyzja została podjęta. Znam już dobrze takie zachowania. Jest wiele podobnych spraw. Nadużywa się zaufania i dobroci pierwszego sekretarza. Ta chora sytuacja i tak już zbyt długo trwa. To zwlekanie tylko zakłóca funkcjonowanie i rozwój naszej wspólnoty, naszej ojczyzny. Tu absolutnie nie ma miejsca na stary porządek, kapitalizm i podobne patologie. Przestrzeń dla tych pańskich krewnych może być gdzie indziej, a nie tutaj. Nie w tym ustroju. Na Kresach Wschodnich jest jeszcze wiele takich osób, które będą potrafiły zaakceptować to, co mamy do zaoferowania, i jeszcze podziękują. Nie potrzeba interwencji wojskowej, nieprawdaż, panie Szoeller?
– Generale, to nie byłoby dla nich łatwe. Zdaję sobie sprawę z istniejących różnic kulturowych, ale ta ziemia jest ich ojczyzną, nie mają gdzie i po co wyjeżdżać. Na pewno w Niemczech nie ma dla nich miejsca. Nawet nie ma sensu o tym rozmawiać – odpowiedział młodzieniec, momentami zakłopotany.
– Mogli zostać, bo jeżeli nie wyjechali w czterdziestym piątym, to znaczy, że akceptują nasze państwo. Ze względu na pochodzenie nikt nigdy ich albo innych przedstawicieli tej grupy nie wyganiał i nie wygania do dzisiaj, ale okazało się, że jednak w tym przypadku się nie porozumiemy – stwierdził nieuprzejmy wojskowy. – Coś jeszcze? – zapytał niechętnie.
– Muszę przemyśleć tę przykrą sytuację – odparł natychmiast skonsternowany młody człowiek. – Podyskutuję z bratem i wtedy będę wiedział, co zrobić.
– Mam taką nadzieję – podkreślił tamten.
– Będziemy próbowali osiągnąć jakiś kompromis – zapewnił rozmówca sędziwego generała, tłumiąc znaczne poirytowanie.
– Tylko proszę mnie nie naginać. Sprawa zakończona. Wróćcie do swoich zajęć, mam teraz też inne rzeczy na głowie. Do widzenia – skwitował mężczyzna, wyraźnie znudzony rozmową, wskazując młodemu wojskowemu drzwi.
Ten zaś podniósł aktówkę, ukłonił się i wyszedł bez słowa, trzaskając lekko drzwiami.
3
Mijaliśmy właśnie tabliczkę z dumnie postawioną polską nazwą miejscowości, w której mieliśmy się zakwaterować. W tym miejscu kończyła się zwykła polna droga, która wiodła nas tutaj meandrami, między akwenami i polami, przez malownicze pojezierza ciągnące się od samego Poznania. Przy wjeździe do wsi zaczynała się twarda nawierzchnia, ubita z kamieni, choć strasznie wyboista. Ojca to ożywiło i ponarzekał pod nosem, że nadmiernie trzepie i drga, a on nie może utrzymać w ręku długopisu i bazgrze po swoich notatkach.
Ja tymczasem przykleiłem się do szyby i wpatrzyłem w domostwa. Wieś nie była taka, jak ją sobie wyobrażałem. Sprawiała wrażenie o wiele przyjemniejszej. Przynajmniej takie było moje pierwsze odczucie. Zadbane domy, czysto dookoła nich, umyte podwórka, regularnie pielęgnowana roślinność, architektura wskazująca na budownictwo przedwojenne.
Wokół słychać było przede wszystkim mowę polską, ale pojawiały się czasami w tle osoby, które mówiły po kaszubsku, rosyjsku, niemiecku i równie często ukraińsku. Tworzyło to, można rzec, gigantyczną mieszankę wybuchową. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile tu żyje nacji, w jaki sposób one potrafią dzielić podwórko. To było zaskakujące, ale i niepokojące, wówczas gdy myślałem sobie, że ja w tej społeczności mam od teraz funkcjonować. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale musiałem stawić czoła tej nowej, mocno skomplikowanej sytuacji. Nie miałem wyboru.
– Rozpakujemy się w naszym nowym domu, a wieczorem pójdziesz ze mną na kolację do pana Andrzeja, miejscowego lekarza – oznajmił mi ojciec, nie pytając o zdanie. – Facet zna całą okolicę jak własną kieszeń. Przyjechał tutaj razem z Ludowym Wojskiem Polskim. Ożenił się i został – dodał, widząc moje zainteresowanie.
Tata w moim przekonaniu był dobrym człowiekiem i choć zawsze mocno mną kierował, ciągle powtarzał, że robi to z miłości ojcowskiej, ponieważ chce, bym był kiedyś taki jak on, żeby życie mi się ułożyło i bym stał się porządnym, równie wykształconym człowiekiem sukcesu i spełnienia zawodowego. Mocno pragnął, żebym się na nim wzorował. Kiedy byłem dzieckiem, wychodziło mu to jednak o wiele lepiej niż ostatnimi czasy. Już kilka lat temu zauważyłem wiele jego wad i lekceważyłem narzucane przez niego wzorce. Doskonale wiedziałem, że ojciec jest marionetką swoich nieformalnych przełożonych i ulega ciągle ich wpływom, robi mnóstwo rzeczy, których nie chce, słucha i przyznaje rację, lecz ma zupełnie inne zdanie. Piastował tak ważne stanowisko, jednocześnie będąc największym konformistą, jakiego znałem. Miał świadomość tego, co może ode mnie usłyszeć, jednakże bez końca i w kółko powtarzał znienawidzone przeze mnie słowa: „Alan, takie czasy”.
Przejechaliśmy chyba całą miejscowość. Po drodze zauważyłem kościół, który znajdował się w niewielkim oddaleniu od ulicy. Neogotycki, ale niezbyt wysoki. Obok stały dwie kaplice: jedna wzniesiona z muru pruskiego, a druga cała z surowej, czerwonej cegły. Wszystko było otoczone murami, a właściwie ich pozostałościami, które nie zostały zniszczone w czasie wojny.
W końcu nasz pojazd w pełnym pędzie skręcił w lewo i gwałtownie się zatrzymał. Musiałem się chwycić fotela kierowcy, żeby nie przewrócić się na ojca. Ochłonąłem i spojrzałem przez szybę. Zobaczyłem po prawej stronie wielki, pomalowany na biało pałac. To musiał być ten dom. To był ten dom. Z wysokim, żelaznym ogrodzeniem, równo ściętą trawą i przyciętymi krzewami stojącymi wzdłuż alejki wyłożonej jasnym kamieniem, dwukondygnacyjny pałac pokryty pomarańczową dachówką. Willa, zamek, jakaś odmiana. Spokój, zero sąsiadów, tramwajów, autobusów, dymu. Nienawidziłem miast i kamienic, w których musieliśmy dotychczas mieszkać. Widok tego miejsca był dla mnie wielką ulgą, jakimś wybawieniem. Może ojciec chciał mi wynagrodzić ostatnie lata… tego nie byłem pewien. Byłem natomiast przekonany, że ta rezydencja emanuje pozytywną energią, która mocno biła w naszą stronę.
– To nie jest dom od wysiedlonych. Co prawda od Niemców, ale na tyle sprytnych i mądrych, że sprzedali go jeszcze długo przed styczniem czterdziestego piątego, zauważywszy, co dzieje się z państwem niemieckim. Wywędrowali, jeżeli się nie mylę, do Westfalii. To takie stereotypowe małżeństwo. Typowi kapitaliści. Mąż został przemysłowcem, właścicielem fabryki w Köslin, znaczy w Koszalinie, a żona to elegancka dama pomagająca w rozporządzaniu majątkiem. Mają dwoje dzieci, które studiują obecnie w Dortmundzie. Miałem okazję poznać tych ludzi – rzekł oficer, otwierając ojcu drzwi automobilu. – Wybrałem najlepszy. – Wskazał na rezydencję palcem, tonąc we własnej, nieskończonej dumie.
Weszliśmy przez bramę na podwórko. Stanąłem i nie wiedziałem, co powiedzieć. Ojciec pomógł mi wlec walizki i razem z nim, jego asystentem Wojciechem i oficerem przekroczyliśmy próg domu. Stanąłem i upuściłem torby pod nogi. Z wrażenia. Wewnątrz bowiem wszystko błyszczało. Podłoga w holu wyłożona była marmurem, w którym odbijało się światło pochodzące z kryształowych żyrandoli, w każdym rogu stały wielkie, kremowe wazony ze świeżymi kwiatami, na ścianach zaś wisiało gigantyczne lustro w najprawdopodobniej pozłacanej ramie. Obok były dwa portrety – Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Nie trzeba było mi wyjaśniać, kto to. Wiedziałem, kim byli tamci ludzie.
– Wszystkie sypialnie na górze, na parterze jest salon z kuchnią i biblioteka – zaznaczył oficer. – To do zobaczenia na kolacji, panie Starzeński – zwrócił się do mego ojca.
– Tak, do zobaczenia – odpowiedział.
– Jak będzie cokolwiek nie w porządku, proszę telefonować – dodał tamten, wychodząc.
– Nie ma sprawy, mam jednak nadzieję, że nie będę musiał – rzekł ojciec, uśmiechnął się i zamknął za nim oraz idącym obok niego asystentem drzwi wejściowe.
Upłynęła chwila w ciszy. Za moment usłyszeliśmy, jak elegancki samochód odjeżdża, poruszając przy tym całą okolicę.
Popatrzyliśmy z tatą na siebie i z jego spojrzenia wyczytałem, że mam zanieść walizki na górę, a jego zostawić w samotności. Tak też zrobiłem. Piętro tej oszałamiającej rezydencji wywarło na mnie tysiąc razy większe wrażenie. Wszedłszy do pierwszej z dwóch sypialń, ujrzałem kremową, puszystą wykładzinę, na której stały, pewnie stuletnie, masywne dębowe meble – dwie komody, szafa i duże, małżeńskie łóżko. Ściany pokrywała elegancka tapeta, która również musiała pochodzić z epoki cesarza Wilhelma I albo i wcześniejszej. Tutaj, tak samo jak na dole, wszystko było wyczyszczone, jakby na nasz przyjazd. Nasyciwszy oko tym miłym widokiem, minąłem pokój dziecięcy i przeszedłem do drugiej sypialni, która mogła być pokojem starszego z dzieci poprzednich właścicieli. Była urządzona nieco mniej wyszukanie, ale też ze smakiem. Znajdowało się tam jedno łóżko, stojące po prawej stronie od wejścia, staromodna szafa i duże lustro na lewej ścianie, pod którym stała szafeczka, zapewne na bieliznę. Na środku – stolik i dwa krzesła. Pokój miał własną łazienkę. To było oszałamiające, zwłaszcza po dwuletnim pobycie w poznańskiej kamienicy czynszowej, w jednopokojowym mieszkaniu dzielonym z ojcem, który lubił dosyć często spraszać do siebie towarzystwo, częstując alkoholem sprowadzanym z zagranicy. Dopiero po dłuższej chwili mogłem zejść do niego na dół, by porozmawiać.
– Gdzie wyście to wynaleźli? – zapytałem rozentuzjazmowany, widząc, że właśnie skończył pisanie. – Zadziwiasz mnie…
– No widzisz, zawsze ci powtarzałem, że pewnego dnia zamieszkamy w luksusowej willi, w spokoju, mając dla siebie mnóstwo czasu i jeszcze więcej miejsca. Nie wierzyłeś mi. A to dla ciebie – zaśmiał się ojciec.
– Powiedz, że zostaniemy tu na stałe, proszę – rzuciłem najmilszym tonem, na jaki tylko mogłem się zdobyć.
– Choć bym bardzo chciał, nie mogę ci obiecać, co będzie jutro. Przykro mi – stwierdził tata, ściągnął okulary i mocno przetarł oczy. – A poza tym nie zachwycaj się tym domem tak bardzo. To są, dziecko, Ziemie Odzyskane, tu mieszkali bogaci ludzie, którzy dorobili się, wyzyskując nas, biednych rolników, Polaków. Tu funkcjonował pełną parą kapitalizm, jeszcze na o wiele, wiele większą skalę niż u nas w drugiej RP.
Ojciec poruszył temat polityki, czego bardzo nie chciałem. Notorycznie o niej mówił, chociaż wiedział, jak tego nie znoszę, co było irytujące, zazwyczaj powodowało kłótnię i koniec rozmowy. Bolało mnie to tym bardziej, odkąd zacząłem zdawać sobie sprawę, że to nie kwestia różnicy pokoleniowej w światopoglądzie, a mowa propagandowa, którą miał świetnie wyćwiczoną.
– Tato, ty sam nie wierzysz w to, co mówisz. Może i mam jeszcze te naście lat, ale dzięki tobie, albo i przez ciebie, mam jakieś pojęcie na temat życia, polityki i gospodarki. Nauczyłem się przy tobie dużo i wiem, że nie jestem i nie będę zwolennikiem tego ustroju. Ty chyba również.
– Powinieneś go zaakceptować, bo to pozwoli ci na godne życie.
– Lepiej nie mów do mnie takich rzeczy. Nie chcę słuchać, idę się przejść. Nie pogniewasz się? Mogę wyjść?
– Gdzie? Opanuj się, Alan – burknął ojciec. – Dopiero przyjechaliśmy, nie znasz okolicy. Zabłądzisz.
– Nie będę się oddalał – zapewniłem.
– Dobrze, ale wróć szybko. Pamiętaj o kolacji.
– Jasne.
– Obiecujesz?
– Tak, niedługo będę z powrotem.
– W porządku. Jak już musisz, to idź. Jesteś moim synem i mimo że powinienem, nie wpoję ci nic na siłę. Już nie. Chyba na to za późno. Idź, ale nie plącz się, bo dostaniesz jeszcze lanie od tubylców. Na pewno już się rozeszło po wsi, że socjaliści przyjechali.
– To miało być śmieszne? – powiedziałem po cichu, tak że ojciec nawet nie usłyszał.
Wyszedłem i wstępnie zbadałem okolicę. Powtórzyłem sobie kilkakrotnie w myślach jego ostatnie słowa. Idąc, rozmyślałem, ile prawdy jest w tym, co mówi, czy jest obiektywny i sprawiedliwy, czy raczej drwi. Wiedziałem, że w jego wypowiedzi było trochę troski, ale też musiał być, może ze względu na pracę albo poglądy, mocno uprzedzony do tych ludzi, tubylców. Ja nie miałem zdania w tej kwestii. Nie mogłem stanąć po żadnej stronie. Nie znałem ich, nigdy nie zrobili mi krzywdy. Już prędzej nie tolerowałbym czerwonych, z ich, w moim przekonaniu, chorą myślą o kolektywizmie i współpracy jako impulsem do rozwoju. Na szczęście wiedziałem, że ojciec również ma do tego ustroju zastrzeżenia, choć czasami skrupulatnie cedził wypowiedzi, aby zakamuflować ich prawdziwy sens przed całym światem, a zwłaszcza przede mną.
4
Leciwy pociąg właśnie ruszał ze stacji Warszawa Główna Osobowa. Dwóch mężczyzn w garniturach wbiegło do niego w ostatniej chwili. Weszli do swojego przedziału w milczeniu i zajęli miejsca w pierwszej klasie. Starszy z nich, zanim spoczął, rozejrzał się po korytarzu wagonu i zatrzasnął drzwi przedziału, tak jakby chcieli porozmawiać dyskretnie. Młodszy zaś, ściągnąwszy marynarkę, usiadł obok okna i popatrzył na towarzysza, z trudem unosząc głowę.
