Láska nebeská - ebook
Láska nebeská - ebook
Kultura czeska – moja „láska nebeská”, mawia Mariusz Szczygieł.
Książka powstała na marginesie przeczytanych przez autora lektur i bardzo szybko zdobyła popularność. Kiedy wydano ją w Czechach, jeden z tamtejszych recenzentów napisał: „Godne podziwu jest, jak w rozumieniu nas Szczygieł daleko zaszedł”. W nowym polskim wydaniu po ośmiu latach reporter oddaje hołd legendzie czeskiej fotografii Josefowi Sudkowi, o którym dopisał szkic.
Sudka fascynuje to, co widzi, Szczygła to, co czyta.
Josef Sudek przez ponad 50 lat przemierzał ulice czeskiej stolicy w proletariackim odzieniu, z zarośniętą twarzą i wielkim aparatem na ramieniu. Nie chciał opuszczać Pragi. Wpadłem w nią po uszy, mówił. Najbardziej lubił fotografować zarośnięte ogrody, katedrę św. Wita i własne okno. Dokumentował je przez wiele lat, a zaczął podczas hitlerowskiej okupacji, jakby w ciężkich czasach tylko to okno go interesowało. Pan Sudek nic nie sfotografował bez miłości, mówi Mariusz Szczygieł, dlatego bardzo chciałem, żeby znalazł się właśnie w tej mojej książce.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3383-0 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Sudek chyba niczego nie robił bez miłości.
Z oddaniem przez 14 lat fotografował swoje okno. Zaczął na początku hitlerowskiej okupacji, a zaprzestał po śmierci Stalina. A więc w najbardziej okrutnym czasie miał swój cel.
Potem, w lepszych czasach, do niego wracał i tak powstała ta okładka.
To sławne okno, a tak naprawdę dwa, znajdziemy pod adresem: Praga, ulica Újezd 30. Wchodzimy do kamienicy, przechodzimy jedno podwórze, wchodzimy na klatkę schodową następnego domu, a z niej na drugie podwórko, gdzie stoi drewniany pawilon – Atelier Josefa Sudka. Dostał je od państwa w 1928 roku i służyło mu aż do śmierci, prawie 50 lat. Wokół zawsze próbowało żyć kilka rachitycznych krzaków i przekrzywione drzewko – wszystkie jakby dokądś się szykowały, a u Sudka zatrzymały tylko na chwilę.
Mieszkał tam ze swoją siostrą Bożeną wśród wielkiego nieporządku, na który siostra patrzyła z godnym zazdrości spokojem. Surrealizm Bretona, napisał poeta Jaroslav Seifert, znalazłby tam swoją realizację. Rysunek wybitnego malarza leżał zwinięty obok butelki z kwasem azotowym, która stała na talerzu, gdzie leżała skórka chleba i nadgryziona parówka. A nad tym wszystkim wisiało skrzydło barokowego anioła z beretem Sudka.
To było moje marzenie: mieć w swojej książce zdjęcia jego okien. Okno to naturalny kadr. Ma ramę jak kadr fotograficzny ramkę. A może właśnie okno jest pierwszą nieutrwaloną fotografią? Uznaję, że jest pradziadem fotografii...
Nie powiedział tego pan Sudek. Bo raczej się nie mądrzył.
Josef Sudek, 1896-1976.
– z czeskiego w dosłownym tłumaczeniu „miłość niebiańska”, ale ponieważ nie musi mieć nic wspólnego z Bogiem, wolę tłumaczenie „miłość nie z tej ziemi”. Jest to związek dwóch słów, które dzięki swojemu brzmieniu i skojarzeniom mogą wprowadzić Polaka w dobry nastrój, nawet gdy nie wie, że chodzi o miłość. Mam nadzieję, że cały ten zbiór tekstów, zwłaszcza felietonów, stworzonych niejako na marginesach czeskich książek, a zilustrowany zdjęciami mojego ulubionego fotografa, wprowadzi Państwa w dobry nastrój.
Zresztą mam czasem wrażenie, że po to właśnie zostali wymyśleni Czesi. Żeby wprowadzać Polaków w dobry nastrój.Część 1
Co ukrył przed Polakami bufetowy z Borówkowej Góry
Z książek zapamiętuję tylko pojedyncze zdania i potem zaczynają one żyć w mojej głowie już własnym życiem
W ubiegłą sobotę pan Zdeněk Strnadel z Šumperku, korzystając z pięknej pogody, wyprawił się w Góry Złote, gdzie na szczycie Borówkowej Góry wszedł do wieży widokowej, skąd rozpościera się widok na polską i czeską stronę. Obok wieży, już na terytorium Czech, znajduje się bufet, dalej tablica upamiętniająca Solidarność Polsko-Czeską i księdza z pobliskiego Gierałtowa, który Solidarność popierał. W bufecie płaci się złotymi i koronami, a na ścianie widnieją cytaty w obu językach. Bufetowy Czech każdego dnia aktualizuje informację, kto ma dziś w Czechach i Polsce imieniny.
Ponieważ pan Zdeněk był tam już któryś raz, w ostatnią sobotę bufetowy zaprosił go na zaplecze i pokazał tablicę z dwujęzycznym napisem, którą na wielokrotne prośby polskich turystów musiał ściągnąć ze ściany i schować.
Pan Zdeněk Strnadel spytał mnie w mailu, czy chcę znać treść tego napisu. Jeśli potwierdzę, że jestem gotowy dowiedzieć się, co tak przeraża moich rodaków, to może mi przysłać.
Nie mogłem doczekać się ujawnienia, cóż Polacy chcą ukryć sami przed sobą.
Następnego dnia pan Zdeněk przysłał mi treść napisu (Państwo jeszcze mają szansę, żeby odłożyć ten felieton i nie czytać).
Jeśli jesteście gotowi, to cytuję: „DOPÓKI ŻYJESZ, JEDZ I PIJ. PO ŚMIERCI JUŻ NIE BĘDZIESZ MIEĆ ŻADNEJ RADOŚCI”.
Szukałem takiej właśnie sceny czy anegdoty, która oddawałaby ducha czeskiej literatury. Może nieprecyzyjnie się wyraziłem. Literatura czeska to przecież i literatura psychologiczna, i metafizyczna, i wypoczynkowa, i patriotyczna, i eksperymentalna, i katolicka nawet. Trudno bez lęku przed wykształconymi bohemistami w dwóch zdaniach nazwać jej ducha. Powiem więc inaczej: szukałem czegoś, co oddałoby ducha czeskiej literatury – tak jak go czują Polacy. Obrazka, który zawarłby to, czego w książkach naszych sąsiadów łakniemy.
I pan Zdeněk bardzo mi ułatwił zadanie.
Literatura czeska kocha szczegół, życie i zwykłego człowieka. Uszlachetnia zwyczajne. Hrabal w „Obsługiwałem angielskiego króla” opisuje niejakiego Tondę, który zziębniętym na mrozie przekupkom niesie z hotelu gorące flaczki w garnku. Pisze o nim, że niesie garnek w taki sposób, jakby niósł w tych flaczkach własne serce. „Ludzkie serce we flaczkach, posiekane i przyrządzone na cebulce z papryką”.
À propos serca, to u Oty Pavla w „Śmierci pięknych saren” nad Potokiem Skrzywańskim mieszkał emerytowany gajowy pan Karol Kalous, który miał serce tak dobre, że nikomu go nigdy nie okazywał.
Wracając do napisu ukrytego za barem. To wysysanie uroku z pospolitości życia, widoczne zarówno w czeskiej literaturze, jak i filmie, musi mieć – moim zdaniem – źródło w braku Boga i braku perspektywy wiecznej. Mamy jedno życie, pozagrobowego nie będzie, więc trzeba je maksymalnie wyzyskać i docenić. Wydaje mi się, że to właśnie w czeskiej literaturze lubią Polacy.
Wiem, może to zbytnie uogólnienie. Ale nawet Kafka nie umykał przed uogólnieniami, wyznając na przykład: „Lubię Amerykanów, bo są zdrowi i optymistyczni”. Bez uogólnień, proszę Państwa, nasze życie byłoby życiem na bagnie.
Powtórzę więc, że literatura czeska jest o tym, co schował bufetowy z Borówkowej Góry.
