- bestseller
Łaska bogów. Cykl Wojna pojmanego. Tom 1 - ebook
Łaska bogów. Cykl Wojna pojmanego. Tom 1 - ebook
Autor bestsellerowej serii z listy New York Times, cyklu „Expanse” przedstawia nową, spektakularną space operę, w której ludzkość walczy o przetrwanie w wojnie tak starej, jak sam wszechświat. Inwazja to zaledwie początek...
Carryx – na wpół imperium, na wpół rój – od wieków prowadzą wojnę, niszcząc lub zniewalając gatunki w całej galaktyce w ramach konfliktu ze starożytnym i nieśmiertelnym wrogiem. Gdy spadają na izolowaną planetę Anjiin, ludzka populacja zostanie rzucona na kolana, przetrzebiona i skuta łańcuchami. Najbłyskotliwsi i najlepsi zostają porwania do planetarnego pałacu Carryx, gdzie dołączają do więźniów z tysiąca innych gatunków. Dafyd Alkhor, asystent genialnego naukowca, został schwytany wraz z całym zespołem. Nawet on nie podejrzewa, że jego szczególne zdolności i sposób myślenia staną się kluczowe do przejrzenia strasznych zamiarów zdobywców. Wplątany w konflikt, nad którym nie ma kontroli i który wykracza poza jego wyobrażenie, Dafyd jest gotów zostać czempionem ludzkości... i jej zdrajcą.
Tak zaczyna się jego historia.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68240-85-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie potraficie sobie wyobrazić, jak zdawał się bezbronny i słaby. Sprowadziliśmy na Anjiin ogień, śmierć i łańcuchy. Zabraliśmy z niego to, co uznaliśmy za przydatne dla nas, i przetrzebiliśmy stawiających opór. I tego żałujemy. Gdybyśmy zostawili ich samym sobie, nic z tego, co zdarzyło się później, nie potoczyłoby się w taki sposób. Gdybyśmy spalili ich na popiół i podążyli dalej, jak zrobiliśmy z niezliczonymi innymi światami, nie opowiadałbym wam teraz tej kroniki naszej porażki.
Nie rozpoznaliśmy w przeciwniku tego, kim był naprawdę, i sprowadziliśmy go do swego domu.
Z mowy końcowej Ekur-Tkalal,
bibliotekarza-dozorcy ludzkiej moiety CarryxJeden
Później, przy końcu wszystkiego, Dafyd nie mógł się nadziwić, jak wiele najważniejszych wyborów jego życia w chwili ich podejmowania wydawało się drobnymi. Jak wiele jego przytłaczających problemów z perspektywy czasu okazało się trywialnymi. Nawet gdy wyczuwał powagę sytuacji, często przypisywał ją niewłaściwym powodom. Bał się wybrać na to ostatnie świętowanie zakończenia roku we Wspólnocie Naukowej. Jednak, jak się okazało, tak naprawdę wcale nie z żadnych naprawdę istotnych powodów.
– Jasne, wy, biolodzy, zawsze szukacie punktu wyjścia, pytacie o pochodzenie. Ale jeśli chcecie zobaczyć pochodzenie… – powiedział wysoki, chudy mężczyzna stojący obok Dafyda, wskazując jego pierś szpikulcem z grillowaną wieprzowiną i jabłkiem. Potem na chwilę pijacko zgubił swą myśl. – Jeśli chcecie zobaczyć pochodzenie, musicie oderwać wzrok od swoich mikroskopów. Spojrzeć w górę.
– To prawda – zgodził się Dafyd. Nie miał pojęcia, o czym mówił ten człowiek, choć odnosił wrażenie, że jest przez niego besztany.
– Macierze czujników głębi. Możemy stworzyć teleskop z soczewką o średnicy planety. Efektywnie tak wielkiej, jak planeta. A nawet większej. Choć już się tym nie zajmuję. Bliskie pole. Nad tym teraz pracuję.
Dafyd wydał uprzejmy odgłos. Wysoki mężczyzna ściągnął ze szpikulca kostkę wieprzowiny i przez chwilę wyglądał, jakby chciał ją zrzucić na dziedziniec. Dafyd wyobraził sobie, jak mięso ląduje w czyimś drinku w dole.
Po chwili jego rozmówca odzyskał kontrolę nad swoim jedzeniem i włożył je do ust. Jego grdyka skoczyła, gdy przełykał.
– Badam fascynującą anomalną strefę tuż na granicy heliosfery, o średnicy zaledwie sekundy świetlnej. Masz jakieś pojęcie, jakie to małe dla konwencjonalnej teleskopii?
– Nie mam – przyznał Dafyd. – Czy sekunda świetlna to nie jest w zasadzie dość dużo?
Wysoki mężczyzna sapnął.
– W porównaniu z heliosferą to bardzo, bardzo mało. – Dojadł resztę szaszłyka, żując ze smutnym wyrazem twarzy, i odłożył szpikulec na poręcz. Wytarł dłoń w serwetkę, zanim ją wyciągnął. – Llaren Morse. Obrazowanie astronomiczne bliskiego pola w Akademii Dyan. Miło mi poznać.
Przyjęcie wysuniętej dłoni oznaczało uściśnięcie tłustych palców. Co jednak ważniejsze, wiązało się też z zaangażowaniem w rozmowę. Udanie, że kogoś zobaczył, i przeproszenie oznaczało konieczność znalezienia innego sposobu na spędzenie czasu. Wybór wydawał się mało istotny. Trywialny.
– Dafyd – odpowiedział, ściskając wyciągniętą dłoń. – Dafyd Alkhor – dodał, gdy Llaren Morse dalej kiwał głową.
Wyraz twarzy Llarena uległ zmianie. Lekkie zmarszczenie brwi, nieco niepewny uśmiech.
– Mam wrażenie, że powinienem znać to nazwisko. Jakie projekty prowadzisz?
– Żadnych. Pewnie myślisz o mojej ciotce. Jest członkinią kolokwium finansowego.
Llaren Morse tak szybko przełączył się na profesjonalny i formalny grymas, że Dafyd niemal usłyszał kliknięcie.
– Och. Faktycznie, pewnie tak.
– Tak naprawdę nie bierzemy udziału w żadnych powiązanych projektach – powiedział odrobinę za szybko Dafyd. – Pracuję tylko jako młodszy asystent. Robię to, co mi każą, i się nie wychylam.
Llaren Morse kiwnął głową i wydał ciche, nic nieznaczące mruknięcie, a potem przez chwilę stał bez ruchu, uwięziony między chęcią ucieczki z rozmowy a zdobyciem wszelkich potencjalnych korzyści, jakie mógł mu zapewnić siostrzeniec kobiety kontrolującej finansowanie projektów. Dafyd żywił głęboką nadzieję, że następne pytanie nie będzie o to, w którym projekcie pracuje.
– To skąd jesteś? – zapytał Llaren Morse.
– Stąd. Irvian – odparł Dafyd. – Przyszedłem z mojego mieszkania. Tak naprawdę nie jestem tu dla… – Machnął w stronę tłumu w dole, galerii i sal.
– Nie?
– Mam nadzieję spotkać pewną miejscową dziewczynę.
– A ona tu będzie?
– Na to liczę – przyznał Dafyd. – Na pewno będzie jej chłopak. – Uśmiechnął się, jakby miał to być żart.
Llaren zamarł, a potem się roześmiał. To była jedna ze sztuczek Dafyda: rozbrajanie prawdy przez jej skrzywienie.
– A ty? Masz kogoś w domu?
– Narzeczoną – odpowiedział wysoki mężczyzna.
– Narzeczoną? – powtórzył Dafyd żartobliwym głosem pobrzmiewającym ciekawością. Niemal minęli już część, w której Dafyd musiałby powiedzieć coś więcej o sobie.
– Trzy lata – powiedział Llaren Morse. – Planujemy to sformalizować, gdy dostanę przydział długoterminowy.
– Długoterminowy?
– Stanowiska w Akademii Dyan są przydzielane tylko na dwa lata. Nikt nie obiecuje finansowania po tym okresie. Chciałbym dostać przynajmniej pięcioletnią umowę, zanim na serio zaczniemy zapuszczać korzenie.
Dafyd wcisnął ręce do kieszeni marynarki i oparł się o poręcz.
– Wygląda na to, że stabilizacja jest dla ciebie bardzo ważna.
– Jasne. Nie chcę się rzucić na projekt tylko po to, żeby przydzielono go potem komuś innemu, nie? Wkładamy mnóstwo wysiłku w różne rzeczy, a gdy tylko zaczynamy osiągać jakieś wyniki, przychodzi większa ryba i nas połyka.
I rozmawiali dalej. Następne pół godziny Dafyd spędził, powtarzając sobie wszystko, co powiedział Llaren Morse – albo dokładnie jego słowami, albo podstawiając synonimy, albo wyciągając swoją interpretację jego słów i odpowiadając na nią. Temat zmienił się z akademickich intryg w Akademii Dyan na rodziców Llarena oraz to, jak zachęcali go do badań naukowych, by przejść do ich rozwodu i jego wpływu na niego i siostry.
Rozmówca Dafyda w ogóle nie zauważył, że ten nie dzieli się żadnymi informacjami na swój temat.
Dafyd słuchał, bo był dobry w słuchaniu. Miał mnóstwo doświadczenia. Dzięki temu odsuwał uwagę od siebie, a ludzie zasadniczo woleli być słuchani o wiele bardziej, niż im się zdawało, i zwykle na zakończenie rozmowy stwierdzali, że go lubią. Co było wygodne, nawet w tych sytuacjach, gdy on nie odnajdywał w sobie żadnej sympatii do nich.
Kiedy Morse kończył opowiadać mu o tym, jak jego siostra unikała zaangażowania w relacje z partnerami, których tak naprawdę lubiła, na dziedzińcu w dole nastąpiło jakieś poruszenie. Brawa i śmiech, a potem tam, w samym środku zamieszania, pojawił się Tonner Freis.
Rok temu Tonner był jednym z bardziej obiecujących kierowników projektów. Młody, błyskotliwy, wymagający, z silną intuicją dotyczącą schematów, jakich trzymały się układy żywe, i z rosnącym wsparciem uczelni. Kiedy ciotka lekko pchnęła Dafyda ku Tonnerowi Freisowi, wspominając, że ma potencjał, myślała o tym, że za dziesięć lat, gdy Freis już odpracuje, co należy, i dojdzie na szczyt, będzie on rodzajem człowieka, który może pomóc młodszym badaczom ze swojego zespołu rozwinąć samodzielne kariery. Osobą, z którą Dafyd mógł się związać.
Nie wiedziała wtedy, że stworzony przez Tonnera projekt pogodzenia proteomu będzie najważniejszym punktem raportu rady medrey ani że zostanie wybrany jako najlepszy przez kolokwium naukowe, komisję parlamentarną i Grupę Bastiana. To był pierwszy jednoroczny projekt, jaki kiedykolwiek trafił na szczyt wszystkich trzech list w jednym roku. Tonner Freis – z napiętym uśmiechem i przedwcześnie siwymi włosami, które wzbijały się jak dym z przegrzanego mózgu – był chwilowo najsłynniejszym uczonym świata.
Z miejsca, gdzie stał, z powodu kąta i odległości Dafyd nie mógł wyraźnie zobaczyć twarzy Tonnera. Ani kobiety w szmaragdowozielonej sukience u jego boku. Else Annalise Yannin, która zrezygnowała z własnej grupy badawczej, by dołączyć do projektu Tonnera. Której przy uśmiechu robił się dołeczek na lewym policzku i dwa na prawym. Wystukującej stopami złożone rytmy podczas namyślania się, jakby zajmowała swe ciało tańcem w miejscu, podczas gdy jej umysł odpływał.
Else Yannin, druga kierowniczka grupy badawczej i oficjalna kochanka Tonnera Freisa. Else, którą Dafyd miał nadzieję spotkać, choć wiedział, że to błąd.
– Ciesz się, póki możesz – rzucił Llaren Morse, patrząc na Tonnera i towarzyszące mu brawa. Dafydowi zjeżyły się włoski na karku. Morse nie powiedział tego do niego. Uwaga była skierowana do Tonnera i kryło się w niej szyderstwo.
– Ciesz się, póki możesz? – Kiedy Dafyd zobaczył wyraz twarzy wysokiego mężczyzny, zrozumiał, że tym razem ta sztuczka nie zadziała. Spojrzenie Llarena Morse’a znowu było czujne, dużo bardziej, niż wtedy, kiedy zaczynali rozmowę.
– Nie powinienem był się tak rozwodzić, strasznie cię zagadałem. Zatrzymałem cię tu na cały wieczór – powiedział. – Miło było cię poznać, Alkhor.
– Mnie również – odparł Dafyd i patrzył, jak rozmówca oddala się w głąb korytarzy i pokoi. Porzucony szpikulec wciąż leżał na poręczy. Niebo pociemniało, pokazując gwiazdy. Obok przemknęła kobieta nieznacznie starsza od Dafyda, zabierając szpikulec i znikając w tłumie.
Dafyd spróbował przekonać sam siebie, że odczuwana paranoja nie ma uzasadnienia.
Doskwierało mu zmęczenie, bo był koniec roku, a wszyscy w zespole pracowali po godzinach, by ukończyć zestawy danych. Był nie na miejscu na zebraniu gigantów intelektu i przywódców politycznych. Dźwigał emocjonalny ciężar niestosownego zadurzenia się w niedostępnej kobiecie. Wstydził się nie całkiem niesłusznego wrażenia, jakie wywarł na Llarenie Morsie, że jest tu tylko dlatego, że ktoś w jego rodzinie miał wpływ na finansowanie.
Każdy z tych powodów był dobrym argumentem na traktowanie własnych emocji tego wieczoru z pewną dawką sceptycyzmu, a wszystkie razem bardzo dobrze coś takiego uzasadniały.
A z drugiej strony cień pogardy w głosie Morse’a: _Ciesz się, póki możesz._
Dafyd burknął wulgaryzmem, skrzywił się i ruszył ku rampie prowadzącej na wyższe poziomy i prywatne salony Wspólnoty, gdzie brylowali administratorzy i politycy.
Budynek Wspólnoty wyhodowany z leśnego koralowca wznosił się pięć poziomów nad otwartą murawę od wschodu i plac od zachodu. Z natury był krzywoliniowy, bez jakichkolwiek kątów prostych. Delikatne linie wsporników i napięć – od fundamentów przez usztywnienie, potem ścianę do kwiatonu – nadawały całemu budynkowi wrażenie ruchu i życia, niczym wspinające się i skręcone połączenie bluszczu z kością.
Wnętrze mieściło szerokie korytarze, gdzie przepływały podmuchy wiatru, dziedzińce otwierające się na niebo, prywatne pokoje, które można było urządzić jako małe sale konferencyjne lub pomieszczenia mieszkalne, oraz obszerne sale na wykłady, tańce czy bankiety. Powietrze pachniało cedrami i drzewami akkeh. Gnieżdżące się w najwyżej położonych częściach harfowe jaskółki słały swe śpiewy ku ludziom na dole.
Przez większość roku budynek Wspólnoty był używany przez naukowe medrey Irvian do wszelkich możliwych celów, służąc wszystkim działom obejmującej całe miasto uczelni. Poza jednym upokarzającym błędem oceny podczas pierwszego roku Dafyd miał ciepłe wspomnienia ze Wspólnoty i spędzonego tu czasu. Święto na zakończenie roku było inne. Składało się z zagnieżdżonej serii kłamstw. Stanowiło pole minowe z rozrzuconymi samorodkami złota, gdzie niewidzialnie mieszały się szansa i katastrofa.
Po pierwsze, stwarzało najbardziej szanowanym uczonym i badaczom z wielkich medrey i konserwatoriów badawczych Anjiin okazję na swobodne spotkanie. W praktyce „swobodne” obejmowało skomplikowane i niejasne zasady zachowania oraz ściśle przestrzeganą, choć słabo zdefiniowaną hierarchię statusu. A jedną z niepodważalnych zasad etykiety był wymóg udawania, że nie ma żadnych zasad etykiety. Kto rozmawiał z kim, kto mógł zażartować, a kto musiał się śmiać, kto mógł flirtować, a kto musiał pozostać nieosiągalny, wszystko to było niewypowiedziane, zaś każdy błąd był zauważany przez społeczność.
Po drugie, był to czas rezygnacji z polityki i otwartego ścigania się o fundusze, które wiązały się z początkiem nowego roku. W związku z tym wszystkie rozmowy i komentarze przesycone były sugestiami i niuansami dotyczącymi tego, które badania mają powodzenie, które wątki intelektualnego gobelinu będą wspierane przez następny rok, a które zostaną przycięte, kto będzie prowadził zespoły badawcze, a kto będzie musiał podporządkować swe wysiłki jakiemuś błyskotliwszemu umysłowi.
A na dodatek święto było otwarte dla całej społeczności. W teorii mógł w nim uczestniczyć nawet najmniej doświadczony praktykant. Tak naprawdę jednak Dafyd był nie tylko jedną z najmłodszych obecnych tu osób, ale też jedynym asystentem biorącym udział jako gość. Pozostałe obecne tu osoby o jego randze zarabiały dodatkowe pieniądze, podając lepszym od siebie napoje i przekąski.