– Co teraz zrobimy, Stasiu? Nie myśl, że ja coś jeszcze pomogę. Zrobiłem wszystko, co można było tutaj zrobić. Przesadziłeś i nie dziwię się im. Normalne, że stracili cierpliwość. Tyle tylko, że odpowiedziałeś w imieniu jeszcze jakichś stu tysięcy osób, przynajmniej tak mogli to odebrać. Zepsułeś to, nad czym długo pracowaliśmy i nie wiem, jak będzie można to odkręcić – rzekł do starszego brata i potarł ręką po twarzy. Zerknął na zegarek i sapnął, czekając cierpliwie na odpowiedź.
– Nie… każdy z nas by zrobił to samo. Kim të jes? – odrzekł ten drugi, nie zwlekając długo.
– Wiesz, można było to załatwić bez tych cyrków – rzucił bez chwili wahania młody mężczyzna.
Rozzłościł rozmówcę, który po krótkim milczeniu warknął:
– Daj spokój. Nie chcę słuchać ciebie mówiącego w tym tonie. Niech ten ustrój pierdolnie, za przeproszeniem. Socjalizm to dziadostwo, kupowanie ludzi za ich własne pieniądze, ogłupianie ludzi za ich własne pieniądze – rzucił i odwrócił głowę.
Drzwi pociągu zostały zamknięte, generując konkretny huk, a na dworcu rozległ się i odbił od ścian piskliwy dźwięk oznaczający, że maszyna za moment będzie ruszać. Kiedy konduktor skończył gwizdać, wskoczył na schodki wagonu i chwycił się rurki, a potem zerknął jeszcze, czy na pewno wszystko jest w porządku i gotowe do odjazdu.
W chwilę później tony żelastwa z trudem ruszyły. Mężczyźni w przedziale kontynuowali rozmowę.
– Emocjonujesz się niepotrzebnie. Odłóż uczucia na bok, pomyśl bardziej pragmatycznie – odezwał się młodszy.
– Super. Piotrusiu, mówiłem ci już, że puściły mi nerwy. Może nie zachowałem się w odpowiedni sposób, ale wiem, że to ja mam rację – zareagował starszy.
– Braciszku… Tylko że dla nich to się nie liczy. Za to teraz będziesz musiał powiedzieć całej gminie, że cię usuwają. Na dodatek prawdopodobnie odbiorą ci obywatelstwo polskie. Mają możliwości, żeby to zrobić, i ty nic w tej sprawie nie zdziałasz. Warszawa będzie cię ścigać dotąd, dopóki nie wyjedziesz do Republiki Federalnej. Akcja łączenia rodzin? Mówi ci to coś? Tak jak nasi krewni zaraz po wojnie. Chcesz dołączyć do reszty tej wspaniałej rodziny? Jak się pewnie domyślasz, dopóki Polska Ludowa będzie trwała, oni nie będą mieli możliwości powrotu – zdenerwował się wojskowy. – Chcesz tego? Pewnie tak, skoro nadal mówisz o jakiejś racji – podsumował.
– Prowokujesz mnie. Nie chciałbyś być wójtem. Widzisz, ile to problemów. Z dwóch stron na mnie naciskają, a ja nie mogłem narazić honoru naszej ojczyzny i zdradzić tych, którzy mi zaufali. Za duży ciężar – wydusił z siebie z narastającym podenerwowaniem starszy z mężczyzn.
Do stacji kolejowej Koszalin pozostawała jeszcze długa droga z przesiadką, łącznie kilkanaście godzin jazdy. Rosyjski ekspres rozpędził się wreszcie i sunął z zawrotną prędkością, ale miał do pokonania wiele kilometrów. Wójt, oparłszy się o parapet w wagonie, milczał i nie odezwał się już ani słowem do samego końca nużącej, przydługawej podróży. Wpatrywał się tylko w zmieniające się pejzaże najpierw zupełnie płaskich nizin Mazowsza, a potem pofalowanych pojezierzy, kontemplując swoje życie. Tymczasem jego młodszy brat nie przestawał zastanawiać się, co będzie mógł jeszcze zrobić, aby uratować sytuację. Ten przystojny, inteligentny mężczyzna wiedział, że trudniejszy czas nadchodził wielkimi krokami. Zdawał sobie też sprawę z faktu, że wiele w tej kwestii zależy od niego.
5
Podążałem trasą, którą przybyliśmy do tego urokliwego miejsca. Wychodząc z bramki, skręciłem w lewo i za pięćset metrów byłem przy skrzyżowaniu, obok którego stała niesamowita figurka Maryi, składającej pobożnie dłonie do modlitwy. Umieszczona została na masywnej, murowanej podstawie. Rzeźba była wykonana z należytą starannością. Postać świętej miała na głowie wielką, niebieską chustę, na niej zaś nasadzoną pozłacaną koronę. Pomiędzy splecionymi rękoma wisiał różaniec. Na jednym z boków widać było ślady napisu, jak podejrzewałem, czegoś w stylu tekstu modlitwy „Zdrowaś Maryjo”, po którym zostały tylko ramka i dziury. Obiekt skłonił mnie do głębszych refleksji. Domyślałem się, że do czasów drugiej wojny światowej było tam coś wyryte albo po kaszubsku, albo po niemiecku, lecz żołnierze Armii Czerwonej, którzy byli tu pierwsi, skuli to na polecenie nowych władz. Zrobiło mi się przykro, aż poczułem ucisk w gardle. Jako że znałem wojnę z autopsji, wszystko, co było z nią związane, wywoływało we mnie duże emocje. Nawet takie drobiazgi poruszały moją wyobraźnię.
Nie znałem czasów przedwojennych, snułem sobie jednak w myślach historię tej ziemi, kiedy jeszcze wszystko było tu po staremu. Miałem w głowie obraz pełnej życia wsi, gdzie ludzie siedzieli przed domami lub w karczmach i bawili się. Rolnictwo, zajmujące im większość dnia, musiało tu funkcjonować pełną parą. Wyobrażałem sobie dzieci biegające po ulicach, bawiące się na karuzelach, tych przerdzewiałych już kompletnie, które stały teraz na poboczu jezdni przykryte brudnymi, dziurawymi szmatami. Widziałem oczyma wyobraźni pozytywne emocje, wyrażane uśmiechem każdego spotkanego tu mieszkańca.
Pomimo tego, że wielu spośród nich zostało do dziś na swojej ziemi, teraz byli jakoś mocno przygaszeni. Było tu w moim odczuciu nazbyt cicho. Czułem tę pustkę ogarniającą calutką wieś. Wszystko musiało być spowodowane nową polityką. Już wielu Polaków ten czas i nowa rzeczywistość powoli zaczynały bowiem irytować, jednakże tutaj ludzie chyba szczególnie to wyrażali. Większość z nich była na tyle światła, iż tak jak elita intelektualna państwa polskiego wiedziała, że sytuacja nie ma wiele wspólnego ze szlachetnymi założeniami teoretycznymi obowiązującej doktryny; że to, co się szykuje, nie zadziała, a wywoła wiele nieodwracalnych szkód. Tylko nieliczni szli za głosem Polski Ludowej i wierzyli, że może być lepiej niż dotychczas. Chyba powoli coraz bardziej rozumiałem Kaszubów. Doskonale znałem tę sytuację i te realia z innych miejsc i środowisk.
Spacerując, doszedłem do centrum tej rozległej wioski. Mijałem wiele pozamykanych sklepów, niezamieszkanych domostw, zrujnowanych podwórek. Był to obraz jakże odmienny od pierwszego wrażenia… Tak jakby część wsi specjalnie została przygotowana na potrzeby naszego przyjazdu. Jakby oficer omijał te zniszczone miejsca. Takie wrażenie teraz odnosiłem. Być może mylne.
Szokowało mnie, że do dzisiaj, do lat pięćdziesiątych, pozostało tu tyle świeżych śladów wojny. Jak gdyby czas się wtedy zatrzymał. Skute napisy na obiektach sakralnych, pozabijane dechami okna budynków. Ten obraz był przykry. To mnie smuciło.
Choć odczuwałem mocne pragnienie napicia się czegokolwiek, nie znalazłem otwartego sklepu spożywczego. Usiadłem na ławce naprzeciwko okazałej, choć niedziałającej już fontanny, która znajdowała się na niewielkim placu po drugiej stronie bitej szosy. Przez dziesięć kolejnych minut otaczała mnie zupełna cisza. Nie przejechał żaden samochód, nie minął mnie żaden przechodzień, nie ujrzałem nawet jednego zwierzaka, których powinno tutaj być pełno. Niewyobrażalne. Dopiero po dłuższej chwili jeden zmęczony kundel zaczął wyć od czasu do czasu, jakby doskwierała mu od bardzo dawna tęsknota i samotność. Widziałem w nim siebie, swoje położenie, ale wierzyłem, że to ulegnie zmianie. Jeżeli nie tutaj, to gdzieś indziej, ale na pewno. Wierzyłem.
W pewnym momencie coś zwróciło moją uwagę. Do fontanny, przy której stała młoda panienka, podbiegło dwóch chłopaków. Nawet nie wiedziałem, w którym momencie ona się tam znalazła. Nie miałem najlepszego wzroku, jednak dostrzegłem, że zaraz dojdzie między nimi do szarpaniny. Najpierw bowiem tamci śmiali się do siebie, a potem zaczęli pokazywać na dziewczynę palcami i głośno coś bełkotać. Sytuacja mnie zaniepokoiła. Wyczułem napięcie. Odwróciłem wzrok, ale zaraz znowu powędrował on na tamtych ludzi. Obserwowałem ich przez następne dwie minuty. Ewidentnie dochodziło między nimi do agresywnych zachowań. Poczułem, że nie mogę siedzieć bezczynnie. W końcu zerwałem się na równe nogi.
– Bùzerë! Pòmòcë! – krzyknęła ta młoda dziewczyna.
Podbiegłem bliżej. Zerknąłem na nich wszystkich i choć w pierwszej chwili nie wiedziałem, co zrobić, zaraz zareagowałem pewny siebie. Panienka zauważyła mnie dopiero, kiedy pełen adrenaliny popchnąłem jednego z bandytów na betonową ściankę fontanny. Byli nieco młodsi ode mnie, jednak nie okazali się łatwymi przeciwnikami. Napięcie rosło. Drugi za ułamek sekundy rzucił się na mnie i po krótkiej szarpaninie przewróciliśmy się. Zaczęliśmy się nawzajem okładać pięściami. Uderzył mnie parę razy. Zabolało. W kolejnym zastrzyku adrenaliny jakimś boskim cudem obróciłem się w taki sposób, że teraz leżał pode mną. Zdołałem go przydusić. Zamachnąłem się. Jego wzrok był pełen przerażenia. Bez wahania przyłożyłem mu jednak dwa razy prosto w nos. Poleciała krew. Chłopak zaczął pluć. Usłyszałem tylko z jego brudnych od błota i krwi ust: „Ty je njimeckij”. Zanim tamten drugi zdołał odzyskać równowagę, krzyknąłem do stojącej, wystraszonej dziewczyny, by natychmiast uciekała.
– Szybko! – dodałem, zrywając się i dołączając do niej. Pobiegliśmy ile sił w nogach, byle jak najdalej od fontanny. Schowaliśmy się w jakimś podwórku około stu metrów stamtąd. Nie można było tam usłyszeć zupełnie nic prócz nas, zdyszanych.
Czułem się, jakbym w minutę przebiegł cały, pełnowymiarowy maraton. Zmęczenie jednak szybko minęło. Wówczas podniosłem głowę i mogłem dobrze przyjrzeć się panience. Mimo że stała w cieniu, widziałem jej długie, brązowe włosy, które mieniły się jak złoto. Była zjawiskowa. Taka, jakiej nigdy nie spotkałem. Jedna na milion.
Ona, chociaż sprawiała wrażenie zdezorientowanej i wystraszonej, co chwilę również spoglądała na mnie swoimi bursztynowymi oczami, ale bardzo nie chciała, żebym to dostrzegł, odwracając się w drugą stronę przy każdym moim spojrzeniu.
– To Ukraińcë. Som nieznośne – wykrztusiła z siebie po długiej ciszy. – Przeprôszóm, wëbaczë, muszę uciekac, bo będę miała problemy. Ty se nie rusz stond do gòdzënë. Dzãkùjã, uratowołeś mie życie. Do ùzdrzeni! – oznajmiła i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, jak anioł.
Dzień dobiegał końca, słońce zachodziło za wysoką trawę rosnącą wokół pól uprawnych, oblekając wszystko w złocisty kolor.
Przeanalizowałem te kilka dynamicznych chwil z dziesięć razy, aż w końcu doszło to do mojej świadomości. Nadal czułem niesamowite emocje, dobre emocje. Poczułem się nie tak zupełnie sam, bardziej bezpieczny, szczęśliwy, ale miałem wątpliwości, czy to była rzeczywistość, czy tylko piękny sen. Z doświadczenia wiedziałem bowiem, że to, co piękne, nie może być prawdziwe.
Usłyszałem w myślach biednego psiaka, którego chciałem z radości uścisnąć, pogłaskać i podzielić się z nim wrażeniami, lecz zaraz przypomniałem sobie również słowa pięknej dziewczyny. Wolałem tego dnia już nie pojawiać się w tamtych stronach. Poczekałem jeszcze kilkanaście minut i kiedy zrobiło się trochę ciemniej, wyszedłem ostrożnie na ulicę, bacznie obserwując każdy milimetr drogi, aby upewnić się, że tamci chłopcy nie czekają na mnie, gotowi spuścić lanie w odwecie. Pognałem prosto do domu, gdzie czekał ojciec, z pewnością zaniepokojony tym, że nie ma mnie od bardzo długiego czasu.
1
Wiatr mocno szumiał, ale burza była jeszcze wiele, wiele kilometrów stąd. Nasz potężny automobil, powojennej produkcji amerykańskiej, przemknął właśnie w pełnym pędzie przez miejsce, gdzie jeszcze do niedawna przebiegała granica Polski i Rzeszy Niemieckiej, zostawiając po sobie tumany kurzu. Krajobraz niby był ten sam. Widziałem malownicze wzgórza otoczone gęstymi borami, po których lubią przechadzać się dzikie zwierzęta, hektary pól ze zbożem i łąki – kilometry kwadratowe wysokich traw. Ponadto dało się zauważyć połyskujące w blasku słonecznym jeziorka, jak te zaobserwowane na bardziej polskich pojezierzach, ale w kolorze podobnym do tego, jaki miały wody na Lazurowym Wybrzeżu. Wokół zadbanej, polnej szosy rosła bujna roślinność. To wszystko nadawało temu miejscu niesamowite ciepło, ale atmosfera była w moim odczuciu zupełnie inna. Jeszcze chyba zawiewało tu dosyć mocno Prusakami, niemiecką mentalnością. Widać było już gdzieś w oddali te charakterystyczne strzeliste dachy pokryte ciekawą, krwistoczerwoną dachówką, i będącą symbolem pruskiej architektury cegłę klinkierową. Wszakże te czasy dawno się już skończyły, jednak wyobrażałem sobie, że niedługo, kiedy tylko wjedziemy do pierwszej miejscowości, będzie słychać niemiecką mowę. To pierwsze wrażenie sprawiało, że czułem się w tym miejscu zupełnie obco. Nie mogłem sobie wyobrazić, że ta ziemia to już Rzeczpospolita.
– Jak ci mija podróż, Alanku? – odezwał się po kilkugodzinnej ciszy ojciec, odłożywszy kartkę papieru, na której w wielkim skupieniu, oderwany od świata, notował coś przez całą drogę.
Odpowiedziałem mu milczeniem. Wcale się nie zdziwił. Jego spojrzenie powędrowało w stronę kierowcy.
– Panie oficerze… Czy to już Ziemie Odzyskane? – burknął z wyczuwalnym zaciekawieniem w głosie, zwracając się do niego.
– Tak, właśnie wjechaliśmy do województwa koszalińskiego. Jeszcze kilkadziesiąt minut drogi. Ciężko mi to na razie sprecyzować – odrzekł mężczyzna, zerkając na nas co chwilę do lusterka.
Pożegnaliśmy Wielkopolskę i nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek tam wrócę. To uczucie nie było przyjemne. Już tęskniłem za tym regionem. Mimo że nie był moją ojczystą ziemią, tam została moja matka, najbliższa i jedyna osoba, której już nigdy nie będę miał możliwości spotkać. Męczyło mnie już życie człowieka w pewnym sensie bezdomnego i nawet jeżeli byśmy zostali na poznańskiej ziemi już na stałe, zaakceptowałbym to, byłbym spokojniejszy, ponieważ z całą pewnością lepsze to niż kolejne przemieszczanie się gdziekolwiek.
2
– Ci ludzie mnie dobijają – odezwał się lekko zachrypniętym głosem sędziwy, otyły mężczyzna o siwych włosach i grubych, krzaczastych brwiach; spoglądał przy tym co jakiś czas na monumentalny Pałac Kultury i Nauki przez zabrudzone okno swojego biura. Ten podstarzały człowiek był wysoko postawionym wojskowym. Nagle odłożył fajkę na stolik i zarzucił na plecy starą, zakurzoną marynarkę. Odwrócił się do młodszego od siebie porucznika, swojego podwładnego. Kontynuował: – Nie będziemy mieli litości dla jakichkolwiek prób zlekceważenia nas. Władza przecież musi mieć zapewnioną legitymizację. Koniec, kropka.
– Zgadzam się z panem. Yyyyy… inni zapewne również – zareagował nerwowo siedzący na sofie młody mężczyzna ubrany w elegancki garnitur. Wzrok tego człowieka niczym laser przenikał maszerującego z jednego końca pomieszczenia na drugi nieuprzejmego starca. Bystre spojrzenie mogło świadczyć o tym, że zalicza się do ludzi inteligentnych. – Jednakże… W tym przypadku, jestem o tym przekonany, doszło do potwornego nieporozumienia, towarzyszu generale. Mój brat nie miał na myśli niczego, co mogłoby nawet w najmniejszym stopniu urazić waszą godność – rzucił zdecydowanie.
– Proszę mu przekazać, że decyzja została podjęta. Znam już dobrze takie zachowania. Jest wiele podobnych spraw. Nadużywa się zaufania i dobroci pierwszego sekretarza. Ta chora sytuacja i tak już zbyt długo trwa. To zwlekanie tylko zakłóca funkcjonowanie i rozwój naszej wspólnoty, naszej ojczyzny. Tu absolutnie nie ma miejsca na stary porządek, kapitalizm i podobne patologie. Przestrzeń dla tych pańskich krewnych może być gdzie indziej, a nie tutaj. Nie w tym ustroju. Na Kresach Wschodnich jest jeszcze wiele takich osób, które będą potrafiły zaakceptować to, co mamy do zaoferowania, i jeszcze podziękują. Nie potrzeba interwencji wojskowej, nieprawdaż, panie Szoeller?
– Generale, to nie byłoby dla nich łatwe. Zdaję sobie sprawę z istniejących różnic kulturowych, ale ta ziemia jest ich ojczyzną, nie mają gdzie i po co wyjeżdżać. Na pewno w Niemczech nie ma dla nich miejsca. Nawet nie ma sensu o tym rozmawiać – odpowiedział młodzieniec, momentami zakłopotany.
– Mogli zostać, bo jeżeli nie wyjechali w czterdziestym piątym, to znaczy, że akceptują nasze państwo. Ze względu na pochodzenie nikt nigdy ich albo innych przedstawicieli tej grupy nie wyganiał i nie wygania do dzisiaj, ale okazało się, że jednak w tym przypadku się nie porozumiemy – stwierdził nieuprzejmy wojskowy. – Coś jeszcze? – zapytał niechętnie.
– Muszę przemyśleć tę przykrą sytuację – odparł natychmiast skonsternowany młody człowiek. – Podyskutuję z bratem i wtedy będę wiedział, co zrobić.
– Mam taką nadzieję – podkreślił tamten.
– Będziemy próbowali osiągnąć jakiś kompromis – zapewnił rozmówca sędziwego generała, tłumiąc znaczne poirytowanie.
– Tylko proszę mnie nie naginać. Sprawa zakończona. Wróćcie do swoich zajęć, mam teraz też inne rzeczy na głowie. Do widzenia – skwitował mężczyzna, wyraźnie znudzony rozmową, wskazując młodemu wojskowemu drzwi.
Ten zaś podniósł aktówkę, ukłonił się i wyszedł bez słowa, trzaskając lekko drzwiami.
3
Mijaliśmy właśnie tabliczkę z dumnie postawioną polską nazwą miejscowości, w której mieliśmy się zakwaterować. W tym miejscu kończyła się zwykła polna droga, która wiodła nas tutaj meandrami, między akwenami i polami, przez malownicze pojezierza ciągnące się od samego Poznania. Przy wjeździe do wsi zaczynała się twarda nawierzchnia, ubita z kamieni, choć strasznie wyboista. Ojca to ożywiło i ponarzekał pod nosem, że nadmiernie trzepie i drga, a on nie może utrzymać w ręku długopisu i bazgrze po swoich notatkach.
Ja tymczasem przykleiłem się do szyby i wpatrzyłem w domostwa. Wieś nie była taka, jak ją sobie wyobrażałem. Sprawiała wrażenie o wiele przyjemniejszej. Przynajmniej takie było moje pierwsze odczucie. Zadbane domy, czysto dookoła nich, umyte podwórka, regularnie pielęgnowana roślinność, architektura wskazująca na budownictwo przedwojenne.
Wokół słychać było przede wszystkim mowę polską, ale pojawiały się czasami w tle osoby, które mówiły po kaszubsku, rosyjsku, niemiecku i równie często ukraińsku. Tworzyło to, można rzec, gigantyczną mieszankę wybuchową. Nie mogłem sobie wyobrazić, ile tu żyje nacji, w jaki sposób one potrafią dzielić podwórko. To było zaskakujące, ale i niepokojące, wówczas gdy myślałem sobie, że ja w tej społeczności mam od teraz funkcjonować. Wiedziałem, że nie będzie łatwo, ale musiałem stawić czoła tej nowej, mocno skomplikowanej sytuacji. Nie miałem wyboru.
– Rozpakujemy się w naszym nowym domu, a wieczorem pójdziesz ze mną na kolację do pana Andrzeja, miejscowego lekarza – oznajmił mi ojciec, nie pytając o zdanie. – Facet zna całą okolicę jak własną kieszeń. Przyjechał tutaj razem z Ludowym Wojskiem Polskim. Ożenił się i został – dodał, widząc moje zainteresowanie.
Tata w moim przekonaniu był dobrym człowiekiem i choć zawsze mocno mną kierował, ciągle powtarzał, że robi to z miłości ojcowskiej, ponieważ chce, bym był kiedyś taki jak on, żeby życie mi się ułożyło i bym stał się porządnym, równie wykształconym człowiekiem sukcesu i spełnienia zawodowego. Mocno pragnął, żebym się na nim wzorował. Kiedy byłem dzieckiem, wychodziło mu to jednak o wiele lepiej niż ostatnimi czasy. Już kilka lat temu zauważyłem wiele jego wad i lekceważyłem narzucane przez niego wzorce. Doskonale wiedziałem, że ojciec jest marionetką swoich nieformalnych przełożonych i ulega ciągle ich wpływom, robi mnóstwo rzeczy, których nie chce, słucha i przyznaje rację, lecz ma zupełnie inne zdanie. Piastował tak ważne stanowisko, jednocześnie będąc największym konformistą, jakiego znałem. Miał świadomość tego, co może ode mnie usłyszeć, jednakże bez końca i w kółko powtarzał znienawidzone przeze mnie słowa: „Alan, takie czasy”.
Przejechaliśmy chyba całą miejscowość. Po drodze zauważyłem kościół, który znajdował się w niewielkim oddaleniu od ulicy. Neogotycki, ale niezbyt wysoki. Obok stały dwie kaplice: jedna wzniesiona z muru pruskiego, a druga cała z surowej, czerwonej cegły. Wszystko było otoczone murami, a właściwie ich pozostałościami, które nie zostały zniszczone w czasie wojny.
W końcu nasz pojazd w pełnym pędzie skręcił w lewo i gwałtownie się zatrzymał. Musiałem się chwycić fotela kierowcy, żeby nie przewrócić się na ojca. Ochłonąłem i spojrzałem przez szybę. Zobaczyłem po prawej stronie wielki, pomalowany na biało pałac. To musiał być ten dom. To był ten dom. Z wysokim, żelaznym ogrodzeniem, równo ściętą trawą i przyciętymi krzewami stojącymi wzdłuż alejki wyłożonej jasnym kamieniem, dwukondygnacyjny pałac pokryty pomarańczową dachówką. Willa, zamek, jakaś odmiana. Spokój, zero sąsiadów, tramwajów, autobusów, dymu. Nienawidziłem miast i kamienic, w których musieliśmy dotychczas mieszkać. Widok tego miejsca był dla mnie wielką ulgą, jakimś wybawieniem. Może ojciec chciał mi wynagrodzić ostatnie lata… tego nie byłem pewien. Byłem natomiast przekonany, że ta rezydencja emanuje pozytywną energią, która mocno biła w naszą stronę.
– To nie jest dom od wysiedlonych. Co prawda od Niemców, ale na tyle sprytnych i mądrych, że sprzedali go jeszcze długo przed styczniem czterdziestego piątego, zauważywszy, co dzieje się z państwem niemieckim. Wywędrowali, jeżeli się nie mylę, do Westfalii. To takie stereotypowe małżeństwo. Typowi kapitaliści. Mąż został przemysłowcem, właścicielem fabryki w Köslin, znaczy w Koszalinie, a żona to elegancka dama pomagająca w rozporządzaniu majątkiem. Mają dwoje dzieci, które studiują obecnie w Dortmundzie. Miałem okazję poznać tych ludzi – rzekł oficer, otwierając ojcu drzwi automobilu. – Wybrałem najlepszy. – Wskazał na rezydencję palcem, tonąc we własnej, nieskończonej dumie.
Weszliśmy przez bramę na podwórko. Stanąłem i nie wiedziałem, co powiedzieć. Ojciec pomógł mi wlec walizki i razem z nim, jego asystentem Wojciechem i oficerem przekroczyliśmy próg domu. Stanąłem i upuściłem torby pod nogi. Z wrażenia. Wewnątrz bowiem wszystko błyszczało. Podłoga w holu wyłożona była marmurem, w którym odbijało się światło pochodzące z kryształowych żyrandoli, w każdym rogu stały wielkie, kremowe wazony ze świeżymi kwiatami, na ścianach zaś wisiało gigantyczne lustro w najprawdopodobniej pozłacanej ramie. Obok były dwa portrety – Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Nie trzeba było mi wyjaśniać, kto to. Wiedziałem, kim byli tamci ludzie.
– Wszystkie sypialnie na górze, na parterze jest salon z kuchnią i biblioteka – zaznaczył oficer. – To do zobaczenia na kolacji, panie Starzeński – zwrócił się do mego ojca.
– Tak, do zobaczenia – odpowiedział.
– Jak będzie cokolwiek nie w porządku, proszę telefonować – dodał tamten, wychodząc.
– Nie ma sprawy, mam jednak nadzieję, że nie będę musiał – rzekł ojciec, uśmiechnął się i zamknął za nim oraz idącym obok niego asystentem drzwi wejściowe.
Upłynęła chwila w ciszy. Za moment usłyszeliśmy, jak elegancki samochód odjeżdża, poruszając przy tym całą okolicę.
Popatrzyliśmy z tatą na siebie i z jego spojrzenia wyczytałem, że mam zanieść walizki na górę, a jego zostawić w samotności. Tak też zrobiłem. Piętro tej oszałamiającej rezydencji wywarło na mnie tysiąc razy większe wrażenie. Wszedłszy do pierwszej z dwóch sypialń, ujrzałem kremową, puszystą wykładzinę, na której stały, pewnie stuletnie, masywne dębowe meble – dwie komody, szafa i duże, małżeńskie łóżko. Ściany pokrywała elegancka tapeta, która również musiała pochodzić z epoki cesarza Wilhelma I albo i wcześniejszej. Tutaj, tak samo jak na dole, wszystko było wyczyszczone, jakby na nasz przyjazd. Nasyciwszy oko tym miłym widokiem, minąłem pokój dziecięcy i przeszedłem do drugiej sypialni, która mogła być pokojem starszego z dzieci poprzednich właścicieli. Była urządzona nieco mniej wyszukanie, ale też ze smakiem. Znajdowało się tam jedno łóżko, stojące po prawej stronie od wejścia, staromodna szafa i duże lustro na lewej ścianie, pod którym stała szafeczka, zapewne na bieliznę. Na środku – stolik i dwa krzesła. Pokój miał własną łazienkę. To było oszałamiające, zwłaszcza po dwuletnim pobycie w poznańskiej kamienicy czynszowej, w jednopokojowym mieszkaniu dzielonym z ojcem, który lubił dosyć często spraszać do siebie towarzystwo, częstując alkoholem sprowadzanym z zagranicy. Dopiero po dłuższej chwili mogłem zejść do niego na dół, by porozmawiać.
– Gdzie wyście to wynaleźli? – zapytałem rozentuzjazmowany, widząc, że właśnie skończył pisanie. – Zadziwiasz mnie…
– No widzisz, zawsze ci powtarzałem, że pewnego dnia zamieszkamy w luksusowej willi, w spokoju, mając dla siebie mnóstwo czasu i jeszcze więcej miejsca. Nie wierzyłeś mi. A to dla ciebie – zaśmiał się ojciec.
– Powiedz, że zostaniemy tu na stałe, proszę – rzuciłem najmilszym tonem, na jaki tylko mogłem się zdobyć.
– Choć bym bardzo chciał, nie mogę ci obiecać, co będzie jutro. Przykro mi – stwierdził tata, ściągnął okulary i mocno przetarł oczy. – A poza tym nie zachwycaj się tym domem tak bardzo. To są, dziecko, Ziemie Odzyskane, tu mieszkali bogaci ludzie, którzy dorobili się, wyzyskując nas, biednych rolników, Polaków. Tu funkcjonował pełną parą kapitalizm, jeszcze na o wiele, wiele większą skalę niż u nas w drugiej RP.
Ojciec poruszył temat polityki, czego bardzo nie chciałem. Notorycznie o niej mówił, chociaż wiedział, jak tego nie znoszę, co było irytujące, zazwyczaj powodowało kłótnię i koniec rozmowy. Bolało mnie to tym bardziej, odkąd zacząłem zdawać sobie sprawę, że to nie kwestia różnicy pokoleniowej w światopoglądzie, a mowa propagandowa, którą miał świetnie wyćwiczoną.
– Tato, ty sam nie wierzysz w to, co mówisz. Może i mam jeszcze te naście lat, ale dzięki tobie, albo i przez ciebie, mam jakieś pojęcie na temat życia, polityki i gospodarki. Nauczyłem się przy tobie dużo i wiem, że nie jestem i nie będę zwolennikiem tego ustroju. Ty chyba również.
– Powinieneś go zaakceptować, bo to pozwoli ci na godne życie.
– Lepiej nie mów do mnie takich rzeczy. Nie chcę słuchać, idę się przejść. Nie pogniewasz się? Mogę wyjść?
– Gdzie? Opanuj się, Alan – burknął ojciec. – Dopiero przyjechaliśmy, nie znasz okolicy. Zabłądzisz.
– Nie będę się oddalał – zapewniłem.
– Dobrze, ale wróć szybko. Pamiętaj o kolacji.
– Jasne.
– Obiecujesz?
– Tak, niedługo będę z powrotem.
– W porządku. Jak już musisz, to idź. Jesteś moim synem i mimo że powinienem, nie wpoję ci nic na siłę. Już nie. Chyba na to za późno. Idź, ale nie plącz się, bo dostaniesz jeszcze lanie od tubylców. Na pewno już się rozeszło po wsi, że socjaliści przyjechali.
– To miało być śmieszne? – powiedziałem po cichu, tak że ojciec nawet nie usłyszał.
Wyszedłem i wstępnie zbadałem okolicę. Powtórzyłem sobie kilkakrotnie w myślach jego ostatnie słowa. Idąc, rozmyślałem, ile prawdy jest w tym, co mówi, czy jest obiektywny i sprawiedliwy, czy raczej drwi. Wiedziałem, że w jego wypowiedzi było trochę troski, ale też musiał być, może ze względu na pracę albo poglądy, mocno uprzedzony do tych ludzi, tubylców. Ja nie miałem zdania w tej kwestii. Nie mogłem stanąć po żadnej stronie. Nie znałem ich, nigdy nie zrobili mi krzywdy. Już prędzej nie tolerowałbym czerwonych, z ich, w moim przekonaniu, chorą myślą o kolektywizmie i współpracy jako impulsem do rozwoju. Na szczęście wiedziałem, że ojciec również ma do tego ustroju zastrzeżenia, choć czasami skrupulatnie cedził wypowiedzi, aby zakamuflować ich prawdziwy sens przed całym światem, a zwłaszcza przede mną.
4
Leciwy pociąg właśnie ruszał ze stacji Warszawa Główna Osobowa. Dwóch mężczyzn w garniturach wbiegło do niego w ostatniej chwili. Weszli do swojego przedziału w milczeniu i zajęli miejsca w pierwszej klasie. Starszy z nich, zanim spoczął, rozejrzał się po korytarzu wagonu i zatrzasnął drzwi przedziału, tak jakby chcieli porozmawiać dyskretnie. Młodszy zaś, ściągnąwszy marynarkę, usiadł obok okna i popatrzył na towarzysza, z trudem unosząc głowę.
– Co teraz zrobimy, Stasiu? Nie myśl, że ja coś jeszcze pomogę. Zrobiłem wszystko, co można było tutaj zrobić. Przesadziłeś i nie dziwię się im. Normalne, że stracili cierpliwość. Tyle tylko, że odpowiedziałeś w imieniu jeszcze jakichś stu tysięcy osób, przynajmniej tak mogli to odebrać. Zepsułeś to, nad czym długo pracowaliśmy i nie wiem, jak będzie można to odkręcić – rzekł do starszego brata i potarł ręką po twarzy. Zerknął na zegarek i sapnął, czekając cierpliwie na odpowiedź.
– Nie… każdy z nas by zrobił to samo. Kim të jes? – odrzekł ten drugi, nie zwlekając długo.
– Wiesz, można było to załatwić bez tych cyrków – rzucił bez chwili wahania młody mężczyzna.
Rozzłościł rozmówcę, który po krótkim milczeniu warknął:
– Daj spokój. Nie chcę słuchać ciebie mówiącego w tym tonie. Niech ten ustrój pierdolnie, za przeproszeniem. Socjalizm to dziadostwo, kupowanie ludzi za ich własne pieniądze, ogłupianie ludzi za ich własne pieniądze – rzucił i odwrócił głowę.
Drzwi pociągu zostały zamknięte, generując konkretny huk, a na dworcu rozległ się i odbił od ścian piskliwy dźwięk oznaczający, że maszyna za moment będzie ruszać. Kiedy konduktor skończył gwizdać, wskoczył na schodki wagonu i chwycił się rurki, a potem zerknął jeszcze, czy na pewno wszystko jest w porządku i gotowe do odjazdu.
W chwilę później tony żelastwa z trudem ruszyły. Mężczyźni w przedziale kontynuowali rozmowę.
– Emocjonujesz się niepotrzebnie. Odłóż uczucia na bok, pomyśl bardziej pragmatycznie – odezwał się młodszy.
– Super. Piotrusiu, mówiłem ci już, że puściły mi nerwy. Może nie zachowałem się w odpowiedni sposób, ale wiem, że to ja mam rację – zareagował starszy.
– Braciszku… Tylko że dla nich to się nie liczy. Za to teraz będziesz musiał powiedzieć całej gminie, że cię usuwają. Na dodatek prawdopodobnie odbiorą ci obywatelstwo polskie. Mają możliwości, żeby to zrobić, i ty nic w tej sprawie nie zdziałasz. Warszawa będzie cię ścigać dotąd, dopóki nie wyjedziesz do Republiki Federalnej. Akcja łączenia rodzin? Mówi ci to coś? Tak jak nasi krewni zaraz po wojnie. Chcesz dołączyć do reszty tej wspaniałej rodziny? Jak się pewnie domyślasz, dopóki Polska Ludowa będzie trwała, oni nie będą mieli możliwości powrotu – zdenerwował się wojskowy. – Chcesz tego? Pewnie tak, skoro nadal mówisz o jakiejś racji – podsumował.
– Prowokujesz mnie. Nie chciałbyś być wójtem. Widzisz, ile to problemów. Z dwóch stron na mnie naciskają, a ja nie mogłem narazić honoru naszej ojczyzny i zdradzić tych, którzy mi zaufali. Za duży ciężar – wydusił z siebie z narastającym podenerwowaniem starszy z mężczyzn.
Do stacji kolejowej Koszalin pozostawała jeszcze długa droga z przesiadką, łącznie kilkanaście godzin jazdy. Rosyjski ekspres rozpędził się wreszcie i sunął z zawrotną prędkością, ale miał do pokonania wiele kilometrów. Wójt, oparłszy się o parapet w wagonie, milczał i nie odezwał się już ani słowem do samego końca nużącej, przydługawej podróży. Wpatrywał się tylko w zmieniające się pejzaże najpierw zupełnie płaskich nizin Mazowsza, a potem pofalowanych pojezierzy, kontemplując swoje życie. Tymczasem jego młodszy brat nie przestawał zastanawiać się, co będzie mógł jeszcze zrobić, aby uratować sytuację. Ten przystojny, inteligentny mężczyzna wiedział, że trudniejszy czas nadchodził wielkimi krokami. Zdawał sobie też sprawę z faktu, że wiele w tej kwestii zależy od niego.
5
Podążałem trasą, którą przybyliśmy do tego urokliwego miejsca. Wychodząc z bramki, skręciłem w lewo i za pięćset metrów byłem przy skrzyżowaniu, obok którego stała niesamowita figurka Maryi, składającej pobożnie dłonie do modlitwy. Umieszczona została na masywnej, murowanej podstawie. Rzeźba była wykonana z należytą starannością. Postać świętej miała na głowie wielką, niebieską chustę, na niej zaś nasadzoną pozłacaną koronę. Pomiędzy splecionymi rękoma wisiał różaniec. Na jednym z boków widać było ślady napisu, jak podejrzewałem, czegoś w stylu tekstu modlitwy „Zdrowaś Maryjo”, po którym zostały tylko ramka i dziury. Obiekt skłonił mnie do głębszych refleksji. Domyślałem się, że do czasów drugiej wojny światowej było tam coś wyryte albo po kaszubsku, albo po niemiecku, lecz żołnierze Armii Czerwonej, którzy byli tu pierwsi, skuli to na polecenie nowych władz. Zrobiło mi się przykro, aż poczułem ucisk w gardle. Jako że znałem wojnę z autopsji, wszystko, co było z nią związane, wywoływało we mnie duże emocje. Nawet takie drobiazgi poruszały moją wyobraźnię.
