Las zaginionych - ebook
Las zaginionych - ebook
Łatwo jest błędnie odczytać czyjeś słowa.
Jeszcze łatwiej – milczenie.
Trzy nastolatki wybierają się konno do Parku Krajobrazowego Wysoczyzny Elbląskiej. Z przejażdżki wracają tylko dwie z nich. Roztrzęsione siostry Małeckie nie mają pojęcia, dokąd pojechała ich przyjaciółka. Mijają kolejne dni, ale dziewczyna nie daje znaku życia. Znalazł się tylko koń, który wystraszony sam przygalopował do stadniny.
Jakiś czas później, w tej samej okolicy, znika kolejna amazonka, Karolina Iwaszyn. Kobieta wraz z mężem i dwójką nastoletnich dzieci przyjechała do Kadyn na zaproszenie przyjaciół, rodziny Małeckich.
Śledczy szukają w okolicznych lasach śladów zaginionych, jednocześnie bacznie przyglądając się ludziom z otoczenia Karoliny. Ktoś z nich wie więcej, niż skłonny jest przyznać.
Najnowszy thriller Agnieszki Pietrzyk to opowieść o tym, jak wysoka może być cena za przymykanie oczu na zło. To opowieść o gromadzonym przez lata żalu, który zmienia się w palące pragnienie zemsty. I milczeniu, które potrafi zranić głębiej niż słowa.
„Kolejny świetny thriller Agnieszki Pietrzyk!
Tu nic nie jest oczywiste, a zwłaszcza bohaterowie serwujący nam całą gamę emocji. Książka wciąga do tego stopnia, że ten, kto zacznie ją czytać wieczorem, musi się liczyć z nieprzespaną nocą. Serdecznie polecam”.
Hanna Greń
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67176-35-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KOŃ GALOPOWAŁ SKRAJEM LASU. Był piękny i majestatyczny, jak gdyby uciekł z obrazu. Kara maść lśniła w słońcu, a grzywa falowała na wietrze. Kopyta uderzały o ziemię, łamiąc gałęzie. Koń był zmęczony, piana oblepiała mu boki, a rozdęte chrapy drgały. Galopował jednak dalej, parskając, jak gdyby chciał zaalarmować otoczenie. Coś go musiało wystraszyć, może jakaś drobna zwierzyna, która wyskoczyła spod krzaka, albo odgłos zbliżającej się burzy. Najbardziej niepokojące było to, że koń dźwigał na grzbiecie puste siodło. Nie było jeźdźca, który wyciszyłby rozhukanego wierzchowca.
Gosia kręciła się po stajni. Kilka minut temu zakończyła zajęcia i pożegnała dwóch początkujących adeptów jeździectwa. Uśmiechnęła się na wspomnienie trzynastoletniego Remka, który siedział w siodle sztywny jak mumia. Poleciła mu położyć się na szyi konia i zamknąć oczy. Pomogło. Chwilę później zdołał stanąć w strzemionach i zachować pionową sylwetkę. Będzie z niego jeździec.
Za sobą usłyszała ciche rżenie. To Iskra dawała znać, że nie jest zadowolona z zamknięcia w ciasnym boksie, było to jednak konieczne, bo zaczęła kuleć. Weterynarz zalecił dwutygodniowy odpoczynek. Trzeba będzie jeszcze jednego konia zamknąć w stajni, aby Iskra nie czuła się samotna. Może Finezję, jest taka cierpliwa, dobrze znosi pobyt w niewielkim pomieszczeniu.
Gosia miała ochotę iść pod prysznic. Koszulka kleiła się jej do pleców. Było bardzo parno, jak zwykle przed burzą. Musiała jednak poczekać na powrót trzech nastoletnich amazonek, które wyruszyły w teren. Niebawem powinny nadjechać. Kwadrans temu minął czas, jaki im wyznaczyła.
Przed stajnią rozległ się stukot końskich kopyt. Sprawne ucho Gosi rozpoznało, że zbliża się tylko dwóch jeźdźców. Wyszła przed budynek. Rzeczywiście, wróciły Ewelina i Anita. Leny z nimi nie było.
Smukła brunetka o orzechowych oczach i z lekko wysuniętą bródką zsiadła z konia. Dłonią w rękawiczce złapała za wodze, ściągając je z szyi wierzchowca. Trzymała teraz rzemienie blisko końskiego pyska, rozdzielając je palcem wskazującym. Druga amazonka, ruda i korpulentna, zrobiła to samo. Obie milczały. Gosia patrzyła na nie i odruchowo doszukiwała się oznak fizycznego podobieństwa, bo dziewczyny były siostrami.
– Gdzie jest Lena? — zapytała po chwili.
Poczuła lekki niepokój. Nastolatki zawsze wracały wspólnie. Sama je prosiła, żeby się nie rozdzielały, to dla ich dobra, bo gdyby któraś spadła, to pozostałe mogą udzielić pierwszej pomocy.
– Zostawiła nas — oznajmiła Anita, zaciskając mocniej palce na rzemieniu.
Była wyraźnie poruszona. Na jej piegowatych policzkach pojawił się rumieniec, a dolna warga drżała.
– Pokłóciłyście się?
– Nie.
– To co się stało?
– Lena zaczęła się popisywać, jak zawsze — wyjaśniła Anita z wyraźną pretensją.
Gosia była zła na dziewczyny, na siebie też. Każda z nastolatek umiała dobrze jeździć konno, swobodnie poruszały się w trzech chodach w niełatwym terenie, ale były jednak nieletnie i często kierowały się emocjami, a nie zdrowym rozsądkiem. Nie powinna puszczać ich samych do lasu, choć miała na to zgodę rodziców.
– Kiedy się rozdzieliłyście?
Ruda dziewczyna spojrzała na brunetkę, jak gdyby oczekiwała, że to tamta udzieli odpowiedzi. Ewelina wzruszyła ramionami.
– Nie pamiętam. Chyba godzinę temu, może trochę mniej.
– I nie dogoniłyście jej?
– Nawet się nie starałyśmy. Większość trasy jechałyśmy kłusem, a tam, gdzie kamienie, to stępem.
– Zrobiłyście całą pętlę?
– Nie! Zawróciłyśmy na piątym kilometrze, bo tam dalej jest ten kamienisty podjazd i nie chciałyśmy ryzykować.
Gosia odetchnęła z ulgą. Wyglądało na to, że Lena postanowiła zrobić całą trasę, trochę ponad dwanaście kilometrów. Jeśli łatwiejszą część pokonała galopem, to niebawem wróci. Powinna zdążyć przed burzą.
– Zaprowadź Finezję do boksu, tego naprzeciw Iskry — zwróciła się do Eweliny.
Brunetka się uśmiechnęła.
– Dobrze, pani Gosiu.
– A z Brylantem na łąkę? — zapytała ruda amazonka.
– Tak.
Z oddali dobiegł przeciągły grzmot. Wszystkie trzy uniosły głowy, szukając na niebie oznak zbliżającej się burzy. Białe obłoki sunące leniwie po błękitach nie wskazywały, że nadchodzi nawałnica, ale za ścianą lasu mogła się już kryć ciężka od deszczu granatowa chmura.
– Lena boi się burzy — mruknęła Anita. — Nigdy tego głośno nie powiedziała, ale ja wiem, że się boi.
– Burza przyjdzie za pół godziny, Lena zdąży wrócić — oznajmiła Gosia. Energicznie klasnęła w ręce. — No już dziewczyny, rozsiodłać konie.
Nagle rozległ się tętent kopyt. Ten odgłos zabrzmiał groźniej niż niedawny grzmot. Niepokojące było to, że koń galopował, a pod stajnię zawsze podjeżdżało się stępem. W każdym uderzeniu podków o ziemię dało się słyszeć popłoch wystraszonego zwierzęcia. Za chwilę zobaczyły czarną sylwetkę wierzchowca. Niósł na grzbiecie puste siodło.
Gosia zaklęła pod nosem. Powoli podchodziła do Tornada. Był zmęczony, boki miał spienione, a z chrap biła para. Parskał raz za razem. Przemawiała do niego uspokajająco. W końcu zdołała złapać go za uzdę. Delikatnie pogłaskała konia po szyi.
– No już, maleńki, wszystko dobrze.
Obejrzała się na dziewczyny. Obie stały jak słupy soli z szeroko otwartymi oczami, z których wyzierało przerażenie. Broda Eweliny zaczęła drżeć jak do płaczu. Reakcja nastolatek wydała się jej przesadzona. Owszem, stało się to, czego się obawiała. Lena spadła z konia, ale nie ma co panikować, przecież miała kask i kamizelkę ochronną. Jest nadzieja, że dziewczyna pieszo wraca do stadniny. Oczywiście, trzeba jechać i jej poszukać, bo może być mocno potłuczona, może mieć nawet wybity bark albo co gorsza złamaną nogę.
Gosia weszła do kantorka ze środkami czyszczącymi, w którym uczniowie zostawiali swoje rzeczy osobiste. Z torby wyjęła komórkę i wybrała numer Leny. Za chwilę z plecaka wiszącego w rogu rozległ się przytłumiony sygnał telefonu. Dziewczyna zgodnie z regulaminem nie wzięła aparatu. Szkoda.
W drzwiach stanęła Ewelina. Jej skulona sylwetka odcinała się od jasnego prostokąta wyznaczonego przez framugę. Miała ramiona skrzyżowane na piersiach, jak gdyby obawiała się ataku. Z orzechowych oczu popłynęły łzy.
– Pani Gosiu, przepraszam, że nie pojechałyśmy za nią. Powinnyśmy to zrobić. Tyle razy pani nam mówiła, że mamy się trzymać razem, dla bezpieczeństwa.
– Wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Jadę jej szukać.
– Może pojadę z panią?
Gosia chętnie przyjęłaby czyjąś pomoc. Dobrze byłoby zrobić pętlę z dwóch stron jednocześnie, bo nie wiadomo, na którym kilometrze Lena spadła z konia i którą trasę wybrała na drogę powrotną. Przydałby się jej jednak ktoś dorosły, a nie rozemocjonowane i wystraszone dziecko. Niestety, była tu jedyną instruktorką.
– Zostańcie w stajni. Rozsiodłajcie Tornada i Finezję. Ja wezmę Brylanta.
Poklepała Ewelinę po ramieniu, aby dodać jej otuchy, i przeszła do składziku ze sprzętem jeździeckim. Włożyła kask, kamizelkę i sztylpy. Była gotowa. Wybiegła przed budynek. Brylant na nią czekał. Wsunęła stopę w strzemię i lekko wskoczyła na siodło.
Postanowiła zacząć pętlę od przeciwnej strony niż Lena, bo miała nadzieję, że dziewczyna spadła pod koniec trasy. Zaczęła kłusem, po chwili przyspieszyła. Przemieszczała się nieutwardzonym leśnym duktem, na szczęście droga była równa. Oglądała się na boki, lustrując przestrzeń między pniami wysokich drzew. Nic nie wiadomo, oszołomiona Lena mogła pobiec do lasu. Na trzecim kilometrze Brylant zaczął prychać. Był zmęczony. Żałowała, że nie wzięła świeżego konia. Po piątym kilometrze rozpoczął się odcinek kamienisty, prowadzący w dół. Zwolniła. Chwilami jechała stępem. Ze zgrozą pomyślała, że dziewczyna podczas upadku mogła trafić głową w któryś z wystających jak stalagmity kamieni i nie wiadomo, czy kask okazałby się wystarczającą ochroną. Próbowała wypatrywać śladów na drodze, ale robiło się coraz ciemniej. Słońce schowało się za burzową chmurą, ponadto dzienne światło z trudem przedzierało się przez gęsto porośnięte liśćmi gałęzie dębów i buków. Koń zarżał, a ją przeszył dreszcz niepokoju, gdy przez leśny półmrok przebiła się oślepiająca jasność błyskawicy. Kilka sekund później rozległ się grzmot. Prawą ręką mocniej ścisnęła wodze, a drugą dłonią pogłaskała po karku niespokojnego Brylanta. Pokonała już większość trasy, prawdopodobnie była w miejscu, w którym trzy przyjaciółki jechały jeszcze wspólnie. Leny nie znalazła. Być może dziewczyna wraca na przełaj przez las. Gosia uchwyciła się tej myśli resztkami nadziei. Niestety, ogarniał ją coraz większy lęk o młodą amazonkę.Rozdział II
MARIUSZ DOJRZAŁ CÓRKĘ. Dreptała przed blokiem na Broniewskiego, jak gdyby na kogoś czekała. Była zbyt ciepło ubrana jak na tę pogodę, w dżinsy i bluzę z kapturem. Może się gdzieś wybiera i nie planuje szybkiego powrotu, są w końcu wakacje. Musi jej powiedzieć, że powinna być w domu przed dwudziestą pierwszą, bo przecież ma dopiero czternaście lat.
Zobaczyła go i wykonała balans ciałem, jak gdyby chciała uciec. Została jednak w miejscu. Zrezygnowana czekała, aż do niej podejdzie. Nie ma to jak spotkanie z własnym ojcem na oczach rówieśników z osiedla.
– Cześć, tato. Mama na ciebie czeka i chyba jest zła, że tak długo cię nie ma.
Iga mówiła cicho, kuliła przy tym długie i chude ciało. Miał ochotę złapać ją za ramiona i wyprostować. Była ładną dziewczyną, a zachowywała się, jak gdyby wstydziła się własnego wyglądu. Nosiła workowate ubrania i próbowała ukryć wzrost poprzez ustawiczne uginanie kolan i garbienie pleców. Jego żona twierdziła, że dziewczynki w tym wieku są bardzo krytyczne w stosunku do swojego ciała. Za dwa, trzy lata ich córka będzie z dumą prezentowała długie nogi modelki.
– Gdzie idziesz?
– Do Multikina.
– A z kim?
– Nieważne. Tato, idź już do domu.
W głosie Igi pojawił się niepokój. Kątem oka dojrzał osobę, która wywołała ten stan u jego córki. Chodnikiem wlókł się chłopak, ciągnąc nogę za nogą. Szedł jak na skazanie, a nie na randkę.
– To z nim idziesz do kina? Nie znam go. Kto to jest?
– To brat Izy. Proszę, tato, idź już. Mama czeka i wasi znajomi już przyszli.
Zaskoczyła go powaga spinająca jej twarz, a kontrastująca z dziecięcymi rysami i młodzieńczą ruchliwością ust. Odwróciła się i pobiegła do chłopaka.
– Wróć o dwudziestej pierwszej! — zawołał za nią.
– Film się kończy o dwudziestej drugiej — rzuciła przez ramię.
– To wróć zaraz po filmie.
Ruszył w kierunku klatki. Idąc na trzecie piętro, trenował mięśnie twarzy, uśmiechając się szeroko. Chciał wyglądać na szczęśliwego człowieka, bo przecież los mu sprzyjał, obdarzył go cudowną żoną i fantastycznymi dzieciakami, a także satysfakcjonującą pracą, nieważne, że za grosze. Wszystko powinno go cieszyć, nawet ciasne czterdziestoczterometrowe mieszkanie, które będą jeszcze spłacać przez dwanaście lat. Powinien też radować się z dzisiejszej wizyty znajomych, którzy przed tygodniem wrócili z egzotycznej wyprawy do Ekwadoru, a w ogóle to mieli tyle kasy, że wystarczyłoby na zakup jakiejś uroczej niewielkiej wyspy. Znowu rozciągnął usta w nienaturalnym uśmiechu, powtarzając w myślach, że świat jest wspaniały.
Nie mógł otworzyć drzwi, zapewne znowu blokowała je hulajnoga syna. Z trudem przecisnął się do środka. W mikroskopijnym przedpokoju oparł się o zabudowę i zsunął buty. Dobiegł go śmiech Doroty, a raczej Dory, bo tak się przedstawiała. Zajrzał do pokoju dzieci. Czternastoletnia Iga musiała dzielić niewielki metraż z młodszym o dwa lata bratem. Kajetan siedział przed laptopem ze słuchawkami na uszach. Nie zauważył ojca. Mariusz się wycofał, przymykając drzwi. Wciągnął brzuch i pewnym krokiem wszedł do tak zwanego salonu, który służył im też za sypialnię i pokój do pracy.
Dora zerwała się z krzesła, przecisnęła okrągłe biodra między biurkiem a stołem, dała trzy kroki i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Jesteś wreszcie. Witaj.
Poczęstowała go mokrymi i głośnymi całusami w oba policzki. Odwzajemnił się, głaszcząc ją po plecach. Zawsze witała się wylewnie, nie szczędząc uścisków i buziaków. Potrafiła też klepnąć w plecy, jak to mają w zwyczaju mężczyźni, albo przytulić się czule. Tak właśnie zrobiła, gdy się spotkali pierwszy raz piętnaście lat temu, przywarła do niego całym ciałem, a była ubrana w cienką sukienkę. Miał wtedy dwadzieścia lat i oszołomił go jej duży biust, napierający na jego klatkę piersiową. Musiał przyznać, że od tamtych czasów koleżanka jego żony nie zmieniła się zbytnio, może zyskała trochę kilogramów, na pewno nadal preferowała zmysłowy styl ubierania się. Wówczas nosiła krzykliwą biżuterię i obcisłe sukienki. Dzisiaj też miała dopasowaną kieckę, może dłuższą niż kiedyś, a plastikowe ozdoby zastąpiła drogimi i gustownymi błyskotkami.
Przywitał się z resztą obecnych i usiadł do stołu, na którym Karolina postawiła półmisek z pierogami.
– Te są z dorszem. W Ekwadorze na pewno jedliście nie takie rzeczy, ale moje pierogi są bardzo zdrowe.
– I na pewno smaczne — odezwał się Jakub.
Wrzucił sobie na talerz sześć pierogów i wbił widelec w pierwszego. Miał go już podnieść do ust, ale nagle jego ręka znieruchomiała. Mariusz wiedział, co było tego powodem. Pierogi niezbyt ładnie pachniały, a właściwie rybno-serowy farsz zalatywał starymi skarpetami.
– Jeśli to ci pomoże, to zatkaj nos — zaproponował. — Ja tak robię.
Napotkał niezadowolone spojrzenie Karoliny.
– Kochanie, jeśli nie smakują ci moje pierogi, to dlaczego wczoraj zjadłeś ponad dwadzieścia sztuk? — zapytała przymilnym tonem, w którym tylko on wyczuł kipiącą złość.
– Wcale nie powiedziałem, że są niesmaczne. Są pyszne, tylko nie pachną apetycznie.
– Wyśmienite — mruknął Jakub, przeżuwając pieroga.
Dora włożyła sobie dwie sztuki.
– A wiecie, że w Ekwadorze jedzą świnki morskie? Najczęściej smażone. To jest u nich przysmak. Nie mieliśmy odwagi ich spróbować, chociaż na talerzu wyglądały ładnie, podane na liściach sałaty.
Jakub prawie się udławił pierogiem. Odkaszlnął głośno.
– Kotku, błagam, przestań już o tych świnkach morskich.
Mariusz również włożył sobie pierogów.
– No, to co słychać w Ekwadorze? — zagadnął takim tonem, jak gdyby pytał o wspólnych znajomych, których jakiś czas nie widział.
– Było cudownie — zaczęła Dora. — Musicie się tam wybrać.
– Chyba nie w tym roku — mruknął.
Karolina usiadła obok niego i położyła mu dłoń na kolanie. Ten gest miał go powstrzymać od dalszego ironizowania. Żarty na temat ich marnej pozycji finansowej były zabawne, ale wyłącznie w umiarkowanej dawce.
– W przyszłym roku planujemy wypad do Brazylii — odezwał się Jakub. — Moglibyście zabrać się z nami. Chętnie sprezentujemy wam bilety z okazji rocznicy ślubu. Chyba będziecie mieli okrągły jubileusz?
Karolina uśmiechnęła się uprzejmie.
– W tym roku mamy.
– No to super, na wiosnę dostaniecie od nas spóźniony prezent z tej okazji. Musicie tylko wyrazić zgodę.
Trzy pary oczu skierowały się na Mariusza. Od niego zależało, czy przyjmą bilety. Miał ochotę zapytać, czy prezent przewidziany jest w formie pakietu, w skład którego weszłoby jeszcze kilka tysięcy reali brazylijskich, czyli małe kieszonkowe na wyjazd. Jakub prawdopodobnie by powiedział, że tak, ale Karolina byłaby wściekła. Oznajmił więc całkiem serio, że to przemyślą.
Przez chwilę zastanawiał się, czy powinien wyrazić wdzięczność za tę propozycję wycieczki do Brazylii. Chyba by wypadało. Karolina mu wczoraj przypominała o zachowaniu pozorów. Jakub to był równy gość i powinni go traktować życzliwie. Starszy od nich wszystkich o całą dekadę, zawsze odgrywał rolę dobrotliwego i rozsądnego patrona, który spieszy z pomocą, gdy jest potrzebna. Nie dało się go nie lubić, nawet wygląd miał ujmujący: okrągła twarz, zadarty nos i przydługie ciemne włosy. Do tego ten ubiór jak u poczciwego wujka, ogrodniczki i rozciągnięty T-shirt w paski, a gdyby chciał, to mógłby nosić garnitury sprowadzane z Londynu i markowe koszule po tysiąc złotych za sztukę. Mimo milionów na koncie zachowywał się jak zwyczajny gość, może dlatego, że wszystko zawdzięczał własnej ciężkiej pracy i swojemu sprytowi. Kuba zawsze był przedsiębiorczy. Zaraz po maturze pożyczył samochód od ojca i jeździł po okolicznych wsiach, skupując wiejskie jajka, potem chodził od drzwi do drzwi i sprzedawał je ze sporym zyskiem. Osiemnaście lat temu postawił na gotowe obiady w słoikach i to był strzał w dziesiątkę. Zabiegane i zapracowane społeczeństwo potrzebowało jak powietrza takiego produktu, w dodatku smacznego i wysokiej jakości. Oni też często kupowali gołąbki i flaczki ze Swojskiej Chatki. Iga i Kajetan je uwielbiali. Mariusz najbardziej gustował w gulaszu wołowym z dynią. Jakub Małecki, karmiąc kilka milionów Polaków, stał się bardzo majętnym przedsiębiorcą, zatrudniającym prawie dwustu pracowników. Nawet Karolina kiedyś u niego pracowała w marketingu i całkiem dobrze zarabiała. Na wiele rzeczy było ich wówczas stać, kupili nawet seata prosto z salonu. Mariusz myślał, żeby poprosić Jakuba o jakieś stanowisko dla siebie. Jako kulturoznawca niewiele miał do zaoferowania branży spożywczej, ale był gotów się przekwalifikować, zaliczyć potrzebne szkolenia. Niestety, potem miało miejsce owo wydarzenie, które przewróciło ich życie do góry nogami, i musiał zapomnieć o dobrze płatnej pracy u Jakuba. Wymógł też na żonie, żeby się zwolniła. Nie protestowała. Dobrze wiedziała, że jeśli pozostanie w Swojskiej Chatce, ich małżeństwo się rozpadnie.
– Słyszeliście o tym dziwnym zaginięciu siedemnastolatki w Kadynach? — zapytała nagle Dora.
– Czytałam o tym w sieci — odezwała się Karolina. — Wygląda na to, że dziewczyna zapadła się pod ziemię. Internauci snują teorie spiskowe. Wiecie coś więcej?
Mariusz kojarzył sprawę. Trzy dziewczyny pojechały na przejażdżkę konną po lesie. Wróciły tylko dwie. Małeccy rzeczywiście mogli wiedzieć więcej, mieszkali przecież w Kadynach. Poszukiwania nastolatki toczyły się pod ich nosem, poza tym ich córki też jeździły konno.
Dora westchnęła, za chwilę zaśmiała się nerwowo.
– Dla nas to trudne, bo nas to dotknęło bezpośrednio.
Karolina właśnie się podnosiła, aby przynieść z kuchni kolejne pierogi. Słowa przyjaciółki ją zatrzymały.
– Chcesz powiedzieć, że Anita i Ewelina…
Dora przycisnęła dłoń do serca.
– Tak, to nasze dziewczynki były na przejażdżce po lesie z Leną. Ona była ich koleżanką. Znaliśmy ją od dziecka, bo we trzy chodziły do jednej podstawówki, jeszcze tutaj w Elblągu. Pamiętam z wywiadówek mamę Leny. Nie chcę myśleć, co ta kobieta teraz przeżywa.
Dora wciągnęła mocno powietrze, tłumiąc szloch. Mariusz nie rozumiał tak gwałtownej reakcji, zaginęła przecież koleżanka, a nie jedna z córek.
– Mama Leny przyjechała do nas trzy dni temu. — Jakub włączył się do rozmowy. — Miała nadzieję, że czegoś się dowie. Niestety, nasze dziewczynki nie są w stanie powiedzieć nic więcej, rozdzieliły się na szlaku i tyle.
Dora wytarła głośno nos. Nawet nie próbowała powstrzymywać łez.
– Gdy ta kobieta pojawiła się pod naszym domem, to przyznaję, że stchórzyłam i uciekłam na piętro. Nie miałam siły dodawać jej otuchy. Cały czas mam przed oczami Lenkę, ale taką małą, jak miała osiem lat. To było takie słodkie dziecko.
Karolina zataczała widelcem kółka po pustym talerzu. Była bardzo skupiona, jak gdyby rozwiązywała skomplikowane zadanie matematyczne.
– Ale przecież ta dziewczyna mogła zwyczajnie zwiać — powiedziała szeptem, jak gdyby wyłącznie siebie chciała o tym przekonać.
Mariusz myślał podobnie. Był lipiec, wakacje, czas, kiedy młodzież urywa się z domu, zwykle tylko na kilka dni, dla przygody, a przy okazji dając nauczkę nic nierozumiejącym rodzicom.
– Policja wykluczyła ucieczkę — oznajmił Jakub. — Lena zostawiła telefon, pieniądze, nic przy sobie nie miała. Jej mama powiedziała, że policja nie znalazła niczego na jej profilach społecznościowych i tych wszystkich komunikatorach, co by mogło wskazywać, że zwiała, na przykład z jakimś chłopakiem.
– Lenka nie planowała ucieczki — wtrąciła się Dora. — Gdyby tak było, to Ewelina i Anita by o tym wiedziały. Wtajemniczyłaby je i oczekiwała, że jej pomogą i będą ją kryć.
– No właśnie, dobrze to ujęłaś: że będą ją kryć. Czy właśnie tak nie jest? — zapytał Mariusz.
Dora zaprzeczyła ruchem głowy.
– Dziewczynki są takie przejęte i smutne. Ewelina leży całymi dniami na łóżku i płacze. Tak mi jej szkoda. Czują się odpowiedzialne za to, co się stało. Instruktorka kazała im trzymać się razem, a one zlekceważyły to, że Lena się oddaliła. Powinny za nią pojechać albo chociaż szybciej wrócić do stadniny. Myślę, że Lena została porwana, bo jak inaczej wytłumaczyć jej zniknięcie.
– Na szczęście żadna z waszych córek nie zaginęła — oznajmił Mariusz, sądząc, że tym stwierdzeniem uspokoi Małeckich. Osiągnął przeciwny efekt. Jakub zwiesił głowę, a Dora się rozpłakała tak bardzo, że musiała wyjść do łazienki. Nie rozumiał ich emocji. On i Karolina nie rozpaczaliby, gdyby zaginęła koleżanka Igi. Próbował przypomnieć sobie, z kim przyjaźni się córka, szukał w pamięci jakiegoś imienia i dziewczęcej buzi. Bezskutecznie.
Karolina przyniosła kolejną porcję pierogów, tym razem z łososiem i bazylią. Posypała je parmezanem.
– Będziemy musieli zaraz wracać — zakomunikował Jakub. — Nie chcemy dziewczynek zostawiać samych na długo.
Dora widelcem przekroiła pieroga. Widać było, że zmusza się do jedzenia.
– U nas w domu panuje teraz ciężka atmosfera. Najchętniej wysłałabym gdzieś Anitę i Ewelinę, aby nie rozmyślały o tym, co mogło stać się z Lenką. Znalazłam nawet fajną ofertę do Barcelony, ale dziewczynki nie chcą słyszeć o wyjeździe.
– Kuba, a może byś je zatrudnił w swoim zakładzie? — zaproponował Mariusz. — Postoją przy taśmie, to poprawi im się humor. — Widząc potępienie w oczach Małeckich, podniósł ręce w geście poddania. — Błagam, nie patrzcie na mnie jak na barbarzyńcę. Przypominam, że pracuję z młodzieżą. Uważam, że obowiązki mogą dobrze wpłynąć na psychikę dziewczyn.
– Właściwie to jest w tym dużo prawdy — poparła go Karolina. — Gdy miałam siedemnaście lat, pracowałam w kuchni w ośrodku wczasowym w Stegnie. Po kilku godzinach obierania młodych ziemniaków wszelkie problemy znikały.
– Ale dziewczynki pracują w naszej kawiarni — zauważyła Dora. Za chwilę dodała: — To znaczy teraz nie pracują, bo są przygnębione.
Mariusz wstał. Nie zamierzał tłumaczyć, że mu chodziło o jakieś zajęcie na serio, a nie o zabawę. Postawił na stole cztery kieliszki i rozlał koniak, po czym wzniósł toast:
– Za koleżankę waszych córek, żeby szybko wróciła do domu.
Wypili do dna. Dora podsunęła mu swój kieliszek do ponownego nalania.
– Chcieliśmy was o coś prosić — oznajmiła z wypiekami na twarzy. — Chcielibyśmy, żebyście do nas przyjechali na kilka dni, oczywiście z dziećmi. Liczymy na to, że wasza obecność dobrze wpłynie na atmosferę w naszym domu. Teraz jest jak w grobowcu, ponuro i cicho, a gdy wasze dzieciaki się pojawią, to będzie znowu harmider i śmiechy.
Mariusz miał nieco inną wizję tego, jak zachowa się jego potomstwo. Kajetan zaszyje się gdzieś z laptopem, równie dobrze mógłby włożyć czapkę niewidkę, a wiecznie nieśmiała Iga będzie unikała kontaktu z Anitą i Eweliną.
– Zdaję sobie sprawę, że pobyt w Kadynach to żadna atrakcja dla waszych dzieciaków — ciągnęła Dora. — Ale może skusi ich to, że mamy basen.
Rzeczywiście, był to argument za wyjazdem, ale tylko dla Kajetana, bo Iga za żadne skarby świata nie rozbierze się do stroju kąpielowego. Mariusz pochwycił zaskoczone spojrzenie żony. Nie spodziewała się tej propozycji.
– To my się zastanowimy — oznajmiła Karolina.
Dora klasnęła w dłonie. Ogarnął ją nieadekwatny do sytuacji entuzjazm.
– Będziemy leżały na plaży jak za dawnych lat. Pamiętasz? I będziesz mogła pojeździć konno. Chyba dawno tego nie robiłaś.
Karolina się ożywiła, jak gdyby uznała, że wypada okazać trochę zapału dla planów przyjaciółki.
– Och, minęły już trzy lata, jak nie siedziałam w siodle. Tak bym chciała znowu pokłusować.
– Będzie cudnie. Przyjeżdżajcie!
– A kiedy mielibyśmy się u was pojawić? — zapytał Mariusz.
– W piątek po południu. Weekend rozpoczniemy grillem. Pogoda powinna nam dopisać.
Pół godziny później Dora wywróciła kieliszek z koniakiem, co wywołało u niej atak histerycznego płaczu. Była pijana. Jakub zadzwonił po samochód, po czym wyciągnął opierającą się żonę na zewnątrz. Gdy zniknęli za drzwiami, Karolina od razu zaczęła sprzątać. Zwinęła obrus i kazała mu zamoczyć go w odplamiaczu. Posłusznie skierował się do łazienki.
Drzwi do pokoju dzieci były uchylone. Zajrzał do środka. Zdziwił się, widząc córkę. Siedziała na wersalce z kolanami podciągniętymi pod brodę i dłońmi zaciśniętymi na poduszce. Film miał się skończyć o dwudziestej drugiej, czyli za pół godziny. Wyglądało na to, że randka się nie udała. Stał w progu i zastanawiał się, co powinien zrobić. Ma usiąść obok córki i z nią porozmawiać? A może wystarczy, że poklepie ją po ramieniu? Tak naprawdę uważał, że żadna reakcja z jego strony nie jest potrzebna. Iga ma w tej chwili podły nastrój, ale jutro wróci jej humor. Tak to bywa z nastolatkami. A może to nie jest normalne, że nie potrafi zareagować na przygnębienie córki? Ścisnął mocniej obrus i odwrócił się w progu.
– Tato! — zawołała Iga szeptem, jak gdyby nie chciała, aby brat siedzący przed laptopem ze słuchawkami na uszach ją usłyszał.
Mariusz wszedł do pokoju i pochylił się nad córką.
– Co chciałaś? — Opuściła głowę i nawinęła włosy na palec. Nie miał czasu wyciągać z niej każdego słowa z osobna. – Muszę zamoczyć obrus.
– Daj mi go, ja to zrobię.
Podniosła się i wyciągnęła rękę. Podał jej zawiniątko.
– Usłyszałam, że pan Jakub i pani Dora zaprosili nas do Kadyn.
– Nie chcesz jechać, tak?
– Chcę.
Zaskoczyła go, nawet nie tym, że chce spędzić kilka dni w domu ich znajomych, ale tym, że tak stanowczo się wyraziła. Ten chłopak musiał ją dzisiaj bardzo zdenerwować, skoro woli zmyć się z Elbląga.
– Dobrze, pojedziemy do Kadyn. Mam nadzieję, że miło spędzimy tam czas.
Wszedł do kuchni. Wziął pieroga w palce i zaczął jeść. Na zimno bardziej mu smakował. Karolina wkładała naczynia do zmywarki.
– Co sądzisz o wyjeździe do Małeckich? — zapytała.
– Uważam, że powinniśmy skorzystać z okazji.
Nieznacznie kiwnęła głową, zgadzając się z nim.
– Poza tym Iga ma ochotę jechać — kontynuował. — Właśnie mi to powiedziała, a Kajetana na pewno przekonamy basenem.
– Też tak sądzę, w Elblągu też ma basen, ale tam będzie go miał prawie na wyłączność i bez limitu godzinowego.
Odgarnęła włosy z czoła. Była zmęczona. Biały owal twarzy zlewał się z bielą otaczających ją szafek. Z trudem unosiła ciężkie powieki.
– Będziesz mogła w końcu trochę odpocząć.
– Nie mam od czego odpoczywać — żachnęła się. — Przecież od dwóch lat nie pracuję.
Mariusz zacisnął zęby. Znowu wybuchła w nim nieprzytomna złość i chęć do awantury. Żona obwiniała go o to, że straciła pracę w Swojskiej Chatce, a przecież to nie była jego wina, tylko jej. Zapracowała sobie na obecną sytuację, na to, że nie było jej stać na fryzjera i musiała malować włosy tanią drogeryjną farbą. Zamiast odzywać się do niego opryskliwym tonem, powinna mu podziękować, że wziął na siebie utrzymanie całej rodziny. Pracował przez dwanaście godzin na dobę, dając korepetycje z francuskiego i prowadząc zajęcia z kreatywnego myślenia w Młodzieżowym Domu Kultury.
– Chcesz jeszcze pierogów? — zapytała, podsuwając mu półmisek pod nos. Była w tym geście chęć pojednania, próba załagodzenia napięcia, które nagle zawisło między nimi.
Odsunął się machinalnie, bo miał już dosyć woni rybnego farszu. Otworzyła lodówkę i pochyliła się, wypinając kształtne biodra. Minęło piętnaście lat, a ona wciąż miała tę samą ponętną figurę. Przymknął oczy. Podeszła do niego. Poczuł jej oddech na szyi.
– Będziemy musieli jeszcze raz to przemyśleć, wszystko przeanalizować — wyszeptała i oparła czoło o jego klatkę piersiową.
Objął ją z uczuciem tkliwości. Kochają się i żadne chwilowe żale tego nie zmienią. Karolina ma rację, że powinni całą rzecz ponownie rozpatrzyć. Jutro rano zrobi dwie mocne kawy i tosty. Śniadanie przyniesie żonie do łóżka. Oprą się o poduszki i jedząc, jeszcze raz wszystko przedyskutują.
Piętnaście lat wcześniej
Czyste słońce wprawiało w drżenie gorące cząstki powietrza, a te parzyły każdy kawałek odsłoniętego ciała. Mariusz szukał cienia pod drzewem. Na parkingu przeznaczonym na dwieście pięćdziesiąt pojazdów tylko osiem rozłożystych sosen dawało niewielką ochronę przed słonecznymi promieniami. Dwadzieścia metrów dalej przy pniu kolejnego drzewa stała Karolina. Widział jej długie gołe nogi.
Chwilę później w zasięgu jego wzroku znalazły się cztery inne osoby. Pierwszy szedł mężczyzna w szortach, zza paska wylewał mu się sporawy brzuch. Za nim podążało dwóch chłopców. Byli podobni do ojca, ale jeszcze bardzo szczupli. Obaj lizali lody. Na końcu wlokła się kobieta, obładowana kocami i ręcznikami z torbą przewieszoną przez ramię. Typowa polska rodzina. Mariusz rozejrzał się wokół, szukając wozu, który mógłby do nich należeć. Postawił na malinowego poloneza caro. Zatarł ręce, widząc, że właśnie tam kieruje się czteroosobowa familia. Niechętnie wyszedł z mizernego cienia i ruszył w ich stronę.
– Dzień dobry, należy się dziesięć złotych.
– Komu się należy, to się należy — oznajmił mężczyzna nieprzyjemnym tonem.
Większość kierowców uiszczała opłatę przed pozostawieniem wozu, ale nie wszyscy dysponowali drobnymi, a on nie zawsze miał wydać. Niektórzy też twierdzili, że nie wiedzą, jak długo zostaną nad morzem, dlatego woleli regulować należności później. Mariusz zwykle się na to zgadzał i tym kierowcom pozostawiał informację za wycieraczką. Wiekowy polonez caro także został oznaczony niewielką karteczką. Sięgnął po nią teraz i rozłożył. Rozpoznał charakter pisma Karoliny. Wszystko, co wiązało się z tą dziewczyną, bardzo mu się podobało, nawet okrągłe litery, które wychodziły spod jej ręki.
– Postawili państwo samochód o dziesiątej. Pięć godzin parkowania kosztuje dziesięć złotych. Przypominam, że do godziny bilet parkingowy wynosi pięć złotych, do sześciu godzin dziesięć złotych, a cały dzień dwanaście. Zostali państwo poinformowani o tych stawkach przed zaparkowaniem.
– Co ty nie powiesz — wycedził przez zaciśnięte zęby mężczyzna.
Otworzył cztery pary drzwi. Z samochodu buchało koszmarnie gorące powietrze. Kobieta pozbywała się koców i ręczników, wrzucając je jak popadło do bagażnika. Dłonią przetarła czoło, pozostawiając na nim smugę żółtawego piasku.
– Panie, jakie dziesięć złotych, przecież to jest rozbój w biały dzień. Mój mąż musi pracować dwie godziny, żeby tyle zarobić. Niech pan się zlituje i da nam zniżkę.
– Martyna! Zgłupiałaś? Takiego dzieciaka prosisz o zniżkę? Nie będę chciał, to nie zapłacę i tyle.
– Droga pani, nie ja ustalałem stawki — Mariusz zwrócił się bezpośrednio do kobiety, czując, że będzie stawiała mniejszy opór. Wyglądała na taką, która unika kłopotów. — Jeśli państwo nie zapłacą, będę musiał wezwać policję.
– A co mi psiarze zrobią?
– Wystawią panu mandat — oznajmił, siląc się na stanowczy ton.
Ten gość, nazywając go dzieciakiem, niewiele się pomylił. Miał tylko dwadzieścia lat i nie czuł się pewnie, próbując wywrzeć presję na dwa razy starszym mężczyźnie.
– Wsiadać — warknął tamten w stronę dwóch chłopców.
Ten mniejszy, zanim usadowił się w foteliku, wytarł białe od loda palce w koszulkę.
Mariusz usłyszał lekkie i szybkie kroki za swoimi plecami. Serce zabiło mu szybciej, bo zbliżała się Karolina. Chwilę później stanęła przy nim. Poczuł słodki zapach jej perfum pomieszany z cierpką wonią spoconego ciała. Pomyślał, że tak właśnie pachnie lato i namiętność.
– Czy mogę w czymś pomóc? — zapytała dźwięcznym głosem, ukazując w uśmiechu śliczne zęby.
Pytanie było skierowane do spoconego mężczyzny z piwnym brzuchem. Ten poczuł się zakłopotany swoją golizną, bo wyciągnął pogniecioną koszulę z torby, którą jeszcze niedawno trzymała jego żona, i pospiesznie zaczął ją wkładać.
– Może jakieś problemy z płatnością? Nie mają państwo drobnych? — pytała dalej Karolina.
Nawet dwóch chłopców znalazło się pod jej urokiem. Jeszcze przed chwilą dokuczali sobie na tylnym siedzeniu poloneza, a teraz wyciągali głowy, żeby się przyjrzeć dziewczynie o kasztanowych włosach, które sięgały tam, gdzie zaczynały się krągłości bioder. W białych szortach i niebieskiej koszulce na ramiączkach wyglądała jak milion dolarów.
– Martyna, zapłać! — polecił mężczyzna.
– Całe dziesięć złotych?
Kobieta nie tyle była zdumiona zmianą postawy męża, co raczej oburzona kwotą. Nie mieściło się jej w głowie, że tyle może kosztować pozostawienie wozu na parkingu. Kilka gałek lodów mogłaby za to kupić dzieciakom. Ponaglana wyjęła drobne z portfela i podała Mariuszowi. Rodzina zapakowała się do poloneza i odjechała.
– Dlaczego mnie to nie dziwi, że masz taki dar przekonywania? — odezwał się Mariusz. — Ten facet zapłaciłby ci trzy razy więcej i byłby szczęśliwy z tego powodu.
Roześmiała się głośno. Dźwięk wydobywający się z jej gardła był rozkoszą dla jego uszu.
– To może powinnam sprzedawać garnki i odkurzacze po domach? Lepiej bym na tym wyszła.
– Dołączyłbym do ciebie. Nosiłbym ci walizkę ze sprzętem.
Miał jeszcze ochotę dodać, że ją samą też by nosił na rękach i byłby najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Skierowali się w cień najbliższej sosny.
Na parking weszło dwoje kolejnych plażowiczów. Starszy pan w nieskazitelnie białej koszulce z krótkim rękawem i w bojówkach i jego towarzyszka, około trzydziestoletnia kobieta w szortach i górze od stroju kąpielowego.
– Który samochód wezmą? — zapytał Mariusz.
Od paru dni zabawiali się, zgadując, do którego wozu wsiądą ludzie. On był w tym lepszy. Karolina nie miała dużo czasu na odpowiedź. Powiodła wzrokiem po zaparkowanych pojazdach, po czym wskazała na jasne renault clio.
Mariusz pokręcił przecząco głową i wytypował nowiutkiego opla astrę, którego wypolerowana karoseria lśniła w słońcu. Mężczyzna i kobieta minęli renault, chwilę później stanęli przy oplu.
– Zapamiętujesz ludzi wysiadających z samochodów — oznajmiła Karolina. — Nie wierzę, że za każdym razem udaje ci się zgadnąć.
– Czasami kojarzę, ale nie byłbym w stanie zakodować sobie wszystkich kierowców, nie przy takim ruchu i nie w tym upale, ale to też nie jest takie zwyczajne zgadywanie. Jeśli poobserwujesz ludzi, to sama zauważysz, że pasują do swoich wozów. Ten siwy elegancik wyglądał na miłośnika nowiutkich aut, no i przede wszystkim musiało być go stać na opla wprost z salonu, a on na pewno ma kasę.
– Skąd wiesz, że ma kasę?
– Bo był z młodą dupą. Nie wyrwałby jej, gdyby był goły. Myślę, że jest dyrektorem w jakiejś poważnej firmie.
Karolina przymrużyła migdałowe oczy. Na jej uroczym nosie lśniły kropelki potu. Miał ochotę przyciągnąć ją do siebie, położyć dłonie na jej ponętnych pośladkach i posmakować tych słodkich ust. Znał wiele dziewczyn, bo na pierwszym roku kulturoznawstwa na Uniwersytecie Gdańskim było ich całkiem sporo i wszystkie ładne, ale żadna nie dorównywała Karolinie. Tę najcudowniejszą dziewczynę poznał tydzień temu tutaj, w Krynicy Morskiej. Pierwszego dnia pracował sam, bo drugi operator parkingu, jak żartobliwie mówił o tej profesji, nie dojechał. Mariusz założył, że to też będzie mężczyzna, obawiał się, że jakiś nudny emeryt. Po godzinie wypisywania biletów żałował, że nie dał się namówić kolegom na wyjazd do Irlandii. Zarobiłby więcej i język by trochę poprawił, bo angielski nie był jego mocną stroną. Drugiego dnia zobaczył Karolinę. W żółtej sukience wyglądała jak promyk słońca.
O ósmej rano zapukała do baraku, który właściciel parkingu wynajął dla swoich pracowników. Osłupiał na jej widok. Zanim totalnie odpłynął w migdałowych oczach dziewczyny, zdążył jeszcze pomyśleć, że zniszczone trampki, które miała na stopach, nie pasują do sukienki z falbanką. Był tak oszołomiony, że nawet nie pomógł jej wnieść plecaka do środka. Karolina zajrzała do pierwszego pokoju. Widząc jego skarpetki i koszulkę rzucone na podłogę, wycofała się. Drugie pomieszczenie nie miało drzwi, jedynie kotarę oddzielającą je od mikroskopijnej kuchni. Weszła do tego niby-pokoju i zaczęła się rozpakowywać. Mariusz myślał, że to pomyłka, że dziewczyna zaraz się zorientuje, że to nie ten barak. To przecież niemożliwe, że będzie pracował i mieszkał pod jednym dachem z tą boginią i to przez dwa miesiące. Koledzy w życiu mu nie uwierzą, on sam nie wierzył w swoje szczęście.
Na parking wjechał srebrny seat. Wysiadło z niego trzech chłopaków ogolonych na łyso, wszyscy w czarnych T-shirtach. Byli bardzo młodzi, prawdopodobnie dopiero co odebrali dowody osobiste.
– Oni też pasują do samochodu, którym przyjechali? — zapytała Karolina.
– Nie pasują. Jeden z nich musiał podprowadzić kluczyki ojcu.
Roześmiała się tym swoim promiennym śmiechem.
– Ja do nich pójdę. Tobie mogą nie zapłacić.
Szła, kołysząc zmysłowo biodrami. Prześliczny widok, dwa pośladki podrygujące pod białą tkaniną szortów. Mariusz nie mógł oderwać wzroku. Podeszła do kierowcy, ten słuchał jej przez chwilę, potem otworzył drzwi wozu i pochylił się do schowka. Gdy się wyprostował, trzymał w palcach banknot. Karolina wyciągnęła dłoń, a on schował rękę za plecy. Coś powiedział i cała trójka wybuchła śmiechem. Dziewczyna oparła dłonie na biodrach. Nie wyglądała na speszoną. Młodzi mężczyźni słuchali, co ma im do powiedzenia, i otwarcie ślizgali się spojrzeniami po jej nogach. Mariusz miał już interweniować, ale nagle kierowca podał jej pieniądze, a ona wręczyła mu bilet parkingowy. Odprowadzała ich wzrokiem. Jeden z chłopaków odwrócił się i zawołał:
– Będę czekał.
Karolina wróciła w cień sosny.
– O co mu chodziło? — zapytał Mariusz, wskazując głową w stronę chłopaków, którzy właśnie znikali za zakrętem.
– Chcieli, żebym poszła z nimi na dyskotekę. Powiedziałam im, że już jestem umówiona.
– Czyli idziemy dzisiaj na balety?
– Tak.
Nie cierpiał dyskotek, nie lubił też tańczyć, ale nie miał zamiaru ją przekonywać do zmiany planów. Z tą dziewczyną poszedłby wszędzie, nawet na niedzielną mszę. Pochylił się i musnął ustami jej wilgotne i rozchylone wargi. Zaskoczyło go, że smakują pomarańczą. Chciał ją pocałować jeszcze raz mocniej i namiętniej, ale na parking wjechały trzy kolejne samochody. Musieli wrócić do swoich obowiązków.
Ciąg dalszy w wersji pełnej