- W empik go
Larista. Wysłannicy. Tom 1 - ebook
Larista. Wysłannicy. Tom 1 - ebook
Pierwszy tom młodzieżowej trylogii pełnej romantycznych uczuć, przygód, poświęcenia i przyjaźni.
Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Taka prawdziwa, bezgraniczna i nieprzemijająca?
Trzy dziewczyny, na drodze których zjawiają się mężczyźni skrywający tajemnice. Trzy niezwykłe historie, które przyspieszą bicie Twojego serca i rozbudzą wyobraźnię.
Każdy z tomów – Larista, Guerra, Cedyno – to emocjonująca walka dobra ze złem, gdzie miłość gra pierwsze skrzypce.
Czy jesteś gotowa wziąć w niej udział, stając ramię w ramię z Wysłannikami?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-969167-1-6 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Red Hot Chili Peppers – Road Trippin'
Lamb – My Angel Gabriel
Henryk Wieniawski, Konstanty Andrzej Kulka – Légende Op. 17
David Parry, London Philharmonic Orchestra & London Philharmonic Choir – Carmina Burana: O Fortuna
Jose Gonzales – Heartbeats
Lenny Kravitz – I Belong To You
Ludwig Van Beetoven – Moonlight Sonata (Mvt. 1)
Wojciech Kilar – Polonez „Pan Tadeusz"
Ben Howard – Only Love
Bon Iver & St. Vincent – Roslyn
Jessie J – Magnetic
Antonio Vivaldi – The Four Seasons: Allegro Non Molto
Michał Żebrowski, Katarzyna Nosowska – Przywitanie
Sia – My Love
Stłumione odgłosy spokojnej muzyki odbijały się od ścian opustoszałych korytarzy szkolnych. Skręciłyśmy w prawo i leniwie ruszyłyśmy w stronę dobiegających nas dźwięków. Brzęczące jak natrętny owad jarzeniówki rzucały blade światło na mleczną twarz mojej przyjaciółki.
– Możesz mi przypomnieć, po jakiego czorta tam idziemy? – Zuzka łypnęła na mnie piwnymi oczami pomalowanymi w stylu emo.
– Żeby sobie popatrzeć na ludzi – odparłam i związałam włosy w kucyk.
– Ach tak, zapomniałam – bąknęła. – Coś mi się zdaje, że twój pierwszy krok w dorosłość okaże się samobójczym skokiem w przepaść. – Wykrzywiła usta w charakterystycznym dla niej drwiącym uśmieszku.
– To znaczy?
– Po prostu odnoszę wrażenie, że dotarło do ciebie, że skoro ukończyłaś osiemnaście lat… – zawahała się, marszcząc ciemne brwi. – A zresztą, ty i tak wiesz swoje. – Poprawiła opaskę na kruczoczarnych włosach.
– O co ci chodzi?
– O to, byśmy darowały sobie tę nędzną dyskę, Lara – odparła.
– Wytrzymasz.
– Wytrzymam? Jedyne, co mnie trzyma w tygodniu w tej budzie, to grawitacja, a ty żądasz ode mnie, żebym przychodziła tu jeszcze w piątek wieczorem i to na jakąś zabawę dla jełopów.
– Jesteś uprzedzona. Tylko nie mam pojęcia czemu.
– Temu, że cię znam i chcę oszczędzić ci przykrości.
– Niby jakich?
– Widoku mizdrzących się par – stwierdziła dosadnie i zatrzymała się, patrząc na mnie z politowaniem. – Boże, Lara. Skąd u ciebie ten masochizm? Na co ty liczysz, dziewczyno? Pomyślałaś dzisiaj życzenie, zdmuchnęłaś świeczki i co? Masz nadzieję, że niespodziewanie na szkolnych baletach zjawi się książę z bajki, zauważy cię w kącie i wyzna ci miłość aż po grób? Takie rzeczy wyłącznie w książkach.
– Też coś – prychnęłam. – Jeśli uważasz, że tak myślę, to grubo się mylisz.
– Serio? – Przechyliła głowę. – Twoja piękna buźka i błyszczące, zielone oczka mówią mi co innego.
– Nieprawda! Ja tylko… – Wzięłam głęboki wdech i zerknęłam na nią jak na zło wcielone. Dziewczyna nie miała w sobie ani krzty romantyzmu. – Czemu jesteś taka podła?
– Bo jestem twoją przyjaciółką.
– Ach, no tak. To rzeczywiście wiele tłumaczy. – Ruszyłam dalej przed siebie.
Chwyciła mnie za nadgarstek.
– Lara… Zwyczajnie nie pojmuję, skąd w twoim bystrym umyśle zrodziły się te brednie o przeznaczeniu. Już nie mogę patrzeć, jak się męczysz, czekając na… – Zamilkła na chwilę, jakby szukała odpowiednich słów. – No właśnie. Ty nawet nie wiesz, na kogo czekasz. Może on w ogóle nie istnieje?
– Przyganiał kocioł garnkowi. – Podążyłam dalej korytarzem do sali gimnastycznej.
Zuzka dotrzymywała mi kroku. Szła przez dłuższy moment w milczeniu, jak gdyby zastanawiała się nad tym, co jej odpowiedziałam. W końcu przygryzła wargę, w której zasrebrzył się drobny kolczyk, i odparła:
– Ja Patryka przynajmniej znam – oznajmiła. – Wiem dokładnie, kim jest, co lubi, jakie ma wady i zalety. A ty? Zamiast dorwać chłopaka z krwi i kości, wolisz czytać romanse, malować cuda-wianki i bujać w obłokach o boskim dandysie. W realu taki facet, o jakim marzysz, po prostu nie istnieje.
