- W empik go
Las - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Las - ebook
Zbiór opowiastek. Książka przeznaczona dla dzieci od lat sześciu do dziesięciu. Ze wstępu: „Był sobie duży i stary las. Widocznie istniał już od dawna, gdyż najbardziej wiekowi ludzie nie pamiętają, kiedy drzewka w nim były młode. Jedne pnie były tak grube, iż kilka osób razem nie zdołało ich objąć, inne znowu tak wysokie, że ledwie oko wierzchołka dosięgało. Wiele las ten w ciągu długiego życia swego widział, dużo słyszał i dużo przecierpiał. Nie z jedną nawałnicą deszczową, nie z jedną zamiecią śnieżną walkę staczał. To też może dla tego był dziś tak spokojnym i litościwym dla każdego. Hojnie w koło cień swój rozrzucał i w lecie chłodem darzył. Pozwalał zwierzętom kopać w ziemi legowisko i doły; w dziuplach drzew swoich chował wiewiórki i ich zapasy; gałązkami podtrzymywał gniazda ptasie, na listkach i igłach chował robaczki i od deszczu je przykrywał… Czy zresztą można było wyliczyć wszystkie dobrodziejstwa, które las różnym istotom do koła wyświadczał? Nigdy też nie stał spokojny. Prawie zawsze wierzchołki jego drzew pochylały się ku sobie, ruszały listkami i igłami, a tak szumiały, jakby opowiadały sobie dawne dzieje. O! Dużo miały sobie do opowiadania!” A kto ciekaw, o czym opowiadały, niech przeczyta opowiadania, a pozna dziejach lasu i jego mieszkańców.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-111-3 |
Rozmiar pliku: | 427 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LAS.
Był sobie duży i stary las. Widocznie istniał już oddawna, gdyż najbardziej wiekowi ludzie na wsi nie pamiętają kiedy drzewka w nim były młode.
Jedne pnie były tak grube, iż kilka osób razem nie zdołało ich objąć, inne znowu tak wysokie, że ledwie oko wierzchołka dosięgało.
Wiele las ten w ciągu długiego życia swego widział, dużo słyszał i dużo przecierpiał.
Nie z jedną nawałnicą deszczową, nie z jedną zamiecią śnieżną walkę staczał.
To też może dla tego był dziś tak spokojnym i litościwym dla każdego.
Hojnie w koło cień swój rozrzucał i w lecie chłodem darzył. Pozwalał zwierzętom kopać w ziemi legowisko i doły; w dziuplach drzew swoich chował wiewiórki i ich zapasy; gałązkami podtrzymywał gniazda ptasie, na listkach i igłach chował robaczki i od deszczu je przykrywał...
Czy zresztą można było wyliczyć wszystkie dobrodziejstwa, które las różnym istotom do koła wyświadczał?
Nigdy też nie stał spokojny. Prawie zawsze wierzchołki jego drzew pochylały się ku sobie, ruszały listkami i igłami, a tak szumiały, jakby opowiadały sobie dawne dzieje.
O! dużo miały sobie do opowiadania!
Jeżeli Anielka jest tego ciekawa, niech przeczyta następne historyjki, a dowie się o dziejach lasu.KUNA.
Zwinięta w kłębek leżała kuna w dużej dziupli starego drzewa. Przymrużyła oczy, ogonem się przykryła i tak sobie marzy:
– Udało mi się, pysznie mi się udało! Wszystkie jajka wildze powypijałam! To się zdziwi! Ale to głupi ptak, ani się domyśli, kto mu takiego figla wypłatał. Wrzasku po lesie narobi! Albo znowu awantura z królikami! Któżby potrafił zręczniej się uwinąć! Stare pierwszy raz wyprowadziły swoje maleństwa z nory. Skacze to wszystko jak niedołęgi i na światło patrzeć nie może. Przyprowadzono je na łąkę do jakiejś trawy soczystej, dorwały się do niej, jakby nigdy nic lepszego nie miały, zajęły się swojem jadłem i o bożym świecie nie wiedzą. A ja z pod krzaka wtedy wypadam – i nuż dusić... Ani się obejrzały króliki, jak czworo na miejscu położyłam. Napiłam się ich krwi do syta. O! smaczna była, świeża! Mięso zostawiłam, co mi po niem? nic tak szczególnego!
Tu kuna wysunęła język, parę razy oblizała pyszczek, jakby resztki krwi chciała na nim znaleść.
Nie zawsze taka uczta przytrafia się, nie zawsze. Zasnęła kuna.
Spała przez całe południe i dopiero nad wieczorem się obudziła. Przetarła oczy, przeciągnęła się parę razy na swojem posłaniu, wreszcie wstała i wyjrzała przez szparę. Słońce już było bliskie zachodu.
– Trzeba wyruszać; pomyślała, czas na łowy w kurniku już zapewne śpią.
Długo tym razem nie wracała kuna do swej dziupli.
Nazajutrz dopiero, nad wieczorem, wpadła zdyszana. Była tak zmęczoną, że w jednej chwili usnęła. Jak długo spała nie pamięta, wiatr tylko ją zbudził. Otworzyła oczy i zaczęła sobie przypominać co onegdaj zaszło.
–....Ej, nie przed takiemi zwierzętami uciekałam. A to zawsze ten głupi kogut narobi tyle kłopotu! Cichutko dotarłam do kurnika i jedną tylko kwoczkę porwałam. Jedną kwoczkę, wielkie rzeczy! A on zaraz wielką zrobił awanturę: obudził kurnik cały. Wtem psy ujadać zaczęły, pognały, popędziły za mną. Pół dnia musiałam się po polu nie wiedzieć gdzie błąkać. Wszystko to są strachy na lachy! Jestem już stara kuna, potrafię z każdej biedy wyjść na sucho. Ale to już czas na mnie, czas...
Wstała, pogładziła swoje futerko i oczyściła ze słomy.
– Jak to szczęśliwie – pomyślała – że mam takie ciemne futro; nikt mnie wieczorem nie spostrzeże.
Biegnie kuna, prześlizguje się niepostrzeżenie koło budynków i nagle staje.
Widzi że przy samym kurniku leży jajko. Patrzy i niedowierza, żeby tak smaczny kąsek, tak łatwo przyszło jej zdobyć.
Rzuca się na jajko, porywa je, a tu klap! Coś straszliwie huknęło – pułapka się zapadła.
W parę tygodni później gospodyni miała mufkę z ładnego futerka kuny.
Taki był koniec mądrego zwierzątka.JASTRZĄB.
W dużym, starym lesie, na najwyższem drzewie było gniazdo jastrzębia.
Odkąd jastrząb był tam, nikt nie pamięta; ptaszki dawno go już spotykały, jarząbki pamiętają go, kiedy jeszcze były pisklątkami, a gołębie powiadają, że jak daleko pamięcią zasięgnąć mogą, jastrząb zawsze był w lesie. Zapewne że osiadł tam dawno; pewnie był stary, ale któżby to tam poznał: zawsze miał jednakowe szare pierze, ani mu się dziób stępił, ani szpony zmalały; jakim był, takim pozostał.
Dużo było ptaków w tym samym lesie, a każdy tak się jakoś urządzał, iż drugiemu nie zawadzał. Jeden tylko jastrząb wszystkim dokuczał.
Ile nieszczęść sprowadził, któżby policzyć zdołał!
Raz gołębica dzika siedzi na gniazdku, przygląda się swoim pisklątkom małym, cieszy się, że tak dobrze wyglądają, całuje, grucha, aż nagle słyszy jakiś szelest na gałęzi. Zadrżała, poleciała zobaczyć, czy jakie niebezpieczeństwo jej dzieciom nie grozi, a tu w jednej chwili wpada w szpony jastrzębia. Jęknęła biedna gołębica, usiłując wyrwać się ze szponów okrutnika, ale te jeszcze głębiej weszły w ciało ptaszka i tylko krople krwi, jak łzy ostatnie, spadły biednym sierotom do gniazdka.
Jak przeniosły tę stratę, jak się wychowały, niewiadomo. Połowa ich zapewne, bez opieki matki wymarła.
Raz znowu kuropatwa młoda, głodna i zziębnięta, przelatywała z pola do lasu tuż za matką, a ów drapieżnik niepostrzeżenie rzucił się na biedaczkę. Zanim się obejrzała, już było po dziecku. Krzyknęła przeraźliwie, skrzydłami bić poczęła, lecieć za nim chciała, ale któżby mu dorównał!
A ileż to jarząbków, jaskółek od niego zginęło!
Lecz nietylko same ptaszki on prześladował: napadał i na zwierzynę; króliki i zajączki młode, często też w jego szponach ginęły.
Razu jednego zdarzył się taki wypadek:
Jastrząb gdzieś na żer leciał, w tem nagle spotyka zająca.
Z wysokości rzuca się w mgnieniu oka na ofiarę, nie przypuszczając, że sam sobie zgubę gotuje.
Szpony jego weszły w skórę zająca i tam uwięzły.
Zając naturalnie uciekał, a jastrząb na nim siedzieć musiał.
Takim sposobem galopowali przez całe pole: ani się zając nie mógł wyswobodzić ze szponów jastrzębia, ani jastrząb wyrwać swoich pazurów.
Niewiadomo, kto komu dopomógł, ale po oswobodzeniu się, wyszli poszkodowani: jastrząb miał jeden palec złamany, a zając był pokaleczony i krwią zlany.
Wszystkie stworzenia w lesie dziwiły się, że jastrząb serca nie miał, nikogo nie żałował, do nikogo się nie przywiązał, z nikim nie przestawał, nawet dzieci swych własnych nie kochał.
Każdy ptaszek starał się jak najdłużej ze swemi dziećmi pozostać, a jastrząb-gołębiarz rodzone dzieci wypędza, skoro się tylko opierzą.
Dopóki są w gniazdku, to je pielęgnuje i karmi, ale skoro tylko im urosną skrzydełka, iż mogą wyfrunąć z gniazdka, jastrząb już je wyrzuca, nie pozwala nawet zostać w tym samym lesie, gdzie sam zamieszkuje.
Raz posłyszały ptaki w lesie przeraźliwy krzyk, wzleciały na wierzchołki drzewa i cóż widzą! jastrząb toczy walkę z własnemi dziećmi: wyrzuca je z lasu, one się opierają i wracają znowu, więc dziobie je i szarpie.
– I cóż mu te dzieci szkodzą? – myśli zięba.
W tem wszystkie drapieżniki rzuciły się na gałęź. Po chwili wzbiło się w górę tylko parę młodych: stary jastrząb już nie żył.
Ludzie widać znalezli sposób i na tego szkodnika.
Przymocowali do dużej gałęzi pręt kończysty, a pod nim zawiesili gołębia białego w drucianej siatce.
Jastrzębie dojrzawszy zdobycz, rzuciły się z impetem.
Stary jastrząb był najzręczniejszy; z wielką siłą pierwszy uderzył na ofiarę i został przebity na ostrzu.
Był to sposób okrutny, ale prawie jedyny na tych drapieżników.
Nikt w lesie nie żałował jastrzębia-gołębiarza nikt nawet dobrze nie wspomniał o nim, bo też przez całe życie dbał on tylko o siebie, a innym stale wyrządzał krzywdy.MARCIN KALEKA.
– „O mój ptaszku, kukułeczko, wysoko latasz...”
Tak śpiewał Marcin, staruszek, pobijając stare wiadro. Dzieci, Stasio i Władzio, siedziały przy nim, strugały jakieś gałązki i mówiły, że z nich będą obręcze. I one nuciły ze starcem, powtarzając tylko ostatnie wyrazy: „wysoko latasz...”
– Jeszcze Marcinie zaśpiewaj nam o koniku.
I starzec śpiewał inną piosnkę, wciąż młotkiem bijąc w obręcze, dopóki nie skończył reperacyi całego wiadra.
Marcin ciągle był zajęty: to pobijał beczki i wiadra, to wyrabiał nożem drewniane łyżki i miski, to łapcie z kory plótł, to stare sprzęty naprawiał, a nigdy nie narzekał, zawsze był rad z każdej nowej roboty, zawsze sobie piosnki nucił, lub coś wesołego opowiadał – za co w domu wszyscy go lubili.
Stary Marcin mieszkał w mieście i tylko niekiedy przychodził do gajowego, który miał żonę i dzieci. Byli to bardzo dobrzy i pracowici ludzie. Zawsze chętnie witali staruszka i starali się przyjąć go jak najlepiej, a on chcąc się odwdzięczyć, pomagał im jak mógł.
Raz wieczorem rozmawiał z dziećmi i opowiadał im historye i bajki rozmaite.
– Dziadziu – powiada jeden z chłopców – ty zawsze opowiadasz nam tak dużo o innych ludziach. Dla czego nam o sobie nic nie powiesz?
– A cóżbym wam o sobie powiedzieć mógł; nie było moje życie ciekawe.
– Powiedz nam, dziadziu, dlaczego masz tylko jedną nogę, a drugą na kuli drewnianej. Czy na wojnie byłeś?
– O, dawne to były dzieje – odpowie stary Marcin – dawne a smutne.
Byłem bednarzem, tak jak dziś; przez cały dzień chodziłem po domach i uderzając drewnem o piłkę, dawałem znać o sobie. Nie dużo tam człek zarabiał, ale zawsze na życie wystarczało. Najgorzej to było o obręcze się starać. Do lasu chodzić trzeba było, gałęzi szukać, obręcze z nich robić. Las był daleko, musiałem czasem tam parę dni spędzać. Jeszcze w lecie pół biedy, ale w zimie, to się człowiek nabiedował niemało.
Razu pewnego wybrałem się i poszedłem do lasu. Mróz duży, myślę więc sobie: przez jeden dzień zdążę załatwić się i wrócić. Idę i śpiewam, ot, jak tu z wami. Dochodzę do lasu, a mróz coraz to się wzmaga; idę głębiej w las, zaczynam ciąć gałęzie jedne po drugiej i anim się spostrzegł, jak zmrok zapadł. Zimniej mi się jakoś zrobiło i zbierałem się do powrotu, a tu zadymka się wszczyna; idę dalej, coraz dalej, a wiatr coraz silniejszy. Śniegu tyle napadało, że drogi znaleść nie mogę. Idę w jedną, drugą stronę, ani śladu drogi. Wiatr, zawierucha zaczyna się taka, że świata nie widać, a mnie ręce i nogi już tak skostniały, że utrzymać wiązki gałęzi na plecach nie mogę i ledwie się posuwam. Oj źle – myślę sobie, trudno, widać że dziś z lasu nie wyjdę, zmarznąć mi tu przyjdzie. Niech się tam dzieje co chce!... Położyłem wiązkę, przeżegnałem się i oparłszy się o drzewo, usiadłem odpocząć trochę. Śnieg mię zawiewa coraz więcej. Zimno ściska coraz mocniej. Ale nie długo to trwało: wkrótce przestałem czuć zimno, zamknąłem oczy, jakoś mi się dobrze zrobiło i usnąłem.
– O jej, dziadziu! – zawołały przerażone dzieci, – toś ty umarł, bo tatuś mówił, że jak na mrozie kto zaśnie, to już się nie obudzi!
– O tak, byłbym na wieki usnął, gdyby nie wasz ojciec. On to był moim wybawicielem.
– Jakże cię wybawił, dziadziu? opowiedz, prosimy!.. Czyżby tatko był wtedy w lesie?
– Właśnie wieczorem objeżdżał sankami las z psem swoim. Poczciwe psisko poczuło w śniegu człowieka i zaczęło szczekać. Wasz ojciec zbliżył się do miejsca, gdzie pies się zatrzymał, przeraził się z początku, później podniósł i zabrał mię do do domu. Tu mię dobrzy ludziska ocucili, ogrzali i chcieli u siebie zostawić. Ja przecież iść chciałem dalej, wstaję, ale podnieść się nie mogę, jakbym nóg nie miał. Patrzę, a moje nogi spuchły mi jak banie.
– Odmroził nogi dziadzio, prawda? – ze smutkiem pytały dzieci.
– Tak, odmroziłem. Wtedy zawieźli mię do miasta i oddali do szpitala. Ach! com się tam namęczył! com się nacierpiał! Dość, że jakem wyszedł ze szpitala, to już nogi jednej nie było. Chodziłem o kuli drewnianej. Doktorzy powiedzieli, że i tak dobrze, iż tylko jedną nogę odcięli, że druga się dała wyleczyć!...
Ciężko było poruszać się, ale trudno – pracować trzeba było. Wiosna też już nadeszła. Poszedłem więc najpierw do waszych rodziców, podziękować że mię od śmierci ocalili, a potem znowu zacząłem chodzić po domach i obręcze na statkach pobijać.
Do was przychodzę, jak widzicie, co lato, żeby co pomódz rodzicom. Ot, wiadra poprawiam, parę statków zrobię i takem się do was przyzwyczaił, jak do swoich.
– A później dziadziu gdzie pójdziesz?
– Później? Narobię obręczy dla siebie i znowu do miasta powędruję!...
Dzieci jeszcze chciały staruszka o coś pytać, ale matka zawołała wszystkich na kolacyę. Cała gromadka więc poszła do stołu, mając żywo w pamięci historyę dziadka kulawego.
Był sobie duży i stary las. Widocznie istniał już oddawna, gdyż najbardziej wiekowi ludzie na wsi nie pamiętają kiedy drzewka w nim były młode.
Jedne pnie były tak grube, iż kilka osób razem nie zdołało ich objąć, inne znowu tak wysokie, że ledwie oko wierzchołka dosięgało.
Wiele las ten w ciągu długiego życia swego widział, dużo słyszał i dużo przecierpiał.
Nie z jedną nawałnicą deszczową, nie z jedną zamiecią śnieżną walkę staczał.
To też może dla tego był dziś tak spokojnym i litościwym dla każdego.
Hojnie w koło cień swój rozrzucał i w lecie chłodem darzył. Pozwalał zwierzętom kopać w ziemi legowisko i doły; w dziuplach drzew swoich chował wiewiórki i ich zapasy; gałązkami podtrzymywał gniazda ptasie, na listkach i igłach chował robaczki i od deszczu je przykrywał...
Czy zresztą można było wyliczyć wszystkie dobrodziejstwa, które las różnym istotom do koła wyświadczał?
Nigdy też nie stał spokojny. Prawie zawsze wierzchołki jego drzew pochylały się ku sobie, ruszały listkami i igłami, a tak szumiały, jakby opowiadały sobie dawne dzieje.
O! dużo miały sobie do opowiadania!
Jeżeli Anielka jest tego ciekawa, niech przeczyta następne historyjki, a dowie się o dziejach lasu.KUNA.
Zwinięta w kłębek leżała kuna w dużej dziupli starego drzewa. Przymrużyła oczy, ogonem się przykryła i tak sobie marzy:
– Udało mi się, pysznie mi się udało! Wszystkie jajka wildze powypijałam! To się zdziwi! Ale to głupi ptak, ani się domyśli, kto mu takiego figla wypłatał. Wrzasku po lesie narobi! Albo znowu awantura z królikami! Któżby potrafił zręczniej się uwinąć! Stare pierwszy raz wyprowadziły swoje maleństwa z nory. Skacze to wszystko jak niedołęgi i na światło patrzeć nie może. Przyprowadzono je na łąkę do jakiejś trawy soczystej, dorwały się do niej, jakby nigdy nic lepszego nie miały, zajęły się swojem jadłem i o bożym świecie nie wiedzą. A ja z pod krzaka wtedy wypadam – i nuż dusić... Ani się obejrzały króliki, jak czworo na miejscu położyłam. Napiłam się ich krwi do syta. O! smaczna była, świeża! Mięso zostawiłam, co mi po niem? nic tak szczególnego!
Tu kuna wysunęła język, parę razy oblizała pyszczek, jakby resztki krwi chciała na nim znaleść.
Nie zawsze taka uczta przytrafia się, nie zawsze. Zasnęła kuna.
Spała przez całe południe i dopiero nad wieczorem się obudziła. Przetarła oczy, przeciągnęła się parę razy na swojem posłaniu, wreszcie wstała i wyjrzała przez szparę. Słońce już było bliskie zachodu.
– Trzeba wyruszać; pomyślała, czas na łowy w kurniku już zapewne śpią.
Długo tym razem nie wracała kuna do swej dziupli.
Nazajutrz dopiero, nad wieczorem, wpadła zdyszana. Była tak zmęczoną, że w jednej chwili usnęła. Jak długo spała nie pamięta, wiatr tylko ją zbudził. Otworzyła oczy i zaczęła sobie przypominać co onegdaj zaszło.
–....Ej, nie przed takiemi zwierzętami uciekałam. A to zawsze ten głupi kogut narobi tyle kłopotu! Cichutko dotarłam do kurnika i jedną tylko kwoczkę porwałam. Jedną kwoczkę, wielkie rzeczy! A on zaraz wielką zrobił awanturę: obudził kurnik cały. Wtem psy ujadać zaczęły, pognały, popędziły za mną. Pół dnia musiałam się po polu nie wiedzieć gdzie błąkać. Wszystko to są strachy na lachy! Jestem już stara kuna, potrafię z każdej biedy wyjść na sucho. Ale to już czas na mnie, czas...
Wstała, pogładziła swoje futerko i oczyściła ze słomy.
– Jak to szczęśliwie – pomyślała – że mam takie ciemne futro; nikt mnie wieczorem nie spostrzeże.
Biegnie kuna, prześlizguje się niepostrzeżenie koło budynków i nagle staje.
Widzi że przy samym kurniku leży jajko. Patrzy i niedowierza, żeby tak smaczny kąsek, tak łatwo przyszło jej zdobyć.
Rzuca się na jajko, porywa je, a tu klap! Coś straszliwie huknęło – pułapka się zapadła.
W parę tygodni później gospodyni miała mufkę z ładnego futerka kuny.
Taki był koniec mądrego zwierzątka.JASTRZĄB.
W dużym, starym lesie, na najwyższem drzewie było gniazdo jastrzębia.
Odkąd jastrząb był tam, nikt nie pamięta; ptaszki dawno go już spotykały, jarząbki pamiętają go, kiedy jeszcze były pisklątkami, a gołębie powiadają, że jak daleko pamięcią zasięgnąć mogą, jastrząb zawsze był w lesie. Zapewne że osiadł tam dawno; pewnie był stary, ale któżby to tam poznał: zawsze miał jednakowe szare pierze, ani mu się dziób stępił, ani szpony zmalały; jakim był, takim pozostał.
Dużo było ptaków w tym samym lesie, a każdy tak się jakoś urządzał, iż drugiemu nie zawadzał. Jeden tylko jastrząb wszystkim dokuczał.
Ile nieszczęść sprowadził, któżby policzyć zdołał!
Raz gołębica dzika siedzi na gniazdku, przygląda się swoim pisklątkom małym, cieszy się, że tak dobrze wyglądają, całuje, grucha, aż nagle słyszy jakiś szelest na gałęzi. Zadrżała, poleciała zobaczyć, czy jakie niebezpieczeństwo jej dzieciom nie grozi, a tu w jednej chwili wpada w szpony jastrzębia. Jęknęła biedna gołębica, usiłując wyrwać się ze szponów okrutnika, ale te jeszcze głębiej weszły w ciało ptaszka i tylko krople krwi, jak łzy ostatnie, spadły biednym sierotom do gniazdka.
Jak przeniosły tę stratę, jak się wychowały, niewiadomo. Połowa ich zapewne, bez opieki matki wymarła.
Raz znowu kuropatwa młoda, głodna i zziębnięta, przelatywała z pola do lasu tuż za matką, a ów drapieżnik niepostrzeżenie rzucił się na biedaczkę. Zanim się obejrzała, już było po dziecku. Krzyknęła przeraźliwie, skrzydłami bić poczęła, lecieć za nim chciała, ale któżby mu dorównał!
A ileż to jarząbków, jaskółek od niego zginęło!
Lecz nietylko same ptaszki on prześladował: napadał i na zwierzynę; króliki i zajączki młode, często też w jego szponach ginęły.
Razu jednego zdarzył się taki wypadek:
Jastrząb gdzieś na żer leciał, w tem nagle spotyka zająca.
Z wysokości rzuca się w mgnieniu oka na ofiarę, nie przypuszczając, że sam sobie zgubę gotuje.
Szpony jego weszły w skórę zająca i tam uwięzły.
Zając naturalnie uciekał, a jastrząb na nim siedzieć musiał.
Takim sposobem galopowali przez całe pole: ani się zając nie mógł wyswobodzić ze szponów jastrzębia, ani jastrząb wyrwać swoich pazurów.
Niewiadomo, kto komu dopomógł, ale po oswobodzeniu się, wyszli poszkodowani: jastrząb miał jeden palec złamany, a zając był pokaleczony i krwią zlany.
Wszystkie stworzenia w lesie dziwiły się, że jastrząb serca nie miał, nikogo nie żałował, do nikogo się nie przywiązał, z nikim nie przestawał, nawet dzieci swych własnych nie kochał.
Każdy ptaszek starał się jak najdłużej ze swemi dziećmi pozostać, a jastrząb-gołębiarz rodzone dzieci wypędza, skoro się tylko opierzą.
Dopóki są w gniazdku, to je pielęgnuje i karmi, ale skoro tylko im urosną skrzydełka, iż mogą wyfrunąć z gniazdka, jastrząb już je wyrzuca, nie pozwala nawet zostać w tym samym lesie, gdzie sam zamieszkuje.
Raz posłyszały ptaki w lesie przeraźliwy krzyk, wzleciały na wierzchołki drzewa i cóż widzą! jastrząb toczy walkę z własnemi dziećmi: wyrzuca je z lasu, one się opierają i wracają znowu, więc dziobie je i szarpie.
– I cóż mu te dzieci szkodzą? – myśli zięba.
W tem wszystkie drapieżniki rzuciły się na gałęź. Po chwili wzbiło się w górę tylko parę młodych: stary jastrząb już nie żył.
Ludzie widać znalezli sposób i na tego szkodnika.
Przymocowali do dużej gałęzi pręt kończysty, a pod nim zawiesili gołębia białego w drucianej siatce.
Jastrzębie dojrzawszy zdobycz, rzuciły się z impetem.
Stary jastrząb był najzręczniejszy; z wielką siłą pierwszy uderzył na ofiarę i został przebity na ostrzu.
Był to sposób okrutny, ale prawie jedyny na tych drapieżników.
Nikt w lesie nie żałował jastrzębia-gołębiarza nikt nawet dobrze nie wspomniał o nim, bo też przez całe życie dbał on tylko o siebie, a innym stale wyrządzał krzywdy.MARCIN KALEKA.
– „O mój ptaszku, kukułeczko, wysoko latasz...”
Tak śpiewał Marcin, staruszek, pobijając stare wiadro. Dzieci, Stasio i Władzio, siedziały przy nim, strugały jakieś gałązki i mówiły, że z nich będą obręcze. I one nuciły ze starcem, powtarzając tylko ostatnie wyrazy: „wysoko latasz...”
– Jeszcze Marcinie zaśpiewaj nam o koniku.
I starzec śpiewał inną piosnkę, wciąż młotkiem bijąc w obręcze, dopóki nie skończył reperacyi całego wiadra.
Marcin ciągle był zajęty: to pobijał beczki i wiadra, to wyrabiał nożem drewniane łyżki i miski, to łapcie z kory plótł, to stare sprzęty naprawiał, a nigdy nie narzekał, zawsze był rad z każdej nowej roboty, zawsze sobie piosnki nucił, lub coś wesołego opowiadał – za co w domu wszyscy go lubili.
Stary Marcin mieszkał w mieście i tylko niekiedy przychodził do gajowego, który miał żonę i dzieci. Byli to bardzo dobrzy i pracowici ludzie. Zawsze chętnie witali staruszka i starali się przyjąć go jak najlepiej, a on chcąc się odwdzięczyć, pomagał im jak mógł.
Raz wieczorem rozmawiał z dziećmi i opowiadał im historye i bajki rozmaite.
– Dziadziu – powiada jeden z chłopców – ty zawsze opowiadasz nam tak dużo o innych ludziach. Dla czego nam o sobie nic nie powiesz?
– A cóżbym wam o sobie powiedzieć mógł; nie było moje życie ciekawe.
– Powiedz nam, dziadziu, dlaczego masz tylko jedną nogę, a drugą na kuli drewnianej. Czy na wojnie byłeś?
– O, dawne to były dzieje – odpowie stary Marcin – dawne a smutne.
Byłem bednarzem, tak jak dziś; przez cały dzień chodziłem po domach i uderzając drewnem o piłkę, dawałem znać o sobie. Nie dużo tam człek zarabiał, ale zawsze na życie wystarczało. Najgorzej to było o obręcze się starać. Do lasu chodzić trzeba było, gałęzi szukać, obręcze z nich robić. Las był daleko, musiałem czasem tam parę dni spędzać. Jeszcze w lecie pół biedy, ale w zimie, to się człowiek nabiedował niemało.
Razu pewnego wybrałem się i poszedłem do lasu. Mróz duży, myślę więc sobie: przez jeden dzień zdążę załatwić się i wrócić. Idę i śpiewam, ot, jak tu z wami. Dochodzę do lasu, a mróz coraz to się wzmaga; idę głębiej w las, zaczynam ciąć gałęzie jedne po drugiej i anim się spostrzegł, jak zmrok zapadł. Zimniej mi się jakoś zrobiło i zbierałem się do powrotu, a tu zadymka się wszczyna; idę dalej, coraz dalej, a wiatr coraz silniejszy. Śniegu tyle napadało, że drogi znaleść nie mogę. Idę w jedną, drugą stronę, ani śladu drogi. Wiatr, zawierucha zaczyna się taka, że świata nie widać, a mnie ręce i nogi już tak skostniały, że utrzymać wiązki gałęzi na plecach nie mogę i ledwie się posuwam. Oj źle – myślę sobie, trudno, widać że dziś z lasu nie wyjdę, zmarznąć mi tu przyjdzie. Niech się tam dzieje co chce!... Położyłem wiązkę, przeżegnałem się i oparłszy się o drzewo, usiadłem odpocząć trochę. Śnieg mię zawiewa coraz więcej. Zimno ściska coraz mocniej. Ale nie długo to trwało: wkrótce przestałem czuć zimno, zamknąłem oczy, jakoś mi się dobrze zrobiło i usnąłem.
– O jej, dziadziu! – zawołały przerażone dzieci, – toś ty umarł, bo tatuś mówił, że jak na mrozie kto zaśnie, to już się nie obudzi!
– O tak, byłbym na wieki usnął, gdyby nie wasz ojciec. On to był moim wybawicielem.
– Jakże cię wybawił, dziadziu? opowiedz, prosimy!.. Czyżby tatko był wtedy w lesie?
– Właśnie wieczorem objeżdżał sankami las z psem swoim. Poczciwe psisko poczuło w śniegu człowieka i zaczęło szczekać. Wasz ojciec zbliżył się do miejsca, gdzie pies się zatrzymał, przeraził się z początku, później podniósł i zabrał mię do do domu. Tu mię dobrzy ludziska ocucili, ogrzali i chcieli u siebie zostawić. Ja przecież iść chciałem dalej, wstaję, ale podnieść się nie mogę, jakbym nóg nie miał. Patrzę, a moje nogi spuchły mi jak banie.
– Odmroził nogi dziadzio, prawda? – ze smutkiem pytały dzieci.
– Tak, odmroziłem. Wtedy zawieźli mię do miasta i oddali do szpitala. Ach! com się tam namęczył! com się nacierpiał! Dość, że jakem wyszedł ze szpitala, to już nogi jednej nie było. Chodziłem o kuli drewnianej. Doktorzy powiedzieli, że i tak dobrze, iż tylko jedną nogę odcięli, że druga się dała wyleczyć!...
Ciężko było poruszać się, ale trudno – pracować trzeba było. Wiosna też już nadeszła. Poszedłem więc najpierw do waszych rodziców, podziękować że mię od śmierci ocalili, a potem znowu zacząłem chodzić po domach i obręcze na statkach pobijać.
Do was przychodzę, jak widzicie, co lato, żeby co pomódz rodzicom. Ot, wiadra poprawiam, parę statków zrobię i takem się do was przyzwyczaił, jak do swoich.
– A później dziadziu gdzie pójdziesz?
– Później? Narobię obręczy dla siebie i znowu do miasta powędruję!...
Dzieci jeszcze chciały staruszka o coś pytać, ale matka zawołała wszystkich na kolacyę. Cała gromadka więc poszła do stołu, mając żywo w pamięci historyę dziadka kulawego.
więcej..