Nie znałem czasów przedwojennych, snułem sobie jednak w myślach historię tej ziemi, kiedy jeszcze wszystko było tu po staremu. Miałem w głowie obraz pełnej życia wsi, gdzie ludzie siedzieli przed domami lub w karczmach i bawili się. Rolnictwo, zajmujące im większość dnia, musiało tu funkcjonować pełną parą. Wyobrażałem sobie dzieci biegające po ulicach, bawiące się na karuzelach, tych przerdzewiałych już kompletnie, które stały teraz na poboczu jezdni przykryte brudnymi, dziurawymi szmatami. Widziałem oczyma wyobraźni pozytywne emocje, wyrażane uśmiechem każdego spotkanego tu mieszkańca.
Pomimo tego, że wielu spośród nich zostało do dziś na swojej ziemi, teraz byli jakoś mocno przygaszeni. Było tu w moim odczuciu nazbyt cicho. Czułem tę pustkę ogarniającą calutką wieś. Wszystko musiało być spowodowane nową polityką. Już wielu Polaków ten czas i nowa rzeczywistość powoli zaczynały bowiem irytować, jednakże tutaj ludzie chyba szczególnie to wyrażali. Większość z nich była na tyle światła, iż tak jak elita intelektualna państwa polskiego wiedziała, że sytuacja nie ma wiele wspólnego ze szlachetnymi założeniami teoretycznymi obowiązującej doktryny; że to, co się szykuje, nie zadziała, a wywoła wiele nieodwracalnych szkód. Tylko nieliczni szli za głosem Polski Ludowej i wierzyli, że może być lepiej niż dotychczas. Chyba powoli coraz bardziej rozumiałem Kaszubów. Doskonale znałem tę sytuację i te realia z innych miejsc i środowisk.
Spacerując, doszedłem do centrum tej rozległej wioski. Mijałem wiele pozamykanych sklepów, niezamieszkanych domostw, zrujnowanych podwórek. Był to obraz jakże odmienny od pierwszego wrażenia… Tak jakby część wsi specjalnie została przygotowana na potrzeby naszego przyjazdu. Jakby oficer omijał te zniszczone miejsca. Takie wrażenie teraz odnosiłem. Być może mylne.
Szokowało mnie, że do dzisiaj, do lat pięćdziesiątych, pozostało tu tyle świeżych śladów wojny. Jak gdyby czas się wtedy zatrzymał. Skute napisy na obiektach sakralnych, pozabijane dechami okna budynków. Ten obraz był przykry. To mnie smuciło.
Choć odczuwałem mocne pragnienie napicia się czegokolwiek, nie znalazłem otwartego sklepu spożywczego. Usiadłem na ławce naprzeciwko okazałej, choć niedziałającej już fontanny, która znajdowała się na niewielkim placu po drugiej stronie bitej szosy. Przez dziesięć kolejnych minut otaczała mnie zupełna cisza. Nie przejechał żaden samochód, nie minął mnie żaden przechodzień, nie ujrzałem nawet jednego zwierzaka, których powinno tutaj być pełno. Niewyobrażalne. Dopiero po dłuższej chwili jeden zmęczony kundel zaczął wyć od czasu do czasu, jakby doskwierała mu od bardzo dawna tęsknota i samotność. Widziałem w nim siebie, swoje położenie, ale wierzyłem, że to ulegnie zmianie. Jeżeli nie tutaj, to gdzieś indziej, ale na pewno. Wierzyłem.
W pewnym momencie coś zwróciło moją uwagę. Do fontanny, przy której stała młoda panienka, podbiegło dwóch chłopaków. Nawet nie wiedziałem, w którym momencie ona się tam znalazła. Nie miałem najlepszego wzroku, jednak dostrzegłem, że zaraz dojdzie między nimi do szarpaniny. Najpierw bowiem tamci śmiali się do siebie, a potem zaczęli pokazywać na dziewczynę palcami i głośno coś bełkotać. Sytuacja mnie zaniepokoiła. Wyczułem napięcie. Odwróciłem wzrok, ale zaraz znowu powędrował on na tamtych ludzi. Obserwowałem ich przez następne dwie minuty. Ewidentnie dochodziło między nimi do agresywnych zachowań. Poczułem, że nie mogę siedzieć bezczynnie. W końcu zerwałem się na równe nogi.
– Bùzerë! Pòmòcë! – krzyknęła ta młoda dziewczyna.
Podbiegłem bliżej. Zerknąłem na nich wszystkich i choć w pierwszej chwili nie wiedziałem, co zrobić, zaraz zareagowałem pewny siebie. Panienka zauważyła mnie dopiero, kiedy pełen adrenaliny popchnąłem jednego z bandytów na betonową ściankę fontanny. Byli nieco młodsi ode mnie, jednak nie okazali się łatwymi przeciwnikami. Napięcie rosło. Drugi za ułamek sekundy rzucił się na mnie i po krótkiej szarpaninie przewróciliśmy się. Zaczęliśmy się nawzajem okładać pięściami. Uderzył mnie parę razy. Zabolało. W kolejnym zastrzyku adrenaliny jakimś boskim cudem obróciłem się w taki sposób, że teraz leżał pode mną. Zdołałem go przydusić. Zamachnąłem się. Jego wzrok był pełen przerażenia. Bez wahania przyłożyłem mu jednak dwa razy prosto w nos. Poleciała krew. Chłopak zaczął pluć. Usłyszałem tylko z jego brudnych od błota i krwi ust: „Ty je njimeckij”. Zanim tamten drugi zdołał odzyskać równowagę, krzyknąłem do stojącej, wystraszonej dziewczyny, by natychmiast uciekała.
– Szybko! – dodałem, zrywając się i dołączając do niej. Pobiegliśmy ile sił w nogach, byle jak najdalej od fontanny. Schowaliśmy się w jakimś podwórku około stu metrów stamtąd. Nie można było tam usłyszeć zupełnie nic prócz nas, zdyszanych.
Czułem się, jakbym w minutę przebiegł cały, pełnowymiarowy maraton. Zmęczenie jednak szybko minęło. Wówczas podniosłem głowę i mogłem dobrze przyjrzeć się panience. Mimo że stała w cieniu, widziałem jej długie, brązowe włosy, które mieniły się jak złoto. Była zjawiskowa. Taka, jakiej nigdy nie spotkałem. Jedna na milion.
Ona, chociaż sprawiała wrażenie zdezorientowanej i wystraszonej, co chwilę również spoglądała na mnie swoimi bursztynowymi oczami, ale bardzo nie chciała, żebym to dostrzegł, odwracając się w drugą stronę przy każdym moim spojrzeniu.
– To Ukraińcë. Som nieznośne – wykrztusiła z siebie po długiej ciszy. – Przeprôszóm, wëbaczë, muszę uciekac, bo będę miała problemy. Ty se nie rusz stond do gòdzënë. Dzãkùjã, uratowołeś mie życie. Do ùzdrzeni! – oznajmiła i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, jak anioł.
Dzień dobiegał końca, słońce zachodziło za wysoką trawę rosnącą wokół pól uprawnych, oblekając wszystko w złocisty kolor.
Przeanalizowałem te kilka dynamicznych chwil z dziesięć razy, aż w końcu doszło to do mojej świadomości. Nadal czułem niesamowite emocje, dobre emocje. Poczułem się nie tak zupełnie sam, bardziej bezpieczny, szczęśliwy, ale miałem wątpliwości, czy to była rzeczywistość, czy tylko piękny sen. Z doświadczenia wiedziałem bowiem, że to, co piękne, nie może być prawdziwe.
Usłyszałem w myślach biednego psiaka, którego chciałem z radości uścisnąć, pogłaskać i podzielić się z nim wrażeniami, lecz zaraz przypomniałem sobie również słowa pięknej dziewczyny. Wolałem tego dnia już nie pojawiać się w tamtych stronach. Poczekałem jeszcze kilkanaście minut i kiedy zrobiło się trochę ciemniej, wyszedłem ostrożnie na ulicę, bacznie obserwując każdy milimetr drogi, aby upewnić się, że tamci chłopcy nie czekają na mnie, gotowi spuścić lanie w odwecie. Pognałem prosto do domu, gdzie czekał ojciec, z pewnością zaniepokojony tym, że nie ma mnie od bardzo długiego czasu.
więcej..