Zacisnęłam zęby, rzucając jej gniewne spojrzenie. Dalsza rozmowa na ten temat była pozbawiona sensu. Ja miałam swoje racje, ona swoje. I chociaż łączyła nas podobna wrażliwość, to różnica pomiędzy nami polegała na tym, że Zuzka z uporem kryła się ze swoimi uczuciami i romantyzmem, a ja nie. Dlatego nie zamierzałam się z nią kłócić. Tym bardziej że dzisiaj był wyjątkowy wieczór i nie chciałam go psuć.
Dziś obchodziłam osiemnastkę. Tak długo czekałam na ten dzień, a on nie różnił się niczym od pozostałych. Wszystko odbyło się tak, jak co roku w moje urodziny. Rodzice, Zuzka, życzenia, prezenty oraz tort ze świeczkami. Tym razem jednak postanowiłam zachować się dojrzalej i zmienić wypowiadane w myślach życzenie. Odkąd skończyłam trzynaście lat, rok w rok brzmiało ono tak samo: „Chcę mieć chłopaka”. Każde zdmuchnięcie świeczek wiązało się właśnie z tym zdaniem. I nic. Wciąż byłam sama, lecz w dzień osiemnastych urodzin postanowiłam to zmienić. Zdecydowałam się poważnie podejść do sprawy. Jak dorosła osoba. Jeśli w ogóle można uznać wypowiadanie w kółko tego samego życzenia za coś dojrzałego, ale taka już ze mnie niepoprawna romantyczka.
Przez ostatni miesiąc przejrzałam setki wierszy, sentencji, aforyzmów i cytatów. Aż wreszcie znalazłam. Krótkie, proste zdanie. Zwrot, który wzbudził we mnie nadzieję na miłość i wywołał na ciele przyjemny dreszcz. Dzisiaj wieczorem, gdy stałam przed tortem bezowym, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i zdmuchując kolorowe świeczki, wypowiedziałam w myślach życzenie: „Dwa serca, jedno bicie, niech mnie odnajdzie miłość na całe życie”.
– Dżizas… – Wymowny jęk Zuzki przerwał moje rozmyślania. – Larysa, czy ty słyszysz, co oni grają? Przecież te smęty nawet trupa przyprawiłyby o mdłości.
Byłyśmy już na tyle blisko, by rozpoznać brzmienie melodyjnych tonów. Poczułam przyjemny ucisk w żołądku.
– Ja akurat lubię ten kawałek. To klasyk – oświadczyłam.
– Klasyk? – zakpiła Zuzka. – Klasyk to Nirvana, Pearl Jam. To, co słyszę, przypomina trel dzierlatek z późnych lat pięćdziesiątych. – Nadstawiła ucha. – Nawet trudno nazwać to trelem. I love, how you love me? Serio, co to w ogóle za tandetny tekst? – Wykrzywiła usta z obrzydzeniem.
– To jest piosenka o miłości, Zuza. – Teraz już na poważnie zaczęła mnie irytować. Jak mogła być tak zamknięta na inne brzmienia? W końcu sama była muzykiem, piosenkarką. Czyżby aż tak bardzo wstydziła się swojej wrażliwości, że nie przyznawała się do niej nawet przede mną? – To muzyka dla wrażliwych ludzi, Zuz, a ty jesteś wrażliwa. Ma świetne słowa, to piękny tekst.
Zuzka w odpowiedzi wsadziła palec wskazujący do ust, udając odruch wymiotny.
– No tak – skwitowałam. – Tobie lepiej brzmi: Rape me, my friend wykrzyczane przez blond ćpuna?
– Nie waż się mówić tak o Cobainie – zawrzała. – Nawet nie wiesz, jakie miał ciężkie życie. Jego rodzina się rozpadła, kiedy skończył zaledwie osiem lat. Osiem, rozumiesz? Wiesz, co to znaczy dla takiego dziecka?
Dojrzałam żal w jej ciemnych oczach.
– Nie wiem, co to znaczy – przyznałam. – Ale potrafię zrozumieć i współczuć. – Przesunęłam dłonią po jej ramieniu.
Rodzice Zuzy rozwiedli się, gdy była jeszcze mała. Chyba właśnie dlatego tak kochała muzyków ze złymi doświadczeniami. Upajała się ich twórczością. Znajdowała w niej samą siebie – zagubioną, niekochaną dziewczynkę, która skrywała uczucia pod maską zadziory i twardzielki, jaką na co dzień grała.
Doszłyśmy do sali, stanęłyśmy w drzwiach i kiedy tylko naszym oczom ukazało się szkolne disco, spojrzałyśmy na siebie wymownie. Czasami się nie zgadzałyśmy, jak to ludzie, ale bywały też takie chwile jak ta – jedno zerknięcie i rozumiałyśmy się bez słów. Wystarczył moment, by znowu poczuć tę więź, nadawanie na tych samych falach, brak potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. To dzięki temu byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami.
Wolna piosenka płynęła z dużych głośników wiszących wysoko pod sufitem. Subtelne dźwięki muzyki kołysały przytulonych do siebie nastolatków. Zwykle pootwierane na oścież okna zasłaniał teraz czarny materiał imitujący szantung. Choć sala była przestronna, czułam, jak zewsząd osacza mnie lepka woń potu i perfum wywołujących mdłości. Niewielkie lampki mignęły zielonym światłem i rozjaśniły na krótką chwilę półmrok.
– Tam jest w miarę luźno. – Wskazałam lukę pod ścianą.
– Może być – odparła Zuzka i ruszyła zdecydowanym krokiem przez środek sali.
Usiadłyśmy obok siebie na podłodze i zaczęłyśmy bacznie obserwować parkiet. Dziewczyny wpatrywały się maślanymi oczami w partnerów. Zdarzało się czasem, że ręka amanta zsuwała się nagle na pośladki, lecz wtedy, z wyraźnym oburzeniem, dłonie chłopaka były przenoszone na wysokość pasa. Niektórych jednak nowa pozycja taneczna zupełnie nie zrażała. Wzbudzała wręcz zadowolenie okazywane figlarnym uśmiechem pojawiającym się na zarumienionej twarzy.
Po kilku wolnych kawałkach obraz tańczących ludzi przestał mnie bawić. Doszło nawet do tego, że ich widok stawał się nie do zniesienia, a mój urodzinowy nastrój diabli wzięli. Widok znajomej całującej się pary spowodował ucisk w gardle. Ogarnął mnie iście wisielczy nastrój, po głowie zaczęły krążyć pytania retoryczne: Czemu nie tańczę teraz na parkiecie z ukochanym? Czemu moje kontakty z chłopakami ograniczają się do wymiany zeszytu od matmy albo spisania pracy domowej na kolanie? Dlaczego, do licha, nie mogę znaleźć sobie faceta?
Kilka lat temu zawarłam przyjaźń z zamiejscowym nastolatkiem. Spędzał prawie każde wakacje u rodziny, która mieszkała niedaleko mnie. Byliśmy nierozłączni. Codziennie rano z zapartym tchem czekałam, aż w końcu podjedzie na rowerze i ruszymy przed siebie na kolejną wycieczkę w nieznane. To on mi powiedział, że nie można uciekać przed dzikiem, tylko należy paść na ziemię i udawać martwą zwierzynę; to z nim po raz pierwszy ujrzałam zaćmienie słońca, doświadczając przy tym dotyku miękkich warg na swoich ustach; to on sprawiał, że cały rok szkolny żyłam wspomnieniami i nie mogłam się doczekać nadejścia następnych wakacji.
Niestety pewnego lata wszystko się zmieniło. Jego rodzina sprzedała dom i się wyprowadziła. W miejscu garażu, który był punktem naszych spotkań, wykopano basen, a mój Mateusz już nigdy się nie pojawił. Te wakacje wspominałam jako czarną plamę. Od tamtego czasu zjawiała się nieraz marna namiastka miłości – chłodne pocałunki, nieudolne pieszczoty i platoniczne wyznania. Żaden związek nie był jednak prawdziwy ani trwały. Czułam, że jestem rozpaczliwie spragniona wzniosłych uczuć: przyśpieszonego bicia serca, ucisku w żołądku, zaślepienia i oddania, czegoś więcej i na dłużej, tak na poważnie. Ale czy takie uczucia zdarzały się naprawdę? A może miały do nich prawo tylko fikcyjne postacie w książkach?
Kolejny wolny utwór dobiegł końca i ku naszemu zadowoleniu z głośników huknęły ciężkie basy. Zlepione pary niechętnie wyplątały się z tanecznych uścisków, a część osób mrużyła oczy podrażnione światłem stroboskopu. Ci, którzy do tej pory podpierali ściany, westchnęli z ulgą i niczym żywe trupy – rozprostowując skostniałe kolana i zdrętwiałe stopy – ruszyli zgodnie na parkiet.
Didżej dmuchnął do mikrofonu, puknął dwa razy i odezwał się niskim tonem kiepskiego radiowca:
– Kochani! To pożegnalny kawałek tego wieczoru. Ostatnia szansa, by poderwać partnera na studniówkę. – Jego głos zabrzmiał jak róg wzywający do polowania.
– Uuu!!! – zawyli podekscytowani nastolatkowie. Wszyscy zaczęli rozglądać się po sali w poszukiwaniu zdobyczy.
Spojrzałyśmy po sobie z Zuzą, wstałyśmy z podłogi i podążyłyśmy za resztą na środek parkietu. Basy dudniły w naszych wnętrznościach. Wysokie tony muskały przyjemnie każdy nerw.
Moje ciało rwało się do zabawy. Potakiwałam rytmicznie głową, unosiłam ramiona i uderzałam zaciśniętymi dłońmi w powietrze. Zerknęłam na gibających się rówieśników. Ich wirujące sylwetki wyglądały ponętnie, a ruchy przypominały taniec godowy pawi. Odniosłam wrażenie, że nie porywa ich wcale muzyka, tylko zwierzęcy instynkt rozrodczy.
Przeniosłam wzrok w głąb sali na dziewczyny z klasy. Byłyśmy ubrane w zupełnie innym stylu. Jak co dzień miałam na sobie zwykłe dżinsy, botki i luźną bluzkę. Zero błyskotek, makijażu czy innych ozdób. Ciemnobrązowe, długie włosy ściągnęłam w kucyk niedbale związany gumką. A one… Trzeba było przyznać, że poświęciły sporo czasu na przygotowania. Modne i wyzywające ubrania dodawały im animuszu. Dominowały krótkie spódniczki ledwo zakrywające intymne części ciała, długie kozaki nad kolano, dekolty uchylające rąbka tajemnicy, okrągłe kolczyki o średnicy chyba z dziesięciu centymetrów, podkreślone oczy oraz wyprostowane, pocieniowane włosy. Poczułam lekką zazdrość, że się tak nie wystroiłam, ale po chwili uzmysłowiłam sobie, że mnie było znacznie wygodniej niż im.
Na szczęście nie musiałam katować się dłużej przemyśleniami na ten temat, bo ostatnia piosenka tego wieczoru właśnie dobiegła końca.
Rozbawiony tłum wylał się przed budynek szkoły. Na zewnątrz panował chłód, chociaż jak na listopad pogoda była nie najgorsza. Wzięłam głęboki wdech i poczułam w powietrzu zapach jesieni – palonego w kominkach drzewa i świeżo zgrabionych liści.
Przyroda dawała znać, że powoli przygotowuje się do zimowego wypoczynku. Już prawie zapomniałam, jak brzmią cykające świerszcze czy sowy koncertujące letnimi wieczorami.
Spojrzałam na grupę roześmianych znajomych, którzy mimo pięciu stopni na plusie stali rozchełstani, z kurtkami w dłoniach i z wypiekami na twarzach. Dziewczyny chichotały, a chłopcy prześcigali się w opowiadaniu dowcipów.
– À propos, niedawno przeczytałem fajny tekst – powiedział z ekscytacją Adam, kontynuując rozpoczęty przed chwilą temat.
– No to dajesz – dopingowali koledzy.
– Jeden kumpel pyta drugiego: „Ty, stary, powtarzałeś coś do matury?”. Na to drugi patrzy na niego dumnie i odpowiada: „No pewnie. Wciąż sobie powtarzam ten sam materiał: będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze…”.
Wszyscy ryknęli śmiechem i poklepywali Adama po kościstych plecach.
– Ja nie rozumiem – jęknęła z nieporadną miną Edyta.
Chłopcy ponownie zarechotali. Jeden z nich objął dziewczynę ramieniem.
– No cóż… Blondynki tak mają.
Znów rozległ się gromki śmiech, który odbił się echem od szkolnej ściany.
– Mój Boże, kim jesteście i z jakiej planety pochodzicie? – westchnęłam cicho do Zuzki, na co ona tylko parsknęła, zerkając w ich stronę.
Natalia, która grała pierwsze skrzypce wśród dziewczęcego grona, rzuciła do zgromadzonych osób:
– Lepiej już chodźmy. Zimno mi.
– Larysa, idziesz z nami? – rozległ się nagle chłopięcy głos z grupki.
Popatrzyłam zaskoczona na niskiego szatyna.
– Daj spokój, Paweł – odparła Natalia. – Dziewczyny pewnie mają inne plany na wieczór – dodała z przekąsem, pochwytując nasze spojrzenia.
Przeniosłam wzrok na Zuzkę, która zacisnęła mocno szczęki. Odniosłam wrażenie, że zaraz wydrapie Natalii jej śliczne, niebieskie oczyska.
– Tak, masz rację – oznajmiła z uniesioną głową przyjaciółka. – Akurat dzisiaj umówiłam się na próbę z Patrykiem.
Natalia łypnęła na nią gniewnie.
– Larysa, to jak? Idziesz? – Paweł wpatrywał się we mnie z nadzieją.
Lubiłam go za te jego szczere oczy psiaka, chociaż znajdowały się zaledwie na wysokości mojej brody. W ogóle cała poczciwa twarz Pawła przypominała mi pysk beagle’a, a to nie wprawiało mnie w romantyczny nastrój.
– Dzięki, ale jestem zmęczona. Będę się zbierać do domu.
– Ach – westchnął smętnie i zaczął wiercić czubkiem buta w ziemi.
– Tym lepiej. Chodźmy! – ponagliła Natalia, po czym odrzuciła do tyłu długie, jasne włosy.
Edyta jej zawtórowała. Uśmiechnęły się do siebie znacząco i odwróciły do nas plecami.
– Na razie, Lara! – zawołał Paweł, odchodząc razem z nimi.
– Cześć – odpowiedziałam.
Gdy zniknęli za bramą, przeniosłam wzrok na Zuzkę.
– Zamierzacie jeszcze dzisiaj grać? – spytałam, kiedy zostałyśmy same.
– Nie wiem, ale zaraz się przekonam – powiedziała podekscytowana i wyjęła komórkę z torebki. – Ciekawe, czy Patryk już przyjechał.
– Wracasz na piechotę czy masz podwózkę?
– Pieszo, a ty? – odparła, przykładając telefon do ucha.
– Ja też. Szkoda, że nie mieszkasz po drodze.
– Nie pękaj, masz bliżej niż ja.
– Ale przez las – dodałam, lecz Zuza już mnie nie słyszała.
– Halo, cześć, Patryk… – Oczy jej rozbłysły, a na twarzy pojawił się uśmiech. – Tak? Okej. Poczekaj chwilę. – Wyciszyła mikrofon w smartfonie, po czym pisnęła z ożywieniem: – Za pół godziny będzie w domu. Muszę lecieć. Jutro się zdzwonimy. – Cmoknęła mnie w policzek i odeszła pośpiesznie w przeciwnym kierunku, trzymając telefon przy uchu. – Patryk? Tak. Już jestem…
Ilekroć Zuza wymawiała imię basisty, słyszałam w jej głosie nutę ekscytacji, co było znaczące, bo Zuzka rzadko okazywała jakieś emocje. Od trzech lat, wspólnie z dwoma innymi chłopakami, tworzyli rockową kapelę The Host. Patryk zwerbował Zuzkę do zespołu po tym, jak usłyszał ją podczas apelu z okazji Święta Niepodległości, gdy z przejęciem śpiewała pieśń patriotyczną. Żeby upewnić się, czy Zuza ma talent, Patryk wykonał z nią sielski kawałek Road Trippin Red Hot Chili Peppers. Ona śpiewała o promieniach słońca iskrzących się w tafli wody, a on przygrywał jej na gitarze, wspierając głosem. Dla Zuzki nie miało znaczenia, że piosenka opowiada o przyjacielskiej wyprawie nad ocean, liczyło się to, że przez trzy i pół minuty grali razem – stanowili jedność, tworzyli parę.
I tak oto wpadła jak śliwka w kompot. A że cechowała ją niezwykła ostrożność, nie wyznała Patrykowi, że jest w nim zakochana. To, czy on odwzajemniał jej miłość, pozostawało również wielką niewiadomą. Był introwertykiem – wyrażał uczucia jedynie poprzez muzykę i drobne gesty. Rzadko mówił o swoich potrzebach, ale zawsze dbał o to, by Zuzce niczego nie brakowało. Odnosił się do niej czule, lecz nigdy nie przekroczył granicy przyjaźni. Był powściągliwy i oszczędny w słowach. Nadzwyczaj często wyjeżdżał – a to do ojca w Niemczech, a to do ciotki we Francji – ciągle kogoś odwiedzał. Na domiar złego po zakończeniu ogólniaka postanowił rozpocząć studia w stolicy. To wszystko było nieco zagadkowe. Niektórzy mawiali, że chłopak instynktownie ucieka z domu rodzinnego po traumatycznym wydarzeniu w wigilię Bożego Narodzenia.
Wtedy to, podczas zabawy na zamarzniętym stawie, pod jego młodszym bratem załamał się lód. Malec niemal się utopił. Wyłącznie dzięki Patrykowi, który rzucił mu się na ratunek, chłopiec ocalał. Po tym wypadku ukochany Zuzy stał się jeszcze bardziej skryty, a jakby tego było mało, po zdaniu matury od razu opuścił Stary Las. Ogromna rozpacz i perspektywa spotkań tylko w weekendy nie skłoniła jednak Zuzki do poproszenia go, by został. W ten oto sposób przez trzy lata wspólnego grania nie wyjaśnili sobie, czym jest ich znajomość i dokąd zmierza. Od trzech lat cierpliwie czekała, aż to on zrobi pierwszy krok. Ponad wszystko bała się, że chłopak niczego do niej nie czuje. Jej zdaniem wyznanie mu prawdy groziło ewentualnym upokorzeniem i zerwaniem przyjaźni. Zuza wolała więc nie robić nic niż zepsuć dobre relacje między nimi. Szczególnie że Patryk ostatnio był nieswój, jakby nieobecny myślami, podłamany.
Bardzo chciałam, żeby wreszcie zostali parą. Pasowali do siebie. Postanowiłam, że jeśli do końca szkoły sytuacja się nie zmieni, zainterweniuję. Może to coś pomoże.
Ruszyłam w stronę domu. Nie wiedzieć czemu, im bliżej leśnej drogi się znajdowałam, tym większy odczuwałam niepokój. Mogłam zadzwonić po mamę, tyle że nie miałam serca wyrywać jej z domu po całym dniu pracy. Albo po tatę. O tej porze biegał. Może zrobiłby kółeczko w moim kierunku…
Piekło i szatani! Przecież nie jestem dzieckiem! Setki razy pokonywałam tę trasę. Znałam niemal każde drzewo mijane po drodze. Bawiłam się w tym lesie jako dziecko.
Wciągnęłam czapkę na głowę i ruszyłam przed siebie. Żeby dodać sobie więcej odwagi, sięgnęłam pamięcią do pięknych, słonecznych dni. Oczyma wyobraźni ujrzałam przejrzysty las, a w nim smukłe sosny, cętkowane brzozy i dorodne dęby – łagodnie kołysały się na wietrze, rzucając wielokształtne cienie. Stuletnie drzewa porastały pagórki pokryte miękkim mchem, gdzie jesienią pojawiały się kurki i podgrzybki. Gdzieniegdzie majaczyły poletka czarnej jagody, borówki i liliowego wrzosu, w których kicały zające. Podszyt zdobiły jarzęby uginające się pod soczystymi kiśćmi szkarłatnych korali. Były one przysmakiem dla słowików oraz drozdów odwdzięczających się za pokarm magicznym śpiewem. Późną wiosną natomiast las napełniał się zapachem kwitnącej czeremchy – jej słodka woń urzekała intensywnością i pobudzała uśpione zmysły po mroźnej zimie.
Zwisające gałęzie jasnozielonego krzewu chyliły się pod ciężarem długich gron białych jak puch płatków, które po przekwitnieniu zmieniały się w kuliste, czarnobrązowe owoce.
Uspokojona przyjemnymi wspomnieniami zeszłam odważnie na piaszczystą drogę biegnącą w głąb lasu. Czarne jak smoła drzewa zawodziły na wietrze smętną, jesienną pieśń. Skrzypiały, kiwając się na boki. Odnosiłam wrażenie, jak gdyby celowo wyciągały długie gałęzie tylko po to, by zabrać mi czapkę, wplątać macki w moje włosy i wchłonąć mnie w pień.
Przyśpieszyłam kroku.
Po niebie sunęły chmury. Każdy, nawet nieznaczny podmuch wiatru sprawiał, że przesłaniały tajemną twarz księżyca, ściągając na leśną ścieżkę egipskie ciemności.
Ostatnie kilkanaście metrów pokonałam szybkim marszem. Gdy znalazłam się już na skraju lasu, dobiegło mnie znajome szczekanie. To była Gala – labrador Nowakowej, mojej sąsiadki. Zazwyczaj nie wykazywała większego entuzjazmu, należała raczej do spokojnych psów. Radość okazywała jedynie energicznym merdaniem ogonem, co wprawiało jej tłuste ciałko w ruch.
By dostać się do ulicy, przy której mieszkałam, musiałam już tylko pokonać piaszczyste zejście. Spojrzałam przed siebie i moim oczom ukazał się jesienny pejzaż Starego Lasu. Oświetlone domostwa, nad którymi górowały sosny i łysiejące brzozy, przesłaniała cienka warstwa mgły zmieszanej z dymem ulatniającym się z kominów. Droga oraz chodnik jaśniały pomarańczowym blaskiem latarni. Pragnęłam nasycić się tym widokiem, zapamiętać go i utrwalić ołówkiem po przyjściu do domu.
Szczekanie Gali ponownie dotarło do moich uszu. Oderwałam wzrok od nocnego krajobrazu i skupiłam go na pulchnym labradorze oraz jego właścicielce. Na wprost nich stał zaparkowany przy krawężniku samochód. Od razu rozpoznałam jego markę dzięki programowi oglądanemu przez tatę w sobotnie popołudnia.
Taki wóz zapadał głęboko w pamięć. Objęłam spojrzeniem czarną Alfę Romeo 8C Competizione, której opływowe kształty, sportowa linia i elegancja były tak niezwykłe, aż wydawało się, że auto posiada duszę. W programie wspominali, że tylko nieliczni mogą pozwolić sobie na ten model.
Wyprodukowano zaledwie pięćset sztuk, a cena za taki unikat wynosiła jakieś dwa miliony złotych. Jeśli ten fakt nie zniechęcił potencjalnego klienta do zakupu, z pewnością spowodował to dwuletni czas oczekiwania na samochód.
Co, do licha, takie auto robiło w kilkutysięcznym miasteczku? Może to któryś z synów Nowakowej się wzbogacił i wrócił na stare śmiecie się pochwalić?
Silnik alfy burczał, a reflektory oświetlały sąsiadkę oraz psa drepczących powolnie chodnikiem. Nagle turkot ucichł i drzwi od strony kierowcy lekko się uchyliły. Zaintrygowana wytężyłam wzrok w oczekiwaniu na to, kto wyłoni się z wnętrza pojazdu.
Dałam kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć, i wtedy zobaczyłam dwudziestoparoletniego mężczyznę. Miał zimne spojrzenie, poważną twarz, a rysy szlachetne i stanowcze. Ciemnoszary płaszcz z postawionym kołnierzem oraz pagonami, okrywający jego atletyczną sylwetkę, dodawał mu osobliwej tajemniczości.
Nieznajomy oparł się o maskę samochodu, założył ręce na piersi i wyciągnął przed siebie długie nogi. Znajdował się prawie na wprost Nowakowej, nad którą górował wzrostem. Kobieta przystanęła, błądząc wokół niewidzącym spojrzeniem. Sprawiała wrażenie, jakby nie zauważała jego obecności. Jej twarz była dziwnie wykrzywiona, sylwetka lekko pochylona. Przez myśl przebiegło mi, że być może zasapała się przez zbyt intensywny spacer i odpoczywa, lecz wtedy przycisnęła dłoń do mostka i padła na kolana. Jej pomarszczona skóra zsiniała, oczy nabrzmiały.
Zalała mnie fala gorąca. Adrenalina pobudziła bicie serca i podniosła ciśnienie krwi.
Ruszyłam sąsiadce na ratunek. Pełna napięcia zbiegałam z górki, obserwując sytuację. Nie mogłam uwierzyć, że nieznajomy nawet nie drgnął. Pozostawał niezmiennie w tej samej pozycji, z tym samym, niewzruszonym wyrazem twarzy, podczas gdy Nowakowa leżała na chodniku.
– Do nogi! – Pstryknął palcami na Galę. Suczka podeszła, merdając ogonem, i polizała mu dłoń. – Zaraz będzie po wszystkim. – Pogłaskał ją po głowie.
Nowakowa jęknęła.
Mężczyzna tylko na nią popatrzył, odwrócił się i otworzył drzwi auta.
A ten dokąd się wybiera? Zamierza ją tak zostawić? A niech go diabli, co za drań!
– Trzeba wezwać pomoc! – Wbiegłam na oświetloną uliczkę.
Nieznajomy zastygł. Minęłam go i podbiegłam do Nowakowej. Oddychała słabo, ciężko, ale żyła.
– Już dobrze. Pomogę pani. – Wyciągnęłam z torebki telefon, następnie drżącą dłonią wybrałam numer 112. Wszystko działo się szybko i sprawnie, dyspozytornia przyjęła wezwanie. Podałam adres, po czym opisałam stan Nowakowej.
Karetka już do nas jechała.
Klęknęłam obok sąsiadki. Jej czoło było zimne jak lód, mimo to perliły się na nim krople potu. Gala zaczęła lizać ją po twarzy, cicho popiskując.
Rzuciłam wściekłe spojrzenie mężczyźnie, który wpatrywał się we mnie ze zmarszczonym czołem.
– Co z ciebie za człowiek? Dlaczego od razu nie wezwałeś pogotowia? Widać, że coś jej jest. Pewnie ma zawał – odezwałam się.
Spod ciemnego wachlarza długich rzęs patrzyły na mnie chłodne stalowoszare oczy o migdałowym kształcie.
Mężczyzna zacisnął szczęki.
– Co to za gierki? Przecież to koniec, jest wasza – powiedział opryskliwym tonem.
– Co? O co ci chodzi?
– Już jeden wam nie wystarcza? – zapytał wrogo. – Teraz będziecie działać we dwójkę?
– Najwyraźniej mnie z kimś pomyliłeś – odpowiedziałam i zaczęło do mnie docierać, że znalazłam się w niebezpiecznej sytuacji. Nie znałam faceta, nie sprawiał przyjaznego wrażenia, wokół ani żywej duszy… – Pogotowie zaraz tu będzie. Możesz sobie jechać. Poradzimy sobie.
– Nie najgorzej ci idzie, ale chyba zapominasz, z kim masz do czynienia – oznajmił szorstko. – Nie przeczę, jesteś całkiem kusząca. – Zmierzył mnie od stóp do głów. – Twój urok jednak nie działa. – Wykrzywił z obrzydzeniem usta i skierował wzrok na pustą przestrzeń obok mnie. – To twoja znajoma, Marou? Co za szopkę odgrywacie, po co to pogotowie? – zapytał ostrym głosem i zmrużył oczy.
Nie miałam bladego pojęcia, o co mu chodzi. Co więcej, zaczynałam się go obawiać. Nie brzmiał normalnie. Starałam się skupić i racjonalnie wyjaśnić to zamieszanie, lecz nic sensownego nie przychodziło mi na myśl.
Mężczyzna wciąż patrzył tak, jakby słuchał uważnie kogoś znajdującego się obok mnie. Nagle przez jego twarz przemknął cień zwątpienia.
– To niemożliwe – wycedził przez zaciśnięte zęby i zerknął na mnie pytająco.
Przyglądał mi się bacznie. Obrzucił mnie wzrokiem kuguara, po czym znów przeniósł spojrzenie gdzieś obok. W jego oczach błysnął gniew.
– Łżesz, ty diabelski synu! Ona jest jedną z was. Co to za podstęp? – zapytał i zamilkł, jakby znowu wsłuchiwał się w czyjś bezdźwięczny głos.
Nieznajomy był coraz bardziej zdezorientowany.
– Nie wierzę. – Zanurzył dłoń w zmierzwionych włosach. – Marou, jeśli kłamiesz, klnę się na Boga, że cię wyzwę i zgładzę. Rozumiesz?
Wpatrywał się w powietrze, następnie przeniósł na mnie wzrok, nie dowierzając.
– Obawiam się, że zaszło małe nieporozumienie. Najmocniej przepraszam – odparł i skłonił się szarmancko.
Rozchyliłam usta, ale nie byłam w stanie nic powiedzieć. Z rozdziawionymi ustami klęczałam przy Nowakowej.
– Myślę, że powinniśmy puścić to zajście w niepamięć – ciągnął. – Pozwolisz, że już cię opuszczę. – Nieco zmieszany otworzył szerzej drzwi auta.
Co? Zaraz, zaraz. Puścić to zajście w niepamięć? O nie. Na pewno tak tego nie zostawię.
– Chwileczkę! – zawołałam. – Mam parę pytań, zanim przyjedzie karetka.
Mężczyzna stęknął wymownie i przewrócił oczami, jakby chciał oznajmić: „A miej sobie nawet i sto”.
Nie zrobił tego jednak. Oparł się o samochód i zapytał:
– Jesteś pewna, że chcesz mi je zadać?
Biorąc pod uwagę jego ton i niezbyt uszczęśliwioną minę, powinnam była powiedzieć „nie”, lecz wrodzona dociekliwość wzięła górę.
– Jak najbardziej – przyznałam.
Mężczyzna uniósł kąciki ust. Widok jego kpiącego uśmieszku, zamiast mnie zniechęcić, sprawił, że poczułam dziwny ucisk w żołądku.
– Znasz powiedzenie, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła? – Uniósł brew.
– Znam, ale nie wierzę w zabobony – skłamałam bez zająknięcia. Zdarzało mi się wierzyć w różne niewyjaśnione do końca rzeczy, miałam to po babci.
– Doskonale, wobec tego nie będę wystawiał twojej wiary na próbę – powiedział. – Wybacz, niestety się śpieszę.
– Wytłumacz chociaż, dlaczego…
– Nie mam zamiaru ci niczego tłumaczyć – przerwał mi stanowczo. – Żegnam.
Nim zdążyłam odpowiedzieć, nieznajomy wsiadł do competizione, wrzucił wsteczny bieg i dodając gazu, z ogromną zwinnością zaczął cofać. Alfa rozpędziła się, jechała coraz szybciej do tyłu, aż nagle odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i podążyła dalej w przód. Zapatrzona w odjeżdżający samochód starałam się poukładać w głowie wszystko po kolei i zrozumieć, co właściwie się tu wydarzyło.
Jęk Nowakowej sprowadził mnie do rzeczywistości. Leżała na chodniku skulona, nieruchoma i blada. Przeraźliwie blada. Dotknęłam jej nadgarstka i wyczułam słaby puls. Ręce kobiety były lodowate.
Zdjęłam kurtkę, po czym przykryłam nią pierś kobiety. Gala liznęła mnie po dłoni.
– Będzie dobrze. Zaopiekuję się panią. – Pogłaskałam sąsiadkę po twarzy.
Usiadłam na ziemi, uniosłam głowę staruszki i ułożyłam ją na swoich kolanach, a wtedy ona otworzyła oczy, jakby wybudziła się ze snu.
– Dziękuję, że ze mną jesteś – wyrzęziła.
– Oczywiście, że jestem. Zaraz przyjedzie pogotowie – starałam się dodać jej otuchy.
– Boję się. Boję się, że umrę.
– Proszę nawet tak nie myśleć. Wszystko będzie dobrze. Ma pani dla kogo żyć – powtórzyłam.
– Nie chcę umierać. Dopiero teraz widzę… Widzę, ile mogę stracić. Moje dzieci, wnuki… – Łzy popłynęły po jej zapadniętych policzkach.
Starszych synów Nowakowej pamiętałam jak przez mgłę. Musieli być teraz po trzydziestce. Niektórzy mówili, że Nowakowa była zbyt zaborcza i ograniczała ich zanadto w dzieciństwie. Jako młoda wybitna pianistka zawładnęła sercem znanego kompozytora. Po wielu latach wspólnego koncertowania postanowili uwić gniazdko w Starym Lesie i wkrótce po tym urodziły się bliźniaki. Synowie otrzymali imiona po wybitnych kompozytorach romantyzmu – Stanisławie Moniuszce i Henryku Wieniawskim. Takie godności zobowiązywały. Od wczesnego dzieciństwa chłopcy ćwiczyli codziennie grę na fortepianie i skrzypcach. Nowakowa zawsze pilnie strzegła swoich skarbów, nie dopuszczając ich do rówieśników. Stasio i Henio nie mieli więc kolegów; nie znali dziecięcej zabawy w klasy ani w chowanego. Potrafili za to w wieku dziesięciu lat zagrać w duecie Legendę opus 17 Wieniawskiego na obu instrumentach. Im bracia byli starsi, tym częściej buntowali się przeciw zasadom ograniczającym ich wolność.
Gdy matka wyczuła to zagrożenie hormonalne, manipulowała synami, wzbudzając w nich poczucie winy i tłumiąc tym samym ich opozycyjne zapędy. Kiedy mieli po siedemnaście lat, liczne osiągnięcia muzyczne na koncie i przyszłość zaplanowaną od A do Z, zmarł im ojciec. To traumatyczne wydarzenie przelało czarę goryczy. Rozpoczął się okres nienawiści do rodzicielki i muzyki. Chłopcy zdali maturę, potem postanowili wyjechać na studia na drugi koniec kraju, by wyswobodzić się spod tyranii matki.
Większość mieszkańców popierała ich decyzję, jednak z upływem czasu zaczęto litować się nad Nowakową – nieszczęśliwą staruszką, cierpiącą za matczyne błędy stanowczo za długo.
Odgłos nadjeżdżającej karetki przywołał mnie do teraźniejszości. Błyskające światła i donośny dźwięk zwabiły sąsiadów do okien. Oparłam głowę Nowakowej o swoją torbę, wstałam i zaczęłam machać. Gala niespokojnym szczekaniem zawtórowała odgłosom erki, która zatrzymała się tuż obok nas. Syrena ucichła, kierowca pozostawił jedynie migającą lampę sygnałową. Z ambulansu wyskoczyli dwaj ratownicy.
– Dobry wieczór – powiedział jeden z nich.
– Dobry wieczór. To ja dzwoniłam.
Podeszli do Nowakowej, mijając mnie bez odpowiedzi. Kucnęli, po czym wyjęli z torby akcesoria medyczne i przystąpili do działania.
– Okej. Wbiłem się.
– Dobra. Teraz tlen. Daj maskę.
– Na nosze i do szpitala.
– Przepraszam, jaki jest jej stan? – spytałam.
– Zdążyliśmy w samą porę. Będzie żyć.
Odczułam niepojętą ulgę.
– Dziękuję, to… – nie dokończyłam.
Ryk sportowego auta przerwał mi w połowie zdania. Czarna alfa zbliżała się z zawrotną prędkością w naszym kierunku, lecz kilka metrów przed karetką zwolniła. Skupiłam spojrzenie na przedniej szybie i ujrzałam nieznajomego. Pochwycił mój wzrok i z zuchwałym uśmiechem na twarzy dżentelmeńsko skinął.
Nim zdążyłam zareagować, samochód przyśpieszył i niczym błyskawica podążył prosto ulicą.
Ratownicy wnieśli na noszach Nowakową do ambulansu. Widocznie leki i tlen poskutkowały, bo nieco się ożywiła, choć nadal oddychała ciężko.
– Dziękuję, dziecko – wyszeptała, obracając głowę w moją stronę.
– Nie ma za co.
– Kochanie, zaopiekuj się Galą. Ona nie ma nikogo prócz mnie – poprosiła.
– Oczywiście, zajmę się nią. Proszę się o nic nie martwić… – zapewniłam.
Zastanawiałam się, czy nie dopytać jej o nieznajomego, który potraktował ją z taką obojętnością. Bezczelnie patrzył, jak kobieta upada na ziemię, i nic nie zrobił. Wolałam nie myśleć, co by się stało, gdybym akurat tędy nie przechodziła.
Nie chciałam jej nadwyrężać, i tak już słabo mówiła, jednak moja cholerna ciekawość znów wzięła górę.
– Proszę pani, kim jest ten młody mężczyzna, który tutaj stał, kiedy przybiegłam? Wyglądał, jakby panią znał. Gala chyba też go rozpoznała, bo zachowywała się bardzo łagodnie… – Nie zamierzałam podkreślać, że nawet nie pofatygował się, aby zadzwonić po karetkę. Podlec jeden.
– Jaki mężczyzna, kochanie?
– Ten od alfy romeo… Od tego czarnego auta.
– Jakiego auta, dziecko? Nic nie pamiętam.
– Stał tuż przed panią. – Wskazałam oświetloną ulicę za moimi plecami. – Starszy ode mnie, wysoki, w płaszczu. Pogłaskał Galę, a gdy nadbiegłam, odjechał – wyjaśniłam z grubsza, chcąc oszczędzić jej wspomnień o tym, jak zostawił ją na pewną śmierć.
– Nikogo nie kojarzę. Przechadzałam się z Galą i poczułam straszliwy ucisk w piersi. Potem zjawiłaś się ty.
– Musimy jechać – przerwał mi ratownik. – Proszę się odsunąć.
Stałam obok karetki i patrzyłam, jak zamykają się drzwiczki, za którymi zniknęła twarz Nowakowej. Po chwili erka odjechała, a na ulicy zaczęli gromadzić się gapie.Polska pisarka wydająca pod pseudonimem. Pochodzi z urokliwej, leśnej miejscowości w okolicach Łodzi. Kocha książki, przyrodę, upalne, słoneczne dni i wycieczki rowerowe. Tworzy powieści z gatunku romans, komedia romantyczna, erotyk, Young Adult, New Adult oraz fantasy. Uwodzi czytelników lekkim stylem, humorem, dużą dawką emocji, zwrotami akcji oraz niepowtarzalnymi bohaterami. Jej powieści niosą za sobą głębokie przesłanie, dzięki czemu pozostają na długo w sercach i pamięci czytelników.