We wspomnianej książce „Obsługiwałem angielskiego króla” poznajemy złotą zasadę przetrwania. Po pierwsze – nic nie widziałeś i nic nie słyszałeś, po drugie – wszystko widziałeś i wszystko słyszałeś. To powieść o sposobie na przeżycie, innym niż sposób polski. A zarazem jedna z najodważniejszych i najbardziej szczerych czeskich książek. Bo jest o tym – jak w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” stwierdził Jíří Menzel, który sfilmował powieść – że sławy nie przynosi Czechom to, że gdzieś panowali. Sławę przynosi im to, że komuś usługiwali.
Literatura czeska ma jeszcze jedną właściwość, która mi imponuje: szczerość i odwagę w pokazywaniu narodu czeskiego z niezbyt chlubnej strony. Zawsze zastanawiam się, czy odwaga Gombrowicza nie była aby odwagą stricte argentyńską. Czy starczyłoby mu jej, gdyby o swoim „drugorzędnym narodzie” pisał i drukował w Warszawie? Czeskich pisarzy o gombrowiczowskiej odwadze drwienia było wielu. Jednak drwili, pozostając na miejscu, narażeni na konsekwencje.
Inna rozprawa o konformizmie, „Palacz zwłok” – powieść Ladislava Fuksa z 1967 roku – opowiada o dyrektorze krematorium panu Karolu Kopfrkinglu, który ze swoim gołębim charakterem od uwielbienia dla pacyfizmu przechodzi do uwielbienia dla hitleryzmu. Aż postanawia przestać być Czechem i zostaje Niemcem. Żeby dostosować się do wymagań nowych czasów (koniec lat 30.), najpierw zabija swoją żonę półkrwi Żydówkę, a potem córkę i syna. Pan Kopfrkingl, który najczęściej zwraca się do innych z uśmiechem, a jego ulubione słowa to „czułość” i „delikatność” w różnych wariantach, mówi w duchu do ciała żony: „Uratowałem cię, droga, przed cierpieniem, które by cię czekało. Jak ty byś, aniele, z tą swoją krwią cierpiała w nowym, szczęśliwym, sprawiedliwym świecie”.
Każdy człowiek będzie potworem, tylko trzeba mu dać szansę. To chce nam powiedzieć Fuks, i to kilka lat przed słynnym eksperymentem Zimbardo.
Filmową adaptację „Palacza zwłok” (czy to aby nie najlepszy film świata?) pokazywano w Pradze na przeglądzie „Psychofilm”, w sekcji, której nazwę przeczytałem z oczami jak pięć złotych. Nazywała się „Blaski i cienie konformizmu”. Do głowy mi nie przyszło, że konformizm może mieć swoje „blaski”.
Jest pewna życiowa prawda, którą poznałem, korzystając z psychoterapii, zaś milionom Czechów podpowiada ją od stu lat ich własna literatura. Prawdę ową wyraża jedno zdanie: „Jeśli czegoś nie da się ukryć, naucz się o tym mówić”.
Wydawnictwo Agora zaproponowało mi projekt, w którym do 17 książek z serii „Literatura czeska” miałbym napisać 17 felietonów. Z książek zapamiętuję tylko pojedyncze zdania i potem zaczynają one żyć w mojej głowie już własnym życiem. Felietony te są więc tylko improwizacją na temat danej książki, swoistym jam session, gdzie pojawiają się czasem zupełnie nieoczekiwane motywy.
(„Spacer po Lapidarium”/„Procházka po Lapidariu”, 1950)
Pewnego poranka poeta Seifert spieszył nadrzecznym bulwarem. Spostrzegł malarza, który trudził się nad obrazem, a na moście zobaczył nawet dwóch. Nie wiem, napisał poeta, o czym przy pracy myśleli ci malarze. Może o tym, że nawet zły malarz jest malarzem, a może nie myśleli o niczym i tylko nabierali farby na pędzel. W takich miastach jak Paryż czy Praga bywają ich tuziny. I w takiej chwili musi człowiek pomyśleć o urodzie fotografii...
Przyszły laureat Nagrody Nobla, poeta Jaroslav Seifert pomyślał oczywiście o urodzie zdjęć Josefa Sudka.
Patrzył na jego zdjęcia Pragi i zapisał: „Ach, cóż za piękno ciemnego aksamitu, co za głębia łagodnej czerni. Jakże bogaty jest diapazon szarości aż do owych miejsc, skąd już tryska radosne światło. Ach, te subtelne i czułe cienie, które przypominają cienie na przejrzystym damskim dessous”.
Zapytano pana Sudka, jak się mają wobec siebie fotografia, malarstwo i grafika. Fotografia to dziecko, odparł. Rozgląda się to dzieciątko, skąd by sobie coś wziąć. Raz wsadzi nos do malowania, raz do grafiki.
Zapytano – a był rok 1959 – czy fotografia wpłynie na nasze życie tak, jak wpłynęła literatura albo film. To się wie!, odparł, bo niechętnie używał inteligenckich słów typu „oczywiście”.
Ludzie dopiero dzięki niej nauczą się patrzeć na świat, przepowiedział.
O tym, jak mąż pani Vondráčkovej nikogo nie obsługiwał
„Obsługiwałem angielskiego króla” opowiada o facecie, który nigdy nie miał przyjemności spotkać się z własnym honorem. W końcu tak się z nim mijał, że ujrzał samego siebie, jak wisi na pierwszej latarni, i to nie powieszony przez kogoś, tylko własnoręcznie.
Kiedy reżyser Jíří Menzel sfilmował tę powieść, wyznał, że nakręcił film o układaniu się z totalitaryzmem. Bo jak już nadmieniałem, jego zdaniem to film o Czechach, którzy są urodzonymi lokajami i starają się przypodobać silniejszym. Ponieważ posiadam dużą kolekcję Czechów, którzy lokajami nie są, chciałem opowiedzieć o jeszcze jednym. To mężczyzna, który tak broni honoru swojej żony, że w jego imieniu wypowiedział nawet wojnę.
Jego żona – piosenkarka Helena Vondráčková – każdego dnia dowiaduje się z tabloidów czegoś nowego na własny temat. Na przykład może zobaczyć siebie, jak wysiada z samochodu w pełnym słońcu i bez makijażu, z wyjątkowo widocznymi zmarszczkami, i czyta podpis, żeby z wychodzeniem na ulicę dała sobie spokój („Babciu, już dość!”). Albo że zapłaciła za aresztowanego męża milionową kaucję, podczas gdy w czasie rzekomego aresztowania oboje leżeli na trawniku przed domem. Kiedy gwiazda miała operację na ginekologii, tabloidy dowodziły, że mają prawo zajrzeć jej między nogi, bo chodzi o „naszą Helenkę”.
Mąż Heleny biznesmen Martin Michal wprawdzie nie czytał Derridy, który twierdzi, że jeśli nie jest przestrzegane prawo do tajemnicy, to żyjemy w przestrzeni totalitarnej, ale czynnie totalitaryzmowi się przeciwstawił. Zatrudnił detektywów i researcherów. Zdobył potrzebne dowody i założył w internecie Galerię Zakłamańców (www.galerieprolhanych.cz).
Prezentuje tam wszystkich dziennikarzy tabloidów, którzy kłamali na temat Vondráčkovej, i robi to w taki sam sposób, jak oni pokazują jego żonę. Jeśli dziennikarki mają nadwagę, grube nogi, zawsze tłustą cerę i nieumyte włosy – fotografie zostały tak dobrane, żeby te atrybuty były widoczne. Na przykładzie tej galerii można uczyć o klasycznych teoriach seksistowskich. „Spójrzmy na twarz tej kobiety, chociaż nie wiadomo, co to właściwie jest...” – zastanawia się nad jedną z dziennikarek. Wyciąga na wierzch ich alkoholizm, obżarstwo, nimfomanię, złodziejstwo („ukradła dwa kurze udka”). O jednej z nich dowiadujemy się, że leżała już pod wszystkim poza tramwajem.
Po lekturze strony natychmiast zgłosili się ludzie, którzy chcieli podzielić się swoją wiedzą o dziennikarzach z galerii, na przykład taksówkarz, któremu jedna z redaktorek zwymiotowała na siedzenie w samochodzie.
W galerii widnieje dwóch mężczyzn. Są (zdaniem Martina Michala) parą w życiu prywatnym i nie obyło się bez informacji o potłuczonych w ramach małżeńskich bójek talerzach. Jeden z nich jest byłym policjantem, który został dziennikarzem (w podstawówce nikt nie chciał siedzieć z nim w ławce, bo zawsze kogoś namówił do czegoś złego, po czym natychmiast na niego donosił), drugi jest anorektykiem z niespłaconymi kredytami.
Tego można się dowiedzieć ze strony, która broni honoru kobiety. Teraz zrozumiałem, co znaczą słowa jednej z piosenek Heleny, że „tylko czyn sprawia, że jesteś mężczyzną”.
Niestety, z honorem pana Martina Michala mam także kłopot.
Kto czytał mój „Gottland”, zna postać Marty Kubišovej – piosenkarki, która do 1968 roku występowała w duecie z Heleną, a jej „Modlitwa dla Marty” stała się hymnem Sierpnia 1968, kiedy zaprzyjaźnione armie najechały kraj. Pani Marta to symbol antykomunistycznego oporu, działaczka praw człowieka i, jak się ktoś świetnie wyraził, dowód na to, że branża rozrywkowa zatrudnia nie tylko półmózgi. Reżim zabronił jej występów na 20 lat, a wiele jej nagrań radiowych z premedytacją skasowano. I dziś Martin Michal, mąż jej koleżanki, której reżim niczego nie zabronił, w poważnej rozmowie dla największego słowackiego dziennika „Sme” twierdzi, że nie wie, czy Kubišova czegokolwiek dla swojego narodu dokonała.
„Udowodniła, że bolszewik nie jest w stanie upokorzyć każdego” – precyzuje redaktor. „Nie wiem, czy akurat Kubišova i Havel są tymi właściwymi wzorami – mówi mąż Heleny Vondráčkovej. – To była jej osobista decyzja, ja żadnego dokonania dla narodu w tym nie widzę”.
Jak państwo widzą, z honorem sprawa nie jest prosta. Nawet broniąc własnego, bardzo łatwo podeptać cudzy. A może o to właśnie chodzi?
(„Niedzielne popołudnie na wyspie w Kolínie”/„Nedělní odpoledne na kolínském ostrově”, 1924)
Pan Sudek mówił, żeby chodzić na śliwki.
W domyśle: na śliwki do cudzego ogrodu i zrywać je po kryjomu.
Pierwsi fotografowie, mówił, nie mieli pojęcia o kompozycji. Kopiowali od malarzy. Ja też to na początku robiłem, bo trzeba gdzieś chodzić na śliwki! Dopiero jak zostaną zjedzone, można coś robić po swojemu.
Na to jeden z jego asystentów, który miał prawo sprzątać stół mistrza, co było szczytem okazanego zaufania, opowiadał, w jaki sposób pan Sudek w zdjęciach z lat 20. uzyskiwał tę sławną miękkość. Zawsze w terenie miał ze sobą chleb ze smalcem. Nabierał więc palcem smalcu i nakładał na obiektyw.
Nie wiem, niestety, czy smalec to były śliwki z czyjegoś sadu, czy już z własnego.
(A na śliwki pan Sudek, jak twierdził, chodził do Alfreda Stieglitza i Éduarda J. Steichena).
O tym, że życie można przeżyć jak święto
1.
Tę książkę podarowałem już 24 osobom. Wśród nich byli i policjant, i sprzątaczka, i pani profesor, i syn brata ciotecznego. Rok temu skończył technikum. Kiedy zobaczył biblioteczkę u mnie w domu, to po wykonaniu klasyka gatunku („Przeczytałeś w-sz-y-s-t-k-i-e te książki?”) zwierzył się, że nie przeczytał nigdy żadnej. Całą szkołę przeżył na brykach. – Może i bym przeczytał jakąś – powiedział – ale jedną z zabaw kolegów u mnie w szkole było ośmieszanie każdego, kto próbuje czytać: ale cienias, ale pedał, książkę czyta!
– Dlaczego zacząłeś czytać książki? – spytał mnie nagle i uważam, że było to najciekawsze pytanie, jakie mi ktoś zadał w życiu.
– Bo wydawało mi się, że one są mądrzejsze od ludzi, których wtedy znałem.
– No to poleć mi jakąś na początek.
No i tak jak innym dałem mu „Śmierć pięknych saren”, ten mój typ typów.
Obdarowani oddzwaniali oszołomieni. „To najbardziej antydepresyjna książka świata” – powtarzali (poza synem brata, bo on nie miał porównania).
2.
Napisał ją Ota Pavel – reporter sportowy. Syn Żyda i katoliczki, który nie trafił jak ojciec i dwaj bracia do Auschwitz, bo był za mały i przez roztargnienie ojca nieobrzezany. Tuż przed wejściem Niemców do Czechosłowacji mama zamówiła bilety na statek do Kanady, ale tata postanowił, że nie opuszczą czeskiej ziemi, tylko wyjadą z Pragi do rodzinnego Busztegradu koło Kladna i tam przeczekają wojnę. Jego naród tyle stuleci szukał swojej ojczyzny i kiedy jego rodzina znalazła ją wreszcie na własną rękę, miałaby ją nagle opuścić?
Ojciec Leo Popper był marzycielem i rekordzistą świata w obnośnej sprzedaży elektroluksów. Uwielbiał wodę i wędkowanie, a swoje życie umiał przeżywać jak święto. I o nim przede wszystkim opowiada „Śmierć pięknych saren” – wydawana najczęściej razem z „Jak spotkałem się z rybami”. Bo ryby to namiętność ojca i braci. „Już na samym początku okupacji zabrano mojemu tatusiowi busztegradzki staw. – Po co Żyd ma hodować karpie – przekonywał go starosta. Dolny staw w Busztegradzie już od dawien dawna był miłością mojego tatusia, kochał się w nim jak w dziewczynie” – zaczął rozdział „Karpie dla Wehrmachtu”.
Nie był to staw z szeleszczącym tatarakiem na brzegach, ale przyzwoity staw w środku miasta. „Jednakże tatuś już jako malec pływał po tym stawie w balii, tak jak przed nim pływali tam w balii jego tatuś, dziadek i pradziad, łączyły go więc ze stawem jakieś więzi rodzinne”. Chodził jego brzegiem i karmił karpie jak kury kajzerkami z torebki.
3.
W ubiegłą sobotę pojechałem specjalnie dla Państwa do Busztegradu, żeby obejrzeć muzeum zmarłego w wieku 43 lat Oty Pavla, a właściwie izbę pamięci, jaką zorganizowano niedaleko domu Popperów. W innym domu, bo w oryginalnym dzisiejsi właściciele ponoć nie chcieli tracić pokoju stołowego.
Na biurku, przewiezionym z praskiego mieszkania pisarza, pod szkłem wciąż leży napisana jego ręką kartka: „Chciałbym mieć w życiu tyle pieniędzy, żeby mi zostało zawsze na kwiaty na moje biurko (styczeń 1970)”.
Wśród wielu zdjęć – zdjęcie z olimpiady w Innsbrucku, którą w 1964 roku jako sprawozdawca sportowy relacjonował: trzech mężczyzn w zimowych czapkach idzie ulicą, widzimy ich od tyłu, jeden z nich z torbą sportową w dłoni ogląda się niepewnie za siebie. I podpis żony: „Ota w Innsbrucku był przekonany, że zobaczył Martina Bormanna, i bardzo chciał pomóc w jego ujęciu. Czuł się prześladowany i wciąż się odwracał, żeby sprawdzić, kto za nim idzie”. Kilka dni po wykonaniu tego zdjęcia Pavel uciekł sprzed autokaru, którym ekipa reprezentantów miała wracać do Czechosłowacji. Zatrzymano go, gdy podpalił stodołę za Innsbruckiem, bo chciał uratować miasto.
Potem dwa zdjęcia i jedna kolejka do księgarni. Była tak długa, że trzeba było ją sfotografować na dwa razy. To kolejka po jego pierwszą książkę z reportażami o sportowcach – tak wzruszającymi, że przy ich czytaniu ponoć płakali nawet sami opisywani – i podpis, że zdjęcia kolejki zrobiono, żeby wysłać mu je do szpitala jako element terapii. Tam dostał od psychiatry zeszyt i długopis – i tak wszedł do literatury. Mówił potem, że dzięki pisaniu znów stawał się chłopcem, bezpiecznym przy boku taty.
„Umieć się cieszyć. Ze wszystkiego. Nie oczekiwać, że w przyszłości zdarzy się coś, co będzie prawdziwe. Możliwe bowiem, że prawdziwe przychodzi właśnie teraz, a w przyszłości nic piękniejszego już nie nadejdzie” – zanotowałem sobie cytat ze ściany z fotografiami, bo najlepiej oddaje on ducha czeskiej literatury. Pomyślałem też, że najbardziej antydepresyjną książkę świata mógł napisać tylko więzień depresji.
4.
Wyszedłem z muzeum, żeby poznać Busztegrad bliżej. Wiał chłodny, niemiły wiatr. Szybko odkryłem, że literatura przybrała w tym miasteczku formę autentycznego życia. A ono spełniło moje oczekiwania. Przy dolnym stawie stała tablica informująca, że stawy zostały stworzone dla przyjemności obywateli. Było wczesne popołudnie, między stawami, na grobli, trwał festyn pod hasłem „Między stawami”. Grała muzyka, ludzie byli pogodni mimo ciemnych chmur, sprzedawano ryby i kiełbasy, a mężczyzna o wyglądzie rzeźnika, który prowadził zabawę, nagle powiedział przez mikrofon do publiczności:
– Czuję się zaszczycony, że mogę powitać... – zatrzymałem się zaciekawiony, jaką personę przedstawi konferansjer, pomyślałem, że pewnie miejscowe władze, ale on dokończył zdanie tak zaskakująco, używając takiego zdrobnienia na określenie gościa, który go zaszczyca, że powitanie to wydało mi się najbardziej seksownym zdaniem, jakie usłyszałem z ust mężczyzny:
– ...słonko! – dokończył.
Bo zza chmury właśnie oświetliło nas jasnożółte światło.
Ludzie po zjedzeniu ryb i kiełbas podążali do otwartej dwa dni wcześniej Kawiarni dla Wcześniej Urodzonych (przy domu starców), a ja zacząłem obchodzić dolny staw, w którym Leo Popper pływał w balii, i oddalać się od tłumu na grobli. Z naprzeciwka szła pani po pięćdziesiątce w czarnym skórzanym płaszczu, pchając dziecięcy wózek.
– Dzień dobry – powitała mnie. Odpowiedziałem tym samym i poszedłem dalej. Jednak jej dziwne zachowanie nie dawało mi spokoju, postanowiłem więc zawrócić.
– Przepraszam, ale dlaczego powiedziała mi pani „Dzień dobry”?
– Dlatego, że nie jestem tutejsza – odparła.
– Naprawdę? – spytałem zbity z tropu.
– Przyjechałam rano z Pragi do córki i zięcia – wyjaśniła rzeczowo.
– No ale skoro pani nie jest tutejsza – nie dawałem za wygraną – to po co mówi pani ludziom „Dzień dobry”?
– No bo ja właśnie chcę być tutejsza.
Doszliśmy do zięcia w roboczych i poplamionych białą farbą ogrodniczkach (mimo niedzieli), a że staliśmy może osiem metrów od domu Oty Pavla, zapytałem go, dlaczego w oknie na pierwszym piętrze do framugi przyczepione jest lusterko wsteczne od samochodu. – Żeby złodzieje mogli się w nim przeglądać – powiedział wesoło zięć.
Kiedy czekałem na przystanku na autobus do Pragi, przestudiowałem plakat informujący, że w sąsiedniej miejscowości Tuchoměřice (cały powiat ma raptem 1109 mieszkańców), przy ulicy Do Poczty 104, odbędzie się show transwestytów Daisy Dee i Chi Chi Tornado, ale konieczna jest rezerwacja pod numerem komórkowym. Pomyślałem wtedy, że też chciałbym być tutejszy jak Ota Pavel i jego tata Leo Popper, ale za trzy minuty miał nadjechać autobus.