Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Lasy w płomieniach - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
13 lipca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lasy w płomieniach - ebook

Sugestywne opisy walki z ogniem, mroczna atmosfera zagrożenia oraz podszyte humorem wątki miłosne. Rowan Tripp, co roku latem walcząc z pożarami lasów w Montanie, czuje, że jest tam, gdzie powinna. Jako członkini elitarnej grupy strażaków spadochroniarzy spełnia się w tym, co robi, i nie szuka mniej ryzykownego pomysłu na życie. Nie zmienia tego nawet śmierć przyjaciela podczas jednej z akcji. Ale to dopiero początek tragicznych wydarzeń. Teraz trzeba stawić czoło mordercy.

Kim jest? Dlaczego zabija? Kto będzie następny? Policja długo nie znajduje odpowiedzi, a podejrzanych i ofiar przybywa. Tymczasem Rowan w obliczu niebezpieczeństwa zaczyna odkrywać, że oprócz pracy szczęście dać jej może także miłość. Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-762-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Schwy­tany w mocne podmu­chy wia­tru nad pasmem Bit­ter­root samo­lot wal­czył, by odna­leźć sprzy­ja­jący prąd powie­trza. Ogień pło­nący w dole wyma­chi­wał pię­ściami przez słupy dymu, jakby pró­bo­wał wymie­rzyć osta­teczny cios.

Rowan Tripp prze­chy­liła się, by obser­wo­wać wielki spek­takl poważ­nie wku­rzo­nej Matki Natury. Za kilka minut znaj­dzie się w samym jego środku, zamknięta w sza­lo­nym świe­cie żaru, ska­czą­cych pło­mieni, duszą­cego dymu. Będzie toczyć mor­der­czą walkę za pomocą łopaty, piły i pia­sku. Walkę, któ­rej nie zamie­rzała prze­grać.

Żołą­dek pod­ska­ki­wał jej razem z samo­lo­tem, lecz nauczyła się to igno­ro­wać. Latała przez całe życie i co sezon wal­czyła z poża­rami, odkąd skoń­czyła osiem­na­ście lat. Przez ostat­nie cztery zaś ska­kała do akcji gaśni­czych na spa­do­chro­nie.

Uczyła się, szko­liła, opa­try­wała popa­rze­nia, prze­zwy­cię­żała ból i wyczer­pa­nie, by zostać Zulie, stra­ża­kiem docie­ra­ją­cym do pożaru na spa­do­chro­nie.

Wycią­gnęła dłu­gie nogi jak tylko mogła naj­da­lej i poru­szała ramio­nami pod ple­ca­kiem, by je roz­pro­sto­wać.

Sie­dzący obok jej part­ner do skoku obser­wo­wał pożar podob­nie jak ona. Szybko zabęb­nił pal­cami po udzie.

– Wygląda poważ­nie.

– Damy mu popa­lić.

Rzu­cił dziew­czy­nie szybki, sze­roki uśmiech.

– Jak cho­lera.

Nerwy. Nie­mal je u niego wyczu­wała pod skórą.

Zbliża się koniec jego pierw­szego sezonu, pomy­ślała, a Jim Bray­ner musi się nakrę­cić przed sko­kiem. Nie­któ­rym zawsze jest to potrzebne, pod­czas gdy inni zapa­dają w krót­kie drzemki, żeby wyspać się na zapas przed cze­ka­jącą ich ciężką próbą.

W tej gru­pie ona miała ska­kać jako pierw­sza, Jim tuż za nią. Jeśli potrze­bo­wał tro­chę adre­na­liny, mógł liczyć na swoją part­nerkę.

– Sko­piemy suce jej cho­lerną dupę. To od bli­sko tygo­dnia pierw­szy praw­dziwy pożar. – Szturch­nęła go łok­ciem. – Czy to nie ty powta­rza­łeś, że sezon już się skoń­czył?

Postu­kał nie­spo­koj­nymi pal­cami do jakie­goś sobie tylko zna­nego rytmu.

– Nie, to Matt. – Z uśmie­chem prze­rzu­cił oskar­że­nie na brata.

– Tak to już jest z chło­pa­kami z farmy w Nebra­sce. Nie masz przy­pad­kiem jutro gorą­cej randki?

– Moje randki zawsze są gorące.

Nie mogła zaprze­czyć, gdyż zda­rzyło jej się oglą­dać, jak Jim pod­rywa dziew­czyny, kiedy tylko oddział miał wolny wie­czór i można było wysko­czyć do mia­sta. Przy­po­mniała sobie, że ją też pró­bo­wał pode­rwać jakieś dwie sekundy po przy­jeź­dzie do bazy. Jej odmowę potrak­to­wał z humo­rem. Rowan trzy­mała się nie­wzru­szo­nej zasady, by ni­gdy się nie uma­wiać z kole­gami z pracy.

W innym wypadku mogłaby się sku­sić. Miał taką szczerą nie­winną twarz z sze­ro­kim uśmie­chem i bły­skiem w oku. Ide­alną u faceta obie­cu­ją­cego dobrą zabawę. Ale do poważ­nego związku – nawet gdyby tego wła­śnie szu­kała – ni­gdy by się nie nadał. Choć byli w tym samym wieku, wyda­wał jej się po pro­stu zbyt młody i chyba za słodki, pod tą cienką aurą nie­win­no­ści, która wciąż jesz­cze go ota­czała.

– Jaka dziew­czyna pój­dzie do łóżka sama i smutna, kiedy ty będziesz tań­czył z ogniem? – zapy­tała.

– Lucille.

– Ta chi­chotka?

Bez prze­rwy stu­kał pal­cami w kolano.

– Nie tylko chi­cho­cze.

– Praw­dziwy z cie­bie pies na kobiety, Romeo.

Prze­chy­lił głowę na bok i zaszcze­kał kilka razy, co bar­dzo ją roz­ba­wiło.

– Upew­nij się tylko, żeby Dolly nie dowie­działa się, komu machasz ogo­nem – ostrze­gała go.

Jak wszy­scy wie­działa, że przez cały sezon sypiał z jedną z kucha­rek z bazy.

– Pora­dzę sobie. – Stu­ka­nie przy­brało na sile. – Na pewno.

Rowan pomy­ślała, że ewi­dent­nie coś tu nie gra. Dla­tego wła­śnie mądrzy ludzie nie sypiają ze zna­jo­mymi z pracy.

Szturch­nęła go lekko, bo te wciąż rusza­jące się palce nie dawały jej spo­koju.

– Wszystko w porządku, far­me­rze?

Prze­lot­nie spoj­rzał jej pro­sto w oczy, po czym odwró­cił wzrok, a jego kolana pod­sko­czyły pod dłońmi.

– Zero pro­ble­mów. Wszystko pój­dzie gładko jak zawsze. Muszę po pro­stu tylko zna­leźć się na dole.

Przy­kryła jego rękę swoją, by ją uspo­koić.

– Musisz się skon­cen­tro­wać na robo­cie, Jim.

– Wiem. Kiedy już tam będziemy, ogień nie będzie taki hardy. Uga­simy sukę, a jutro wie­czo­rem spo­tkam się z Lucille.

Raczej nie, pomy­ślała Rowan. Widok pożaru z góry usta­wił jej wewnętrzny licz­nik na dwa dni cięż­kiej roboty.

Jeśli wszystko pój­dzie po ich myśli.

Się­gnęła po kask i ski­nęła głową wyrzu­ca­ją­cemu.

– Szy­ku­jemy się. Zacho­waj spo­kój, far­me­rze.

– Jestem oazą spo­koju.

Cards¹, nazy­wany tak, bo zawsze nosił przy sobie talię kart, prze­ci­snął się obok dzie­się­ciu stra­ża­ków i sprzętu na tył samo­lotu i przy­mo­co­wał koniec uprzęży do liny.

Kiedy wykrzyk­nął ostrze­że­nie, by pil­no­wali swo­ich spa­do­chro­nów zapa­so­wych, Rowan objęła ramie­niem swój. Cards, potęż­nie zbu­do­wany wete­ran, otwo­rzył drzwi, przez które wpadł wiatr śmier­dzący dymem i spa­li­nami. Gdy męż­czy­zna się­gnął po pierw­szy zestaw papie­ro­wych sond, Rowan wło­żyła kask na krót­kie jasne włosy, zapięła paski pod brodą i popra­wiła maskę ochronną na twa­rzy.

Patrzyła, jak sondy opa­dają w kolo­ro­wym tańcu przez zasnute dymem niebo. Ich dłu­gie pasemka trze­po­tały w tur­bu­len­cjach, wiro­wały w stronę połu­dnio­wego zachodu, zakrę­ciły się, pod­sko­czyły w górę, po czym pod­sko­czyły raz jesz­cze i znik­nęły mię­dzy drze­wami.

– W prawo! – krzyk­nął do mikro­fonu Cards i pilot zawró­cił samo­lot.

Druga par­tia sond zawi­ro­wała w powie­trzu jak nakrę­cana zabawka. Zbiły się w jedną całość, potem roz­pro­szyły, a na koniec opa­dły na poro­śnięte drze­wami miej­sce lądo­wa­nia.

– Wiatr sięga drzew i dalej, naszego celu – powie­działa Rowan do Jima.

Wyrzu­ca­jący i pilot wyko­nali ostat­nie poprawki kursu i w strugi powie­trza wyle­ciała kolejna par­tia sond.

– Potrafi uką­sić.

– Tak. Widzia­łem. – Jim prze­su­nął dło­nią po ustach, po czym zapiął kask i osłonę twa­rzy.

– Scho­dzimy! – krzyk­nął Cards.

Rowan była dziś pierw­sza, wstała więc, by zająć pozy­cję.

– Jakieś dwie­ście sie­dem­dzie­siąt metrów opa­da­nia! – zawo­łała do Jima i powtó­rzyła, co Cards powie­dział do pilota. – Ale ten prąd jest nie­bez­pieczny. Nie daj się porwać w dół.

– Nie robię tego pierw­szy raz.

Widziała, jak uśmie­cha się pod maską – pewny sie­bie, nawet znie­cier­pli­wiony. Coś jed­nak bły­snęło w tych oczach. Przez uła­mek sekundy. Już chciała się ode­zwać, lecz Cards przy drzwiach krzyk­nął:

– Gotowi?!

– Tak! – odkrzyk­nęła.

– Hacze­nie.

Rowan zacze­piła linkę.

– Na próg!

Usia­dła, wysu­wa­jąc nogi w ostry ciąg powie­trza, i odchy­liła ciało do tyłu. Wszystko huczało. Pod jej nogami ogień zna­czył swą drogę na czer­wono i złoto.

Była tylko ta chwila, nic, tylko wiatr, ogień i mie­szanka pod­nie­ce­nia i stra­chu, która zawsze ją zdu­mie­wała.

– Widzia­łaś sondy?

– Tak.

– Widzisz miej­sce?

Ski­nęła głową i raz jesz­cze przy­po­mniała sobie lot kolo­ro­wych pase­mek ku miej­scu lądo­wa­nia.

Cards powtó­rzył to, co powie­działa Jimowi, nie­mal słowo w słowo. Kiwała tylko głową, wpa­trzona w hory­zont. Uspo­ko­iła oddech, wyobra­ża­jąc sobie, jak leci, opada, szy­buje przez niebo pro­sto do celu.

Prze­pro­wa­dziła kon­trolę czte­rech punk­tów, kiedy samo­lot zato­czył krąg i wyrów­nał lot.

Cards wsu­nął głowę do środka.

– Gotowi.

_Do biegu gotowi, start!_ – usły­szała w gło­wie głos ojca. Chwy­ciła drzwi po obu stro­nach i wcią­gnęła powie­trze.

Kiedy poczuła klep­nię­cie w ramię, rzu­ciła się pro­sto w niebo.

Nic nie mogło się rów­nać z tą jedną chwilą sza­leń­stwa, gdy spa­dała w pustkę. Poli­czyła w myślach, jakby auto­ma­tycz­nie oddy­cha­jąc, i prze­to­czyła się, by zoba­czyć, jak samo­lot prze­la­tuje nad nią. Dostrze­gła Jima, który wysko­czył za nią.

Raz jesz­cze się odwró­ciła, wal­cząc z wia­trem, aż jej stopy skie­ro­wały się w dół. Otwo­rzył się spa­do­chron, szar­piąc ją gwał­tow­nie w górę. Znów odszu­kała wzro­kiem Jima i ogar­nęła ją ulga, kiedy zauwa­żyła na nie­bie jego spa­do­chron. W chwili ulot­nej ciszy, poza rykiem sil­ni­ków i szu­mem ognia, chwy­ciła linki ste­row­ni­cze.

Wiatr upar­cie chciał ją pocią­gnąć na pół­noc. Rowan rów­nie upar­cie trzy­mała się kursu, który wyty­czyła sobie w myślach. Obser­wo­wała zie­mię, wal­cząc ze zmien­nymi prą­dami szar­pią­cymi cza­szę mate­riału nad jej głową i sta­ra­ją­cymi się wcią­gnąć ją w wir.

Tur­bu­len­cja, która porwała sondy, ude­rzyła ją pro­sto w twarz, a z pło­ną­cej ziemi buchał w górę żar. Jeśli wiatr zrobi swoje, Rowan prze­leci nad wyzna­czo­nym miej­scem lądo­wa­nia i wpad­nie w drzewa, ryzy­ku­jąc, że zawi­śnie na gałę­ziach. Albo, co gor­sza, wiatr popchnie ją na zachód, pro­sto w ogień.

Pocią­gnęła mocno za linkę i obej­rzała się na Jima, któ­rego porwał prąd powie­trza.

– Cią­gnij prawą! Prawą!

– Mam! Mam.

Jed­nak ku jej prze­ra­że­niu pocią­gnął za lewą.

– Prawą, do cho­lery!

Musiała się odwró­cić przed podej­ściem do lądo­wa­nia i przy­jem­ność z gład­kiego manewru uto­nęła w prze­ra­że­niu. Jim poszy­bo­wał na zachód, cią­gnięty bez­wład­nie przez uło­żony poziomo spa­do­chron.

Rowan opa­dła na zie­mię, prze­to­czyła się. Wstała, odpięła linki. Sto­jąc w środku ognia, usły­szała to.

Prze­raź­liwy krzyk swo­jego part­nera.

Krzyk podą­żał za nią, gdy gwał­tow­nie usia­dła na łóżku, i odbi­jał się echem w jej gło­wie, kiedy objęła się ramio­nami w ciem­no­ści.

_Prze­stań, prze­stań, prze­stań!_, napo­mi­nała się w duchu. I oparła głowę na kola­nach, dopóki nie uspo­ko­iła odde­chu.

To nie ma sensu, pomy­ślała. Nie ma sensu odtwa­rzać tego wszyst­kiego jesz­cze raz, prze­ży­wać wszyst­kich szcze­gó­łów, wszyst­kich chwil. Nie wolno też pytać samej sie­bie, czy mogła cokol­wiek zro­bić ina­czej.

I dla­czego Jim nie pole­ciał za nią na miej­sce lądo­wa­nia? Dla­czego pocią­gnął złą linkę? Bo, cho­lera jasna, pocią­gnął złą.

I pole­ciał pro­sto w wyso­kie, zabój­cze gałę­zie pło­ną­cych drzew.

To było wiele mie­sięcy temu. Miała całą długą zimę, by się z tym upo­rać. I myślała, że się jej udało.

Kiedy jed­nak wró­ciła do bazy, wszystko znowu ożyło. Potarła dłońmi twarz, a potem prze­su­nęła nimi po wło­sach, które przed kil­koma dniami obcięła na krótko.

Sezon poża­rów zaraz się roz­po­czy­nał. Za kilka godzin miała szko­le­nie. Wspo­mnie­nia, żal i smu­tek z pew­no­ścią z łożą jej ponowną wizytę. Ale potrze­bo­wała snu, jesz­cze jed­nej godziny, zanim będzie mogła się przy­go­to­wać do mor­der­czego czte­ro­ki­lo­me­tro­wego biegu.

Bez trudu zapa­dała w sen w każ­dym miej­scu i o każ­dej porze. Kuląc się w stre­fie bez­pie­czeń­stwa pod­czas pożaru lub w rzu­ca­ją­cym nią samo­lo­cie. Potra­fiła jeść i spać, kiedy tylko zacho­dziła taka potrzeba albo nada­rzała się sprzy­ja­jąca oka­zja.

Jed­nak gdy znów zamknęła oczy, zoba­czyła sie­bie tuż przed tam­tym sko­kiem, jak odwraca się w stronę uśmiech­nię­tego Jima.

Wie­dząc, że musi to z sie­bie strzą­snąć, wysko­czyła z łóżka. Weź­mie prysz­nic, łyk­nie tro­chę kofe­iny, jakieś węglo­wo­dany, a potem zrobi lekką roz­grzewkę przed testem wytrzy­ma­ło­ścio­wym.

Jej kole­dzy spa­do­chro­nia­rze nie mogli się nadzi­wić, że ni­gdy nie pije kawy, chyba że już nie ma innego wyboru. Wolała zimne i słod­kie napoje. Kiedy się ubrała, się­gnęła do zapa­sów coli, po czym wzięła bato­nik rege­ne­ru­jący. Wyszła na zewnątrz, gdzie na niebo nie­śmiało wypły­wał pierw­szy brzask dnia, a w powie­trzu zachod­niej Mon­tany uno­sił się chłód wcze­snej wio­sny.

Na bez­kre­snym nie­bie migo­tały jesz­cze gwiazdy niczym gasnące świeczki. Rowan oto­czyły kojący mrok i cisza. Mniej wię­cej za godzinę baza się prze­bu­dzi i w powie­trzu zapach­nie testo­ste­ro­nem.

Ponie­waż z reguły wolała towa­rzy­stwo męż­czyzn i roz­mowy z nimi, nie miała nic prze­ciwko temu, że znaj­duje się w mniej­szo­ści. Ceniła sobie jed­nak spo­kój, te krót­kie chwile samot­no­ści, które sta­wały się tak rzad­kie i cenne pod­czas sezonu. Obok snu to była naj­lep­sza rzecz przed dłu­gim dniem wypeł­nio­nym stre­sem i napię­ciem.

Mogła powta­rzać sobie w duchu, że nie powinna mar­twić się bie­giem, że przez całą zimę ostro ćwi­czyła i była w życio­wej for­mie – nic to nie zna­czyło.

Prze­cież wszystko mogło się zda­rzyć. Jak choćby skrę­ce­nie kostki; wystar­czyła chwila nie­uwagi, para­li­żu­jący skurcz. Mogła też po pro­stu słabo pobiec. Innym się to przy­tra­fiało. Cza­sami popra­wiali kiep­ski wynik, cza­sem nie.

Nega­tywne podej­ście nie poma­gało. Zja­dła bato­nik, popiła colą i obser­wo­wała, jak dzień wysyła pierw­szy blask nad ostrymi, przy­kry­tymi śnie­giem szczy­tami na zacho­dzie.

Kiedy kilka godzin póź­niej weszła do sali gim­na­stycz­nej, zauwa­żyła, że jej samot­ność dobie­gła końca.

– Cześć, Trig­ger. – Ski­nęła głową męż­czyź­nie robią­cemu brzuszki na macie. – Co wiesz?

– Wiem, że nam odbiło. Co ja tu, do cho­lery, robię, Ro? Mam czter­dzie­ści trzy lata.

Roz­wi­nęła matę i zaczęła się roz­cią­gać.

– Gdyby ci nie odbiło i cie­bie tu nie było, na­dal miał­byś czter­dzie­ści trzy lata.

Mie­rzący metr dzie­więć­dzie­siąt dwa i z tru­dem miesz­czący się w gra­ni­cach dopusz­czal­nego wzro­stu Trig­ger Gulch był szczu­płym, suro­wym face­tem z akcen­tem z Tek­sasu i zami­ło­wa­niem do butów typu kow­bojki.

Zro­bił szybką serię brzusz­ków.

– Mógł­bym leżeć na plaży w Waikiki.

– Mógł­byś też sprze­da­wać nie­ru­cho­mo­ści w Ama­rillo.

– Racja. – Wytarł twarz i wycią­gnął palec w jej stronę. – Spo­kojny etat przez następne pięt­na­ście lat, a potem eme­ry­tura w Waikiki.

– Sły­sza­łam, że tam jest strasz­nie tłoczno.

– Tak, na tym polega cho­lerny pro­blem. – Usiadł. Ten przy­stojny męż­czy­zna o lekko posi­wia­łych brą­zo­wych wło­sach na lewym kola­nie miał bli­znę po ope­ra­cji łękotki. Uśmiech­nął się, gdy Rowan poło­żyła się na wznak i pod­cią­gnęła prawą nogę aż do nosa. – Dobrze wyglą­dasz, Ro. Jak ci minął sezon gro­ma­dze­nia tłusz­czyku?

– Pra­co­wi­cie. – Powtó­rzyła to samo ćwi­cze­nie roz­cią­ga­jące z lewą nogą. – Nie mogłam się już docze­kać powrotu, żeby tro­chę odpo­cząć.

Roze­śmiał się na te słowa.

– Jak się miewa twój tato?

– Świet­nie. – Usia­dła i wyko­nała głę­boki skłon. – O tej porze roku tro­chę się roz­kleja. – Zamknęła lodo­wa­to­błę­kitne oczy i pod­cią­gnęła obcią­gnięte stopy w stronę głowy. – Bra­kuje mu zamie­sza­nia, bo wszy­scy wra­cają, ale dzięki pracy nie ma czasu na roz­pa­mię­ty­wa­nie.

– Nawet zwy­kli ludzie lubią ska­kać ze spa­do­chro­nem.

– I dobrze za to płacą. W zeszłym tygo­dniu nie­źle zaro­bił. – Roz­su­nęła sze­roko nogi, chwy­ciła palce u stóp i zro­biła skłon. – Pewna para uczciła sko­kiem pięć­dzie­siątą rocz­nicę ślubu. Dali mu napi­wek, butelkę szam­pana.

Nie rusza­jąc się z miej­sca, Trig­ger obser­wo­wał, jak Rowan wstaje, by wyko­nać „pierw­sze powi­ta­nie słońca”.

– Na­dal pro­wa­dzisz te hipi­sow­skie zaję­cia?

Rowan prze­szła płyn­nie do pozy­cji „psa” z głową skie­ro­waną w dół, którą odwró­ciła ku niemu, by rzu­cić mu pogar­dliwe spoj­rze­nie.

– To się nazywa joga, sta­ruszku, tak więc poza sezo­nem na­dal pra­cuję jako oso­bi­sty instruk­tor. Spa­lam dzięki temu tro­chę tłusz­czu z tyłka. A ty?

– Ja go gro­ma­dzę. Będę miał wię­cej do spa­le­nia, gdy zacznie się praw­dziwa robota.

– Jeśli ten sezon okaże się tak leniwy jak ostatni, będziemy sie­dzieć na tłu­stych tył­kach. Widzia­łeś Cardsa? Wygląda na to, że zimą nie odma­wiał sobie dokła­dek.

– Ma nową kobietę.

– Pie­przysz. – Już roz­grzana, pod­krę­ciła tempo, doda­jąc wypady.

– Poznał ją w dziale z mro­żon­kami w skle­pie spo­żyw­czym w paź­dzier­niku, a w Nowy Rok wpro­wa­dził się do niej. Ma dwójkę dzieci. Nauczy­cielka.

– Nauczy­cielka, dzieci? Cards? – Rowan pokrę­ciła głową. – To musi być miłość.

– Coś na pewno. Powie­dział, że przy­je­dzie razem z dziećmi może pod koniec lipca, spę­dzi tu resztę lata.

– Brzmi poważ­nie. – Wykrę­ciła się, nie spusz­cza­jąc wzroku z Trig­gera. – Musi być nie­zła. Jed­nak niech on lepiej spraw­dzi, jak ona pora­dzi sobie z sezo­nem. Zwią­zać się ze stra­ża­kiem-spa­do­chro­nia­rzem zimą to jedno, a prze­trwać lato – to dru­gie. Rodziny roz­pa­dają się jak domki z kart – dodała i natych­miast tego poża­ło­wała, gdy do sali wszedł Matt Bray­ner.

Nie widziała go od pogrzebu Jima i choć kilka razy roz­ma­wiała z jego matką, nie była pewna, czy już wró­cił.

Pomy­ślała, że wygląda sta­rzej, a wokół ust i oczu miał wyraźne oznaki zmę­cze­nia. Z bólem serca uświa­do­miła sobie, że jest bar­dzo podobny do brata, ze zmierz­wioną czu­pryną jasnych wło­sów i jasno­nie­bie­skimi oczami. Prze­biegł spoj­rze­niem od Trig­gera do niej. Zasta­na­wiała się, ile kosz­tuje go ten uśmiech.

– Jak leci?

– Nie­źle. – Wypro­sto­wała się i wytarła dło­nie o spodnie od dresu. – Muszę wypo­cić tro­chę ner­wów przed testem wytrzy­ma­ło­ścio­wym.

– Pomy­śla­łem, że zro­bię to samo. Albo wszystko oleję, pojadę do mia­sta i zamó­wię podwójną por­cję nale­śni­ków.

– Zjemy je po biegu. – Trig­ger pod­szedł do nich i wycią­gnął rękę. – Dobrze cię widzieć, far­me­rze.

– Cie­bie też.

– Idę po kawę. Nie­długo nas zgarną.

Kiedy Trig­ger wyszedł, Matt zbli­żył się i wziął dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy cię­ża­rek. Po czym go odsta­wił.

– Chyba przez jakiś czas będzie dziw­nie. Kiedy wszy­scy mnie widzą… myślą…

– Nikt o tym ni­gdy nie zapo­mni. Cie­szę się, że wró­ci­łeś.

– Ja nie wiem, czy się cie­szę, ale nie mógł­bym robić niczego innego. Chcia­łem ci podzię­ko­wać, że byłaś w kon­tak­cie z moją mamą. To wiele dla niej zna­czy.

– Chcia­ła­bym… No, gdyby życze­nia były końmi, mia­ła­bym całe rodeo. Cie­szę się, że tu jesteś. Do zoba­cze­nia w fur­go­netce.

Rozu­miała uczu­cia Matta, kiedy powie­dział, że nie mógłby robić niczego innego. To odzwier­cie­dlało uczu­cia wszyst­kich męż­czyzn i czte­rech kobiet, także jej wła­sne, gdy wsia­dali do fur­go­ne­tek, by poje­chać na start biegu decy­du­ją­cego o przy­ję­ciu do pracy. Usia­dła wygod­nie i jed­nym uchem słu­chała ota­cza­ją­cych ją docin­ków i prze­chwa­łek.

Jak zwy­kle naj­po­pu­lar­niej­sze przy­tyki doty­czyły zimo­wego przy­bra­nia na wadze i tłu­stych tył­ków. Zamknęła oczy i pró­bo­wała zasnąć; nie dosię­gało jej napię­cie odczu­walne w fur­go­netce, skry­wane pod dow­cip­nymi uwa­gami.

Janis Petrie, jedna z czte­rech kobiet w oddziale, usia­dła obok niej. Dzięki drob­nej syl­wetce nazy­wana Elfem, wyglą­dała na dziar­ską che­er­le­aderkę.

Tego ranka poma­lo­wała paznok­cie na jasno­ró­żowo, a lśniące brą­zowe włosy spięła w koń­ski ogon gumką z motyl­kami.

Była słodka jak żelka, lubiła chi­cho­tać i potra­fiła stać w sze­regu z piłą łań­cu­chową przez czter­na­ście godzin bez prze­rwy.

– Gotowa do boju, Szwedko?

– Jasne. Dla­czego się uma­lo­wa­łaś przed tym cho­ler­nym testem?

Janis zatrze­po­tała gęstymi, dłu­gimi rzę­sami.

– Żeby ci bie­dacy mieli na co popa­trzeć, gdy będą padać na nos tuż za fini­szem. I kiedy zoba­czą, że przy­bie­głam pierw­sza.

– Jesteś cho­ler­nie szybka.

– Drobna, ale silna. Spraw­dza­łaś nowych?

– Jesz­cze nie.

– Jest sześć kobiet. Może parę do nas dołą­czy i stwo­rzymy kółko robó­tek ręcz­nych. Albo klub czy­tel­ni­czy.

Rowan roze­śmiała się.

– A potem zor­ga­ni­zu­jemy kier­masz wypie­ków.

– Będziemy sprze­da­wać babeczki. To moja sła­bość. Strasz­nie pro­win­cjo­nalna. – Janis pochy­liła się, by móc wyj­rzeć przez okno. – Zawsze za tym tęsk­nię, gdy wyjeż­dżam, i zasta­na­wiam się, co robię w mie­ście, pro­wa­dząc fizjo­te­ra­pię dla face­tów cier­pią­cych na łokieć teni­si­sty. – Wypu­ściła powie­trze. – A w lipcu zacznę się zasta­na­wiać, co robię tutaj, bez snu, obo­lała, kiedy mogła­bym spę­dzać prze­rwę na lunch nad base­nem.

– Mis­so­ulę i San Diego dzieli szmat drogi.

– Cho­lerny. Ty nie masz takich pro­ble­mów, bo tu miesz­kasz. Dla więk­szo­ści z nas to jak powrót do domu. Dopóki nie skoń­czy się sezon. Można się pogu­bić. – Prze­wró­ciła brą­zo­wymi oczami, kiedy fur­go­netka się zatrzy­mała. – No to ruszamy.

Rowan wysia­dła i wcią­gnęła pach­nące świe­żo­ścią powie­trze. Wio­sna z bujną zie­le­nią, dzi­kimi kwia­tami i łagod­nymi powie­wami wia­tru była już o krok. Przyj­rzała się cho­rą­giew­kom wyzna­cza­ją­cym trasę, gdy szef bazy, Michael Lit­tle Bear, zapo­zna­wał wszyst­kich z regu­łami biegu.

Długi czarny war­kocz spły­wał mu na plecy okryte jasno­czer­woną kurtką. Rowan wie­działa, że miał w kie­szeni zapas mię­tó­wek zastę­pu­ją­cych mu marl­boro, które rzu­cił zimą.

L.B. miesz­kał z rodziną o rzut kamie­niem od bazy, a jego żona pra­co­wała z ojcem Rowan.

Wszy­scy znali zasady. Trzeba prze­biec trasę poni­żej dwu­dzie­stu dwóch minut i trzy­dzie­stu sekund albo dać sobie spo­kój. I wró­cić za tydzień. Znów porażka? Pora szu­kać nowej pracy na lato.

Rowan zaczęła się roz­cią­gać: ścię­gna pod kola­nami, mię­śnie ud, łydki.

– Nie­na­wi­dzę tego gówna.

– Uda ci się – zapew­nił ją Lit­tle Bear, a ona szturch­nęła go łok­ciem w brzuch. – Pomyśl o pizzy z szynką, która czeka na cie­bie na mecie.

– Całuj mnie w dupę.

– Przy jej obec­nych roz­mia­rach? Tro­chę by mi to zajęło.

Prych­nął roz­ba­wiony, gdy usta­wili się w sze­regu.

Uspo­ko­iła się. Skon­cen­tro­wała umysł i ciało, a L.B. wró­cił do fur­go­netki. Kiedy ruszyła, poszli razem z nią. Rowan wci­snęła guzik sto­pera. Trzy­mała się razem z grupą. Znała ich wszyst­kich – z nimi pra­co­wała, pociła się, ryzy­ko­wała życie. Życzyła im w duchu powo­dze­nia i dobrego wyniku.

Lecz przez następne dwa­dzie­ścia dwie minuty i trzy­dzie­ści sekund każdy był sam.

Rowan przy­spie­szyła i bie­gła, jakby wal­czyła o prze­trwa­nie, co w spo­rej czę­ści było prawdą. Przedarła się przez grupę i podob­nie jak inni wykrzy­ki­wała żarty lub docinki, co miało zmu­sić do wysiłku. Wie­działa, że będą ich boleć kolana, walić im serca, będzie się wszyst­kim prze­wra­cać w żołądku. Wio­senne tre­ningi nie­które z tych dole­gli­wo­ści eli­mi­no­wały, inne potę­go­wały.

Nie mogła o tym myśleć. Skon­cen­tro­wała się na pierw­szym kilo­me­trze, a kiedy minęła ozna­ko­wa­nie, spraw­dziła czas: cztery minuty dwa­na­ście sekund.

Drugi kilo­metr, naka­zała sobie w duchu, i bie­gła dalej rów­nym ryt­mem, nawet kiedy minęła ją Janis z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Pie­cze­nie prze­szło z pal­ców u nóg do kostek i popły­nęło w górę łydek. Pot ście­kał stru­mie­niem po ple­cach, po pier­siach, po galo­pu­ją­cym sercu.

Mogła zwol­nić – miała dobry czas – ale gnało ją napię­cie wyni­ka­jące z wyima­gi­no­wa­nych potknięć i lęku przed skrę­ce­niem nogi.

Nie odpusz­czaj.

Kiedy prze­bie­gła ponad dwa kilo­me­try, nie zwra­cała już uwagi na pie­cze­nie i pot, i powoli wpa­dała w pustkę. Jesz­cze ponad kilo­metr. Wymi­nęła część kole­gów, ją minęli inni, puls nie prze­sta­wał dud­nić jej w uszach. Jak przed sko­kiem wpa­try­wała się w hory­zont: w zie­mię i w niebo. Miłość do nich prze­nio­sła ją przez ostatni kilo­metr.

Prze­bie­gła przed ostat­nią cho­rą­giewką, usły­szała, jak L.B. wykrzy­kuje jej nazwi­sko i czas. _Tripp, pięt­na­ście minut dwa­dzie­ścia sekund._ I poko­nała jesz­cze pra­wie dwa­dzie­ścia metrów, zanim zdo­łała prze­ko­nać nogi, że mogą się już zatrzy­mać.

Zgięła się wpół, by odzy­skać oddech, i zaci­snęła powieki. Jak zawsze po spraw­dzia­nie miała ochotę pła­kać. Nie z wysiłku. Razem z innymi sta­wiała czoło gor­szym, trud­niej­szym wyzwa­niom. Ale stres, który tar­gał jej umy­słem, w końcu ustą­pił.

Mogła na­dal być tym, kim chciała.

Zeszła z trasy, nasłu­chu­jąc innych nazwisk i cza­sów. Przy­biła piątkę Trig­ge­rowi, gdy skoń­czył bieg.

Wszy­scy, któ­rzy zali­czyli spraw­dzian, zostali na linii. Znów byli dru­żyną i gorąco pra­gnęli, by resz­cie też się udało. Spoj­rzała na zega­rek; zbli­żała się gra­nica czasu. Na tra­sie została jesz­cze czwórka.

Cards, Matt, Yang­tree, który przed mie­sią­cem świę­to­wał – albo opła­ki­wał – pięć­dzie­siąte czwarte uro­dziny, i Gib­bons, z powodu uszko­dzo­nego kolana nie­mal kuś­ty­ka­jący przez ostat­nie metry.

Cards skoń­czył z zapa­sem trzech sekund, Yang­tree tuż za nim. Twarz Gib­bonsa przy­po­mi­nała stu­dium bólu i wysiłku, ale Matt? Odno­siła wra­że­nie, że wcale się nie stara.

Ich spoj­rze­nia spo­tkały się. Zaci­snęła pięść, wyobra­ża­jąc sobie, że cią­gnie Matta i Gib­bonsa przez ostat­nie kilka metrów, bo sekundy nie­ubła­ga­nie mijały. Mogła przy­siąc, że widziała, jak roz­bły­ska świa­tło, i zoba­czyła, jak Matt wpada na metę.

Miał czas dwa­dzie­ścia dwie minuty dwa­dzie­ścia osiem, Gib­bons był pół sekundy za nim.

Roz­legł się wybuch rado­ści, trium­falne powi­ta­nie nowego sezonu.

– Chyba chcie­li­ście nam zapew­nić tro­chę emo­cji. – L.B. opu­ścił pod­kładkę na doku­menty. – Witamy z powro­tem. Odpocz­nij­cie minutkę, a potem się zbie­ramy.

– Hej, Ro!

Odwró­ciła się w stronę Cardsa w samą porę, by zoba­czyć, jak się pochyla i spusz­cza spodnie.

– Dupy w górę!

Rze­czy­wi­ście wra­camy do gry, pomy­ślała.4

Gull patrzył jej w oczy, gdy razem wychy­lili pierw­szy kie­li­szek, a tequ­ila spły­nęła po jego języku i gar­dle, i gorą­cym stru­mie­niem wpa­dła do żołądka.

Tym go zauro­czyła przede wszyst­kim. Te chłodne błę­kitne oczy miały w sobie tyle życia. Teraz migo­tały w nich wyzwa­nie i roz­ba­wie­nie, a spo­sób, w jaki na niego spo­glą­dała, spra­wił, że chwila stała się nie­mal intymna; paliła całe jego wnę­trze jak tru­nek.

Pra­gnąc dotrzy­mać jej kroku, ujął następny kie­li­szek.

A potem widział tylko jej usta, tro­chę za sze­ro­kie, z pełną dolną wargą, i spo­sób, w jaki roz­cią­gały się w kpią­cym uśmieszku.

Nic dziw­nego, że tak bar­dzo pra­gnął ich posma­ko­wać.

– Jak sobie radzisz, stra­żaku?

– Dobrze. A ty, Szwedko?

W odpo­wie­dzi stuk­nęła trze­cim kie­lisz­kiem o jego szkło i wspól­nie wychy­lili ich zawar­tość. Pod­nio­sła ćwiartkę limonki do ust.

– Wiesz, co uwiel­biam w tequ­ili?

– Co?

– Wszystko. – Roze­śmiała się szel­mow­sko i wypiła czwarty kie­li­szek z taką samą obo­jęt­no­ścią jak pierw­sze trzy. Razem odsta­wili, puste, na blat.

– Co jesz­cze kochasz? – zapy­tał.

– Hm. – Zasta­no­wiła się, upo­raw­szy się z piątą kolejką. – Ska­ka­nie do pożaru i tych, któ­rzy podzie­lają to sza­leń­stwo. – Unio­sła kolejny pełny kie­li­szek w stronę kole­gów, któ­rzy skwi­to­wali to aplau­zem i nie­wy­bred­nymi okrzy­kami. Przez chwilę sie­działa bez ruchu, trzy­ma­jąc go w dłoni. – Ogień i jego gasze­nie, mojego tatę, dud­niący w uszach rock and roll w upalną let­nią noc i szcze­niaczki. A ty?

Jak ona trzy­mał w ręku pełne szkło.

– Mogę się pod więk­szo­ścią tych rze­czy spo­koj­nie pod­pi­sać, ale nie znam two­jego taty.

– Nie ska­ka­łeś jesz­cze do pożaru.

– Zgoda, lecz mam pre­dys­po­zy­cje, by to poko­chać. Lubię gło­śny rock i szcze­niaczki, choć zmie­nił­bym to na seks w upalną let­nią noc i wiel­kie obśli­nione psy.

– Cie­kawe. – Razem wypili ostatni kie­li­szek, co skwi­to­wano jesz­cze więk­szym aplau­zem. – Myśla­łam, że wolisz koty.

– Nie mam nic prze­ciwko kotom, ale wielki obśli­niony pies zawsze będzie potrze­bo­wał swo­jego pana.

Jej kol­czyki zako­ły­sały się, gdy prze­krzy­wiła głowę.

– Lubisz być potrzebny, prawda?

– Chyba tak.

Wymie­rzyła w niego palec w geście „wie­dzia­łam”.

– Znów ten roman­tyzm.

– Bez­kre­sny jak ocean. Masz ochotę na dud­niący w sercu seks w ocze­ki­wa­niu na let­nią upalną noc?

Odrzu­ciła głowę i wybuch­nęła śmie­chem.

– To bar­dzo kusząca pro­po­zy­cja, ale dzię­kuję, nie. – Ude­rzyła dło­nią w sto­lik. – Przy­niosę ci za to następne sześć strza­łów.

Boże, miej mnie w swej opiece, pomy­ślał.

– Ruszaj. – Pokle­pał kie­szonkę na pier­siach. – Wyjdę na krótką prze­rwę na cygaro.

– Dzie­sięć minut – oznaj­miła Rowan. – Wielki Nate, może podasz nam tro­chę salsy i czip­sów, żeby wchło­nęły tequ­ilę? Ale nie te roz­mem­łane.

Kobieta moich marzeń, pomy­ślał Gull, kie­ru­jąc się do wyj­ścia. Je salsę, pije tequ­ilę, ska­cze do poża­rów, na doda­tek piękna i inte­li­gentna, i z zabój­czym sier­po­wym.

Teraz musiał tylko zacią­gnąć ją do łóżka.

Zapa­lił cygaro w zim­nej ciem­no­ści, wydmu­chał dym w roz­iskrzone od gwiazd niebo. Noc była cho­ler­nie ide­alna. Bez­na­dziejna muzyka w knajpce na zacho­dzie, tania tequ­ila, towa­rzy­stwo podob­nych do niego osób i znie­wa­la­jąca kobieta, która zaj­mo­wała mu myśli i pod­nie­cała ciało.

Pomy­ślał o domu i zimach, które absor­bo­wały więk­szość jego czasu. Nie miał nic prze­ciwko temu, nawet to lubił. Ale w ciągu kilku minio­nych lat dowie­dział się, że tak naprawdę potrze­buje upału i emo­cji oraz ryzyka pły­ną­cego z gasze­nia poża­rów.

Może dzięki dumie i zado­wo­le­niu z tego, co osią­gnął w domu, i pod­nie­ce­niu z tego, co może osią­gnąć tutaj, mógł spo­koj­nie stać w chłodny wio­senny wie­czór w samym środku pust­ko­wia i doce­niać tę per­fek­cję.

Prze­szedł za budy­nek, roz­ko­szu­jąc się cyga­rem. Myślał o cze­ka­ją­cej na niego Rowan z sze­ścioma peł­nymi kie­lisz­kami. Następ­nym razem – jeśli w ogóle do niego doj­dzie – postara się o butelkę tequ­ili Patrón Silver. Przy­naj­mniej nie będzie się musiał oba­wiać o stan żołądka.

Roz­ba­wiony skrę­cił za bok budynku. Naj­pierw usły­szał jęki, a potem paskudny odgłos pię­ści ude­rza­ją­cej w ciało. Ruszył w tamtą stronę, prze­cze­su­jąc wzro­kiem ciem­ność na par­kingu.

Dwóch męż­czyzn, z któ­rymi Rowan roz­pra­wiła się w barze, trzy­mało Dobiego, a trzeci – naj­więk­szy – bił go bez lito­ści.

– Cho­lera – mruk­nął Gull i rzu­ca­jąc cygaro, sko­czył przed sie­bie.

Przez szum gniewu w uszach usły­szał krzyk jed­nego z face­tów. Wiel­ko­lud odwró­cił się ze wście­kłym wyra­zem twa­rzy. Gull zaci­snął pięść i pozwo­lił jej runąć w przód.

Nie myślał; nie musiał. Górę wziął instynkt, kiedy dwaj męż­czyźni porzu­cili Dobiego i ruszyli w jego stronę. Ogar­nęło go sza­leń­stwo, ude­rzał, kopał, wymie­rzał ciosy łok­ciem, czu­jąc smak krwi, także swo­jej.

Poczuł, że miaż­dży coś pię­ścią, usły­szał świst powie­trza, gdy jego stopa ude­rzyła w tłuszcz na czy­imś brzu­chu. Ktoś padł na kolana i dusił się, kiedy łokieć Gulla wal­nął w gar­dło jakąś szyję. Kątem oka dostrzegł, że Dobie pod­nosi się z ziemi i kuś­tyka w stronę wymio­tu­ją­cego faceta, by wymie­rzyć mu solid­nego kop­niaka w żebra.

Jeden z męż­czyzn pró­bo­wał ucie­kać. Gull zła­pał go i cisnął nim o zie­mię tak, że ten prze­je­chał twa­rzą po żwi­rze.

Nie pamię­tał dokład­nie, w jaki spo­sób powa­lił wiel­ko­luda i zna­lazł się na nim, ale trzeba było aż trzech stra­ża­ków-skocz­ków, by go odcią­gnąć.

– Ma już dość. Stra­cił przy­tom­ność. – Głos L.B. prze­bił się przez szum. – Odpuść, Gull.

– W porządku. Już jestem grzeczny. – Gull pod­niósł rękę na znak, że skoń­czył. Kiedy zwol­nili uścisk, obej­rzał się na Dobiego.

Przy­ja­ciel sie­dział na ziemi w oto­cze­niu kole­gów z kursu i kilku miej­sco­wych kobiet. Jego twarz i przód koszuli były zalane krwią, a prawe oko opuch­nięte.

– Nie­źle cię zała­twili, stary – sko­men­to­wał Gull. Potem zoba­czył ciemną plamę na pra­wej nogawce Dobiego i kapiące czer­wone kro­ple. – Jezu! Dziab­nęli cię?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: