Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 - ebook
Łańcuch z żelaza. Cykl Ostatnie godziny. Księga 2 - ebook
Sekrety niszczą nawet najprawdziwszą miłość
Cordelia Carstairs ma pozornie wszystko, czego chciała. Jest zaręczona z Jamesem Herondale’em, chłopcem, którego kochała od dziecka. Wiedzie nowe życie w Londynie z najlepszą przyjaciółką, Lucie Herondale. I dzierży legendarny miecz, Cortanę. Prawda jest jednak taka, że James kocha tajemniczą Grace Blackthorn, a Cortana parzy Cordelię w rękę za każdym razem, gdy ta jej dotknie.
Co gorsza, seryjny morderca atakuje Nocnych Łowców. Cordelia, James i Lucie podążają jego tropem ulicami miasta, a jednocześnie każde z nich ukrywa szokujący sekret. W dodatku James obawia się, że on sam jest poszukiwanym mordercą.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-75-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Londyn
East End
To było dziwne i nowe odczucie – znowu mieć ludzkie ciało. Czuć wiatr we włosach i chłodne płatki śniegu na twarzy, idąc po bruku. Poruszać rękami i odmierzać kroki, które miały nową długość.
Dopiero co nadszedł świt i ulice były w większości opustoszałe. Od czasu do czasu dostrzegał straganiarza pchającego wózek ośnieżoną ulicą albo sprzątaczkę w fartuchu i szalu, śpieszącą, by zacząć kolejny znojny dzień.
Kiedy ominął zaspę, potknął się i zmarszczył czoło. Jego ciało było słabe. Desperacko potrzebował siły. Dłużej nie da sobie bez niej rady.
Cień przemknął przed nim. Stary mężczyzna w robotniczym kombinezonie, z czapką naciągniętą mocno na uszy, który niepostrzeżenie skręcił do zaułka w bok od głównej ulicy. Gdy obserwował starego, ten usadowił się na skrzynce, oparł się o ceglany mur, sięgnął do wewnętrznej kieszeni poprzecieranej kurtki, wyjął butelkę dżinu i ją otworzył.
Morderca wszedł bezgłośnie do zaułka. Ściany wznosiły się po obu stronach, odcinając słabe słoneczne światło.
Robotnik podniósł wzrok i spojrzał na niego przekrwionymi oczami.
– Czego?
Nóż z adamasu rozbłysnął w słabym świetle. Wbijał się w pierś starego raz za razem. Wezbrała krew, trysnęła rzadziutka mgiełka drobniutkich czerwonych cząsteczek, która zabarwiła śnieg szkarłatem.
Morderca przysiadł na piętach, nabrał powietrza. Energia śmierci, jedyna użyteczna rzecz, jaką ta śmiertelna istota miała do zaoferowania, popłynęła do niego przez nóż. Wstał i uśmiechnął się, patrząc na mlecznobiałe niebo. Już czuł się lepiej. Już był silniejszy.
Wkrótce będzie dość silny, żeby zająć się swoimi prawdziwymi wrogami. Kiedy się odwrócił, żeby wyjść z zaułka, wyszeptał ich imiona.
James Herondale.
Cordelia Carstairs.2
2
Wszystko, co krąży
„A jeśli kiedyś, ocknąwszy się na stopniach jakiegoś pałacu, na zielonej trawie skarpy, w ponurej samotni waszego pokoju poczujecie, że upojenie osłabło lub przeszło, spytajcie wiatru, fali, gwiazdy, ptaka, zegara, wszystkiego co pędzi, wszystkiego co wzdycha, wszystkiego co krąży, wszystkiego co śpiewa, wszystkiego co mówi, spytajcie, która godzina; a wiatr, fala, gwiazda, ptak, zegar odpowiedzą: »Jest godzina pijaństwa! Żeby nie być znękanymi niewolnikami Czasu, upijajcie się; upijajcie się bez przerwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania«”².
Charles Baudelaire, _XXXIII. Upijajcie się_
– Za tobą! – krzyknął ostrzegawczo Christopher.
James pośpiesznie uskoczył w bok. Dwa uczepione siebie wilkołaki przeleciały obok nich, walcząc ze sobą po pijanemu, i z hukiem grzmotnęły o podłogę. Thomas uniósł kieliszek nad głowę, żeby uchronić zawartość przed rozpychającym się tłumem.
James nie był pewien, czy Diabelska Tawerna to odpowiednie miejsce na wieczór kawalerski, zwłaszcza że i tak bywał tu kilka razy w tygodniu, ale Matthew uparł się, sugerując, że zaaranżował coś specjalnego.
James rozejrzał się po chaosie i westchnął w duchu.
– Wyobrażałem sobie nieco spokojniejszy wieczór.
Sytuacja nie wyglądała aż tak hałaśliwie, kiedy przyjechali. W Diabelskiej Tawernie jak zwykle zaczął się żywy, przyjazny wieczór, a James z radością przemknąłby na górę do ich prywatnych pokojów, jak robił to wcześniej wiele razy, żeby zwyczajnie zrelaksować się w towarzystwie najbliższych przyjaciół.
Matthew jednakże natychmiast wszedł na krzesło, ściągając uwagę wszystkich stukaniem stelą o metalowy żyrandol, po czym wykrzyknął:
– Przyjaciele! Tego wieczoru mój _parabatai_, James Jeremiah Jehoshaphat Herondale świętuje swój ostatni wieczór wolności!
W całej gospodzie poniosły się wiwaty i okrzyki.
James pomachał ręką w ramach podziękowania, żeby zbyć wszystkich życzliwych, ale najwyraźniej to nie był jeszcze koniec. Podziemni wszelkiej maści zeszli się, żeby uścisnąć mu dłoń i poklepać go po plecach, życząc szczęścia. Ku swojemu zdumieniu James zdał sobie sprawę, że zna wielu z obecnych, co więcej wielu nich zna od dzieciństwa – na ich oczach dorastał.
Była tam Nisha „najstarsza wampirzyca z najstarszej części starego miasta”, jak lubiła o sobie mawiać. Byli Sid i Sid, dwa wilkołaki, które sprzeczały się, który z nich powinien być Sidem, a który w związku z tym musi być Sidneyem. Pojawiła się dziwna grupka goblinów, które zawsze gawędziły tylko ze sobą, nigdy nie odzywały się do nikogo innego, ale od czasu do czasu posyłały darmowego drinka różnym klientom, na oko zupełnie przypadkowo wybranym. Otoczyły Jamesa i zażądały, żeby dopił swoją whisky, bo wtedy będzie mógł wypić tę, którą one mu postawią.
James był szczerze wzruszony tym zalewem serdeczności, ale to tylko sprawiło, że jeszcze gorzej poczuł się na myśl o prawdziwej naturze swojego małżeństwa. Za rok będzie po wszystkim, pomyślał. Gdybyście o tym wiedzieli, nie świętowalibyście ze mną.
Matthew zniknął na górze po swojej przemowie i zostawił ich otoczonych przez hałaśliwych hulaków, którzy coraz bardziej się upijali na cześć Jamesa, aż w końcu doszło do rzeczy nieuniknionej, kiedy jeden Sid przyłożył drugiemu Sidowi i nad tłumem poniósł się ryk, wyrażający zarówno aprobatę, jak i kpinę.
Thomas wykorzystał swoją potężną sylwetkę i silne mięśnie, żeby pomóc ich trójce przenieść się do mniej zatłoczonego kąta.
– Zdrowie, Thomasie – powiedział Christopher. Ciemne włosy miał zmierzwione, okulary przesunięte na głowę. – Zaraz powinna zacząć się specjalna część rozrywkowa zorganizowana przez Matthew… – Zerknął z nadzieją na schody. – Dosłownie za chwileczkę.
– Kiedy Matthew coś zaplanuje, to zwykle jest to albo potwornie rozkoszne, albo rozkosznie potworne – powiedział James. – Ktoś z was chce się założyć, która ewentualność przypadnie nam w udziale?
Christopher uśmiechnął się leciutko.
– Według Matthew to będzie rzecz niedoścignienie piękna.
– Co może oznaczać wszystko – uznał James, patrząc, jak barmanka Polly maszeruje ku przepychance, żeby rozdzielić Sidów, a kelpie zwany Pickles przyjmuje zakłady, który z nich wygra.
Thomas opuścił ręce, które krzyżował na piersi, i powiedział:
– To syrena.
– Co takiego? – zapytał James.
– Syrena – powtórzył Thomas. – Która zaprezentuje jakiś… zmysłowy syreni… występ.
– To jakaś jego przyjaciółka z _demi-monde_, rozumiesz – wtrącił Christopher, który najwyraźniej był zadowolony z siebie, bo znał słówko _demi-monde_. Trzeba przyznać, że często spotkania Matthew z poetami i kurtyzanami w niczym nie przypominały tynktur i próbówek Christophera ani rozleglej biblioteki Thomasa i jego rygorystycznych treningów.
– Co ona zamierza zrobić? – zachodził w głowę James. – I… gdzie zamierza to zrobić?
– W dużym zbiorniku z wodą, należy mieć nadzieję – odparł Christopher.
– A jeśli idzie o to, co zamierza, to na pewno coś w stylu cyganerii, z użyciem dzwonków, kastanietów i woali – wtrącił się Thomas. – Jak podejrzewam.
Christopher się zaniepokoił.
– Woale się nie zamoczą?
– To będzie coś, czego nigdy nie zapomnimy – mówił Thomas. – Tak twierdzi Matthew. Piękno niedoścignione i tak dalej.
James złapał się na tym, że bez zastanowienia sięga do srebrnej bransoletki na ręce, przesuwa z roztargnieniem palcami po jej powierzchni. Po tak długim czasie prawie nie zauważał jej obecności. Grace Blackthorn powierzyła mu ją, kiedy miał raptem czternaście lat. James jednak usilnie starał się nie myśleć o Grace, gdy zbliżał się jego ślub.
Tylko rok, pomyślał. Jeszcze przez jeden rok nie wolno mu myśleć o Grace. To sobie obiecali. I obiecał też Cordelii, że nie będzie widywał się z Grace samotnie ani za jej plecami – gdyby ktoś się dowiedział, przeżyłaby upokorzenie. Świat musi uwierzyć, że ich małżeństwo jest prawdziwe.
Myśl, że ma ożenić się z Cordelią, wciąż nosząc bransoletkę, wywoływała u niego zakłopotanie. Napominał się w myślach, żeby ją zdjąć, gdy już wróci do domu. To może być policzkiem dla Grace, ale gdyby nosił ją dalej, obraziłby Cordelię. Postanowił sobie, kiedy podjął decyzję o ślubie, że nie złamie przysięgi małżeńskiej ani słowem, ani uczynkiem. Może nie jest w stanie kontrolować swojego serca i myśli, ale może zdjąć bransoletkę. Przynajmniej tyle był w stanie zrobić.
Na drugim końcu sali Polly kierowała małą grupką skrzatów. Ustawiali scenę, na której rzeczywiście znalazł się wielki zbiornik z wodą. Dwa skrzaty przeniosły kandelabry do oświetlenia sceny, a pozostałe rozbiegły się, sprzątając podłogę, żeby przygotować miejsce dla publiczności.
Schody zatrzeszczały. Zbiegał po nich Matthew, jego jasne włosy przybrały w gospodzie kolor światła świec. Zdjął surdut i był w samej koszuli i kamizelce w zielono-niebieskie prążki. Przeskoczył nad poręczą schodów i wylądował na scenie. Stanął za zbiornikiem i uniósł ręce, żeby uciszyć zgromadzonych.
Jednakże harmider nie ucichł, dopóki pierwszy Sid nie uniósł potężnych pięści nad głowę i nie wrzasnął:
– Ej! Cicho, bo porozbijam wam te parchate łby!
– Właśnie! – przytaknął mu drugi Sid; najwyraźniej panowie się pogodzili.
Tłum pomrukiwał, a siedzący nieopodal wilkołak powiedział:
– Parchate! Też coś!
W końcu jednak publika ucichła.
– Chwileczkę – szepnął James. – Jak syrena ma zejść po schodach?
Przez chwilę milczeli, a Christopher, który zdjął okulary, by je wyczyścić, zapytał:
– A jak syrena weszła po nich na górę?
Thomas wzruszył ramionami.
– Dobry wieczór, przyjaciele! – zawołał Matthew i odpowiedziały mu skąpe uprzejme oklaski. – Dzisiaj wieczór zaprezentujemy wam coś naprawdę nadzwyczajnego na cześć starego przyjaciela Diabelskiej Tawerny. Byliście na tyle uprzejmi, że tolerujecie obecność Wesołych Złodziejaszków już od kilku lat…
– My po prostu myśleliśmy, że wy, jak to Nocni Łowcy, napadliście tu na nas, tylko załatwiacie to wyjątkowo nieśpiesznie – odparła z kpiącym uśmieszkiem Polly.
– Jutro jeden z nas, pierwszy z nas, pomaszeruje ku swojemu przeznaczeniu i dołączy do szeregów nieszczęsnych żonatych łajdaków – kontynuował Matthew. – Ale dzisiejszego wieczoru pożegnamy go w wielkim stylu!
Gwizdy i wiwaty towarzyszyły wykrzykiwanym żartom i waleniu pięściami w stoły. Siedzący na przedzie satyr i przysadziste rogate stworzenie wstali i zaczęli odgrywać lubieżne uściski, dopóki ktoś nie rzucił w nich kiełbasą. Jeden z goblinów przy pianinie zagrał wesołą melodyjkę. Muzyka wypełniła salę, a Matthew uniósł magiczne światełko. Blask oświetlił postać schodzącą po schodach.
James zastanawiał się przez chwilę, czy to pierwszy przypadek, gdy ktoś posłużył się magicznym światłem z runicznego kamienia, żeby oświetlić scenę. Nagle zdał sobie sprawę, co widzi, i wszelkie myśli uciekły mu z głowy. Christopherowi wyrwał się cichy pisk, a Thomas wytrzeszczył oczy.
Syrena miała ludzkie nogi. Były długie i całkiem kształtne, musiał przyznać James, spowite w luźne, przeświecające spódnice utkane z egzotycznych wodorostów.
Niestety od pasa w górę wyglądała jak ryba o wytrzeszczonych ślepiach i rozwartym pyszczku. Jej łuski lśniły metalicznie i srebrzyście, odbijając światło w sposób, który niemalże – ale niestety nie do końca – odwracał uwagę od jej wielgachnych jak talerze nieruchomych żółtych ślepi.
Publika oszalała, wiwatując i pogwizdując dwa razy głośniej niż dotychczas. Jeden z wilkołaków zawył „Claribella!” żałosnym, tęsknym głosem.
– Pozwolę sobie zaprezentować Syrenę Claribellę! – powiedział Matthew z szerokim uśmiechem.
Tłum gwizdał i walił z aprobatą pięściami w stoły. James, Christopher i Thomas nie mogli wykrztusić słowa.
– Syrena na odwrót – powiedział w końcu James, gdy odzyskał zdolność mówienia. Chociaż może nie odzyskał jej do końca.
– Matthew wynajął odwróconą syrenę – przytaknął mu Thomas. – Ale dlaczego?
– Ciekawe, co to za ryba – zastanawiał się Christopher. – Czy syreny to konkretny gatunek ryb? Rekiny, śledzie albo coś takiego?
– Jadłem dzisiaj śledzie na śniadanie – przyznał ze smutkiem Thomas.
Syrena na odwrót zaczęła kołysać biodrami na boki z wprawą zawodowej tancerki kabaretowej. Poruszała ustami w rytm muzyki. Machała małymi płetewkami z boków ciała.
Trzeba przyznać Matthew, że reszta bywalców Diabelskiej Tawerny była najszczerszymi wielbicielami Claribelli i zachwycała się jej występem. Kiedy syrena skończyła taniec i wycofała się za zbiornik, uczyniła to przede wszystkim po to, żeby schować się przed najbardziej żarliwymi wielbicielami.
– Rzeczywiście ma styl – przyznał Christopher. Spojrzał z nadzieją na Jamesa. – Prawda?
– Trzeba było pójść na sanki u Pouncebych – odparł James.
– Co powiesz na cichy wieczór na górze? – zaproponował ze współczuciem Thomas. – Wywalczę nam ścieżkę przez tłum.
Kiedy szli za Thomasem przez ciżbę Podziemnych, Matthew, który sprzedawał bilety na prywatne sesje z Claribellą, spostrzegł ich i zeskoczył ze sceny.
– Szukasz pięknej pociechy w postaci odosobnienia? – zapytał, biorąc Jamesa pod ramię. Pachniał tak jak zawsze: wodą kolońską i brandy z odrobiną dymu i nutką trocin.
– Idę na górę z waszą trójką – odparł James. – Nie nazwałbym tego „odosobnieniem”.
– W takim razie „spokoju” – poprawił się Matthew. – „O, spokoju wybranko czysta, która muska łagodność ciszy, wolno płynącego czasu”³.
Kiedy doszli do schodów, Ernie, właściciel gospody, wskoczył na scenę i spróbował zatańczyć z Claribellą, ale ta, mając tylko dwie krótkie płetewki, z łatwością wymknęła mu się i skoczyła głową naprzód do wanny dżinu zajmowanej przez kelpie zwanego Pickles. Wynurzyła się sekundę później, wypuszczając fontannę dżinu, podczas gdy Pickles rżał z zachwytu.
Gdy dotarli do swoich prywatnych pokojów na górze, Thomas solidnie zaryglował za nimi drzwi. Było tam zimno, woda ciurkała z sufitu na poprzecierane dywany, ale James i tak ucieszył się na ten widok. To była kwatera główna Wesołych Złodziejaszków, ich kryjówka, ich miejsce na świecie – jedyne, w jakim James chciał być w tej chwili. Śnieg rozpadał się mocniej i uderzał niesiony podmuchami wiatru w łączone ołowiem gomółki w oknie.
Kiedy Thomas podstawił pusty garnek pod ciurkającą wodę, Christopher przyklęknął przed kominkiem i przyjrzał się leżącemu tam drewnu – zamokło od śniegu. Wyjął coś z kieszeni – metalową rurkę połączoną z małą szklaną buteleczką – zapalnik chemiczny jego własnego pomysłu, nad którym pracował w ostatnich tygodniach. Przesunął przełącznik i buteleczka wypełniła się różowawym gazem. Rozległ się cichy strzał i nastąpił krótki rozbłysk płomienia, który wystrzelił z rurki, ale zaraz zgasł i pokój wypełnił się czarnym dymem.
– Nie tego się spodziewałem – powiedział Christopher, próbując zatkać rurkę chusteczką.
James i Matthew spojrzeli po sobie zdesperowani i pobiegli otworzyć okna, kaszląc i krztusząc się. Thomas porwał podniszczoną książkę z półki i zaczął nią wachlować, żeby dym szybciej leciał do okna. Otwarli pozostałe okna i drzwi, aż w końcu udało im się przewietrzyć pomieszczenia, ale dym zostawił po sobie kwaśny odór i warstwę sadzy na każdej powierzchni.
Zatrzasnęli okna. Thomas poszedł do przyległego pokoju i wrócił z suchym drewnem. Tym razem, gdy Christopher spróbował rozpalić ogień – zwykłymi zapałkami – udało się. We czwórkę stłoczyli się przy okrągłym stoliku pośrodku pokoju. Wszyscy się trzęśli. Matthew złapał Jamesa za ręce i zaczął je rozcierać.
– To dopiero wspaniały sposób spędzenia wigilii ślubu – powiedział przepraszająco.
– To jedyne miejsce, w którym chciałbym teraz być – odpowiedział James, szczekając zębami. – Choćby dla tego, że znacie prawdę na temat ślubu.
– Co tym samym uwalnia nas od typowych oczekiwań, że wieczór kawalerski okaże się przyjemny – dodał Matthew.
Wypuścił ręce Jamesa i rozstawił cztery kubki. Sięgnął po butelkę brandy i wlał do każdego miarkę.
Mówił beztroskim tonem, ale w jego głosie pojawiła się nerwowa nuta i James zastanawiał się, ile Matthew musiał wypić, zanim przyjechał dzisiaj do Diabelskiej Tawerny.
– Bywalcy świetnie się bawili przy występie Claribelli – odezwał się Thomas.
– Wiedziałeś, że to odwrotna syrena? – zapytał Christopher, a jego oczy w kolorze bzu wyrażały niewinną ciekawość.
– Ehm – mruknął Matthew, nalewając sobie znowu brandy do kubka. – Nie całkiem. To znaczy jej agent powiedział, że jest „anty”, ale ja pomyślałem, że chodzi o jej poglądy polityczne, a nie chciałem wyjść na snoba.
Thomas parsknął śmiechem.
– Mogłeś powiedzieć, że chcesz ją zobaczyć, nim zamówisz jej usługi – zasugerował James. Wypił łyczek z kubka. Brandy rozgrzewała mu wnętrzności, podczas gdy ogień, który już trzaskał na kominku, ogrzewał go od zewnątrz.
To miał być żart, ale Matthew wyglądał na zranionego.
– Postarałem się – zaprotestował, a do Christophera i Thomasa dodał: – Nie słyszałem, żebyście mieli jakieś wspaniałe pomysły na dzisiejszy wieczór.
– Bo powiedziałeś, że sam się tym zajmiesz – odparł Thomas.
– Najważniejsze jest to, że jesteśmy tu razem – wtrącił Christopher, który zaniepokoił się tym, że zaraz może dojść do kłótni. – I żebyśmy jutro punktualnie dostarczyli Jamesa na ceremonię, rzecz jasna.
– Jasne, zwłaszcza że pan młody aż się rwie do żeniaczki – rzucił przeciągle Matthew.
Wszyscy popatrzyli po sobie, równie zaniepokojeni jak wcześniej Christopher. Ich czwórka bardzo rzadko się kłóciła, a Matthew i James praktycznie nigdy.
Nawet Matthew zdał sobie sprawę, że jego komentarz był zbyt brutalny w swojej szczerości, szkielet prawdy przeświecał białą kością spod ziemi. Wyjął piersiówkę z płaszcza i obrócił do góry nogami, ale okazała się pusta. Rzucił ją na sofę obok i spojrzał na Jamesa błyszczącymi oczami.
– Jamie, serce moje. Przyjacielu mój. Nie musisz tego robić. Nie musisz przez to przechodzić. Wiesz chyba o tym, prawda?
Christopher i Thomas zamarli przy stole.
– Cordelia… – zaczął James.
– Cordelia też może tego nie chcieć – przerwał mu Matthew. – Lipne małżeństwo to z pewnością ostatnia rzecz, o jakiej marzyłaby młoda dziewczyna…
James wstał od stołu. Serce wybijało mu przedziwny rytm w piersi.
– Żeby uchronić mnie przed uwięzieniem przez Clave z powodu podpalenia, zniszczenia mienia i Anioł jeden wie, z powodu czego jeszcze, Cordelia skłamała dla mnie. Powiedziała, że razem spędziliśmy noc – mówił szorstko, każde słowo wypowiadał wyraźnie i precyzyjnie. – Wiesz, co to znaczy dla kobiety. Naraziła dla mnie na szwank swoją reputację.
– Ale jej reputacja została uratowana, bo ty… – zaczął Christopher.
– Zaproponowałem jej małżeństwo – skończył James. – Nie, skreśl to. Powiedziałem jej, że bierzemy ślub. Bo Cordelia rzeczywiście pierwsza odrzuciłaby propozycję takiego związku. Nigdy nie zgodziłaby się, żebym zrobił coś, do czego czuję się zmuszony, nigdy nie chciałaby, żebym się unieszczęśliwił przez wzgląd na nią.
– A unieszczęśliwiasz się? – zapytał Thomas, patrząc spokojnie i uważnie. – Przez wzgląd na nią?
– Byłbym bardziej nieszczęśliwy, gdyby skończyła zrujnowana, a ja ponosiłbym za to odpowiedzialność – odpowiedział James. – Rok małżeństwa z Daisy to niska cena za to, że oboje zostaniemy uratowani. – Odetchnął. – Zapomnieliście? Wszyscy orzekliśmy, że będziemy się świetnie bawić. Że to będzie niezła heca.
– Pewnie im bardziej ten dzień się zbliża, tym poważniej to wygląda – odparł Christopher.
– To nie jest coś, co można lekceważyć – powiedział Thomas. – Runy małżeńskie, przysięgi…
– Wiem – odpowiedział James, odwracając się w stronę okien.
Wydawało się, że śnieg pochłonął cały Londyn. Siedzieli pochwyceni w punkciku światła i ciepła pośród świata lodu.
– I Grace Blackthorn – powiedział Matthew.
Zapadło milczenie. Żaden z nich nie wypowiadał imienia Grace przy Jamesie od jego przyjęcia zaręczynowego z Cordelią, które odbyło się cztery miesiące temu.
– Właściwie to nie wiem, co myśli o tym Grace – przyznał James. – Zachowywała się bardzo dziwnie po zaręczynach…
Matthew wykrzywił usta.
– Chociaż sama już była zaręczona i nie miała najmniejszego powodu…
– Matthew – przerwał mu cicho Thomas.
– Nie rozmawiałem z nią od miesięcy – powiedział James. – Nie odezwałem się słowem.
– Nie zapomniałeś, że spaliłeś dla niej tamten dom, co? – rzucił Matthew, nalewając sobie brandy.
– Nie – odparł cierpko James. – Ale to nie ma znaczenia. Złożyłem Daisy obietnicę i dotrzymam jej. Jeśli chciałeś powstrzymać mnie przed zrobieniem tego, co należy, to trzeba było zacząć swoją kampanię nieco wcześniej, a nie w wieczór przed moim ślubem.
Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy czterej siedzieli nieruchomo, prawie nie oddychali. Śnieg uderzał o szyby w delikatnych eksplozjach bieli. James widział w szkle swoje odbicie – ciemne włosy, blada twarz.
– Masz rację, oczywiście – odezwał się w końcu Matthew. – Może martwimy się tylko, że jesteś zbyt uczciwy, za dobry, a dobroć bywa ostrą klingą, która rani równie mocno jak złe intencje.
– Nie jestem aż tak dobry – powiedział James, odwracając się od okna…
…i nagle pokój i jego przyjaciele zniknęli, a jego ogarnęło wrażenie, że spada, obraca się i koziołkuje przez rozległą pustkę, chociaż czuł też, że stoi nieruchomo.
Wylądował na twardym kawałku ziemi.
Nie, nie teraz, to niemożliwe. Jednakże kiedy się podniósł, znajdował się na jałowej ziemi pod niebem pokrytym popiołem. Pomyślał, że to niemożliwe, przecież widział, jak królestwo cieni się rozpadło, a Belial ryczał z wściekłości.
Kiedy ostatnim razem był w tym miejscu, widział, jak Cordelia wbija miecz w pierś Beliala. Jej obraz powrócił nieproszony do jego umysłu: zadawała cios – wyciągnięty miecz, rozwiane włosy – wyglądała jak bogini uchwycona na obrazie, jak Zwycięstwo albo Wolność wiodąca lud na barykady.
A potem świat rozwarł się, niebo pękło i czerwono-czarne światło zalało rozpadającą się ziemię. James widział, jak twarz Beliala się zapada, a jego ciało roztrzaskuje się na tysiąc kawałeczków.
Belial nie umarł, ale został tak osłabiony przez Cortanę, że zdaniem Jema nie będzie w stanie wrócić przez co najmniej sto lat. I rzeczywiście od tamtego czasu nastał spokój. James nie widział dziadka ani nawet sugestii królestwa cieni, które należało do Beliala. Jednakże kto inny jeśli nie Belial mógł ponownie ściągnąć Jamesa do tego miejsca?
James obrócił się gwałtownie, mrużąc oczy. Coś w tym miejscu, które widział tak wiele razy w snach i wizjach, się zmieniło. Gdzie się podziały stosy wybielonych kości, wydmy i poskręcane, sękate drzewa? W oddali ponad rozległym wymarłym rumowiskiem porośniętym chwastami spostrzegł potężną kamienną budowlę, wysoką fortecę unoszącą się nad równiną.
Tylko ludzkie ręce, a w każdym razie ręce inteligentnych istot, mogły wybudować coś takiego. James nigdy nie widział nawet sugestii istnienia czegoś takiego na pustkowiu królestwa Beliala.
Zrobił ostrożny krok i poczuł, że powietrze uderza w niego jak fala. Oślepł, padł na kolana, krztusząc się, i nagle coś pociągnęło go w bezdenną czerń. Znowu leciał przez pustkę, koziołkując i wymachując rękami, aż wylądował ciężko na twardej drewnianej podłodze.
Uniósł się na łokciach, wciągając zapach przypalonych chemikaliów i wilgotnej wełny. Usłyszał głosy, zanim przejrzał na oczy – okrzyki Matthew głośniejsze niż pozostałych:
– James? Jamie!
James zakaszlał słabo. Poczuł sól w ustach. Dotknął ich i na palcach zobaczył czerń i czerwień. Ktoś go złapał za nadgarstki, pociągnięto go do góry, objęto. Poczuł zapach brandy i wody kolońskiej.
– Matthew – zdołał wychrypieć.
– Wody – powiedział Christopher. – Mamy jakąś wodę?
– Nigdy tego nie tykam – odparł Matthew, sadzając Jamesa na długiej sofie.
Sam usiadł obok niego i wpatrywał się w jego twarz z taką uwagą, że wbrew wszystkiemu James prawie parsknął śmiechem.
– Nic mi nie jest – zapewnił przyjaciela. – Poza tym nie wiem, co spodziewasz się odkryć, wpatrując się w moją gałkę oczną.
– Mam wodę – powiedział Thomas, mijając Christophera, żeby podać Jamesowi kubek.
Jamesowi tak się trzęsły ręce, że przy pierwszym łyku jedną połowę wlał sobie do tchawicy, a drugą wylał na koszulę. Christopher walił go w plecy, aż James zdołał nabrać powietrza i zaczął normalnie oddychać, a wtedy wreszcie napił się, jak należy.
Odstawił pusty kubek na podłokietnik sofy.
– Dzięki, Thomasie…
I nagle Matthew porwał go w objęcia. Zacisnął mocno ręce na jego plecach i przycisnął chłodny policzek do jego twarzy.
– Stałeś się cieniem – powiedział cicho Matthew. – Jakbyś miał zniknąć. Jakbym zapragnął, żebyś zniknął, i ty zacząłeś znikać…
James odsunął się na tyle, żeby odgarnąć Matthew włosy z czoła.
– A życzyłeś sobie, żebym zniknął? – droczył się z nim.
– Nie. Czasem tylko sam chciałbym zniknąć – odpowiedział szeptem Matthew i była to jedna z najrzadszych rzeczy: mówił o sobie i wypowiedział całkowicie prawdziwe zdanie bez kpiny, ironii czy żartów.
– Nigdy tak nie myśl – powiedział James i odsunął się na tyle, żeby widzieć pozostałych dwóch Wesołych Złodziejaszków i ich zatroskane miny. – Zamieniłem się w cień?
Thomas skinął głową. Matthew odpadł na oparcie sofy, trzymając tylko prawą ręką Jamesa za nadgarstek, jakby chciał się upewnić, że _parabatai_ wciąż tam jest.
– Naprawdę myślałem, że te bzdury już się skończyły – przyznał James.
– Minęły miesiące – powiedział Christopher.
– Myślałem, że to już nie może ci się przydarzać – dodał Thomas. – Myślałem, że królestwo Beliala zostało zniszczone.
James spojrzał na przyjaciół i chciał ich uspokoić, powiedzieć: „To nic nie znaczy, to się mogło wydarzyć z wielu różnych powodów i na pewno to nic ważnego”, ale słowa zamarły mu na ustach. Wciąż zbyt wyraźnie odczuwał ponurość tamtego miejsca, kwaśny posmak powietrza, zbyt dobrze pamiętał odległą fortecę spowitą dymem. Pomyślał, że ktoś chciał, żeby on to ujrzał. I wątpił, żeby ten ktoś dobrze mu życzył.
– Wiem – powiedział w końcu. – Ja też tak myślałem.
***
Powietrze na zewnątrz było tak zimne, że wydawało się, iż migocze, gdy podchmielona i rozchichotana Cordelia wygramoliła się z powozu i machała energicznie na pożegnanie Lucie. Za nią domy przy Cornwall Gardens były ciemne, miały pozamykane okiennice.
– Dziękuję za przyjęcie-niespodziankę! – zawołała, zamykając drzwi do powozu. – W życiu nie spodziewałam się, że spędzę wieczór przed ślubem na grze w pchełki z wilkołakami.
– Uważasz, że oszukiwali? Moim zdaniem oszukiwali. Ale i tak to było potwornie zabawne. – Lucie wychyliła się przez otwarte okno i teatralnym gestem posłała Cordelii całusa. – Dobranoc, moja droga! Jutro będę twoją _suggenes_! Zostaniemy siostrami!
Cordelia się zaniepokoiła.
– Tylko na rok.
– Nie – odparła stanowczo Lucie. – Cokolwiek się wydarzy, zawsze będziemy siostrami.
Cordelia uśmiechnęła się i odwróciła w stronę domu. Frontowe drzwi otworzyły się i Lucie zobaczyła Alastaira, który trzymał uniesioną lampę jak Diogenes szukający uczciwego człowieka. Skinął do niej głową, nim zamknął drzwi za siostrą. Lucie zapukała w ścianę powozu i Balios ruszył. Stukot jego kopyt był stłumiony na ośnieżonym bruku.
Opadła z westchnieniem na oparcie obitej niebieskim jedwabiem ławki. Nagle poczuła się zmęczona. To była długa noc. Anna wymknęła się jakąś godzinę po północy razem z Lily, wampirzycą z Pekinu. Lucie twardo obstawała, że zostanie w Ruelle, dopóki Cordelia dobrze się bawi. Wiedziała, że przyjaciółka jest na wpół przerażona nadchodzącym dniem. Nie dziwiła jej się. Oczywiście ludzie często pobierali się z różnych praktycznych powodów, niemających nic wspólnego z miłością, ale nawet jeśli był to doraźny układ, to nie przestał być złożony. Cordelia będzie musiała nieźle się postarać, żeby odegrać swoją rolę, tak samo jak James.
– Grosik za twoje myśli – usłyszała nagle cichy głos.
Podniosła wzrok i się uśmiechnęła.
Jesse. Siedział naprzeciwko niej z twarzą oświetloną różanym blaskiem powozowej lampki wpadającym przez okno. Nauczyła się nie podskakiwać za każdym razem, kiedy nagle się pojawiał; w ciągu czterech miesięcy, odkąd się poznali, widywała go niemal każdej nocy.
Zawsze wyglądał tak samo. Nie przybył mu ani jeden cal wzrostu, jego włosy ani trochę nie urosły. Zawsze miał na sobie te same czarne spodnie i białą koszulę. Jego oczy zawsze były głębokie i zielone jak patyna na starej monecie.
W obecności Jessego zawsze miała wrażenie, że po jej kręgosłupie przesuwają się delikatne palce. Miała dreszcze i zarazem robiło jej się ciepło.
– Grosik to naprawdę niedużo – odparła, siląc się na nonszalancję. – Moje myśli są znacznie bardziej interesujące i powinny być warte większą sumę.
– Niestety jestem kompletnie spłukany – odparł, wskazując na puste kieszenie. – Dobrze bawiłaś się w Ruelle? Stroje Anny są niezwykle spektakularne. Chciałbym, żeby doradziła mi coś w kwestii kamizelek i getrów, ale sama wiesz… – Uniósł ręce, wskazując strój, który nigdy się nie zmieniał.
Lucie uśmiechnęła się do niego.
– Czaiłeś się tam? Nie widziałam cię.
Rzadko zdarzało jej się nie widzieć Jessego, jeśli był obecny w pomieszczeniu. Cztery miesiące temu oddał jej swoje ostatnie tchnienie zamknięte w złotym medalionie, który teraz nosiła na szyi, żeby uratować Jamesowi życie. Lucie martwiła się potem, że Jesse zacznie się rozwiewać albo zniknie. On jednak, chociaż stał się niepokojąco niematerialny, wciąż był widzialny, tyle że tylko dla niej.
Oparł ciemną głowę o niebiesko-złotą tapicerkę.
– Możliwe, że zajrzałem, żeby się upewnić, że bezpiecznie dotarłaś do Ruelle. Mnóstwo podejrzanych typów kręci się nocą w okolicy Berwick Street: złodzieje, kieszonkowcy, huncwoty…
– Huncwoty? – Lucie była zachwycona. – To brzmi jak coś z _Pięknej Cordelii_.
– A skoro o tym mowa. – Wskazał ją oskarżycielsko palcem. – Kiedy pozwolisz mi ją przeczytać?
Lucie się zawahała. Pozwoliła mu przeczytać parę swoich wcześniejszych powieści, takich jak _Sekretna Księżniczka Lucie zostaje uratowana od swojej strasznej rodziny_, która bardzo mu się spodobała, zwłaszcza postać Okrutnego Księcia Jamesa. Jednak _Piękna Cordelia_ to było coś innego.
– Wymaga szlifowania. Wszystkie powieści wymagają szlifowania jak diamenty. Polerowania.
– Jak buty – dodał oschle Jesse. – Sam myślałem o napisaniu powieści. Może o duchu, który jest bardzo, ale to bardzo znudzony.
– Może powinieneś napisać o duchu, który ma bardzo oddaną siostrę i bardzo oddaną… przyjaciółkę, i obie poświęcają mnóstwo czasu na wymyślenie, jak sprawić, żeby nie był dłużej duchem.
Jesse nie odpowiedział. Lucie chciała być dowcipna, ale on bardzo spoważniał. Jakie to dziwne, że nawet kiedy był duchem, oczy wciąż były oknami jego duszy. Wiedziała, że Jesse ma duszę. Była równie żywa jak wszystko inne, co żyje, desperacko pragnęła odzyskać wolność na tym świecie, a nie być skazaną na niby-życie, kiedy odzyskiwała świadomość tylko nocą.
Jesse wyjrzał przez okno.
Mijali Piccadilly Circus, niemal całkiem opustoszały o tej porze. Posąg Erosa pośrodku był przyprószony śniegiem. Samotny kloszard spał na stopniach pod nim.
– Nie rób sobie zbyt wielkich nadziei, Lucie. Czasem nadzieja jest niebezpieczna.
– Powiedziałeś to Grace?
– Ona mnie nie posłucha. Nie wysłucha ani słowa. Nie… Nie chcę, żebyś się rozczarowała.
Lucie wyciągnęła rękę, na której wciąż miała niebieską rękawiczkę z koźlej skórki. Jesse sprawiał wrażenie, jakby przyglądał się jej odbiciu w oknie powozu, chociaż siebie – rzecz jasna – nie mógł tam widzieć. Może wolał, żeby tak było.
Obrócił dłoń wnętrzem do góry. Lucie zdjęła rękawiczkę i położyła palce delikatnie na jego dłoni. Och, to wrażenie – jego dłoń był chłodna i nie do końca materialna, jak wspomnienie dotyku. A mimo to muśnięcie krzesało iskry w jej żyłach, prawie je widziała jak świetliki w ciemności.
Odchrząknęła.
– Nie martw się moim rozczarowaniem – powiedziała. – Jestem okropnie zajęta ważnymi sprawami, mam jutro ślub do zorganizowania.
Zerknął na nią i uśmiechnął się niemal niechętnie.
– Sama jedna planujesz ten ślub?
Potrząsnęła głową, aż zatrzęsły się kwiaty na jej kapeluszu.
– Jestem jedyną kompetentną osobą.
– Och, rzeczywiście. Przypominam sobie scenę z _Sekretnej Księżniczki Lucie_, w której księżniczka Lucie okazuje się lepsza w układaniu kwiatów od Okrutnego Księcia Jamesa.
– James był bardzo rozdrażniony tym rozdziałem – orzekła z satysfakcją Lucie. Światło wpadało do powozu, gdy mijali latarnie uliczne. Na zewnątrz samotny policjant obchodził swój rewir przed koryncką fasadą Haymarket Theatre.
Nie czuła już dłoni Jessego pod swoją. Zerknęła w dół i zobaczyła, że wygląda to tak, jakby opierała ręce na pustce – najwyraźniej z nie do końca namacalnego Jessego zmienił się w całkowicie niematerialnego. Zmarszczyła brwi, ale on zabrał już rękę i teraz Lucie zastanawiała się, czy tylko to sobie wyobraziła.
– Pewnie zobaczysz jutro Grace – powiedział Jesse. – Nie robi wrażenia przejętej ślubem i chyba dobrze życzy twojemu bratu.
Lucie zastanawiała się. Grace była tematem, który poruszali z Jessem tylko pobieżnie. Nigdy nie widziała ich jednocześnie, ponieważ za dnia Jesse leżał pozbawiony świadomości, a Grace nie bardzo mogła wyrwać się od Bridgestocków i Charlesa nocą. Jesse często ją odwiedzał, ale nigdy nie mówił Lucie o swoich rozmowach z siostrą. Chociaż Grace i Lucie razem próbowały uratować Jessego, to jego osoba pozostała dla nich niezręcznym tematem.
Jesse sprawiał wrażenie, że rozumie, że Grace zaręczyła się z Charlesem, by chronić się przed wpływami Tatiany, a James i Cordelia pobierali się, żeby ratować reputację Cordelii. Najwyraźniej uważał to za słuszne. Jednakże ogromnie kochał siostrę i był wobec niej niezwykle opiekuńczy, a Lucie nie miała ochoty rozmawiać z nim o swoich obawach, że Grace złamała Jamesowi serce.
Zwłaszcza że nadal potrzebował pomocy Grace.
– Cieszę się, że to słyszę – odparła żywo. Powóz skręcił w Shoe Lane, przejechał przez żelazną bramę Instytutu i wjechał na dziedziniec. Nad nimi wznosiła się katedra, ciemna i imponująca na tle nieba. – Kiedy… Kiedy znowu cię zobaczę?
Natychmiast pożałowała, że zapytała. Zawsze się pojawiał, rzadko znikał na dłużej niż jedną noc. Nie powinna go tak naciskać.
Jesse uśmiechnął się nieco smutno.
– Szkoda, że nie mogę się pojawić na ślubie. Wielka szkoda. Chciałbym cię zobaczyć w twojej sukni _suggenes_. Wyglądała jak skrzydła motyla.
Pokazała mu wcześniej materiał na suknię – opalizujący brzoskwiniowo-lawendowy jedwab – ale zdziwiła się, że Jesse go pamięta. W Instytucie paliły się światła. Lucie wiedziała, że rodzice wkrótce wyjdą, żeby ją powitać. Odsunęła się od Jessego, sięgnęła po porzucone rękawiczki, a wtedy otworzyły się frontowe drzwi Instytutu i ciepłe żółte światło rozlało się na kamiennych płytach.
– Może jutro wieczorem… – zaczęła, ale Jesse już zniknął.Grace
Grace
1893–1896
Dawno, dawno temu Grace była kimś innym – tyle przynajmniej pamiętała. Była inną dziewczyną, chociaż miała takie same chude nadgarstki i platynowe blond włosy. Kiedy była mała, rodzice posadzili ją i wyjaśnili, że oni, ona sama i wszyscy, których znają, nie są zwykłymi ludźmi, ale potomkami aniołów. Nefilim, którzy przysięgli chronić świat przed potworami, które mu zagrażały. Ta dziewczynka miała rysunek oka na grzbiecie dłoni z czasów, których nie pamiętała. To jej rodzice umieścili tam ten rysunek; oznaczał, że jest Nocną Łowczynią i dzięki niemu mogła widzieć potwory niewidzialne dla innych.
Bez dwóch zdań powinna szczegółowo pamiętać twarze rodziców, dom, w którym mieszkali. Miała siedem lat – powinna być w stanie przypomnieć sobie, jak się czuła w kamiennej sali w Alicante, kiedy tłum całkiem jej obcych dorosłych, przyszedł powiedzieć jej, że rodzice nie żyją.
Zamiast tego od tamtej chwili przestała cokolwiek czuć. Dziewczyna, która istniała, zanim weszła do tej kamiennej sali… ta dziewczyna przepadła.
Początkowo myślała, że zostanie odesłana do innych członków swojej rodziny, chociaż rodzice nie utrzymywali z nimi specjalnie kontaktów i krewni byli jej całkiem obcy. Zamiast tego trafiła do zupełnie innej obcej osoby. Nagle została jedną z Blackthornów. Przyjechał po nią hebanowy powóz, czarny i błyszczący jak fortepian. Poniósł ją przez letnie pola Idrisu do skraju lasu Brocelind i za ozdobną żelazną bramę. Do rezydencji Blackthornów, jej nowego domu.
To musiał być szok dla dziewczyny – przeprowadzka z domu w skromniejszej części Alicante do rodowej posiadłości jednej z najstarszych rodzin Nocnych Łowców. Jednakże ten szok i większość wspomnień z domu w Alicante przepadły tak jak wiele innych rzeczy.
Jej nowa matka była dziwna. Początkowo była życzliwa, niemal zbyt życzliwa. Potrafiła złapać nagle dziewczynę w talii i przycisnąć mocno.
– Nigdy nie myślałam, że będę miała córkę – mruczała ze zdumieniem, jakby mówiła do kogoś obecnego w pokoju, kogo dziewczyna nie widziała. – I to jeszcze z takim ślicznym imieniem. Grace.
Grace.
Tatiana Blackthorn była też dziwna pod innymi, znacznie bardziej przerażającymi względami. Nie robiła nic, żeby zadbać o dom w Idrisie, i pozwalała mu popadać w ruinę. Jej jedyną służącą była milcząca pokojówka o skwaszonej minie, którą Grace rzadko widywała. Tatiana potrafiła być miła, lecz bywały chwile, gdy cedziła przez zęby litanię pretensji do swoich braci, rodów Nocnych Łowców, do Nocnych Łowców w ogóle. To oni byli odpowiedzialni za śmierć jej męża i z tego, co Grace rozumiała, mogli wszyscy iść do diabła.
Grace była wdzięczna za to, że ją przygarnięto, i cieszyła się, że ma rodzinę i swoje miejsce w świecie. Tyle że to było dziwne miejsce. Nie potrafiła zrozumieć matki, która wiecznie była zajęta dziwną magią, jaką uprawiała w ciemnych kątach rezydencji. Grace wiodłaby bardzo samotne życie, gdyby nie Jesse.
Był siedem lat od niej starszy i cieszył się, że ma siostrę. Był cichy, życzliwy, czytał jej i pomagał robić wianki z kwiatów w ogrodzie. Zauważyła, że ma obojętną minę za każdym razem, gdy matka rozwodziła się na temat swoich wrogów i zemsty, o jakiej marzyła.
Jeśli Tatiana Blackthorn cokolwiek kochała na tym świecie, to właśnie Jessego. Wobec Grace potrafiła być krytyczna, nie szczędziła jej policzków i szczypania, ale nigdy nie podniosłaby ręki na niego. Grace zastanawiała się, czy dlatego, że był chłopcem, czy też dlatego, że był jej prawdziwym synem, krew z jej krwi, podczas gdy Grace była tylko wychowanicą.
Odpowiedź miała małe znaczenie. Grace nie potrzebowała uczuć matki, dopóki miała Jessego. To on jej towarzyszył, gdy najbardziej kogoś potrzebowała, i był wystarczająco starszy, by wydawał się jej prawie dorosły.
Dobrze, że mieli siebie za towarzystwo, bo rzadko opuszczali rezydencję, z wyjątkiem krótkich wypadów z matką do Chiswick House, rozległej kamiennej rezydencji w Anglii, którą Tatiana wyszarpała braciom dwadzieścia pięć lat wcześniej i teraz zazdrośnie jej strzegła. Chociaż Chiswick House znajdował się blisko Londynu i w związku z tym był cenną nieruchomością, Tatiana najwyraźniej zamierzała doprowadzić i tę siedzibę do upadku.
Grace zawsze odczuwała ulgę po powrocie do Idrisu. Bliskość Londynu nie tyle przypominała jej o dawnym życiu – które zamieniło się w cienie i sny – ile przypominała, że miała jakąś przeszłość, czas, zanim należała do Jessego, Tatiany i rezydencji Blackthornów. A jaki miało sens przypominanie sobie tego?
***
Pewnego dnia Grace usłyszała podejrzany łomot dochodzący z pokoju piętro wyżej. Poszła to sprawdzić, bardziej zaciekawiona niż zaniepokojona i zaszokowana odkryła, że przyczyną hałasu jest Jesse. Przygotował sobie prowizoryczną salę do ćwiczenia rzutów nożem – ustawił bele słomy i powiesił jutowe płótno w jednym z wysokich, przestronnych pomieszczeń na ostatnim piętrze rezydencji. Poprzedni mieszkańcy musieli wykorzystywać te sale do treningów, ale matka nazywała je po prostu „salami balowymi”.
– Co ty wyprawiasz? – zapytała zgorszona Grace. – Wiesz, że nie powinniśmy udawać, że jesteśmy Nocnymi Łowcami.
Jesse podszedł po nóż, który wbił się w belę słomy. Grace wbrew sobie zauważyła, że trafił precyzyjnie w cel.
– To nie jest udawanie. My jesteśmy Nocnymi Łowcami.
– Z racji narodzin, jak tłumaczy mama – odparła ostrożnie Grace. – A nie z wyboru. Nocni Łowcy to brutale i zabójcy, tak mówi mama. Nie wolno nam trenować.
Brat przygotował się do kolejnego rzutu nożem.
– A mimo to mieszkamy w Idrisie, w sekretnym kraju stworzonym przez i dla Nocnych Łowców. Nosisz Znak. A ja… też powinienem mieć Znaki.
– Jesse… – zaczęła Grace. – Naprawdę tak ci zależy na byciu Nocnym Łowcą? Żeby okładać kijami demony i tak dalej?
– Po to się urodziłem – odpowiedział z chmurną miną. – Sam się uczyłem, odkąd skończyłem osiem lat. Na strychu w tym domu wala się mnóstwo starej broni i podręczników do trenowania. Ty też po to się urodziłaś.
Grace zawahała się i rzadkie dla niej wspomnienie pojawiło się w jej umyśle: rodzice rzucający nożami w tablicę zawieszoną w ich małym domu w Alicante. Walczyli z demonami. W taki sposób żyli i w taki sposób zginęli. Z pewnością nie były to same głupoty, jak twierdziła Tatiana. Z pewnością to nie było życie pozbawione sensu.
Jesse zauważył jej dziwny wyraz twarzy, ale nie naciskał i nie dopytywał się, o czym myśli. Zamiast tego tłumaczył dalej:
– A jeśli pewnego dnia zostaniemy zaatakowani przez demony? Ktoś będzie musiał bronić naszej rodziny.
– Mnie też wytrenujesz? – zapytała nagle Grace, a jej brat uśmiechnął się szeroko, co sprawiło, że wybuchła płaczem, przytłoczona naglącym uczuciem, że komuś na niej zależy, że ktoś się nią opiekuje. Że stanowi część czegoś większego od niej samej.
***
Zaczęli od noży. Nie ważyli się trenować za dnia, ale kiedy matka szła spać, znajdowała się dostatecznie daleko, żeby nie słyszała głuchego łoskotu noży wbijających się w cel. Grace ku własnemu zdziwieniu dobrze sobie radziła podczas treningu, szybko się uczyła. Po paru tygodniach Jesse dał jej łuk myśliwski i kołczan z pięknej, wyprawionej czerwonej skóry. Przeprosił, że rzeczy nie są nowe, ale ona wiedziała, że znalazł je na strychu i tygodniami czyścił i naprawiał dla niej. To znaczyło więcej, niż gdyby były po prostu drogim prezentem.
Zaczęli lekcje łucznictwa. To było znacznie bardziej niebezpieczne, wymagało wymykania się z domu w środku nocy, żeby ćwiczyć na starej strzelnicy za domem, prawie przy samych murach. Grace kładła się do łóżka w ubraniu, czekała, aż w jej oknie pojawi się księżyc, a wtedy schodziła po nieoświetlonych schodach, żeby spotkać się bratem. Jesse był cierpliwym nauczycielem, delikatnym i wspierającym. Nigdy wcześniej nie marzyła o tym, żeby mieć brata, a teraz każdego dnia była wdzięczna za jego istnienie. I nie była to tylko posłuszna wdzięczność, jaką żywiła dla matki.
Dopóki nie zamieszkała z Tatianą, Grace nie pojmowała, jak straszliwą trucizną może być samotność. W miarę jak mijały miesiące, zdała sobie sprawę, że samotność doprowadziła jej przybraną matkę do szaleństwa. Grace chciała ją kochać, ale Tatiana nie pozwalała na to, żeby takie uczucie się rozwinęło. Jej samotność stała się tak wypaczona, że Tatiana nauczyła się bać miłości, odrzucała czułość każdego poza Jessem. Powoli Grace zrozumiała, że Tatiana nie chce jej miłości. Chciała tylko jej lojalności.
Jednakże miłość musiała znaleźć gdzieś ujście, żeby Grace nie wybuchła jak rzeka napierająca na tamę. Przelała całą miłość na Jessego, który uczył ją wspinać się na drzewa, mówić i czytać po francusku, który co wieczór siadał przy jej łóżku i czytał jej z najróżniejszych książek – od _Eneidy_ Wergiliusza po _Wyspę skarbów_.
Kiedy ich matka była zajęta innymi sprawami, spotykali się w nieużywanym gabinecie na końcu korytarza, gdzie ze wszystkich stron otaczały ich sięgające sufitu regały z książkami i gdzie stało kilka wielgachnych rozpadających się foteli. To także była część ich treningu, jak powiedział Jesse. Tam razem czytali. Grace nigdy nie dowiedziała się, dlaczego Jesse był dla niej taki dobry. Myślała, że może od początku rozumiał, że on i Grace są swoimi jedynymi prawdziwymi sojusznikami, że ich przetrwanie zależy od tego sojuszu. Nie mając w sobie oparcia, wpadliby do tej samej jamy, która pochłonęła ich matkę. Razem mogli się rozwijać.
Kiedy Grace miała dziesięć lat, Jesse przekonał matkę, żeby wreszcie pozwoliła mu na pierwszy run. To niesprawiedliwe, powiedział, że mieszka w Idrisie i nie ma nawet runu Wzroku, który zapewnia Widzenie. Zakładano, że każdy, kto mieszka w Idrisie, posiada Widzenie i brak tej zdolności mógłby okazać się dla niego wręcz niebezpieczny. Matka krzywiła się, ale w końcu ustąpiła. Przybyło dwóch Cichych Braci. Grace ledwie pamiętała ceremonię nadawania runu i pobliźnionych, dryfujących postaci w ciemnych korytarzach rezydencji Blackthornów, na których widok dostawała gęsiej skórki. Zebrała się jednak na odwagę i towarzyszyła Jessemu, kiedy Cichy Brat narysował run Wzroku na grzbiecie jego prawej dłoni. Patrzyła, jak Jesse unosi rękę, jak przygląda jej się zdumiony i wylewnie dziękuje Braciom.
A potem tej samej nocy siedziała przy nim, gdy umierał.