Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 - ebook
Łańcuch z cierni. Cykl Ostatnie godziny. Księga 3 - ebook
Cordelia Carstairs straciła wszystko, co było dla niej ważne. W ciągu zaledwie kilku tygodni zamordowano jej ojca, uniemożliwiono stworzenie więzi parabatai z najlepszą przyjaciółką, Lucie, a małżeństwo z Jamesem Herondale’em rozpadło się na jej oczach. Co jeszcze gorsze, jest w tej chwili podwładną Lilith, prastarej królowej demonów, co pozbawia ją atutów właściwych Nocnej Łowczyni.
Ucieka więc do Paryża w towarzystwie Matthew Fairchilda, aby rzuciwszy się w wir tamtejszego nocnego życia zapomnieć o swoich smutkach. Rzeczywistość nie daje się jednak łatwo zbyć i wkrótce z domu dochodzą niepokojące wieści: Tatiana Blackthorn uciekła z Adamantowej Cytadeli, a Londynowi zagraża nie kto inny jak Belial, książę piekieł we własnej osobie.
Cordelia wraca do Londynu wstrząsanego konfliktami i pogrążonego w chaosie. Niespodziewany wróg ujawnił skrywany przez lata fakt, że Belial jest dziadkiem Jamesa i Lucie, i Herondale’owie zostają posądzeni o konszachty z demonami. Cordelia chce chronić Jamesa, ale jest rozdarta pomiędzy miłością do niego, którą od dawna uważa za beznadziejną, i możliwością ułożenia sobie nowego życia u boku Matthew. Nie może liczyć na pomoc przyjaciół, którzy – targani własnymi sekretami – będą musieli sami stawić czoło przyszłości.
Czasu jest niewiele, lada chwila plan Beliala uderzy w londyńskich Nocnych Łowców niczym wezbrana fala i odetnie Cordelię, Lucie i Wesołych Złodziejaszków od wszelkiej pomocy. Osamotnieni w mrocznym Londynie, staną oko w oko z armią księcia piekieł. Jeżeli chcą ocalić miasto i swoje rodziny, będą musieli zdobyć się na odwagę, przełknąć dumę i znów zaufać sobie nawzajem – bo jeśli przegrają, mogą stracić wszystko. Także dusze.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-92-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Michel de Montaigne _Próby_
(przeł. Tadeusz Boy-Żeleński)PROLOG
Prolog
Później James pamiętał tylko świst wiatru. Metaliczny wrzask, jakby ktoś przeciągał nożem po odłamkach szkła, a daleko poniżej tego wycie, desperackie i wygłodniałe.
Szedł długą, gładką drogą – wyglądała, jakby nikt przed nim jej nie przemierzył, bo nie było żadnych śladów na ziemi. Niebo w górze było równie puste. James nie potrafił powiedzieć, czy trwa dzień, czy noc, zima czy lato. Tylko naga, brązowa ziemia rozciągała się przed nim, a nad nim niebo w kolorze chodnika.
Wtedy właśnie go usłyszał – wiatr, który unosił i rozrzucał martwe liście i luźny żwir wokół kostek. Przybierał na sile i jego wycie prawie zagłuszyło odgłos zbliżających się kroków.
James obrócił się gwałtownie. Małe wiry pyłu unosiły się w różnych miejscach. Oczy piekły go od piasku. Przez rozmazaną plamę burzy piaskowej pędziły dziesiątki, nie, setki ciemnych postaci. Wiedział tylko, że to nie są ludzie. Chociaż właściwie nie leciały w powietrzu, to jakby stanowiły część porywistego wiatru; cienie rozwijały się wokół nich jak skrzydła.
Wiatr zawył mu w uszach, kiedy stwory przeleciały nad nim – stado splątanych ze sobą niewyraźnych istot, niosących nie tyle fizyczny chłód, ile wrażenie zimnej groźby. A w dźwięk towarzyszący ich przejściu wpleciony był jak nić w tkaninie na krosnach szept Beliala:
– Budzą się. Słyszysz to, wnuku? Budzą się.
James poderwał się, łapiąc gwałtownie powietrze. Nie mógł oddychać. Wygrzebał się z piasku i z cieni i znalazł w nieznajomym pokoju. Zamknął oczy i ponownie je otworzył. Pokój nie był nieznajomy. James już wiedział, gdzie przebywa. W zajeździe, w pokoju, który dzielił z ojcem. Will spał na drugim łóżku. Magnus zajmował sypialnię dalej w tym samym korytarzu.
James wstał z łóżka i skrzywił się, gdy dotknął bosymi stopami zimnej podłogi. Bezszelestnie przeszedł przez pokój, do okna, i wyjrzał na ośnieżone, oświetlone księżycem pola, które ciągnęły się tak daleko, jak okiem sięgnąć.
Sny. Sny go przerażały. Belial przychodził do niego w snach, odkąd James sięgał pamięcią. W snach widział posępne królestwo demonów, w snach widział Beliala, jak zabija. Nawet teraz nie wiedział, kiedy sny były tylko snem, a kiedy ukazywały straszliwą prawdę.
Czarno-biały świat na zewnątrz ukazywał tylko pustkę zimy. Znajdowali się gdzieś w pobliżu zamarzniętej Tamar; zatrzymali się zeszłej nocy, kiedy śnieg walił zbyt gęsty, żeby jechać dalej. I nie był to ładny, puszysty śnieżek, ale nieokiełznana, porywista nawałnica. Ten śnieg miał cel, miał kierunek, tłukł pod ostrym kątem w nagą, szarobrązową ziemię jak niekończąca się salwa strzał.
Chociaż przez cały dzień nic nie robił, tylko siedział w powozie, James był wyczerpany. Ledwie zdołał wmusić w siebie odrobinę gorącej zupy, zanim poszedł na górę i padł na łóżko. Magnus i Will zostali w salonie, siedzieli w fotelach przy ogniu i rozmawiali cicho. James domyślał się, że rozmawiają o nim. A niech sobie gadają. Miał to w nosie.
To była trzecia noc, odkąd opuścili Londyn z misją odnalezienia siostry Jamesa, Lucie, która wyjechała z czarownikiem Malcolmem Fade’em i zakonserwowanym ciałem Jessego Blackthorna. Przyświecał jej cel na tyle mroczny i przerażający, że żadne z nich nie chciało wypowiedzieć słowa, którego wszyscy się obawiali.
Nekromancja.
Najważniejsze, jak podkreślał Magnus, to przechwycić Lucie najszybciej, jak się da. A to okazało się trudniejsze, niż się zapowiadało. Magnus wiedział, że Malcolm ma dom w Kornwalii, ale nie znał dokładnej lokalizacji, a Fade zablokował wszelkie próby magicznego tropienia jego i Lucie. Musieli zdać się na bardziej staroświeckie metody – po drodze często zatrzymywali się w różnych lokalach Podziemnych. Magnus gawędził z miejscowymi, a James i Will musieli czekać w powozie, żeby nie ujawniać się jako Nocni Łowcy.
– Żaden z nich nic mi nie powie, jeśli będą myśleć, że podróżuję z Nefilim – powiedział im wcześniej Magnus. – Wasz czas nadejdzie, kiedy dotrzemy do domu Malcolma i trzeba będzie zająć się nim i Lucie.
Tego wieczoru powiedział Jamesowi i Willowi, że wydaje mu się, że znalazł dom i że z łatwością dotrą tam w kilka godzin następnego ranka. Jeśli okaże się, że to nie jest właściwe miejsce, to pojadą dalej.
James rozpaczliwie pragnął znaleźć Lucie. Nie tylko dlatego, że się o nią martwił – a oczywiście martwił się – ale z powodu wszystkiego innego, co wydarzyło się w jego życiu. Wszystkiego, co odłożył na bok i o czym nie chciał myśleć, dopóki nie znajdzie siostry i nie będzie wiedział, że jest bezpieczna.
– James? – przerwał jego myśli zaspany głos. James odwrócił się od okna i zobaczył, że ojciec siedzi na łóżku. – Jamie, _bach_, co cię trapi?
James popatrzył na ojca. Will wyglądał na zmęczonego, miał potarganą czarną grzywę włosów. Ludzie często mówili Jamesowi, że przypomina Willa, i wiedział, że to komplement. Przez całe życie ojciec robił wrażenie najsilniejszego znanego mu człowieka, najbardziej pryncypialnego, najzacieklejszego w miłości. Will nie kwestionował swoich decyzji. Nie, James pod żadnym względem nie przypominał Willa Herondale’a.
Oparł się plecami o zimne okno i powiedział:
– To tylko zły sen.
– Mm. – Will się zadumał. – Zeszłej nocy też miałeś koszmar. I poprzedniej. Czy jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać, Jamie?
Przez chwilę James wyobrażał sobie, że mógłby zrzucić ciężar trosk przed ojcem. Powiedzieć o Belialu, Grace, bransoletce, Cordelii, Lilith. O wszystkim.
Ten obraz jednak nie przetrwał w jego myślach. Nie potrafił sobie wyobrazić reakcji ojca. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak wypowiada potrzebne słowa. Chował to w sobie od tak dawna, że nie potrafił zrobić niczego poza tym, że mocniej zdusi to w sobie i będzie dalej chronił siebie w jedyny sposób, jaki zna.
– Po prostu martwię się o Lucie – powiedział James. – Martwię się, w co mogła się wplątać.
Wyraz twarzy Willa się zmienił. James pomyślał, że może spostrzegł iskierkę rozczarowania na twarzy ojca, chociaż w tym półmroku trudno było to orzec.
– W takim razie wracaj do łóżka – powiedział. – Magnus mówi, że najpewniej jutro ją znajdziemy, a wtedy lepiej, żebyś był wypoczęty. Może nie ucieszyć się na nasz widok.2. SZARE MORZE
2
Szare morze
„Szare skały i bardziej szare od nich morze,
Przy brzegu huk przyboju,
A w sercu moim imię,
Co wybrzmieć już nie może”.
Charles G.D. Roberts
_Grey Rocks, and Greyer Sea_
Kiedy Lucie wreszcie się obudziła, usłyszała szum fal i zobaczyła jasne, zimowe słońce, ostre jak krawędź szkła. Usiadła tak szybko, że zakręciło jej się w głowie. Postanowiła sobie, że za żadne skarby nie zaśnie znowu, nie straci przytomności, nie powróci do tego ciemnego, pustego miejsca pełnego głosów i hałasów.
Odrzuciła pasiastą szydełkową narzutę, pod którą spała i spuściła nogi z łóżka. Pierwsza próba stanięcia nie zakończyła się sukcesem – nogi ugięły się pod nią i padła z powrotem na łóżko. Za drugim razem złapała się kolumienki przy łóżku i podniosła się, podciągając się na niej. Ta metoda trochę lepiej się sprawdziła i przez kilka chwil Lucie kołysała się w tę i z powrotem jak stary wilk morski nienawykły do lądu.
Jeśli nie liczyć łóżka – o prostej ramie z kutego żelaza pomalowanej zgaszoną bielą pod kolor ścian – w jej małym pokoju stało niewiele mebli. Był tam kominek, na którym węgielki trzaskały i skrzyły się lekko fioletowym odcieniem, oraz toaletka z niewykończonego drewna, rzeźbiona w syreny i węże morskie. Jej własny kufer podróżny stał w nogach łóżka, co podziałało na Lucie uspokajająco.
W końcu mimo potwornego mrowienia w nogach podeszła do okna znajdującego się w zagłębieniu ściany i wyjrzała. Widok był symfonią bieli i ciemnej zieleni, czerni i bardzo bladego błękitu. Dom Malcolma najwyraźniej stał w połowie skalistego urwiska nad śliczną rybacką wioseczką. Poniżej domu ciągnęła się wąska zatoczka, którą ocean wpadał do portu i delikatnie kołysał małymi rybackimi łodziami. Niebo było czyste, wyglądało jak niebieska porcelana, chociaż ewidentnie niedawno padał śnieg, sądząc po pobielonych dwuspadowych dachach w wiosce. Węglowy dym snuł się czarnymi smugami ku niebu, fale uderzały o klif w dole, zielone jak sosny i białe od piany.
Widok był piękny, surowy, ale piękny, a rozległa połać morza budziła w piersi Lucie dziwne uczucie pustki. Miała wrażenie, że Londyn znajduje się miliony mil stąd, tak samo jak jego mieszkańcy: Cordelia i James, jej matka i ojciec. O czym teraz myśleli? Wyobrażali sobie, że gdzie jest w Kornwalii? Raczej nie tu, gdzie spoglądała na ocean, ciągnący się aż do wybrzeża Francji.
Dla odwrócenia uwagi poruszyła na próbę palcami stóp. Przynajmniej zniknęło mrowienie. Szorstkie deski podłogowe po wielu latach używania wydawały się zupełnie gładkie pod jej bosymi stopami, jakby dopiero co je wyszlifowano. Prześlizgnęła się po nich do toaletki, gdzie czekały na nią miska i ręcznik. Prawie jęknęła na widok swojego odbicia w lustrze. Włosy miała matowe i rozczochrane, jej podróżna suknia była pomięta, guzik od poduszki zostawił w policzku wgniecenie wielkości pensa.
Pomyślała, że poprosi później Malcolma o kąpiel. Był czarownikiem, na pewno zdoła sprokurować trochę gorącej wody. Na razie wykorzystała najlepiej, jak się dało, wodę w misce i kostkę mydła „Pears”, zanim zdjęła zrujnowaną sukienkę i cisnęła w kąt. Otworzyła z rozmachem kufer. Przez chwilę siedziała i wpatrywała się w jego zawartość. Naprawdę spakowała kostium kąpielowy?! Myśl o pływaniu w lodowo-zielonych wodach zatoki Polperro była przerażająca. Odsunęła na bok toporek i kurtkę od stroju bojowego i wyjęła ciemnoniebieską wełnianą sukienkę z haftami na mankietach. Potem zaczęła upinać szpilkami włosy, żeby wyglądać względnie przyzwoicie. Spanikowała na moment, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma złotego medalika na szyi, ale po minucie pośpiesznych poszukiwań znalazła go na nocnym stoliku obok łóżka.
Jesse go tam położył, pomyślała. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale była tego pewna.
Nagle desperacko zapragnęła go zobaczyć. Wsunęła stopy w niskie buty i wymknęła się z pokoju na korytarz.
Dom Malcolma był znacznie większy, niż myślała. Okazało się, że jej sypialnia jest jedną z sześciu na piętrze, a schody na końcu korytarza – rzeźbione w takim samym stylu jak jej toaletka – prowadziły do otwartego salonu z wysokim sufitem stosownym dla rezydencji ziemskiej. Ewidentnie nie było tam miejsca na tak wysoki sufit i sypialnie na piętrze, co wywoływało w niej dezorientację. Malcolm musiał zaczarować dom, żeby w środku był tak duży, jak mu to odpowiadało.
Nic nie wskazywało, żeby ktoś jeszcze przebywał w domu, ale gdzieś na zewnątrz niósł się stały, rytmiczny łomot. Po chwili szukania Lucie znalazła frontowe drzwi i wyszła na dwór.
Jasne słońce okazało się zwodnicze. Było naprawdę zimno. Wiatr ciął skaliste klify jak nóż, przenikając wełnę sukienki. Lucie objęła się rękami, drżąc, i obróciła się w miejscu. Miała rację co do domu – z zewnątrz wyglądał na mały, ot, chatka, w której zmieściłyby się ze trzy pokoje. Okna wyglądały na zabite deskami (wiedziała jednak, że wcale takie nie są), wapno, którym pobielono dom, popękało na słonym powietrzu.
Przemrożona trawa morska chrzęściła pod jej butami, gdy szła w kierunku _łup! łup! łup!_ niosącego się z boku domu. Nagle zatrzymała się.
To był Jesse. Stał z siekierą w ręce obok stosu drewna opałowego, które rąbał. Lucie trzęsły się ręce – i to bynajmniej nie tylko z zimna. On żył. Świadomość tego nigdy do tej pory nie uderzyła jej z podobną siłą. Nigdy go takim nie widziała – nigdy nie widziała, żeby wiatr targał mu czarne włosy ani nigdy nie widziała u niego rumieńców spowodowanych wysiłkiem. Nigdy nie widziała, żeby jego oddech zamieniał się w białe chmurki, gdy wypuszczał powietrze. Nigdy jeszcze nie widziała, żeby oddychał. Zawsze był w świecie, ale nigdy nie był jego częścią; ani skwar, ani mróz go nie tykały. A tu oddychał, żył, jego cień ciągnął się za nim na kamienistym gruncie.
Nie mogła tego znieść ani chwili dłużej. Podbiegła do niego. Zdążył tylko podnieść wzrok zaskoczony i wypuścić siekierę, zanim zarzuciła mu ręce na szyję.
Złapał ją i przycisnął do siebie, tuląc mocno, wbijając palce w miękki materiał sukienki. Wtulił twarz w jej włosy, szepcząc: „Lucie, Lucie”. Jego ciało było ciepłe. Po raz pierwszy czuła jego zapach – zapach wełny, potu, skóry, dymu drzewnego i powietrza przed burzą. Po raz pierwszy czuła, jak jego serce bije tuż przy jej własnym.
W końcu odsunęli się od siebie. Nadal ją obejmował, uśmiechając się. Na jego twarzy malowało się drobne wahanie, jakby nie był pewien, co ona pomyśli o tym nowym, prawdziwym, żywym Jessem. Niemądry chłopak, uznała. Powinien być w stanie wyczytać wszystko z jej twarzy. A może to lepiej, że nie potrafił?
– Nareszcie się obudziłaś – powiedział.
Jego głos… Cóż, to był jego głos, który przecież już znała. Mimo to wydał jej się o wiele bardziej konkretny niż to, co słyszała do tej pory. Czuła wibracje w jego piersi, gdy mówił. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek przywyknie do tych wszystkich nowych szczegółów.
– Jak długo spałam?
– Kilka dni. Niewiele się w tym czasie wydarzyło; głównie czekaliśmy, aż się obudzisz. – Zmarszczył brwi. – Malcolm powiedział, że ostatecznie nic ci nie będzie, a ja myślałem…
Wzdrygnął się i uniósł prawą rękę. Skrzywiła się, widząc rozdartą, zaczerwienioną skórę. Jesse jednak był zachwycony.
– Pęcherze – powiedział radośnie. – Mam pęcherze!
– Fatalna sprawa – powiedziała współczująco Lucie.
– W żadnym razie. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd miałem jakiś pęcherz? Zadrapane kolano? Złamany ząb?
– Mam nadzieję, że nie powybijasz sobie wszystkich zębów zachwycony faktem, że żyjesz – powiedziała Lucie. – Chyba nie ko… lubiłabym cię tak bardzo jak teraz, gdybyś stał się bezzębny.
O rety. Omal nie powiedziała „kochałabym”. Jesse przynajmniej sprawiał wrażenie tak zachwyconego swoimi nowymi obrażeniami, że niczego nie zauważył.
– Jakie to płytkie – powiedział Jesse, nawijając pasemko jej włosów na palec. – Ja lubiłbym cię, nawet gdybyś była łysa i pomarszczona jak wyschnięty żołądź.
Lucie ogarnęła potworna chęć, żeby zachichotać, ale zmusiła się do zrobienia groźnej miny.
– Doprawdy, co, u licha, robisz tu, rąbiąc drewno? Malcolm nie może sobie wyczarować opału? A właściwie to gdzie on się podziewa?
– Zszedł do wioski – odpowiedział Jesse. – Rzekomo po to, żeby uzupełnić zapasy. Myślę, że lubi spacery. W przeciwnym wypadku po prostu wyczarowałby jedzenie, jak sama powiedziałaś. Przez większość dni znika na całe popołudnia.
– Przez większość dni? – powtórzyła Lucie. – Powiedziałeś, że spałam kilka dni. Ile właściwie?
– To piąty dzień, odkąd tu jesteśmy. Malcolm posłużył się magią, żeby się zorientować, czy jesteś bezpieczna. Potrzebujesz tylko naturalnego odpoczynku. W ogromnych ilościach.
– Aha. – Lucie cofnęła się zaniepokojona. – Moja rodzina z pewnością będzie nas szukać, oni chcą wszystko wiedzieć i będą wściekli na mnie… i na Malcolma… musimy obmyślić jakiś plan…
Jesse znowu zmarszczył czoło.
– Nie znajdą nas łatwo. Ten dom został potężnie zabezpieczony przed czarem tropiącym i chyba przed wszelką inną magią.
Lucie już miała mu wyjaśnić, że zna swoich rodziców i wie, że nie pozwolą, by coś takiego jak nieprzeniknione zabezpieczenia magiczne uniemożliwiło im wywęszenie, gdzie podziewa się ich córka, ale zanim zdążyła się odezwać, zza węgła wyszedł Malcolm z laseczką w ręce. Jego buty chrzęściły na zamarzniętej ziemi. Miał na sobie biały podróżny płaszcz, w jakim Lucie widziała go ostatnim razem w Sanktuarium Instytutu. Był wtedy rozgniewany, przestraszony tym, co zrobiła. Teraz sprawiał wrażenie zmęczonego, wyglądał bardziej niechlujnie, niżby się spodziewała.
– Mówiłem ci, że nic jej nie będzie – powiedział do Jessego. Zerknął na opał. – Doskonała robota – dodał. – Z każdym dniem będziesz się czuł silniejszy, jeśli będziesz pracował tak dalej.
Zatem w rąbaniu przez Jessego drewna chodziło przede wszystkim o jego zdrowie. To miało sens. Chociaż jego ciało zostało magicznie zakonserwowane, z pewnością osłabło przez siedem lat śmierci. Oczywiście Belial opętywał jego ciało i posługiwał się nim jak marionetką, zmuszając je do przemierzania całych mil przez Londyn, żeby…
Lucie nie chciała jednak o tym myśleć. To była przeszłość, kiedy Jesse nie zamieszkiwał tak naprawdę swojego ciała. Teraz to wszystko się zmieniło.
Jesse przyjrzał się stosowi nieporąbanych polan za sobą.
– Myślę, że zostało mi nie więcej niż pół godziny pracy.
Malcolm skinął głową i odwrócił się do Lucie. Jego twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu, kiedy na nią spojrzał. Lucie ogarnął niepokój.
– Panno Herondale, czy możemy porozmawiać w domu? – zapytał.
***
– Dobrze więc, ten arkusz nasączyłem roztworem węglanu amonowego – mówił Christopher. – I kiedy potraktujemy go płomieniem za pomocą standardowego runu zapalającego… Thomasie, czy ty mnie słuchasz?
– Zamieniam się w słuch – odpowiedział Thomas. – I chłonę twoje słowa chciwym uchem.
Znajdowali się w piwnicy domu Fairchildów, w laboratorium Henry’ego. Christopher poprosił Thomasa o pomoc w nowym projekcie, a Thomas chętnie skorzystał z tej propozycji, bo potrzebował czegoś, co zajmie jego myśli.
Christopher poprawił okulary na nosie.
– Widzę, że nie jesteś przekonany do tego, że zastosowanie ognia jest potrzebne… – powiedział – …ale wiesz, bacznie obserwuję rozwój nauki Przyziemnych. Pracowali ostatnio nad sposobem przesyłania wiadomości na wielkie odległości, najpierw za pomocą metalowego drutu, a ostatnio za pomocą samego powietrza.
– A jak to się ma do podpalania czegokolwiek? – zapytał Thomas, w swoim mniemaniu niezwykle uprzejmie.
– Ujmując to prosto: Przyziemni posługiwali się ciepłem, opracowując większość najnowszych wynalazków takich jak elektryczność, czy telegraf, a my, Nocni Łowcy, nie możemy pozostać za nimi w tyle. A z pewnością za nimi nie nadążymy, jeśli ich urządzenia dadzą im możliwości, którym nie zdołamy dorównać. W tym wypadku są w stanie przesyłać wiadomość na odległość, a my… Cóż, my tego nie potrafimy. Jeśli jednak posłużę się runami… widzisz, przypalam brzeg pergaminu, składam kartkę, umieszczam tu run Łączności, a run Precyzji tu i tu…
Na górze rozległ się dzwonek do drzwi. Christopher udał, że go nie słyszy, i przez chwilę Thomas zastanawiał się, czy sam nie powinien iść otworzyć drzwi, ale po drugim i trzecim dzwonku Christopher westchnął, odłożył stelę i poszedł na górę.
Thomas usłyszał, jak drzwi na górze się otwierają. Nie zamierzał podsłuchiwać, ale żołądek mu się szarpnął jak ptak dający nura po rybę (żałował, że nie wpadł na lepsze porównanie, ale albo ktoś ma poetycki umysł jak James, albo go nie ma), kiedy z góry napłynął głos Christophera:
– Och, cześć, Alastairze, pewnie przyszedłeś zobaczyć się Charlesem. Myślę, że jest na górze w swoim gabinecie.
Odpowiedź Alastaira była zbyt cicha, żeby Thomas ją usłyszał. Christopher odchrząknął i powiedział:
– Ehm, na dole w laboratorium. Pracuję właśnie nad nowym ekscytującym projektem…
Alastair wszedł mu w słowo. Thomas zastanawiał się, czy Christopher wspomni, że Thomas też tu jest. Nie powiedział jednak, wyjaśnił tylko:
– Matthew nadal jest w Paryżu, na ile się orientujemy. Tak, jestem pewien, że Charles nie miałby nic przeciwko wizycie…
Ptak w żołądku Thomasa padł martwy. Thomas oparł łokcie na stole laboratoryjnym Christophera, starając się oddychać i jakoś to przetrwać. Wiedział, że nie powinien być zaskoczony. Alastair jasno dał mu do zrozumienia, że nic między nimi nie może zaistnieć. A głównym tego powodem była wrogość między Alastairem i przyjaciółmi Thomasa, Wesołymi Złodziejaszkami, którzy mieli bardzo dobry powód, żeby nie lubić Alastaira.
Thomas obudził się następnego ranka ze sprecyzowaną myślą: „Nadszedł czas, i to już dawno temu, żebym powiedział przyjaciołom o moich uczuciach do Alastaira. Może Alastair ma rację i nasze uczucie jest niemożliwe, ale z pewnością takie pozostanie, jeśli niczego nie spróbuję”.
Miał szczery zamiar to zrobić. Wstał z łóżka zdeterminowany.
Potem jednak dowiedział się, że Matthew i James nocą wyjechali z Londynu, więc odłożył plan na później. Właściwie to nie tylko Matthew i James wyjechali. Cordelia i Matthew, jak się okazało, wyjechali razem do Paryża, a James pojechał z Willem szukać Lucie, która najwyraźniej postanowiła odwiedzić Malcolma Fade’a w jego chacie w Kornwalii. Christopher przyjął te wyjaśnienia bez żadnego pytania; Thomas przeciwnie i wiedział, że Anna też ma wątpliwości, ale zdecydowanie nie zamierzała z nim o tym rozmawiać. „Można plotkować na temat znajomych, ale nie na temat przyjaciół” – to było wszystko, co powiedziała. Była blada i wyglądała na zmęczoną, chociaż wróciła do zwyczaju spędzania każdej nocy z inną dziewczyną. Thomasowi właściwie brakowało Ariadne i podejrzewał, że Annie też jej brakuje, ale kiedy raz poruszył ten temat, Anna prawie rzuciła w niego filiżanką.
Całkiem serio rozważał w ciągu ostatnich kilku dni, czy nie powiedzieć Christopherowi o swoich uczuciach, ale chociaż Christopher zareagowałby życzliwie, to czułby się niezręcznie, wiedząc coś, o czym Matthew i James nie mają pojęcia. W dodatku to właśnie James i Matthew naprawdę nie lubili, wręcz nienawidzili, Alastaira.
I pozostała jeszcze kwestia Charlesa. Charles był pierwszą wielką miłością Alastaira, chociaż ta miłość zakończyła się fatalnie. Charles został raniony podczas potyczki z Belialem i teraz dochodził do siebie, a Alastair najwyraźniej uznał, że powinien go wspierać i troszczyć się o niego. Chociaż Thomas rozumiał to z czysto etycznego punktu widzenia, to dręczyła go myśl, że Alastair ociera pot z rozgorączkowanego czoła Charlesa i karmi go winogronami. Aż zbyt łatwo potrafił sobie wyobrazić, jak Charles kładzie dłoń na policzku Alastaira i mruczy coś w podzięce, wpatrując się w cudowne ciemne oczy okolone długimi, gęstymi rzęsami…
Christopher wrócił do laboratorium i Thomas omal nie wyskoczył z krzesła. Christopher na szczęście żył w błogiej nieświadomości wrzawy w głowie Thomasa i natychmiast wrócił do pracy przy stole.
– W porządku – powiedział, odwracając się do Thomasa ze stelą w ręce. – Wobec tego spróbujmy, dobrze?
– Wysłać wiadomość? – zapytał Thomas.
On i Christopher „wysłali” do tej pory już dziesiątki wiadomości i chociaż część z nich rozpłynęła się w powietrzu, a część śmignęła kominem, to żadna nie trafiła do swojego miejsca przeznaczenia.
– W rzeczy samej – potwierdził Kit, podając mu kartkę i ołówek. – Potrzebuję, żebyś napisał wiadomość, a ja sprawdzę ten odczynnik. To może być dowolna bzdura.
Thomas usiadł przy stole laboratoryjnym i zagapił się na pustą stronę. Po długiej chwili napisał:
_Drogi Alastairze!_
_Dlaczego jesteś taki głupi i frustrujący i dlaczego ciągle o Tobie myślę? Dlaczego muszę myśleć o Tobie, kiedy wstaję rano i kiedy kładę się wieczorem, i kiedy myję zęby, i kiedy teraz tu siedzę? Dlaczego pocałowałeś mnie w Sanktuarium, skoro nie chcesz ze mną być? To dlatego nikomu o tym nie powiesz? To bardzo denerwujące._
_Thomas_
– Gotowy? – spytał Christopher.
Thomas podniósł gwałtownie wzrok i szybko złożył kartkę na czworo, żeby ukryć jej zawartość. Ze ściśniętym sercem podał list Christopherowi. Żałował, że nie może pokazać tych słów komuś, ale wiedział, że to wykluczone. Mimo to pomyślał sobie, że lepiej się poczuł, kiedy je napisał. Christopher zapalił zapałkę i przytknął ją do brzegu kartki. Lepiej się poczuł, nawet jeśli ten list, podobnie jak związek Thomasa z Alastairem, donikąd nie zmierzał.
***
Biorąc pod uwagę potworne opowieści matki, Grace Blackthorn spodziewała się, że Ciche Miasto będzie przypominać lochy, gdzie zostanie przykuta do ściany i zapewne poddana torturom. Zanim dotarła do wejścia do Cichego Miasta na cmentarzu w Highgate, zaczęła się zastanawiać, jakie to uczucie zostać poddaną próbie Miecza Anioła. Jak to jest stać w Komnacie Mówiących Gwiazd i poddać się osądowi Cichych Braci. Jakie to będzie uczucie, gdy zostanie zmuszona do powiedzenia prawdy po tak wielu latach kłamania? Czy poczuje ulgę? Czy też będzie to potworna męka?
Uznała, że to nie ma znaczenia. Zasługiwała na cierpienie.
Nie została jednak zakuta w żelazo ani nic podobnego. Dwóch Cichych Braci odprowadziło ją z domu Jamesa przy Curzon Street do Cichego Miasta. Kiedy tylko znalazła się na miejscu (i rzeczywiście było to mroczne, złowrogie miejsce wypełnione cieniami), brat Zachariasz – o którym wiedziała, że jest kuzynem Cordelii i kiedyś był Jamesem Carstairsem – wyszedł im naprzeciw, jakby miał się nią zająć.
_Musisz być wyczerpana_. – Jego głos w jej umyśle był cichy, wręcz życzliwy. – _Zaprowadzę cię do twojej komnaty. Wystarczy, jeśli jutro porozmawiamy o tym, co się wydarzyło_.
Oniemiała. Brat Zachariasz był postacią, do której jej matka nawiązywała więcej niż raz, podając go jako przykład zepsucia, jakie Herondale’owie szerzyli wśród Nefilim. „Nawet nie ma zaszytych oczu”, warczała, nie patrząc na Grace. „Specjalne względy dla tych, których Lightwoodowie albo Herondale’owie faworyzują. To wręcz nieprzyzwoite”.
Jednakże brat Zachariasz zwracał się do niej z łagodną życzliwością. Poprowadził ją przez zimne, kamienne Miasto do małej celi. Wyobrażała sobie, że trafi do swego rodzaju sali tortur, gdzie będzie spała na zimnym kamieniu, może nawet zakuta w łańcuchy. W rzeczywistości, chociaż pomieszczenie w żadnym razie nie było komfortowe – kamienna cela bez okna, niezapewniająca prywatności, ponieważ wielkie drzwi do niej zrobiono z gęsto osadzonych adamasowych prętów – to w porównaniu z domem Blackthornów wydawała się wręcz przytulna. Znalazła tam względnie wygodne łóżko z kutego żelaza, podniszczone dębowe biurko, drewnianą półkę z książkami (żadna z książek jej nie zainteresowała, ale zawsze to coś). Runiczne kamienie rozmieszczono gdzie popadło, jakby po namyśle. Grace przypomniała sobie, że Cisi Bracia nie potrzebują światła, żeby widzieć.
Najbardziej upiorną rzeczą w tym miejscu był fakt, że nie dało się powiedzieć, czy trwa dzień, czy noc. Zachariasz przyniósł jej zegar kominkowy, co trochę pomagało, ale nie była do końca przekonana, że nadal orientuje się, czy dwunasta godzina na zegarze oznacza środek dnia, czy północ. Uznała jednak, że to nie ma znaczenia. Czas w tym miejscu to ciągnął się, to skracał jak ściśnięta sprężyna, gdy czekała na te chwile, kiedy Cisi Bracia będą chcieli z nią porozmawiać.
A gdy już z nią rozmawiali, było źle. Nie mogła udawać, że jest inaczej. Nie robili jej krzywdy, nie dręczyli jej ani nawet nie posłużyli się Mieczem Anioła. Zadawali tylko pytania, spokojnie i nieustępliwie. Jednakże to nie pytania były najgorsze, lecz mówienie prawdy.
Grace zaczęła zdawać sobie sprawę, że potrafi rozmawiać z innymi tylko na dwa sposoby. Jeden wymagał noszenia maski, kłamania i grania, tak jak wtedy, gdy odgrywała posłuszeństwo przed matką i miłość przed Jamesem. Drugi to była szczerość, na jaką pozwalała sobie tylko w kontaktach z Jessem. Tyle że nawet przed nim ukrywała różne rzeczy, których się wstydziła. Nietajenie niczego, jak się przekonała, było bolesne.
Cierpiała, gdy stanęła przed Braćmi i przyznała się do wszystkiego, co zrobiła. Tak, zmusiłam Jamesa Herondale’a, by uwierzył, że jest we mnie zakochany. Tak, posłużyłam się mocami od demona, żeby zwieść Charlesa Fairchilda. Tak, spiskowałam z matką, żeby zniszczyć Herondale’ów i Carstairsów, Lightwoodów i Fairchildów. Wierzyłam jej, kiedy mówiła, że to nasi wrogowie.
Te sesje ją wyczerpywały. Nocą, gdy siedziała samotnie w celi, widziała twarz Jamesa, kiedy ostatni raz na nią patrzył. Słyszała nienawiść w jego głosie. „Wyrzuciłbym cię na ulicę, ale ta twoja moc jest jak naładowana broń w ręku egoistycznego dziecka. Nie można pozwolić, żebyś dłużej się nią posługiwała”.
Jeśli Cisi Bracia zamierzali odebrać jej tę moc – a nie miałaby nic przeciwko temu – to na razie tego nie okazali. Czuła, że ją badają, badają jej zdolność w sposób, jakiego nie pojmowała.
Pocieszała ją tylko myśl o Jessem. Jessem, którego Lucie z pewnością wskrzesiła z pomocą Malcolma. Teraz powinni już być w Kornwalii. Czy Jessemu nic nie będzie? Czy powrót z krainy cieni, którą zamieszkiwał od tak dawna, będzie dla niego okropnym wstrząsem? Żałowała, że nie ma jej przy nim, że nie może trzymać go za rękę, tak jak on trzymał ją, pomagając jej znieść wiele potwornych rzeczy.
Wiedziała, rzecz jasna, że całkiem prawdopodobne jest, iż nie zdołali wskrzesić Jessego. Nekromancja była wręcz niemożliwa. Jednak jego śmierć była potwornie niesprawiedliwa, to była straszliwa zbrodnia oparta na jadowitym kłamstwie. Z pewnością, jeśli ktoś zasługiwał na drugą szansę, to właśnie on.
I kochał Grace jak siostrę, kochał i troszczył się o nią jak nikt inny – być może jak nikt inny nigdy nie będzie jej kochał. Może Nefilim skażą ją na śmierć z powodu jej mocy. Może będzie gniła w Cichym Mieście przez resztę życia. A jeśli nie, to życie z Jessem było jedyną przyszłością, jaką wyobrażała sobie dla siebie.
Był jeszcze Christopher Lightwood, rzecz jasna. Oczywiście nie kochał jej; prawie jej nie znał. Sprawiał jednak wrażenie szczerze zainteresowanego nią samą, jej myślami, jej zdaniem, jej uczuciami. W innej sytuacji mógłby zostać jej przyjacielem. Nigdy nie miała przyjaciela. Tylko Jamesa, który teraz z pewnością jej nienawidził, wiedząc, co mu zrobiła, i Lucie, która wkrótce też ją znienawidzi z tego samego powodu. I tak naprawdę to oszukiwała samą siebie, myśląc, że Christopher mógłby czuć coś innego. Był przyjacielem Jamesa i kochał go. Jako jego lojalny przyjaciel będzie nią pogardzał… i nie mogła mieć o to do niego pretensji.
Rozległ się charakterystyczny zgrzyt otwierających się drzwi. Usiadła pośpiesznie na wąskim materacu, wygładziła włosy. Oczywiście Cichych Braci nie obchodził jej wygląd, ale taka była siła nawyku.
Ciemna postać przyjrzała jej się z progu.
_Grace…_ – powiedział Zachariasz – …_obawiam się, że ostatnia seria pytań była dla ciebie zbyt trudna._
Rzeczywiście było jej ciężko. Prawie zemdlała, opisując noc, kiedy matka zabrała ją do ciemnego lasu, i wspominając dźwięk głosu Beliala w cieniach. Jednak Grace nie podobało się to, że ktokolwiek mógł orientować się w jej odczuciach.
– Jak długo jeszcze to potrwa? – zapytała. – Zanim zostanie ogłoszony wyrok?
_Tak bardzo pragniesz kary?_
– Nie, chcę tylko, żeby skończyły się przesłuchania. Jestem gotowa przyjąć karę. Zasługuję na nią.
_Tak, postąpiłaś źle. Ale ile miałaś lat, kiedy matka zabrała cię do lasu Brocelind, żebyś otrzymała tam swoją moc? Jedenaście? Dwanaście?_
– To nie ma znaczenia.
_Ma_ – odparł Zachariasz. – _Uważam, że Clave cię zawiodło. Jesteś Nocną Łowczynią, Grace, urodziłaś się w rodzinie Nocnych Łowców, a porzucono cię w straszliwych okolicznościach. To niesprawiedliwe, że Clave zostawiło cię tam na tak długo, nie interweniując, nawet nie badając sytuacji._
Grace nie mogła znieść jego litości. Odbierała ją jak igiełki wbijające się w skórę.
– Nie powinieneś okazywać mi życzliwości ani próbować mnie zrozumieć – warknęła. – Posłużyłam się demoniczną mocą, żeby zaczarować Jamesa, sprawiłam, że uwierzył, że mnie kocha. Przysporzyłam mu wielkiego bólu.
Zachariasz przyglądał jej się bez słowa. Jego twarz była upiornie nieruchoma. Grace chciała go uderzyć.
– Nie uważasz, że zasługuję na karę? Czy nie należy wyrównać rachunku krzywd? Czy nie trzeba przywrócić równowagi? Oko za oko?
_Tak myśli o świecie twoja matka, nie ja._
– Ale pozostali Cisi Bracia. Enklawa. Wszyscy w Londynie… będą chcieli zobaczyć, jak zostałam ukarana.
_O niczym nie wiedzą_ – powiedział brat Zachariasz. Po raz pierwszy Grace spostrzegła u niego coś w rodzaju wahania. – _Tylko my i James wiemy o tym, co zrobiłaś na żądanie matki._
– Ale… dlaczego? – To nie miało sensu. Z pewnością James powie przyjaciołom i wkrótce wszyscy będą wiedzieć. – Dlaczego mielibyście mnie chronić?
_Chcemy przesłuchać twoją matkę. To będzie łatwiejsze, jeśli uzna, że nadal stoisz po jej stronie, a my nie wiemy nic o twoich mocach._
Grace odchyliła się na oparcie łóżka.
– Chcecie uzyskać wyjaśnienia od mojej matki, ponieważ mnie uważacie za marionetkę, a ją za lalkarza, który pociąga za sznurki. Jednak prawdziwym lalkarzem jest Belial. Ona jest mu posłuszna. Kiedy działa, robi to na jego życzenie. To jego należy się bać.
Zapadła cisza. A potem łagodny głos rozległ się w jej głowie:
_Boisz się, Grace?_
– Nie o siebie – odpowiedziała. – Ja już straciłam wszystko, co mogłam. Ale o innych, owszem. Bardzo się boję.
***
Lucie poszła za Malcolmem do domu i poczekała, aż czarownik zdejmie podróżny płaszcz i odstawi laskę przy wejściu. Zaprowadził dziewczynę do wysokiego salonu, który minęła wcześniej, i pstryknięciem palców zapalił na kominku huczący ogień. Do Lucie dotarło, że Malcolm nie tylko mógł zdobyć drewno na opał bez pomocy Jessego, ale mógł wręcz rozpalić ogień w ogóle bez drewna.
Oczywiście nie miała nic przeciwko patrzeniu, jak Jesse rąbie drewno. A jemu najwyraźniej sprawiało to przyjemność, zatem oboje na tym korzystali.
Malcolm wskazał wyściełaną kanapę. Lucie uznała, że zapadnie się w niej tak głęboko, że już nie zdoła wstać, więc tylko przysiadła na podłokietniku.
Pokój był dość przytulny; nie tego spodziewałaby się po Malcolmie. Meble z żółtodrzewa, podniszczone na tyle, żeby zyskały delikatną patynę, obite tkaniną gobelinową i aksamitem – nie próbowano ich dobrać do kompletu, ale wszystkie wyglądały na wygodne. Dywan haftowany w ananasy przykrywał podłogę, na ścianach wisiały różne portrety ludzi, których Lucie nie rozpoznawała.
Malcolm nadal stał i Lucie spodziewała się, że zrobi jej teraz wykład na temat Jessego albo zacznie wypytywać, co z nim zrobiła. Zamiast tego powiedział:
– Pewnie zauważyłaś, że chociaż to nie ja byłem nieprzytomny przez kilka dni po tym, jak niewprawnie parałem się magią, to prezentuję się fatalnie.
– Nie zauważyłam – skłamała Lucie. – Wyglądasz… całkiem wytwornie.
Malcolm machnął ręką.
– Nie domagam się komplementów. Zamierzałem wyjaśnić, że w ostatnich dniach, kiedy ty odsypiałaś skutki magii, jaką się posłużyłaś, ja korzystałem z tego, że wróciłem do Kornwalii, żeby podjąć badanie sprawy Annabel Blackthorn.
Lucie zacisnął się żołądek. Annabel Blackthorn była kobietą, którą Malcolm kochał sto lat temu. Myślał, że odeszła od niego, by zostać Żelazną Siostrą, a tak naprawdę jej rodzina wolała ją zamordować niż pozwolić, żeby związała się z czarownikiem. Lucie wzdrygnęła się, przypominając sobie wyraz twarzy Malcolma, kiedy Grace wyjawiła mu prawdę na temat losów Annabel.
Czarownicy nie starzeją się, a jednak Malcolm sprawiał wrażenie starszego niż jeszcze nie tak dawno temu. Głębokie linie żłobiły mu twarz przy ustach, oczy miał bardziej wyłupiaste.
– Wiem, że uzgodniliśmy, że wezwiesz jej ducha – powiedział. – Że pozwolisz mi porozmawiać z nią ponownie.
Lucie wydawało się to dziwne, że czarownicy sami nie potrafią wezwać zmarłych, którzy już nie nawiedzają tego świata, ale przeszli do miejsca wiecznego spoczynku. Ta potworna moc w jej krwi pozwalała jej dokonać czegoś, czego nie potrafił nawet Magnus Bane czy Malcolm Fade. Dała jednak słowo Malcolmowi. Głód w jego oczach sprawił, że zadrżała.
– Nie wiedziałem, co się stanie, kiedy wskrzesisz Jessego – mówił dalej. – To, że powrócił taki jak dawniej, żywy, oddychający, w doskonałym zdrowiu, całkowicie świadomy… to bardziej cud niż magia. – Zaczerpnął z drżeniem tchu. – Śmierć Annabel była nie mniej niesprawiedliwa, nie mniej potworna od tego, co przydarzyło się Jessemu. Annabel zasługuje na ponowne życie, tak samo jak Jesse. Jestem tego pewien.
Lucie nie przypominała mu tego szczegółu, że w przeciwieństwie do ciała Annabel ciało Jessego zostało zakonserwowane przez Beliala w dziwnym stanie pół życia. Zamiast tego odparła z niepokojem:
– Dałam ci słowo, że wezwę jej ducha. Pozwolę ci skontaktować się z nią. Ale nic więcej. Nie można jej… przywrócić do życia. Przecież sam wiesz.
Malcolm sprawiał wrażenie, jakby tego nie słyszał. Usiadł na najbliższym krześle.
– Jeśli cuda rzeczywiście są możliwe… – powiedział – …chociaż nigdy w nie nie wierzyłem… wiem, że istnieją demony i anioły, ale pokładałem wiarę jedynie w nauce i magii…
Urwał, ale za późno dla Lucie, którą już ogarnął niepokój i wibrował w niej jak szarpnięta struna.
– Nie każdy duch pragnie powrotu – szepnęła. – Niektórzy zmarli znaleźli spokój.
– Annabel nie znalazła spokoju – Fioletowe oczy Malcolma wyglądały jak sińce w bladej twarzy. – Nie, dopóki jest beze mnie.
– Panie Fade… – Lucie zadrżał głos.
Po raz pierwszy Malcolm dostrzegł jej niepokój. Usiadł prosto, zmuszając się do uśmiechu.
– Lucie. Rozumiem, że ledwie przeżyłaś wskrzeszenie Jessego i że jesteś znacząco osłabiona. Nikomu nie wyjdzie na dobre, jeśli po wezwaniu Annabel znowu stracisz przytomność. Musimy poczekać, aż odzyskasz siły. – Spojrzał na ogień, jakby wyczytywał coś z tańczących płomieni. – Czekałem sto lat. Czas płynie inaczej dla mnie niż dla śmiertelników, zwłaszcza tak młodych jak ty. Poczekam kolejne sto, jeśli będzie trzeba.
– Cóż, wątpię, żebym potrzebowała aż tak dużo czasu – odparła Lucie, siląc się na beztroski ton.
– Poczekam – powiedział Malcolm bardziej do siebie niż do niej. – Poczekam tak długo, jak to konieczne.