Niektórzy z gości mieli na sobie marynarki z formalnymi kołnierzami i kamizelki w barwach rodzimych medrey oraz konserwatoriów badawczych. Inni stroje z niebielonego lnu, spopularyzowane przez nowo wybranego najwyższego administratora. Dafyd ubrał się formalnie: długa czarna marynarka noszona na haftowanej koszuli, a do tego wąskie spodnie. Dobry strój, choć starannie dobrany tak, by nie był za dobry.
W rejonach wyższego statusu krył się personel ochrony, ale Dafyd szedł z leniwą pewnością siebie kogoś przyzwyczajonego do szacunku i swobody. Banalnie proste byłoby zapytanie lokalnego systemu o lokalizację Dorindy Alkhor, jego ciotka mogłaby to jednak zauważyć i zorientować się, że jej szuka. Jeśli będzie miała ostrzeżenie… Cóż, lepiej, żeby go nie miała.
Otaczający go ludzie robili się niemal niezauważalnie starsi, w miarę jak mieszanka ludzka zmieniła się z naukowców-badaczy w naukowców-koordynatorów, z administracji na poziomie fakultetu na poziom uczelni, z rejestratorów i popularnych pisarzy na polityków i przedstawicieli wojska. Formalne marynarki stały się nieco lepiej uszyte, wyszywane koszule nabrały trochę żywszych kolorów. Całe upierzenie statusu na pokaz. Wędrował w górę stężenia władzy jak bakteria kierująca się do cukru, cały czas z rękami w kieszeniach oraz uprzejmym, choć pustym uśmiechem. Byłoby widać, gdyby się denerwował, więc zamiast tego postanowił być pochłonięty. Szedł wolno, podziwiając sztukę oraz ikony w rozległych niszach leśnego koralu, biorąc drinki od kelnerów i oddając je kolejnym oraz pilnując, by wiedzieć, co znajdzie w kolejnej sali, zanim do niej wejdzie.
Ciotka stała na balkonie wychodzącym na plac w dole. Dostrzegł ją, zanim ona zobaczyła jego. Włosy miała opuszczone w sposób, który powinien złagodzić rysy jej twarzy, lecz przegrywał z ostrością ust i szczęki. Dafyd nie rozpoznał mężczyzny, z którym rozmawiała, ale był starszy, z krótko przyciętą białą brodą. Mówił szybko, wykonując drobne, pełne przejęcia gesty, a ona uważnie go słuchała.
Dafyd ruszył okrężną trasą, podchodząc blisko łuku wychodzącego na balkon, zanim zmienił kurs, ruszając bardziej bezpośrednio ku niej. Podniosła wzrok i go zobaczyła. Dostrzegł tylko cień zmarszczenia brwi, zanim uśmiechnęła się i gestem zaprosiła go bliżej.
– Mur, to mój siostrzeniec Dafyd – przedstawiła go. – Pracuje z Tonnerem Freisem.
– Młody Freis! – rzucił elegancki brodacz, ściskając rękę Dafyda. – To bardzo dobry zespół. Doskonała robota.
– Głównie zajmuję się przygotowywaniem próbek i sprzątaniem laboratorium – rzucił Dafyd.
– Nie szkodzi. Będziesz to miał w aktach, a później otworzy ci to drzwi do kariery. Możesz na to liczyć.
– Mur jest w kolokwium naukowym – wyjaśniła jego ciotka.
– Och – odparł Dafyd i się uśmiechnął. – No cóż, w takim razie bardzo się cieszę, że pana poznałem. Przyszedłem tu spotkać się z ludźmi, którzy mogliby mi pomóc w karierze, a skoro już się poznaliśmy, to mogę wracać do domu.
Jego ciotka ukryła grymas, ale Mur roześmiał się i klepnął Dafyda w ramię.
– Dory mówiła mi o tobie dobre rzeczy. Poradzisz sobie. Ale powinienem… – Machnął do tyłu i znacząco kiwnął głową do jego ciotki. Odpowiedziała mu kiwnięciem i starszy mężczyzna odszedł. Plac pod nimi tętnił życiem. Były tam wózki z jedzeniem i zespół grający muzykę gitarową, która łagodnie sięgała miejsca, gdzie się znajdowali. Fragmenty melodii unosiły się wysoko w wonnym powietrzu. Objęła go ramieniem.
– Dory? – zapytał Dafyd.
– Nie znoszę, gdy się umniejszasz – powiedziała, ignorując jego próbę łagodnej drwiny. Dafyd zauważył napięcie jej mięśni szyi i ramion. Wszyscy na przyjęciu chcieli jej czasu oraz dostępu do kontrolowanych przez nią pieniędzy. Zapewne cały wieczór musiała się bronić, co wyczerpało jej cierpliwość. – To wcale nie jest takie urocze, jak ci się wydaje.
– Rozluźniam ludzi – zauważył Dafyd.
– Jesteś w takim punkcie swojej kariery, że powinieneś wzbudzać ich niepokój. Za bardzo lubisz być niedoceniany. To wada. Kiedyś będziesz musiał zrobić na kimś dobre wrażenie.
– Chciałem tylko ci się pokazać, żebyś wiedziała, że naprawdę przyszedłem.
– Cieszę się, że to zrobiłeś. – Jej uśmiech sugerował wybaczenie.
– Dobrze mnie wyszkoliłaś.
– Obiecałam siostrze, że będę się tobą opiekować, i przysięgam na jej biedną, zmarłą duszę, że któregoś dnia zmienię cię w kogoś wartego niej – odpowiedziała ciotka. Dafyd drgnął na wspomnienie swojej matki, a ciotka odrobinę złagodniała. – Ostrzegała mnie, że wychowywanie dzieci będzie wymagać cierpliwości. To dlatego nigdy nie miałam swoich.
– Nigdy nie umiałem szybko się uczyć, to moja wada. Ty zawsze dobrze się uczyłaś. Na koniec będę ci bardzo dużo winien.
– Nie.
– Och, jestem tego całkiem pewny.
– Mówię „nie” na to, do czego próbujesz mnie przygotować. Nie proś. Obserwuję, jak całe swoje życie do wszystkich się wdzięczysz i wszystkich zauraczasz. I wcale nie uważam, żeby manipulowanie ludźmi było niewłaściwe. To dobra umiejętność. Tyle że jestem w tym lepsza od ciebie, więc cokolwiek próbujesz ze mnie wydobyć, odpowiedź brzmi: nie.
– Spotkałem mężczyznę z Akademii Dyan. Odniosłem wrażenie, że nie lubi Tonnera.
Popatrzyła na niego spojrzeniem bez wyrazu jak u rekina. A potem na jej ustach pojawił się taki sam, pozbawiony radości uśmiech jak wtedy, gdy przegrywała rozdanie w kartach.
– Nie bądź taki zadowolony z siebie. Naprawdę się cieszę, że przyszedłeś – powiedziała, potem ścisnęła jego rękę i pozwoliła mu odejść.
Dafyd wrócił po własnych śladach przez korytarze i szerokie rampy. Jego twarz posyłała pusty uśmiech do mijanych ludzi, ale myślami był gdzie indziej.
Tonnera Freisa i Else Yannin znalazł na najniższym poziomie sali dość szerokiej, by być uznawaną salą balową. Tonner zdjął marynarkę i opierał się na szerokim drewnianym stole. Wokół niego zebrał się półokrąg innych badaczy, jak widownia teatru jednego aktora Tonnera Freisa. _To, co było błędem, to próba stworzenia strategii uzgodnienia na poziomie informacji, zamiast na poziomie produktu. Z jednej strony DNA i rybosomy, siatki kwazikryształów i sekwencje glutaminowe z drugiej. To jakbyśmy próbowali mówić dwoma różnymi językami i zmusić do uzgodnienia ich gramatyki w sytuacji, gdy tak naprawdę potrzebowaliśmy tylko instrukcji budowy krzesła. Przestańmy próbować tłumaczyć jak, a zamiast tego zacznijmy robić krzesło i wszystko stanie się znacznie łatwiejsze._ Jego głos niósł się o wiele lepiej niż piosenkarza. Widownia się zaśmiała.
Dafyd rozejrzał się i łatwo ją znalazł. Else Yannin w szmaragdowozielonej sukience siedziała dwa stoły dalej. Długi orli nos, szerokie usta i wąskie wargi. Przyglądała się swemu kochankowi z grymasem rozbawionej pobłażliwości. Dafyd tylko przez sekundę nienawidził Tonnera Freisa.
Nie musiał tego robić. Nikt go o to nie prosił. Skręcenie w prawo i wyjście z tego miejsca nie wymagałoby żadnego dodatkowego wysiłku. Talerz pieczonej kukurydzy z ostrą wołowiną, kufel piwa i mógłby wrócić do swojego mieszkania, pozwalając, by intryga polityczna rozegrała się bez niego. Ale Else założyła za ucho lok kasztanowych włosów, więc podszedł do jej stołu, jakby miał prawo się tam znajdować.
Drobne momenty, niezauważone w danej chwili, zmieniają los imperiów.
Jej uśmiech się zmienił, gdy go zobaczyła. Wciąż był równie prawdziwy, choć znaczył coś innego. Coś dużo bardziej skrytego.
– Dafyd? Nie spodziewałam się zobaczyć cię tutaj.
– Moje inne plany nie wypaliły – odpowiedział, sięgając do pracownika obsługi przechodzącego obok z czymś, co okazało się mrożoną herbatą miętową. Liczył na coś zawierającego więcej alkoholu. – Pomyślałem, że zobaczę, jak wyglądają największe umysły planety, gdy rozpuszczą włosy.
Else ostrożnie wskazała w stronę tłumu swoją szklanką.
– Właśnie tak, aż do wczesnych godzin porannych.
– Żadnych tańców?
– Może, kiedy ludzie będą mieli szansę trochę bardziej się upić.
W jej włosach dostrzegł przedwcześnie białe pasma. W połączeniu z młodością twarzy na podstawie wyglądu nie dało się określić jej wieku.
– Mogę cię o coś zapytać?
Nieco zapadła się w sobie.
– Oczywiście.
– Słyszałaś coś o tym, żeby inna grupa miała przejąć nasze badania?
Parsknęła śmiechem dość głośno, by Tonner obejrzał się i kiwnął głową Dafydowi, po czym wrócił do swojego przedstawienia.
– O to nie musisz się martwić – odpowiedziała. – W ciągu ostatniego roku poczyniliśmy tak duże postępy i zdobyliśmy tyle uznania, że nie ma na to szans. Każdy, kto by to zrobił, ustawiłby się do bardzo rozczarowującego drugiego miejsca. Nikt tego nie chce.
– To dobrze – rzucił Dafyd i napił się niechcianej herbaty. Jeden z członków widowni Tonnera mówił coś, od czego ten się skrzywił. Else trochę się przesunęła, a między jej brwiami pojawiła się pojedyncza kreska.
– Tak z ciekawości, czemu o to zapytałeś?
– Tak po prostu, sto procent pewności, żadnych słupków błędów? Ktoś próbuje przejąć badania.
Else odstawiła swojego drinka i położyła dłoń na ramieniu Dafyda. Kreska między jej brwiami się pogłębiła.
– Co słyszałeś?
Dafyd pozwolił sobie odczuć odrobinę ciepła płynącego od jej uwagi, od dotyku dłoni. Chwila sprawiała wrażenie ważnej i faktycznie taka była. Później, gdy stał w oku huraganu, który wypalił tysiąc planet, przypomniał sobie, że to wszystko zaczęło się od dłoni Else Yannin na jego ramieniu i jego potrzebie dania jej powodu, by jej stamtąd nie zabierała.Dwa
Wszyscy wiedzieli, że ludzie nie zrodzili się na Anjiin.
Sposób, w jaki dostali się na planetę, i powód ich przybycia utracono w otchłani czasu i mrokach dziejów. Sekta gallantystów twierdziła, że przybyli tu na olbrzymim statku, jak rzekoma arka Pishtaha, tyle że podróżującym między gwiazdami. Serintystyczni teologowie głosili, że Bóg otworzył przejście, które pozwoliło wiernym uciec przed śmiercią starszego wszechświata, gdzie jakiś straszny grzech – panowały różne zdania na temat jego natury – przekonał bóstwo, że wymordowanie wszystkich jest mniejszym złem. Lub, jeśli ktoś skłaniał się ku bardziej poetyckim wizjom, olbrzymi ptak przyniósł ich tu z Erribi – planety najbliżej słońca – która mogła być ich rodzimym światem, zanim słońce się rozgniewało, zmieniając ich pola w ugór i wypalając niebo.
Nauka także potrafiła opowiadać historię, nawet jeśli ułomna ludzka pamięć zgubiła szczegóły.
Życie na Anjiin powstało miliardy lat wcześniej na bazie aperiodycznych kwazikryształów krzemu, węgla i jodu. To życie używało kwazikryształów do przekazywania instrukcji następnemu pokoleniu, z okazjonalnymi mutacjami pilnującymi, by niektóre organizmy radziły sobie trochę lepiej. Przez miliardy lat w oceanach i na czterech kontynentach Anjiin rozwijał się złożony ekosystem.
Potem, trzy i pół tysiąca lat temu, i najwyraźniej znikąd, w skamieniałościach pojawili się ludzie ze swoimi niezwykle gęstymi podwójnymi spiralami lekko powiązanych zasad nawleczonych jak koraliki na naszyjniki z fosforanów. I nie tylko ludzie. Psy i krowy, sałata i dzikie kwiaty, świerszcze i pszczoły. Wirusy. Grzyby. Wiewiórki. Ślimaki. Cały biom, zupełnie nowy w genetycznej historii planety, pojawił się na wyspie na wschód od zatoki Daish. Później, zaledwie po stuleciu od pierwszego pojawienia się, coś – nikt nie był pewien co – zmieniło większość wyspy w szkło i czarną skałę. I choć zniknęły wtedy wszelkie zapisy, jakie mogli ze sobą sprowadzić pierwotni osadnicy, trochę pozostałości nowego biomu przetrwało na skrajach wyspy i pobliskich brzegach, rozprzestrzeniając się po świecie jak ogień.
Dwa drzewa życia zajmujące planetę Anjiin zwykle się wzajemnie ignorowały, poza konkurowaniem o światło słońca i niektóre minerały. Okazjonalnie coś rozwijało sposób pasożytowania na stworzeniach z drugiej tradycji biochemicznej, czerpiąc trochę złożonych białek, wody i soli. Jednak ogólnie przyjęta wiedza głosiła, że tych biomów nie dało się połączyć w żaden znaczący sposób. Na poziomie mikroskopowym będące kuzynami ludzi dęby i olchy były zbyt różne od natywnych akk i brulamów, niezależnie od tego, jak podobnie mogły wyglądać z oddali. Nawet tam, gdzie ewolucja prowadziła kształty i kolory do podobnych rozwiązań, na fundamentalnym poziomie różne formy życia Anjiin nigdy tak naprawdę nie mogły się wzajemnie karmić.
Do czasu, aż Tonner Freis znalazł sposób na tłumaczenie między nimi i wszystko zmienił.
***
– Równocześnie chcę więcej piwa i trochę mniej piwa niż już wypiłam – oświadczyła Jessyn.
Siedząca obok niej Irinna szeroko się uśmiechnęła. Siedziba Wspólnoty Akademickiej górowała nad nimi na skraju placu. Światła rzucane na bok budynku przesuwały się i pulsowały, sprawiając, że leśny koral wydawał się falować w jakimś potężnym prądzie. Poza nim była tylko ciemność nieba i blask gwiazd.
Tonner i Else, jako twarze celebrowanego zespołu, poszli do Wspólnoty. Campar, Dafyd i Rickar byli… gdzieś. Przy małym stole siedziała ich tylko czwórka. Przygodny przechodzień mógłby ich uznać za rodzinę. Nöl jako wymęczony ojciec o pobrużdżonej twarzy, Synnia jako jego siwowłosa żona, Jessyn jako starsza córka oraz Irinna jako młodsza. To wcale nie była prawda poza sposobami, na które nią była.
– Pewnie masz już dość, co? – rzucił Nöl. – Nikt nie chce zaszaleć?
Irinna walnęła otwartą dłonią w stół.
– Zaszalejmy. Jeśli nie dzisiaj, to kiedy?
Nöl przybrał cierpiący wyraz twarzy i odchrząknął, ale Synnia ujęła go za rękę.
– Oni są młodzi, kochany. Dojdą do siebie szybciej od nas.
– Słusznie, słusznie – zgodził się asystent.
Jessyn wciąż pamiętała pierwsze spotkanie z zespołem. Oczywiście Tonner Freis oraz Else Yannin, która właśnie porzuciła własny projekt, by dołączyć do jego. Nöl wydawał się wtedy onieśmielający, z pobrużdżoną twarzą, lakoniczny i emanujący lekką dezaprobatą. Spodziewała się, że wraz ze swoją partnerką Synnią odczuwają żal, że w swoim wieku wciąż są tylko asystentami na uczelni. Przekonała się jednak, że zamiast tego odczuwają głębokie zadowolenie, pomimo swojego statusu w medrey. Bywały takie dni, że podawała przez to w wątpliwość własne ambicje.
– Pod koniec przerwy pojadę na tydzień z powrotem do domu – odezwała się Irinna. – Do tego czasu niczym się nie zajmuję.
– Niczym? – zapytała Synnia z błyskiem w oku.
– Niczym – potwierdziła Irinna. – Niczym i nikim. Z nikim się nie spotykam, nie kończę analiz dodatkowych zestawów danych. Po raz pierwszy w życiu będę się relaksować i powoli dochodzić do siebie.
Jessyn się uśmiechnęła.
– Teraz tak mówisz, ale wiesz, jak to będzie wyglądało. Tonner wpadnie na pomysł i kiedy poprosi kogoś, żeby mu się przyjrzał, ty zgłosisz się pierwsza.
– Ty też tam będziesz – odparła Irinna.
– Ale ja nie twierdzę, że nie będę pracować przez całą przerwę.
Irinna zbyła jej uwagę machnięciem ręki, jakby odpędzała muchy.
– Jestem pijana. Hipokryzja to naturalna towarzyszka piwa.
– Doprawdy? – spytał Nöl. – Nie wiedziałem.
Jessyn lubiła Irinnę, bo młodsza badaczka przypominała jej nie tyle ją samą w młodszym wieku, co kogoś, kim chciała być: mądrą, ładną, z pierwszymi pędami pewności siebie zaczynającymi się przebijać przez glebę braku poczucia własnej wartości. Dafyda, niezależnie od tego, gdzie był tej nocy, Jessyn lubiła z powodu jego cichej przydatności. Campara ze względu na jego poczucie humoru, a Rickara za jego swobodne wyczucie mody i radosny cynizm. Zaś tej nocy kochała ich wszystkich, bo wygrali.
Przez długie miesiące pracowali razem w laboratorium, gdzie spędzali więcej czasu niż w domach. Zawiązało się między nimi nasilające się z czasem poczucie bliskości, więzi głębszej niż tylko między kolegami z pracy. Był w niej rytm zażyłości. Choć nikt nigdy do tego nie dążył, Jessyn poznała ich wszystkich. Potrafiła przewidzieć, kiedy Rickar będzie chciał powtórzyć sprawdzenie oznaczenia białka, a kiedy będzie skłonny zostawić wątpliwy punkt danych. Które dni Irinna spędzi w cichym skupieniu, a kiedy będzie gadatliwa i przeszkadzająca. Po smaku kawy wiedziała, kiedy zaparzył ją Dafyd, a kiedy Synnia.
Jeśli chciała, wciąż pamiętała ciszę, jaka zapanowała w laboratorium, gdy przyszły pierwsze wyniki wychwytu. Znacznik radioaktywny w białku błonowym używanym przez rodzimą biosferę Anjiin pokazał się w źdźble trawy. Sygnał był tak mały, że mógł być niewidoczny, ale stał się też osią, na której obrócił się cały świat.
Ich dziwna, niezgrabna, przypadkowa grupa przetłumaczyła jedno drzewo życia na inne. Dwie zupełnie nieprzystające do siebie metody dziedziczenia zostały przekonane do działania ramię w ramię, do współpracy. To małe źdźbło trawy stało się produktem biochemicznego małżeństwa przygotowywanego przez tysiące lat. Przez godzinę albo mniej ich dziewiątka była jedynymi ludźmi na świecie, którzy o tym wiedzieli.
Niezależnie od tego, co obiecywał ich sukces, ile zdobyli zaszczytów, część Jessyn wciąż ceniła sobie magię tamtej godziny. Była małym, dzielonym przez nich wszystkich sekretem. Doświadczeniem, o którym mogli mówić tylko między sobą, bo tylko oni naprawdę rozumieli ogarniające ich wtedy połączenie zachwytu i satysfakcji. Nawet kiedy Jessyn powiedziała o tym swojemu bratu – a opowiedziała mu wszystko – mógł się jedynie domyślać, co naprawdę miała na myśli.
Z drugiej strony niewielkiego placu zaczęła grać orkiestra. Dwie trąbki wchodzące w synchroniczność i ją gubiące, podczas gdy perkusista robił coś, co było równocześnie dynamiczne i złożone. Irinna chwyciła za rękę Jessyn, ciągnąc ją do góry. Pomimo zwyczajowej powściągliwości Jessyn pozwoliła się dźwignąć. Dołączyły do tańca. Był bardzo prosty. Wszyscy nauczyli się kroków jeszcze w dzieciństwie, żeby mogli je wykonywać jako dorośli nawet po pijaku. Jessyn pozwoliła się nieść muzyce i euforii. Jestem częścią zespołu odnoszącego największe sukcesy na świecie. Wcale nie jestem zbyt zlękniona, by tańczyć przy ludziach. Mój mózg mnie dzisiaj nie zdradzi. To jest dobry dzień.
Gdy taniec dobiegł końca, już bez Nöl i Synnii, zapewne wracającymi do siebie, do małego domku dzielonego przez nich na skraju terenów medrey, Irinna dopiła resztkę swojego piwa i się skrzywiła.
– Wygazowane? – zapytała Jessyn.
– I ciepłe. Ale i tak radosne. A przy okazji, dziękuję.
– Dziękuję?
Irinna spuściła wzrok, potem znowu na nią spojrzała. Trochę się zaczerwieniła.
– Ty i pozostali byliście bardzo mili, pozwalając mi być częścią tego wszystkiego.
– Naprawdę wcale nie byliśmy – zapewniła Jessyn. – Sama wykonałaś swoją część projektu, od początku do końca.
– Ale… – zaczęła Irinna, a potem szybko wychyliła się, by pocałować Jessyn w policzek. – I tak dziękuję. To był najlepszy rok, jaki dotąd miałam. Jestem wdzięczna.
– Ja też – odpowiedziała Jessyn, a potem, jakby za wzajemnym porozumieniem, rozeszły się. Karnawał końca roku buzował w najlepsze na ulicach i w alejkach: muzyka, śmiech i arcypoważne, pijane debaty naukowców pragnących się wzajemnie przekonać, że każdy z nich jest najmądrzejszą osobą biorącą udział w rozmowie. Jessyn szła przez noc z rękami w kieszeniach i poczuciem spokoju.
Przez chwilę była z dala od medrey, choć szła przez jej wnętrze. W półświatku zbudowanym na statusie i sprawności intelektualnej jej zespół był na szczycie. To nie potrwa wiecznie, ale tej nocy była zwyciężczynią. Tej nocy była dość dobra i nie mogły jej popsuć humoru nawet mroczne myśli z głębi umysłu.
Dzielone z bratem mieszkanie znajdowało się w jednym ze starszych budynków. Nie był wyhodowany z koralu, a zbudowany z kamienia i szkła. Lubiła go, bo był staromodny i cichy. Jellit lubił go, bo był blisko jego laboratorium i często odwiedzanego przez niego baru z makaronami. Jellita nie było. Jego grupa robocza też niewątpliwie świętowała. Wróci nad ranem albo wyśle jej wiadomość z informacją, że idzie z kimś do łóżka i żeby na niego nie czekała. Nie zniknie tak po prostu, zostawiając ją pogrążoną w niepokoju.
Usiadła przy stole, zastanawiając się, czy ma ochotę coś zjeść przed pójściem do łóżka, czy tylko wypić dużą szklankę wody. Stwierdziła, że się uśmiecha. Tak rzadko odczuwała satysfakcję. Dziwnie było wiedzieć z całą pewnością, że dobrze się spisała. Tonner Freis i Else Yannin, Rickar, Campar, Irinna, Nöl, Synnia i nawet, na swój sposób, Dafyd Alkhor. Zespół, który otworzył możliwość rozwinięcia nowej, zintegrowanej biologii. O nich oraz ich dokonaniach podręczniki będą pisać jeszcze za wiele pokoleń.
Jej system wyświetlił powiadomienie. Czeka na nią wiadomość. Spodziewała się, że będzie od Jellita, ale nadawcą był Tonner Freis.
Kiedy na ekranie pojawiła się jego twarz, Jessyn otrzeźwiała. Widywała go w tylu różnych nastrojach, że od razu rozpoznała furię.
– Jessyn, musisz przyjść jutro do laboratorium na pilne spotkanie. I nie mów o tym nikomu.Pięć
_Widziana w jeden sposób noc jest ciemna. Widziana na inny, całkiem jasna._
_W jeszcze inny symfoniczna w swej złożoności promieniowania na wszystkich długościach fal. Rój stara się zachować maksymalny możliwy bezruch, wibrując pod nieznaną skórą nowego gospodarza, i rejestruje. Jest świadom ciała po drugiej stronie cienkiej koralowej ściany, kakofonii owadów w glebie i w powietrzu, krótkich, nagłych linii promieni kosmicznych przechodzących przez planetę jak spadający skośnie deszcz._
_Świadomość jest wyczerpująca, a wyczerpanie jest częścią tego, czego szuka. Nowy gospodarz jest nieporęczny, sprytny, żywy i świadomy w sposób, w jaki stary nie był. To niespodzianka dla roju, ale rój spodziewa się, że będzie zaskakiwany. Jest młody we wszechświecie. Świadomość jest zagadką, której dopiero zaczyna doświadczać._
_Ciało po drugiej stronie ściany porusza się, stając wyżej niż wcześniej. Rój się cofa, przejęty, że zauważono jego fale radiowe, ale kiedy znowu sprawdza, ciało w budynku przeszło tylko przez pokój. Rój się rozluźnia i zauważa, że się rozluźnia. Nie gospodarz, lecz on sam._
_Nowy gospodarz napiera, jest niespokojny, walczy. Ale nie to przyciąga na wpół autonomiczną uwagę roju. Rój zwraca myśli do wewnątrz i znajduje tam rzeczy. Sympatię do słodkich pikli. Wspomnienie chłopaka imieniem Elial. Rezygnację wobec nieuchronności śmierci. Nie pochodzą od roju ani gospodarza. Rój rozpoznaje artefakty Ameer Kindred. Dziewczyny, której już nie ma. Rój odkrywa, że to niepokojące, a tym samym stwierdza, że może odczuwać niepokój. Stworzono go do uczenia się, do elastyczności. Jest zaprojektowany jak woda płynąca przez wszelkie kanały, jakie podsunie jej świat. Rozumie teraz, że woda niesie również to, przez co przepływa. Już zamienił czystość na doświadczenie i od tego nie ma odwrotu. Ani nie powinno go być._
_Ma mało czasu. To błogosławieństwo i przekleństwo. Wszystko, co zrobi teraz i co przetrwa miesiąc, będzie równie dobre jak coś stworzone do przetrwania całego życia. Miesiąc to cały czas pozostały wielu mieszkańcom tej planety. Ale nie może też już dłużej kryć się w cieniach._
_Drzwi się rozsuwają i rój uświadamia sobie, że pozwolił się rozproszyć wewnętrznym bodźcom. Szuka postaci za ścianą, lecz jej już nie ma. W symfonię ciemności wkracza mężczyzna. Jest starszy. Siwe włosy zgolił blisko skóry. Ma długą twarz i jasny, krótki zarost. Oczy przysłonięte, rozbawione, zmęczone. Rój zastanawia się, czego nauczyłby się, gdyby go przejął, gdyby zamienił bieżącego gospodarza na niego. Nigdy się nie dowie._
_Mężczyzna dostrzega to i się waha. Rój robi krok do przodu na pożyczonych nogach. Uśmiecha się._
_– Samar Austad?_
_– Tak? – odpowiada mężczyzna. – W czym mogę pomóc?_
_Rój albo gospodarz, albo nieżyjąca dziewczyna myśli: „Cóż za pytanie”_.
***
– Myślał, że to ja? – zapytała Irinna. – Serio?
– Nie był pewien, co myśleć – odpowiedziała Jessyn.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki