Łańcuch ze złota. Cykl Ostatnie godziny. Księga 1 - ebook
Łańcuch ze złota. Cykl Ostatnie godziny. Księga 1 - ebook
Miłość rani głębiej niż jakiekolwiek ostrze
Cordelia Carstairs jest Nocną Łowczynią, wojowniczką trenującą od dzieciństwa walkę z demonami. Kiedy przyjeżdża do Londynu, ponownie spotyka przyjaciół z dzieciństwa: Jamesa i Lucie Herondale’ów i daje się wciągnąć do ich świata błyszczących sal balowych i nadnaturalnych saloników. Przez cały ten czas musi ukrywać swoją miłość do Jamesa, który przysiągł ożenić się z kimś innym. Jednak nowe życie Cordelii rozpada się w proch, gdy ataki demonów niszczą Londyn. Cordelia i jej przyjaciele zostają uwięzieni w mieście i odkrywają, że mroczna spuścizna obdarzyła ich niezwykłymi mocami, a brutalny wybór ukaże prawdziwą cenę bycia bohaterem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-36-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Był to pamiętny dla mnie dzień i wywołał we mnie wielką zmianę. Niejednemu się to w życiu przydarza. Gdybyśmy mogli wymazać taki dzień ze swego życia — jak bardzo zmieniłby się bieg jego! Zatrzymaj się, czytelniku, na chwilę i pomyśl o długim łańcuchu z żelaza i złota, z cierni i kwiatów, który by cię nigdy nie oplątał, gdybyś nie dał utworzyć się jego pierwszemu ogniwu w tym pamiętnym dniu”.
Charles Dickens, _Wielkie nadzieje_ (przeł. Antoni Mazanowski)Minione dni. 1897
Minione dni
1897
Lucie Herondale miała dziesięć lat, gdy pierwszy raz spotkała chłopca w lesie.
Wychowywała się w Londynie i takie miejsce jak Brocelind przerastało jej wyobrażenia. Las otaczał rezydencję Herondale’ów ze wszystkich stron, czubki drzew pochylały się ku sobie jak nieufni rozmówcy szepczący sobie do uszu. Latem były ciemnozielone, jesienią przypominały wypolerowane złoto. Dywan mchów pod stopami był niesamowicie zielony i miękki – ojciec powiedział jej, że na jego poduszkach nocą śpią faerie, a z kwiatów podobnych do białych gwiazd, które rosły tylko w ukrytej krainie Idrisu, wyrabiano bransoletki i pierścienie na ich delikatne dłonie.
James, rzecz jasna, powiedział jej, że faerie nie mają żadnych poduszek, śpią pod ziemią i porywają nocą niegrzeczne małe dziewczynki. Lucie nadepnęła mu za to na stopę, dlatego tata porwał ją na ręce i zaniósł do domu, zanim wyniknęła z tego poważniejsza walka. James wywodził się ze starodawnego i szlachetnego rodu Herondale’ów, ale to nie znaczyło, że pociągnięcie młodszej siostry za warkocze, kiedy wymagają tego okoliczności, jest poniżej jego godności.
Pewnej nocy jasno świecący księżyc obudził Lucie. Blask wlewał się do jej pokoju niczym mleko, malując się białymi prążkami na łóżku i wypolerowanej drewnianej podłodze.
Zsunęła się z łóżka i wyszła przez okno, lądując delikatnie na kwietnej rabacie. To była letnia noc, więc nie marzła w koszuli nocnej.
Skraj lasu, tuż za stajniami, gdzie trzymano ich konie, wyglądał, jakby się jarzył. Pomknęła w jego stronę jak mały duch. Gdy sunęła między drzewami, jej stopy w rannych pantoflach prawie nie zostawiały śladów na mchu.
Początkowo zabawiała się robieniem wianków z kwiatów i wieszaniem ich na gałęziach. Potem udawała, że jest Śnieżką uciekającą przed myśliwym. Biegła przez plątaninę drzew, odwracała się nagle i nabierała gwałtownie powietrza, przykładając teatralnym gestem grzbiet dłoni do czoła. „Nie zabijesz mnie” – mówiła – „bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia zostanę dwa razy potężniejszą królową od mojej macochy. I każę ściąć jej głowę”.
Później pomyślała, że być może nie zapamiętała zbyt dokładnie opowieści o Śnieżce.
Mimo to świetnie się bawiła i dopiero po czwartym albo piątym biegu przez las zdała sobie sprawę, że zabłądziła. Nie widziała już przez drzewa znajomego kształtu rezydencji Herondale’ów.
Spanikowana zaczęła obracać się w miejscu. Las nie wydawał się już magiczny. Zamiast tego drzewa pochylały się nad nią jak groźne duchy. Wydało jej się, że słyszy dźwięk nieziemskich głosów w szeleście liści. Napłynęły chmury i zakryły księżyc. Znalazła się sama w ciemności.
Lucie była dzielna, ale miała raptem dziesięć lat. Zaszlochała słabo i ruszyła biegiem w kierunku, który uznała za właściwy. Jednakże las tylko pociemniał, a ciernie stawały się coraz bardziej splątane. Jeden zaczepił o jej koszulę nocną i ją rozdarł. Lucie potknęła się…
I upadła. Miała wrażenie, że spada jak Alicja do Krainy Czarów, chociaż trwało to dużo krócej. Przekoziołkowała i uderzyła o mocno ubitą ziemię.
Usiadła z jękiem. Leżała na dnie okrągłej wykopanej w ziemi dziury. Ściany jamy były gładkie i wznosiły się na kilka stóp – krawędź znajdowała się daleko poza zasięgiem jej rąk.
Próbowała wbijać palce w otaczające ją ściany z ziemi i wspiąć się, jakby wchodziła po drzewie, ale ziemia była miękka i kruszyła się pod jej rękami. Po piątym razie, kiedy spadła z powrotem na dno jamy, spostrzegła coś białego, co lśniło w pionowej ścianie. Miała nadzieję, że to korzeń, który pomoże jej we wspinaczce, więc rzuciła się do niego, wyciągnęła rękę, żeby go złapać…
Ziemia odpadła, odsłaniając biały przedmiot. Niestety to nie był korzeń, ale biała kość. W dodatku to nie była zwierzęca kość…
– Nie krzycz, bo je tu ściągniesz – rozległ się głos nad nią.
Lucie odchyliła głowę i popatrzyła. Nad jamą pochylał się chłopiec. Był starszy od jej brata Jamesa, miał może szesnaście lat. Miał cudną melancholijną twarz i proste czarne włosy, które ani odrobinę się nie kręciły. Ich koniuszki prawie dotykały kołnierzyka koszuli.
– Kogo? – zapytała Lucie, opierając pięści na biodrach.
– Faerie – odpowiedział. – To jedna z ich pułapek. Zwykle łapią w nie zwierzęta, ale bardzo by się ucieszyły, gdyby zamiast tego znalazły w pułapce dziewczynkę.
Lucie aż zatkało.
– Chcesz powiedzieć, że mnie zjedzą?
Roześmiał się.
– Wątpię, ale mogłabyś skończyć, usługując arystokratom faerie przez resztę życia w krainie pod wzgórzem. Nigdy więcej nie zobaczyłabyś swojej rodziny.
Poruszył znacząco brwiami.
– Nie próbuj mnie nastraszyć.
– Zapewniam cię, że mówię jedynie prawdę – odpowiedział. – Nie zniżyłbym się nawet do półprawdy.
– I nie wygłupiaj się – zbeształa go. – Jestem Lucie Herondale. Mój ojciec to Will Herondale i jest bardzo ważną osobą. Jeśli mnie uratujesz, dostaniesz nagrodę.
– Herondale? Ależ ja mam szczęście.
Chłopak westchnął i przysunął się do brzegu jamy. Wyciągnął rękę do Lucie. Spostrzegła bliznę na grzbiecie jego prawej dłoni. Paskudną, jakby się popatrzył.
– Wyskakuj.
Lucie złapała go za nadgarstek obiema rękami. Chłopak wyciągnął ją z jamy z zaskakującą siłą. Chwilę potem oboje stali obok dziury. Teraz Lucie lepiej go widziała. Był starszy, niż myślała, i miał na sobie wieczorowy strój. Księżyc znowu wyszedł, więc widziała, że chłopak ma zielone oczy w odcieniu leśnego mchu.
– Dziękuję – oznajmiła sztywno.
Otrzepała koszulę nocną. Była cała uwalana ziemią.
– Chodźmy – zaproponował łagodnie nieznajomy. – Nie bój się. O czym porozmawiamy? Lubisz opowieści?
– Uwielbiam – odpowiedziała Lucie. – Kiedy dorosnę, zostanę znaną pisarką.
– To brzmi cudownie – odparł chłopiec. W jego głosie pojawiła się marzycielska nuta.
Ruszyli ścieżką wśród drzew. Chłopak robił wrażenie, jakby wiedział, dokąd iść, jakby dobrze znał las. Pewnie jest odmieńcem, domyśliła się Lucie. Tak dużo wiedział o faerie, chociaż ewidentnie nie był jednym z nich. Ostrzegł ją, by nie dała się porwać przez faerie, bo pewnie właśnie to przydarzyło się jemu. Nie zamierzała o tym wspominać, żeby go nie zawstydzać – być odmieńcem, zostać zabranym od własnej rodziny, to musiało być straszne. Zamiast tego wciągnęła go w rozmowę o księżniczkach z bajek i o tym, która z nich jest najlepsza. Miała wrażenie, że w okamgnieniu znaleźli się z powrotem w ogrodzie przy rezydencji Herondale’ów.
– Myślę, że z tego miejsca księżniczka trafi już sama do zamku – powiedział chłopiec, kłaniając się.
– O, tak – odpowiedziała Lucie, patrząc na okno swojej sypialni. – Myślisz, że się zorientują, że wyszłam?
Roześmiał się i odwrócił, żeby odejść. Zawołała za nim, kiedy doszedł do bramy.
– Jak masz na imię? Ja się przedstawiłam. A jak ty się nazywasz?
Wahał się chwilę. Pośród nocy składał się z samej czerni i bieli, jak ilustracja z jednej z jej książek. Ukłonił się nisko i z wdziękiem, w sposób, w jaki kiedyś kłaniali się rycerze.
– Nie zabijesz mnie, bo w moich żyłach płynie królewska krew i pewnego dnia będę dwa razy potężniejszy od królowej – powiedział. – I każę ściąć jej głowę.
Lucie aż sapnęła z oburzenia. Podsłuchiwał ją, gdy bawiła się w lesie? Jak śmiał sobie z niej żartować! Uniosła pięść, zamierzając mu pogrozić, ale on już zniknął pośród nocy, zostawiając za sobą tylko śmiech.
Minie sześć lat, nim Lucie znowu go zobaczy.Minione dni. Idris, 1899
Minione dni
Idris, 1899
Co roku, odkąd James sięgał pamięcią, jego rodzina i on spędzali lato w rezydencji Herondale’ów w Idrisie. To był wielgachny gmach ze złoto-żółtego kamienia z ogrodami opadającymi ku zaczarowanej zielonej przestrzeni lasu Brocelind. Wysoki mur oddzielał ich od posiadłości Blackthornów po sąsiedzku.
James i Lucie całymi dniami bawili się na skraju ciemnego lasu, pływając i łowiąc ryby w pobliskiej rzece, jeżdżąc konno po zielonych polach. Czasem próbowali zerknąć ponad murem na dom Blackthornów, ale był cały porośnięty ciernistymi pnączami. Ostre jak brzytwy kolce porastały też bramę do posiadłości Blackthornów, jakby dom dawno temu porzucono, ale wiedzieli, że mieszka tam Tatiana Blackthorn. Widywali czasem z daleka jej powóz przyjeżdżający i wyjeżdżający, z oknami i drzwiami dokładnie zamkniętymi.
James zapytał raz, dlaczego nie utrzymują kontaktów z sąsiadką, zwłaszcza że Tatiana była spokrewniona z jego wujami, Gideonem i Gabrielem Lightwoodami. Tessa wyjaśniła dyplomatycznie, że rodziny są skłócone, odkąd na ojca Tatiany spadło przekleństwo, a oni nie zdołali go uratować. Ojciec i mąż Tatiany zmarli tamtego dnia, a jej syn Jesse kilka lat później. Obwiniała Willa i swoich braci za poniesioną stratę. „Ludzie zamykają się czasem w swojej goryczy i pragną znaleźć kogoś, kogokolwiek, żeby obwinić go o swoje cierpienie. To wielka szkoda, bo Will i twoi wujkowie pomogliby jej, gdyby mogli” – powiedziała Tessa.
James nie myślał dużo więcej o Tatianie; nie chciał znać dziwnej kobiety, która bezpodstawnie nienawidziła jego ojca. A potem latem, kiedy James skończył trzynaście lat, do Willa przyszła wiadomość z Londynu, że Edmund i Linette Herondale’owie, dziadkowie Jamesa, zmarli z powodu influency.
Gdyby Willa nie pochłonęła tak jego strata, to może sprawy przybrałyby inny obrót.
A tak wydarzenia potoczyły się tak, jak się potoczyły.
Wieczorem, po wiadomości o śmierci Linette i Edmunda Will siedział na podłodze w bawialni, a Tessa w wyściełanym fotelu za nim, podczas gdy Lucie i James wyciągali się na dywanie przed kominkiem. Will opierał się plecami o nogi Tessy i patrzył na ogień, nie widząc go tak naprawdę. Wszyscy słyszeli, jak otwierają się frontowe drzwi; Will podniósł wzrok, gdy wszedł Jem, ten zaś podszedł do Willa i usiadł obok niego w swoich szatach Cichego Brata. Oparł sobie głowę Willa na ramieniu, a Will złapał w pięści przód jego szaty i zapłakał. Tessa pochyliła się nad nimi i we trójkę pogrążyli się w smutku ludzi dorosłych, w sferze, której James nie potrafił jeszcze przeniknąć. Po raz pierwszy do Jamesa dotarło, że jego ojciec może z jakiegoś powodu płakać.
Lucie i James uciekli do kuchni. Tam zastała ich Tatiana Blackthorn – siedzieli przy stole z kucharką Bridget, która dała im pudding na kolację. Przyszła poprosić Jamesa, żeby ściął kolczaste pnącza.
Wyglądała jak szara wrona i zupełnie nie pasowała do ich jasnej kuchni. Nosiła suknię ze znoszonej serży z postrzępionymi mankietami i rąbkiem oraz przekrzywiony brudny kapelusz z wypchanym ptakiem o oczach z paciorków. Włosy miała siwe, jej skóra była szara, oczy mętnie zielone, jakby żałość i gniew odebrały jej wszelkie kolory.
– Chłopcze, moja brama klinuje się z powodu dzikich róż – powiedziała, patrząc na Jamesa. – Ktoś musi je ściąć. Zajmiesz się tym?
Może sprawy potoczyłby się inaczej, gdyby James nie rwał się do tego, żeby pomóc ojcu, chociaż nie miał pojęcia, w jaki sposób. Może odmówiłby. Może zastanowiłby się, dlaczego pani Blackthorn nie poprosi o to osoby, która od lat zajmowała się przycinaniem dzikich róż, i dlaczego nagle właśnie tego wieczoru potrzebowała pomocy.
Nie zrobił tego jednak. Wstał od stołu i poszedł za Tatianą o zmierzchu. Słońce już zachodziło, drzewa lasu Brocelind wyglądały, jakby płonęły, kiedy Tatiana szła przez teren między ich domami w stronę swojej frontowej bramy. Była zrobiona z czarnego, poskręcanego żelaza, a na łuku nad nimi widniały słowa „lex malla, lex nulla”.
Złe prawo to żadne prawo.
Pochyliła się pośród opadłych liści i wyprostowała, trzymając ogromny nóż. Ewidentnie kiedyś był ostry, ale teraz ostrze miało ciemnobrązowy kolor od rdzy, prawie czarny. Przez chwilę James wyobrażał sobie, że Tatiana Blackthorn przyprowadziła go tam, żeby go zabić. Wytnie mu serce i zostawi go na ziemi, a krew rozleje się wokół niego kałużą.
Zamiast tego wepchnęła mu nóż do ręki.
– Proszę, chłopcze. Nie śpiesz się.
Przez chwilę myślał, że się uśmiechnęła, ale może to była tylko gra światła i cienia. Odeszła pośród szelestu suchej trawy, zostawiając go przy bramie z zardzewiałym nożem w ręce jak najbardziej pechowego konkurenta do ręki Śpiącej Królewny. Z westchnieniem James zaczął ciąć kolczaste zarośla.
A przynajmniej spróbował. Tępe ostrze niczego nie cięło, kolczaste gałęzie gęsto porastały pręty bramy. Więcej niż raz pokłuł się wrednymi cierniami.
Obolałe ręce wkrótce miał jak z ołowiu, a na jego białej koszuli pojawiły się plamki krwi. To idiotyczne, powiedział sobie. Z pewnością to przekraczało zobowiązania wobec sąsiadki. Na pewno rodzice zrozumieliby, gdyby wyrzucił nóż i wrócił do domu. Na pewno…
Nagle pośród pnączy pojawiły się białe jak lilie dłonie.
– Herondale – szepnął ktoś. – Pomogę ci.
Popatrzył ze zdumieniem, jak kilka gałęzi spada. Chwilę potem w dziurze pojawiła się blada i drobna dziewczęca twarz.
– Herondale – powtórzyła. – Potrafisz mówić?
– Tak. I mam imię. Nazywam się James.
Jej twarz zniknęła. Rozległ się brzęk i chwilę potem sekator, może nie tyle nowy, ile sprawny, wysunął się spod bramy. James pochylił się po niego.
Prostował się, kiedy usłyszał, że ktoś go nawołuje po imieniu. To była jego matka.
– Muszę iść, ale dziękuję ci, Grace – powiedział. – Nazywasz się Grace, prawda? Grace Blackthorn?
Usłyszał ciche westchnienie i dziewczyna znowu pojawiła się w dziurze.
– Och, ale wróć, proszę – powiedziała Grace. – Jeśli wrócisz jutro wieczorem, to wymknę się do bramy i porozmawiamy, kiedy będziesz ciął pnącza. Minęło tyle czasu, odkąd rozmawiałam z kimkolwiek poza mamą.
Wyciągnęła rękę między prętami i zobaczył czerwone linie w miejscach, gdzie pokaleczyły ją ciernie. James podniósł swoją i ich dłonie musnęły się przelotnie.
– Obiecuję – powiedział zaskoczony własnymi słowami. – Wrócę.2. Popioły róż
2
Popioły róż
„Choćby był jak pąk róży
Blask urody się chmurzy
I nawet miłość dłużej
Nie trwa niż jawy bieg”³.
Algernon Charles Swinburne, _Ogród Persefony_
– Matthew – powiedział James. – Matthew, wiem, że tam jesteś. Wyjdź, bo przysięgam na Anioła, że przetrącę ci kark jak żabie.
James leżał na stole bilardowym w sali gier w Instytucie i piorunował wzrokiem przestrzeń poniżej.
Bal trwał już co najmniej pół godziny i nikt nie był w stanie znaleźć Matthew. Tylko James domyślił się, gdzie się schował jego _parabatai_ – to był jeden z jego ulubionych pokojów, wygodny i pięknie ozdobiony przez Tessę. Miał lamperię z tapety w szare i czarne pasy, a powyżej pomalowano go na szaro. Wisiały tam oprawione portrety i drzewa genealogiczne, stały wygodne, wysiedziane sofy i fotele uszaki. Piękny komplet do gry w szachy błyszczał jak klejnot na humidorze z cygarami marki Dunhill. Stał tam także masywny stół do bilardu, pod którym obecnie ukrywał się Matthew.
Rozległ się brzęk i jasnowłosa głowa Matthew wychyliła się spod stołu. Zamrugał, patrząc na Jamesa.
– Jamie, Jamie, czemu tak ponaglasz człowieka? – zapytał z udawanym smutkiem. – Właśnie uciąłem sobie cudowną drzemkę.
– Zatem czas na pobudkę. Jesteś potrzebny na sali balowej, bo brakuje nam ludzi. Zjawiła się szokująca liczba panien.
– Do diabli z salą balową – powiedział Matthew, wychodząc spod stołu. Wyglądał doskonale w gołębiej szarości i miał bladozielony goździk w butonierce. W ręce trzymał karafkę z rżniętego szkła. – Chrzanić tańce. Zamierzam pozostać tutaj i dokumentnie się ululać. – Zerknął na karafkę, a potem spojrzał z nadzieją na Jamesa. – Możesz mi towarzyszyć, jeśli chcesz.
– To porto mojego ojca – zauważył James. Wiedział, że to mocny i bardzo słodki alkohol. – Rano okrutnie to odchorujesz.
– _Carpe_ karafkę – odparł Matthew. – To dobre porto. Zawsze podziwiałem twojego ojca, wiesz? Zamierzałem być taki jak on. Chociaż poznałem raz pewnego czarownika, który miał trzy ręce. Jedną mógł się pojedynkować, drugą tasować karty, a trzecią rozsznurowywać damie gorset, wszystko jednocześnie. To dopiero gość, którego warto naśladować.
– Ty już się ululałeś – zauważył z dezaprobatą James i sięgnął po karafkę.
Matthew był jednak za szybki i zabrał ją, jednocześnie łapiąc przyjaciela za rękę. Ściągnął go ze stołu i przez chwilę turlali się po podłodze jak dwa szczeniaki. Matthew śmiał się jak opętany, a James próbował wyrwać mu karafkę.
– Zejdźże ze mnie! – wydyszał Matthew i puścił Jamesa, który poleciał do tyłu z takim impetem, że karafka wyleciała mu z ręki. Ochlapał się porto.
– Patrz, co narobiłeś! – zawołał James. Próbował chusteczką zetrzeć czerwoną plamę na gorsie koszuli. – Cuchnę jak gorzelnik i wyglądam jak rzeźnik.
– Phi, żadna z dziewczyn i tak nie zwróci uwagi na twój strój – żachnął się Matthew. – Wszystkie będą za bardzo zajęte patrzeniem w twoje wielkie, złote ślepia. – Wytrzeszczył oczy tak, że wyglądał jak wariat. A potem zrobił zeza.
James tylko zmarszczył czoło. Miał duże oczy w kolorze jasnozłotej herbaty i w czarnej oprawie, ale zbyt wiele razy dręczono go w szkole z powodu ich niezwykłości, żeby potrafił się teraz nimi cieszyć.
Matthew wyciągnął ręce.
– Rozejm – zaproponował przypochlebnie. – Niech zapanuje między nami pokój. Możesz wylać resztę porto na moją głowę.
James wykrzywił usta w uśmiechu. Nie dało się długo gniewać na Matthew. Właściwie w ogóle nie można było się na niego rozgniewać.
– Chodź ze mną na salę balową, żeby nie zabrakło tam panów, a będziemy mogli ogłosić rozejm.
Matthew podniósł się posłusznie. Bez względu na stan upojenia trzymał się pewnie na nogach. Pomógł Jamesowi wstać i poprawił mu marynarkę, żeby ukryć plamę po porto.
– Chcesz się napić porto czy wystarczy ci, że się nim upaprałeś? – Pokazał Jamesowi karafkę.
James pokręcił głową. Już był podenerwowany i chociaż porto pomogłoby mu się uspokoić, to też namieszałoby mu w głowie. Chciał myśleć trzeźwo, na wszelki wypadek. Wiedział, że ona może nie zjawić się tego wieczoru. Ale kto wie. Minęło sześć miesięcy od jej ostatniego listu, a teraz była w Londynie. Musiał być przygotowany na każdą ewentualność.
Matthew westchnął i odstawił karafkę na kominek.
– Wiesz, co się mówi – powiedział, gdy wyszli z pokoju i ruszyli w stronę balu. – Pij, a będziesz spał, śpij, a nie będziesz grzeszył, nie grzesz, a będziesz zbawiony. Zatem pij, by zyskać zbawienie.
– Matthew, ty potrafisz grzeszyć nawet przez sen – rozległ się rozleniwiony głos.
– Anna – powiedział Matthew, wspierając się na ramieniu Jamesa. – Przysłano cię po nas?
O ścianę opierała się kuzynka Jamesa, Anna Lightwood, cudownie ubrana w dopasowane spodnie i koszulę w prążki. Miała niebieskie oczy Herondale’ów, które zawsze nieco niepokoiły Jamesa – miał wrażenie, że patrzy na niego jakaś część jego ojca.
– Jeśli mówiąc „posłano po was”, masz na myśli, że mam was zawlec na salę balową wszelkimi możliwymi sposobami – odpowiedziała Anna. – Jest tam trochę dziewcząt, które potrzebują kogoś do tańca i kogoś, kto powie im, że ładnie wyglądają, a ja nie dam rady zająć się wszystkimi sama.
Muzycy na sali zagrali nagle. Popłynął żywy walc.
– Do licha, tylko nie walc – rzucił zrozpaczony Matthew. – Nienawidzę walca.
Zaczął się cofać. Anna złapała go za marynarkę.
– O nie, nie, nic z tego – powiedziała i zdecydowanie zagoniła obu na salę.
***
– Przestań się przeglądać – rzucił znużonym tonem Alastair. – Dlaczego kobiety wiecznie się przeglądają? I dlaczego marszczysz czoło?
Cordelia spiorunowała odbicie brata w tremo. Czekali przed salą balową w Instytucie. Alastair doskonale prezentował się w czerni i bieli, z jasnymi włosami pokrytymi pomadą i w rękawiczkach z koźlej skórki.
Bo mnie ubiera matka, a ty możesz nosić, co zechcesz, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos, ponieważ matka stała tuż obok. Sona postanowiła sobie, że będzie ubierać córkę zgodnie z najnowszą modą, chociaż ta moda w ogóle nie pasowała Cordelii. Na dzisiejszy wieczór wybrała dla niej suknię w odcieniu jasnego lila obrębioną błyszczącymi dżetami. Jej włosy zebrano w kaskadę loczków, a przez gorset ledwie mogła oddychać.
Zdaniem Cordelii wyglądała okropnie. Pastele były według żurnali szalenie modne, ale żurnale oczekiwały, że dziewczęta będą bladymi blondynkami o drobnym biuście, a Cordelia w żadnym razie nie należała do tego gatunku. W pastelach wyglądała mdło i nawet gorset nie był w stanie spłaszczyć jej piersi. W dodatku ciemnorude włosy nie były cienkie i rzadkie, przeciwnie – były gęste i długie jak włosy matki, sięgały jej do pasa przy szczotkowaniu. Wyglądały idiotycznie poskręcane w drobne loczki.
– Ponieważ muszę nosić gorset – warknęła. – I sprawdzałam, czy już posiniałam.
– Wtedy miałabyś twarz pod kolor sukienki – odparł Alastair.
Cordelia żałowała, że nie ma z nimi ojca; zawsze jej mówił, że wygląda pięknie.
– Dzieci – zbeształa ich matka.
Cordelia miała przeczucie, że będzie do nich mówiła „dzieci”, nawet kiedy będą starzy, siwi i będą docinać sobie, siedząc na fotelach na kółkach.
– Cordelio, gorset nie tylko nadaje sylwetce kobiecych kształtów, ale pokazuje, że dama jest dobrego urodzenia i delikatna. Alastair, zostaw siostrę w spokoju. To ważny wieczór dla nas wszystkich i musimy postarać się zrobić dobre wrażenie.
Cordelia wyczuwała niepokój matki, bo jako jedyna zakrywała włosy _rusari_⁴ i nie orientowała się, kto na sali jest wpływowy, podczas gdy w Instytucie w Teheranie wiedziałaby to natychmiast.
Sytuacja się zmieni po dzisiejszym wieczorze, powtórzyła sobie znowu Cordelia. Nie miało znaczenia, czy sukienka wygląda na niej okropnie. Liczyło się to, żeby oczarowała wpływowych Nocnych Łowców na sali, którzy mogą przedstawić ją Konsul. Sprawi, że Charlotte zrozumie… że oni wszyscy zrozumieją, że jej ojciec może i jest kiepskim strategiem, ale to nie powód, żeby wrzucać go do więzienia. Sprawi, że zrozumieją, że rodzina Carstairsów nie ma nic do ukrycia.
Sprawi, że jej matka się uśmiechnie.
Drzwi na salę balową otworzyły się i zobaczyli Tessę Herondale w różowym szyfonie z różyczkami we włosach. Cordelia wątpiła, żeby Tessa potrzebowała gorsetu. I bez tego wyglądała eterycznie. Trudno uwierzyć, że ta kobieta pokonała armię metalowych potworów.
– Dziękuję, że poczekaliście – powiedziała. – Chciałam wprowadzić was razem i przedstawić. Wszyscy nie mogą się wprost doczekać, żeby was poznać. Wejdźcie, wejdźcie!
Wprowadziła ich na salę. Cordelia przypominała sobie jak przez mgłę, że kiedyś bawiła się tu z Lucie. Sala była wtedy całkiem pusta, a teraz wypełniały ją światło i muzyka.
Zniknęły ciężkie brokaty ze ścian i aksamitne zasłony. Sala była przestronna i jasna, pod ścianami stały ławki z jasnego drewna wyściełane biało-złotymi poduszkami. Fryz ze złotych ptaków latających między drzewami ciągnął się nad zasłonami – gdy dokładniej im się przyjrzeć, widać było, że to czaple. Na ścianach wisiały różne orientalne bronie, miecze w pochwach zdobionych klejnotami, łuki z kości słoniowej i jadeitu, sztylety z rękojeściami w kształcie słońc i anielskich skrzydeł.
Większość sali uprzątnięto, żeby zrobić miejsce dla tańczących, ale stał tam kredens zastawiony szklankami i dzbankami z lemoniadą z lodem oraz kilka stołów nakrytych na biało. Starsze mężatki i parę młodszych, które nie miały z kim tańczyć, stały pod ścianami zajęte plotkowaniem.
Cordelia natychmiast rozejrzała się za Lucie i Jamesem. Lucie odnalazła natychmiast – tańczyła z młodym ciemnym blondynem – ale na próżno szukała na sali ciemnej potarganej czupryny Jamesa. Nie było go tam.
Nie miała jednak czasu zastanawiać się nad tym. Tessa była doskonałą gospodynią. Prowadziła Cordelię i jej rodzinę od jednej grupki do drugiej, przedstawiając ich, wychwalając zalety. Cordelię przedstawiono ciemnowłosej dziewczynie parę lat od niej starszej, która wyglądała zupełnie swobodnie w bladozielonej sukni obrębionej koronką. „Barbara Lightwood” – powiedziała Tessa, a Cordelia ucieszyła się. Dygnęły obie. Lightwoodowie byli kuzynami Jamesa i Lucie, wpływową rodziną.
Jej matka natychmiast zaczęła rozmawiać z rodzicami Barbary, Gideonem i Sophie Lightwoodami. Cordelia skupiła wzrok na Barbarze. Czy chciałaby posłuchać o jej ojcu? Pewnie nie. Patrzyła na parkiet z uśmiechem na twarzy.
– Kim jest chłopiec, z którym tańczy Lucie? – zapytała Cordelia.
Barbara parsknęła śmiechem.
– To mój brat, Thomas – odpowiedziała. – I chociaż raz nie potyka się o własne nogi!
Cordelia spojrzała raz jeszcze na ciemnego blondyna, który śmiał się razem z Lucie. Był bardzo wysoki, miał szerokie ramiona i wyglądał wręcz onieśmielająco. Czy podobał się Lucie? Wspominała o nim w swoich listach, ale tylko jako o jednym z przyjaciół brata.
Alastair, który stał na obrzeżach grupki ze znudzoną miną – prawdę mówiąc, Cordelia prawie o nim zapomniała – nagle się rozpromienił.
– Charles! – zawołał z zadowoleniem. Wygładził przód kamizelki. – Wybaczcie, proszę, muszę pójść się przywitać. Nie widzieliśmy się od wieków.
Zniknął wśród stolików, nie czekając na pozwolenie.
Matka Cordelii westchnęła.
– Chłopcy. Brak mi słów.
Sophie uśmiechnęła się do córki, a Cordelia pierwszy raz zauważyła potworną bliznę na jej policzku. Jej żywość, sposób, w jaki się poruszała i mówiła, sprawiały, że w pierwszej chwili szramy się nie zauważało.
– Dziewczęta też bywają nieznośne – zauważyła. – Szkoda, że nie widziałaś Barbary i jej siostry Eugenii, kiedy były dziećmi. Zgroza!
Barbara się roześmiała. Cordelia zazdrościła jej, że ma tak dobry kontakt z matką. Chwilę potem młody szatyn podszedł i zaprosił Barbarę do tańca. Dziewczyna została porwana na parkiet, a Tessa skierowała Sonę i Cordelię do następnego stolika, gdzie wuj Lucie, Gabriel Lightwood siedział obok pięknej kobiety o długich ciemnych włosach i niebieskich oczach – swojej żony, Cecily. Will Herondale opierał się o brzeg stołu ze skrzyżowanymi rękami i uśmiechem.
Twarz Willa złagodniała na widok Tessy i idącej za nią Cordelii. Cordelia widziała w nim cząstkę tego, kim stanie się James, gdy dorośnie.
– Cordelia Carstairs – powiedział, gdy już przywitał jej matkę. – Jak wypiękniałaś.
Cordelia się rozpromieniła. Jeśli Will uważał, że ona wygląda ładnie, to może jego syn też tak pomyśli. Oczywiście, zważywszy na słabość Willa wobec wszystkiego, co ma na nazwisko Carstairs, to pewnie Alastaira też uznałby za idealnego i ładnego.
– Podobno przyjechałaś do Londynu, żeby zostać _parabatai_ Lucie – odezwała się Cecily. Wyglądała niemal tak młodo jak Tessa, a ponieważ nie była nieśmiertelną czarownicą, można było się zastanawiać, jak to robi. – Cieszę się. Najwyższy czas, żeby więcej dziewcząt zostawało _parabatai_. Mężczyźni zbyt długo monopolizowali ten stan.
– Cóż, w końcu pierwsi _parabatai_ byli mężczyznami – zwrócił jej uwagę Will w sposób, który sprawił, że Cordelia zaczęła się zastanawiać, czy Cecily też uważała go za nieznośnego, tak jak ona myślała o Alastairze.
– Czasy się zmieniają – odparła z uśmiechem Cecily. – To nowoczesna epoka, mamy światło elektryczne, automobile…
– To Przyziemni mają elektryczne światło – poprawił ją Will. – My mamy magiczne światło.
– A automobile to chwilowa moda – wtrącił Gabriel Lightwood. – To się nie utrzyma.
Cordelia zagryzła usta. Nie tak wyobrażała sobie ten wieczór. Miała czarować ludzi i wpływać na nich, a zamiast tego czuła się jak dziecko zepchnięte na obrzeża rozmów dorosłych na temat automobilów. Z ogromną ulgą zauważyła, że Lucie porzuciła Thomasa na parkiecie i podbiegła do niej. Objęły się, a potem Cordelia obejrzała ładną sukienkę Lucie z niebieskiej koronki, podczas gdy Lucie wpatrywała się ze zgrozą w lila koszmar na Cordelii.
– Mogę zabrać Cordelię do pozostałych dziewcząt? – zapytała Sonę, posyłając jej swój najbardziej czarujący uśmiech.
– Oczywiście. – Sona sprawiała wrażenie zadowolonej.
W końcu po to przyprowadziła tu Cordelię, prawda? Żeby poznała synów i córki wpływowych Nocnych Łowców. Chociaż Cordelia wiedziała, że tak naprawdę to głównie synów, a nie córki.
Lucie wzięła Cordelię za rękę i zaprowadziła do stołu z poczęstunkiem, gdzie zebrała się grupka dziewcząt w kolorowych sukienkach. Z lawiny imion i nazwisk podczas prezentacji Cordelia wychwyciła tylko kilka: Catherine Townsend, Rosamund Wentworth i Ariadne Bridgestock, która musiała być spokrewniona z Inkwizytorem. Była wysoką, śliczną dziewczyną kilka lat starszą od pozostałych. Miała śniadą skórę o odcień ciemniejszą od skóry Cordelii.
– Jaka ładna sukienka – powiedziała do Cordelii ciepłym tonem Ariadne. Jej własną uszyto z podkreślającego jej urodę jedwabiu w kolorze wina. – Wydaje mi się, że ten odcień nazywa się „popiołem róż”. Jest szalenie popularny w Paryżu.
– O, tak – przytaknęła jej ochoczo Cordelia. Nie poznała zbyt wielu dziewcząt, dorastając, właściwie żadnej poza Lucie, więc jak miała im zaimponować i je oczarować? To było okropnie ważne. – Rzeczywiście to sukienka z Paryża. Z Rue de la Paix. Sama Jeanne Paquin ją uszyła.
Zauważyła, że zaniepokojona Lucie otwiera szeroko oczy. Rosamund zacisnęła usta.
– Masz duże szczęście – odparła chłodno. – Większość z nas, z tej małej londyńskiej Enklawy, rzadko wyjeżdża zagranicę. Musisz uważać nas za bardzo nudne.
– Och… – Cordelia zdała sobie sprawę, że popełniła gafę. – Nie, w żadnym razie…
– Moja matka zawsze mówiła, że Nocni Łowcy nie powinni tak bardzo interesować się modą – orzekła Catherine. – Uważa, że to przyziemne.
– Ponieważ tak wiele razy wypowiadałaś się o strojach Matthew z podziwem, rozumiem, że ta reguła dotyczy tylko dziewcząt? – wtrąciła cierpko Ariadne.
– Ariadne, doprawdy… – zaczęła Rosamund i roześmiała się. – O wilku mowa! Patrzcie, kto przyszedł.
Patrzyła w stronę drzwi na drugim końcu sali balowej, przez które weszło właśnie dwóch chłopców. Cordelia najpierw zobaczyła Jamesa, jak to zwykle ona. Był wysoki, piękny, uśmiechnięty – wizja malarza w czerni i bieli ze zmierzwionymi hebanowymi włosami.
Usłyszała, jak Lucie jęczy, kiedy dziewczyny zaczęły szeptać między sobą imię Jamesa, a zaraz potem na tym samych oddechu wymieniały Matthew Fairchilda.
Oczywiście. _Parabatai_ Jamesa. Minęły lata, odkąd Cordelia go widziała. Pamiętała szczupłego blondyna. Teraz to był dobrze zbudowany młody mężczyzna, którego włosy pociemniały do odcienia spiżu. Miał twarz rozpustnego anioła.
– Oni są tacy przystojni – jęknęła niemal z bólem Catherine. – Nie uważasz, Ariadne?
– Ehm, tak – przytaknęła tamta pośpiesznie. – Tak mi się wydaje.
– Ona nie widzi nikogo poza Charlesem – wyjaśniła Rosamund.
Ariadne zaczerwieniła się, a dziewczyny wybuchły śmiechem. Poza Lucie, która przewróciła oczami.
– To tylko chłopcy – powiedziała.
– James to twój brat – odparła Catherine. – Nie jesteś obiektywna. On jest prześliczny.
Cordelię ogarnął niepokój. James najwyraźniej nie był tylko jej odkryciem. On i Matthew przystanęli, żeby pośmiać się z Barbarą i jej partnerem do tańca. James objął Matthew za ramiona i uśmiechnął się. Był taki piękny, że patrzenie na niego bolało jak strzała wbita w serce. To jasne, że nie tylko ona musiała to zauważyć. James niewątpliwie mógł przebierać w dziewczynach.
– Matthew też nie wygląda najgorzej – dodała Rosamund. – Ale jest skandaliczny.
– To prawda – powiedziała Catherine z błyskiem w oku. – Musisz na niego uważać, panno Carstairs. Dorobił się niezłej reputacji.
Lucie zaczęła różowieć z gniewu.
– Zgadnijmy, którą James pierwszą poprosi do tańca – powiedziała jasnowłosa dziewczyna w różowej sukience. – Na pewno ciebie, Rosamund. Wyglądasz dzisiaj ślicznie. Kto by się tobie oparł?
– Ach, właśnie, kogo obdarzy swoimi względami mój brat? – rzuciła przeciągle Lucie. – Kiedy miał sześć lat, zwymiotował do własnego buta.
Pozostałe dziewczyny ostentacyjnie udawały, że jej nie słyszą. Ktoś, kto okazał się bratem Rosamund, przyszedł zaprosić jasnowłosą dziewczynę do tańca. Charles opuścił Alastaira i przeszedł przez salę, żeby wziąć Ariadne za rękę i zabrać na parkiet. Will i Tessa już tańczyli, podobnie jak obaj wujowie Lucie ze swoimi żonami.
Chwilę potem Matthew Fairchild podszedł do stołu. Nagle znalazł się zaskakująco blisko Cordelii. Mogła teraz zauważyć, że jego oczy nie są ciemne, jak myślała, ale mają ciemny odcień zieleni jak leśny mech. Skłonił się lekko przed Lucie.
– Mogę prosić o ten taniec?
Lucie zerknęła na pozostałe dziewczyny, a Cordelia potrafiła odczytać znaczenie tego spojrzenia, jakby czytała książkę. Ona bynajmniej nie przejmowała się reputacją Matthew. Uniosła wysoko głowę i popłynęła na parkiet u boku drugiego syna Konsul.
I chwała jej za to, pomyślała Cordelia. Jednakże Lucie zostawiła ją samą z dziewczynami, które z pewnością jej nie polubiły. Słyszała, jak parę z nich szepcze między sobą, że Cordelia robi wrażenie strasznie z siebie zadowolonej. Wychwyciła nawet imię swojego ojca i słowo „proces”…
Wyprostowała się sztywno. Popełniła błąd, wspominając o Paryżu. Nie pogłębi błędu, okazując słabość. Spojrzała na parkiet z uśmiechem przyklejonym do ust. Dostrzegła brata, który rozmawiał teraz z Thomasem Lightwoodem. Siedzieli razem na ławeczce, jakby wymieniali się sekretami. Nawet Alastair lepiej radził sobie z czarowaniem wpływowych ludzi niż ona.
Niedaleko od nich opierała się o ścianę dziewczyna ubrana niezwykle modnie. Tyle że to była moda męska. Była wysoka i niemal przesadnie smukła, miała bardzo ciemne włosy jak Will i James. Nosiła je ścięte krótko i ugładzone pomadą, z koniuszkami ułożonymi w precyzyjne loczki. Dłonie miała smukłe, poplamione atramentem i tytoniem, piękne jak dłonie posągu. Paliła krótkie cygaro, dym przelatywał obok jej twarzy niezwykłej urody – o wyrazistych, ale delikatnych rysach.
To Anna, zdała sobie sprawę Cordelia. Anna Lightwood, kuzynka Lucie. Z pewnością była najbardziej onieśmielającą osobą na sali.
– O rety – powiedziała Catherine, kiedy muzyka przybrała na sile. – To walc.
Cordelia spuściła wzrok. Potrafiła tańczyć, matka zatrudniła nauczyciela tańca, żeby nauczył ją kadryla i lansjera, statecznego menueta i kotyliona, ale walc to uwodzicielski taniec, przy którym czuje się ciało partnera. Początkowo wywołał skandal. Nigdy się go nie nauczyła.
Bardzo chciałaby zatańczyć walca z Jamesem. On pewnie w ogóle nie miał ochoty tańczyć. Wolał rozmawiać z przyjaciółmi, jak każdy młody człowiek. Usłyszała kolejny wybuch chichotu i szeptów, a potem głos Catherine:
– Czy to nie jest ta dziewczyna, której ojciec…
– Daisy? Masz ochotę zatańczyć?
Tylko jeden chłopak tak się do niej zwracał. Podniosła wzrok z niedowierzaniem i zobaczyła, że stoi przed nią James.
Jego piękne włosy były jak zawsze potargane i przez to jeszcze bardziej czarujące. Jedno pasmo spadało mu na czoło. Gęste i ciemne rzęsy ocieniały bladozłote oczy. Kości policzkowe Jamesa przypominały skrzydła.
Grupka dziewczyn oniemiała. Cordelia miała wrażenie, że szybuje.
– Niestety… – zająknęła się, nie mając pojęcia, co właściwie mówi. – Nie umiem tańczyć walca.
– W takim razie cię nauczę – odparł James i chwilę potem wirowali na parkiecie.
– Bogu dzięki, że byłaś wolna – mówił z absolutną szczerością James, kiedy poruszali się wśród par, szukając miejsca. – Bałem się, że będę musiał poprosić do tańca Catherine, a ona będzie gadać, jaki to Matthew jest skandaliczny.
– Cieszę się, że mogę pomóc, ale ja naprawdę nie potrafię tańczyć walca – odparła z odrobiną goryczy Cordelia.
– Ja też nie potrafię. – James uśmiechnął się szeroko i obrócił do niej. Stała tak blisko niego i w dodatku się dotykali: jego dłoń była na jej przedramieniu. – A w każdym razie nie tańczę zbyt dobrze. Możemy się umówić, że spróbujemy nie deptać sobie po palcach?
– Postaram się – zgodziła się Cordelia i pisnęła słabo, gdy wziął ją w objęcia.
Pokój zakołysał się przelotnie. To James, jej James, obejmował ją i położył rękę na jej łopatce. Drugą dłoń Cordelii położył sobie na ramieniu.
I potem zaczęli tańczyć, a ona starała się, jak mogła, żeby go naśladować. Przynajmniej tyle umiała – dawała się prowadzić, reagowała na ruch partnera. James dobrze tańczył, co nie dziwiło, bo zawsze poruszał się z wdziękiem, więc podążanie za nim było łatwe.
– Nieźle – pochwalił James. Chciał zdmuchnąć pasemko z czoła, ale ono spadło mu jeszcze bardziej na oczy. Uśmiechnął się z żalem, a Cordelia potrzebowała całej siły woli, żeby nie odgarnąć mu włosów. – Cóż, ale to nadal wstyd, gdy twoi rodzice tańczą lepiej od ciebie.
– Hmm, mów za siebie – mruknęła Cordelia. Dostrzegła Lucie tańczącą z Matthew kilka kroków dalej. Lucie się śmiała. – Może Catherine zakochała się w Matthew? – zasugerowała. – Może ją fascynuje?
– To byłoby ekscytujące, a zapewniam cię, że nic ekscytującego nie wydarzyło się londyńskiej Enklawie od bardzo dawna.
Oczywiście taniec z Jamesem był sam w sobie nagrodą, ale do Cordelii dotarło, że może być też pożyteczny.
– Myślałam właśnie, ilu ludzi należy do Enklawy i jak niewielu z nich znam. Oczywiście jesteście ty i Lucie…
– Powinienem oprowadzić cię po reszcie? – zapytał, gdy wykonywali skomplikowany obrót. – Czy kilka wskazówek, kto jest kto, sprawiłoby, że poczułabyś się tu bardziej jak w domu?
Uśmiechnęła się.
– Owszem. Dziękuję.
– Tam – powiedział, wskazując tańczących Charlesa i Ariadne, której suknia błyszczała w świetle. – Charlesa znasz, a towarzyszy mu jego narzeczona, Ariadne Bridgestock.
– Nie wiedziałam, że są zaręczeni!
W kącikach oczu Jamesa pojawiły się zmarszczki.
– Wiesz, że Charles prawie na pewno zajmie pozycję Konsula, kiedy jego matka ustąpi po trzeciej kadencji? Ojciec Ariadne jest Inkwizytorem, to bardzo korzystny alians polityczny dla Charlesa… chociaż jestem pewien, że poza tym ją kocha.
James nie sprawiał wrażenia, jakby rzeczywiście w to wierzył, chociaż zdaniem Cordelii Charles wpatrywał się w narzeczoną z uwielbieniem. Miała nadzieję, że James nie stał się cynikiem. James, którego pamiętała, był wszystkim, ale nie cynikiem.
– A to musi być Anna – powiedziała.
To nie mógł być nikt inny niż kuzynka opisana przez Lucie w listach: piękna, nieulękła, zawsze ubrana w najlepsze stroje z Jermyn Street. Rozmawiała i śmiała się ze swoim ojcem Gabrielem w pobliżu drzwi do sąsiedniej sali.
– Rzeczywiście – potwierdził James. – A to jej brat, Christopher, tańczy z Rosamund Wentworth.
Cordelia spojrzała na szczupłego chłopca w okularach, które rozpoznała ze zdjęć. Wiedziała, że Christopher jest jednym z bliskich przyjaciół Jamesa razem z Matthew i Thomasem. Tańczył z ponurą miną ze wściekłą Rosamund.
– Niestety Christopher o wiele lepiej czuje się w towarzystwie próbówek i zlewek niż w towarzystwie kobiet – dodał James. – Miejmy nadzieję, że nie ciśnie biedną Rosamund o stół z poczęstunkiem.
– Jest w niej zakochany?
– Boże, skąd, ledwie ją zna. Poza Charlesem i Ariadną jeszcze Barbara Lightwood i Oliver Hayward są po słowie. Anna wiecznie łamie komuś serce. Poza tym nie wiem o żadnym innym krojącym się tu romansie. Chociaż może ty, Daisy, i Alastair ożywicie nieco atmosferę.
– Nie sądziłam, że jeszcze pamiętasz to stare przezwisko.
– Co? Daisy? – Trzymał ją blisko w tańcu. Czuła jego ciepło, od którego przechodziły ją dreszcze. – Oczywiście, że pamiętam. Sam ci je nadałem. Mam nadzieję, że nie chcesz, żebym przestał tak cię nazywać.
– Oczywiście, że nie. Lubię je. – Zmusiła się, żeby nie odwracać wzroku. Dobry Boże, patrzył na nią z tak bliska. Jego oczy miały kolor złotego syropu, wręcz szokujący przez kontrast ze źrenicami. Słyszała szepty, wiedziała, że dla wielu ludzi jego oczy są dziwne, świadczą o jego inności. I chociaż były koloru ognia i złota, to ona wyobrażała sobie, że to serce słońca. – Chociaż chyba do mnie nie pasuje. Daisy to imię dla ślicznej dziewczynki ze wstążkami we włosach.
– Cóż, w takim razie pasuje do ciebie przynajmniej pod pewnymi względami.
Uśmiechnął się. To był słodki uśmiech, do jakiego przywykła u Jamesa, ale kryło się w nim coś więcej. Chodziło mu o to, że jest ładna, czy że jest małą dziewczynką? Dobry Boże, flirtowanie było irytujące.
Chwileczkę, czy James Herondale z nią flirtował?
– Jutro spotykamy się w parę osób na pikniku w Regent’s Park – powiedział i Cordelia cała zesztywniała. Czy zamierzał ją zaprosić? Wolałaby przejażdżkę we dwoje albo spacer, ale zgodzi się na wspólne spotkanie z przyjaciółmi. Prawdę mówiąc, zgodziłaby się nawet na wizytę w Hadesie. – Na wypadek gdyby Lucie ci o tym nie wspomniała…
Urwał. Nagle już nie patrzył na nią, ale na kogoś, kto właśnie wszedł na salę. Cordelia spojrzała w tym samym kierunku i zobaczyła wysoką kobietę, chudą jak strach na wróble. Była ubrana w suknię sprzed kilku dekad, czarną jak strój żałobny Przyziemnych, i miała siwe pasma we włosach. Tessa zmierzała ku niej pośpiesznie z zatroskaną miną. Will szedł za nią.
Kiedy Tessa do niej dotarła, kobieta odsunęła się na bok, odsłaniając stojącą za nią dziewczynę. Była ubrana w odcienie kości słoniowej, łagodna kaskada biało-złotych loków okalała jej twarz. Dziewczyna zrobiła wdzięczny krok w stronę Tessy i Willa, żeby ich przywitać, i w tej samej chwili James wypuścił dłoń Cordelii.
Już nie tańczyli. James odwrócił się od Cordelii bez słowa i ruszył przez salę do nowo przybyłych. Ona stała jak zamrożona, podczas gdy James pochylił się, żeby pocałować dłoń dziewczyny, która właśnie weszła. Na parkiecie rozległy się chichoty. Lucie odsunęła się od Matthew, wytrzeszczając oczy. Alastair i Thomas odwrócili się do Cordelii ze zdziwieniem.
Cordelia wiedziała, że matka zaraz zauważy, że jej córka dryfuje pośrodku parkietu jak zagubiony holownik, i rzuci się ku niej, a Cordelia umrze ze wstydu. Rozejrzała się po sali za najbliższym wyjściem, gotowa uciekać, kiedy ktoś złapał ją za rękę. Ktoś ją zręcznie obrócił i pewnie chwycił – chwilę potem znowu tańczyła, automatycznie odzwierciedlając ruchy partnera.
– Tak właśnie. – To był Matthew Fairchild. Jasne włosy, słodka woda kolońska, niewyraźny uśmiech. Trzymał ją delikatnie prowadząc w walcu. – Po prostu… staraj się uśmiechać i nikt niczego nie zauważy. James i ja w opinii publicznej to właściwie jedno i to samo.
– James… poszedł – wydukała zaszokowana Cordelia.
– Wiem. Fatalne zachowanie. Nie zostawia się damy na parkiecie, chyba że ktoś naprawdę zajął się ogniem. Poproszę go później na słowo.
– Słowo – powtórzyła Cordelia. Zaskoczenie zaczynało ustępować w niej miejsca gniewowi. – Słowo?!
– Kilka słów, jeśli to poprawi ci samopoczucie?
– Kto to jest? – zapytała o nowo przybyłą dziewczynę Cordelia.
Prawie nie chciała tego robić, ale lepiej poznać prawdę. Zawsze lepiej znać prawdę.
– Nazywa się Grace Blackthorn – odpowiedział cicho Matthew. – Jest wychowanicą Tatiany Blackthorn. Właśnie przyjechały do Londynu. Podobno dorastała w jakiejś dziurze w Idrisie. Stąd zna ją James. Ich drogi krzyżowały się latem.
„Dziewczyna, która nie mieszka w Londynie, ale niedługo przyjedzie tu na dłużej”.
Cordelii zrobiło się niedobrze. I pomyśleć, że uwierzyła, że Lucie mówi o niej! Że James może coś do niej czuć.
– Źle wyglądasz – zauważył Matthew. – To przez mój taniec czy konkretnie przeze mnie?
Cordelia się wyprostowała. Była w końcu Cordelią Carstairs, córką Eliasa i Sony ze starego rodu Nocnych Łowców. Była dziedziczką słynnej Cortany, która przechodziła w rodzinie Carstairsów z pokolenia na pokolenie. Przyjechała do Londynu, żeby ratować ojca. Nie załamie się publicznie.
– Możliwe, że trochę się denerwuję – powiedziała. – Lucie wspomniała, że nie przepadasz za ludźmi.
Matthew zaśmiał się zaskoczony, ale zaraz przywołał na twarz wyraz leniwego rozbawienia.
– Doprawdy? Lucie to prawdziwa gaduła.
– Ale nie jest kłamczuchą.
– Obawiam się, że nie jest. Nie mogę cię nie lubić, bo nawet cię nie znam. Znam za to twojego brata. Uprzykrzał mi życie w szkole, a także Christopherowi i Jamesowi.
Cordelia zerknęła niechętnie na Jamesa i Grace. Wyglądali razem olśniewająco, on ciemnowłosy, ona piękna jak sopel lodu. Jak popiół i srebro. Jak, jak, och, jak Cordelia mogła myśleć, że ktoś taki jak James Herondale zainteresuje się kimś takim jak ona?
– Alastair i ja bardzo się różnimy – powiedziała. Nie chciała dodawać niczego więcej. Byłaby nielojalna wobec brata. – Na przykład ja lubię Oscara Wilde’a, a on nie.
Matthew drgnął kącik ust.
– Widzę, że od razu uderzasz prosto w słaby punkt. Czytałaś dzieła Oscara?
– Tylko _Doriana Greya_. Miałam potem koszmary.
– Chciałbym mieć portret na strychu, który ukazywałby moje grzechy, podczas gdy ja pozostałbym młody i piękny. I to nie tylko ze względu na grzechy. Wyobraź sobie, że można by na nim wypróbowywać nową modę. Mógłbym przemalować włosy portretu na niebieskie i przekonać się, jak to wygląda.
– Nie potrzebujesz portretu. Przecież jesteś młody i piękny.
– Mężczyźni nie są piękni. Są przystojni – sprzeciwił się Matthew.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki