- promocja
Lasy w płomieniach - ebook
Lasy w płomieniach - ebook
Sugestywne opisy walki z ogniem, mroczna atmosfera zagrożenia oraz podszyte humorem wątki miłosne. Rowan Tripp, co roku latem walcząc z pożarami lasów w Montanie, czuje, że jest tam, gdzie powinna. Jako członkini elitarnej grupy strażaków spadochroniarzy spełnia się w tym, co robi, i nie szuka mniej ryzykownego pomysłu na życie. Nie zmienia tego nawet śmierć przyjaciela podczas jednej z akcji. Ale to dopiero początek tragicznych wydarzeń. Teraz trzeba stawić czoło mordercy.
Kim jest? Dlaczego zabija? Kto będzie następny? Policja długo nie znajduje odpowiedzi, a podejrzanych i ofiar przybywa. Tymczasem Rowan w obliczu niebezpieczeństwa zaczyna odkrywać, że oprócz pracy szczęście dać jej może także miłość. Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-762-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Schwytany w mocne podmuchy wiatru nad pasmem Bitterroot samolot walczył, by odnaleźć sprzyjający prąd powietrza. Ogień płonący w dole wymachiwał pięściami przez słupy dymu, jakby próbował wymierzyć ostateczny cios.
Rowan Tripp przechyliła się, by obserwować wielki spektakl poważnie wkurzonej Matki Natury. Za kilka minut znajdzie się w samym jego środku, zamknięta w szalonym świecie żaru, skaczących płomieni, duszącego dymu. Będzie toczyć morderczą walkę za pomocą łopaty, piły i piasku. Walkę, której nie zamierzała przegrać.
Żołądek podskakiwał jej razem z samolotem, lecz nauczyła się to ignorować. Latała przez całe życie i co sezon walczyła z pożarami, odkąd skończyła osiemnaście lat. Przez ostatnie cztery zaś skakała do akcji gaśniczych na spadochronie.
Uczyła się, szkoliła, opatrywała poparzenia, przezwyciężała ból i wyczerpanie, by zostać Zulie, strażakiem docierającym do pożaru na spadochronie.
Wyciągnęła długie nogi jak tylko mogła najdalej i poruszała ramionami pod plecakiem, by je rozprostować.
Siedzący obok jej partner do skoku obserwował pożar podobnie jak ona. Szybko zabębnił palcami po udzie.
– Wygląda poważnie.
– Damy mu popalić.
Rzucił dziewczynie szybki, szeroki uśmiech.
– Jak cholera.
Nerwy. Niemal je u niego wyczuwała pod skórą.
Zbliża się koniec jego pierwszego sezonu, pomyślała, a Jim Brayner musi się nakręcić przed skokiem. Niektórym zawsze jest to potrzebne, podczas gdy inni zapadają w krótkie drzemki, żeby wyspać się na zapas przed czekającą ich ciężką próbą.
W tej grupie ona miała skakać jako pierwsza, Jim tuż za nią. Jeśli potrzebował trochę adrenaliny, mógł liczyć na swoją partnerkę.
– Skopiemy suce jej cholerną dupę. To od blisko tygodnia pierwszy prawdziwy pożar. – Szturchnęła go łokciem. – Czy to nie ty powtarzałeś, że sezon już się skończył?
Postukał niespokojnymi palcami do jakiegoś sobie tylko znanego rytmu.
– Nie, to Matt. – Z uśmiechem przerzucił oskarżenie na brata.
– Tak to już jest z chłopakami z farmy w Nebrasce. Nie masz przypadkiem jutro gorącej randki?
– Moje randki zawsze są gorące.
Nie mogła zaprzeczyć, gdyż zdarzyło jej się oglądać, jak Jim podrywa dziewczyny, kiedy tylko oddział miał wolny wieczór i można było wyskoczyć do miasta. Przypomniała sobie, że ją też próbował poderwać jakieś dwie sekundy po przyjeździe do bazy. Jej odmowę potraktował z humorem. Rowan trzymała się niewzruszonej zasady, by nigdy się nie umawiać z kolegami z pracy.
W innym wypadku mogłaby się skusić. Miał taką szczerą niewinną twarz z szerokim uśmiechem i błyskiem w oku. Idealną u faceta obiecującego dobrą zabawę. Ale do poważnego związku – nawet gdyby tego właśnie szukała – nigdy by się nie nadał. Choć byli w tym samym wieku, wydawał jej się po prostu zbyt młody i chyba za słodki, pod tą cienką aurą niewinności, która wciąż jeszcze go otaczała.
– Jaka dziewczyna pójdzie do łóżka sama i smutna, kiedy ty będziesz tańczył z ogniem? – zapytała.
– Lucille.
– Ta chichotka?
Bez przerwy stukał palcami w kolano.
– Nie tylko chichocze.
– Prawdziwy z ciebie pies na kobiety, Romeo.
Przechylił głowę na bok i zaszczekał kilka razy, co bardzo ją rozbawiło.
– Upewnij się tylko, żeby Dolly nie dowiedziała się, komu machasz ogonem – ostrzegała go.
Jak wszyscy wiedziała, że przez cały sezon sypiał z jedną z kucharek z bazy.
– Poradzę sobie. – Stukanie przybrało na sile. – Na pewno.
Rowan pomyślała, że ewidentnie coś tu nie gra. Dlatego właśnie mądrzy ludzie nie sypiają ze znajomymi z pracy.
Szturchnęła go lekko, bo te wciąż ruszające się palce nie dawały jej spokoju.
– Wszystko w porządku, farmerze?
Przelotnie spojrzał jej prosto w oczy, po czym odwrócił wzrok, a jego kolana podskoczyły pod dłońmi.
– Zero problemów. Wszystko pójdzie gładko jak zawsze. Muszę po prostu tylko znaleźć się na dole.
Przykryła jego rękę swoją, by ją uspokoić.
– Musisz się skoncentrować na robocie, Jim.
– Wiem. Kiedy już tam będziemy, ogień nie będzie taki hardy. Ugasimy sukę, a jutro wieczorem spotkam się z Lucille.
Raczej nie, pomyślała Rowan. Widok pożaru z góry ustawił jej wewnętrzny licznik na dwa dni ciężkiej roboty.
Jeśli wszystko pójdzie po ich myśli.
Sięgnęła po kask i skinęła głową wyrzucającemu.
– Szykujemy się. Zachowaj spokój, farmerze.
– Jestem oazą spokoju.
Cards¹, nazywany tak, bo zawsze nosił przy sobie talię kart, przecisnął się obok dziesięciu strażaków i sprzętu na tył samolotu i przymocował koniec uprzęży do liny.
Kiedy wykrzyknął ostrzeżenie, by pilnowali swoich spadochronów zapasowych, Rowan objęła ramieniem swój. Cards, potężnie zbudowany weteran, otworzył drzwi, przez które wpadł wiatr śmierdzący dymem i spalinami. Gdy mężczyzna sięgnął po pierwszy zestaw papierowych sond, Rowan włożyła kask na krótkie jasne włosy, zapięła paski pod brodą i poprawiła maskę ochronną na twarzy.
Patrzyła, jak sondy opadają w kolorowym tańcu przez zasnute dymem niebo. Ich długie pasemka trzepotały w turbulencjach, wirowały w stronę południowego zachodu, zakręciły się, podskoczyły w górę, po czym podskoczyły raz jeszcze i zniknęły między drzewami.
– W prawo! – krzyknął do mikrofonu Cards i pilot zawrócił samolot.
Druga partia sond zawirowała w powietrzu jak nakręcana zabawka. Zbiły się w jedną całość, potem rozproszyły, a na koniec opadły na porośnięte drzewami miejsce lądowania.
– Wiatr sięga drzew i dalej, naszego celu – powiedziała Rowan do Jima.
Wyrzucający i pilot wykonali ostatnie poprawki kursu i w strugi powietrza wyleciała kolejna partia sond.
– Potrafi ukąsić.
– Tak. Widziałem. – Jim przesunął dłonią po ustach, po czym zapiął kask i osłonę twarzy.
– Schodzimy! – krzyknął Cards.
Rowan była dziś pierwsza, wstała więc, by zająć pozycję.
– Jakieś dwieście siedemdziesiąt metrów opadania! – zawołała do Jima i powtórzyła, co Cards powiedział do pilota. – Ale ten prąd jest niebezpieczny. Nie daj się porwać w dół.
– Nie robię tego pierwszy raz.
Widziała, jak uśmiecha się pod maską – pewny siebie, nawet zniecierpliwiony. Coś jednak błysnęło w tych oczach. Przez ułamek sekundy. Już chciała się odezwać, lecz Cards przy drzwiach krzyknął:
– Gotowi?!
– Tak! – odkrzyknęła.
– Haczenie.
Rowan zaczepiła linkę.
– Na próg!
Usiadła, wysuwając nogi w ostry ciąg powietrza, i odchyliła ciało do tyłu. Wszystko huczało. Pod jej nogami ogień znaczył swą drogę na czerwono i złoto.
Była tylko ta chwila, nic, tylko wiatr, ogień i mieszanka podniecenia i strachu, która zawsze ją zdumiewała.
– Widziałaś sondy?
– Tak.
– Widzisz miejsce?
Skinęła głową i raz jeszcze przypomniała sobie lot kolorowych pasemek ku miejscu lądowania.
Cards powtórzył to, co powiedziała Jimowi, niemal słowo w słowo. Kiwała tylko głową, wpatrzona w horyzont. Uspokoiła oddech, wyobrażając sobie, jak leci, opada, szybuje przez niebo prosto do celu.
Przeprowadziła kontrolę czterech punktów, kiedy samolot zatoczył krąg i wyrównał lot.
Cards wsunął głowę do środka.
– Gotowi.
_Do biegu gotowi, start!_ – usłyszała w głowie głos ojca. Chwyciła drzwi po obu stronach i wciągnęła powietrze.
Kiedy poczuła klepnięcie w ramię, rzuciła się prosto w niebo.
Nic nie mogło się równać z tą jedną chwilą szaleństwa, gdy spadała w pustkę. Policzyła w myślach, jakby automatycznie oddychając, i przetoczyła się, by zobaczyć, jak samolot przelatuje nad nią. Dostrzegła Jima, który wyskoczył za nią.
Raz jeszcze się odwróciła, walcząc z wiatrem, aż jej stopy skierowały się w dół. Otworzył się spadochron, szarpiąc ją gwałtownie w górę. Znów odszukała wzrokiem Jima i ogarnęła ją ulga, kiedy zauważyła na niebie jego spadochron. W chwili ulotnej ciszy, poza rykiem silników i szumem ognia, chwyciła linki sterownicze.
Wiatr uparcie chciał ją pociągnąć na północ. Rowan równie uparcie trzymała się kursu, który wytyczyła sobie w myślach. Obserwowała ziemię, walcząc ze zmiennymi prądami szarpiącymi czaszę materiału nad jej głową i starającymi się wciągnąć ją w wir.
Turbulencja, która porwała sondy, uderzyła ją prosto w twarz, a z płonącej ziemi buchał w górę żar. Jeśli wiatr zrobi swoje, Rowan przeleci nad wyznaczonym miejscem lądowania i wpadnie w drzewa, ryzykując, że zawiśnie na gałęziach. Albo, co gorsza, wiatr popchnie ją na zachód, prosto w ogień.
Pociągnęła mocno za linkę i obejrzała się na Jima, którego porwał prąd powietrza.
– Ciągnij prawą! Prawą!
– Mam! Mam.
Jednak ku jej przerażeniu pociągnął za lewą.
– Prawą, do cholery!
Musiała się odwrócić przed podejściem do lądowania i przyjemność z gładkiego manewru utonęła w przerażeniu. Jim poszybował na zachód, ciągnięty bezwładnie przez ułożony poziomo spadochron.
Rowan opadła na ziemię, przetoczyła się. Wstała, odpięła linki. Stojąc w środku ognia, usłyszała to.
Przeraźliwy krzyk swojego partnera.
Krzyk podążał za nią, gdy gwałtownie usiadła na łóżku, i odbijał się echem w jej głowie, kiedy objęła się ramionami w ciemności.
_Przestań, przestań, przestań!_, napominała się w duchu. I oparła głowę na kolanach, dopóki nie uspokoiła oddechu.
To nie ma sensu, pomyślała. Nie ma sensu odtwarzać tego wszystkiego jeszcze raz, przeżywać wszystkich szczegółów, wszystkich chwil. Nie wolno też pytać samej siebie, czy mogła cokolwiek zrobić inaczej.
I dlaczego Jim nie poleciał za nią na miejsce lądowania? Dlaczego pociągnął złą linkę? Bo, cholera jasna, pociągnął złą.
I poleciał prosto w wysokie, zabójcze gałęzie płonących drzew.
To było wiele miesięcy temu. Miała całą długą zimę, by się z tym uporać. I myślała, że się jej udało.
Kiedy jednak wróciła do bazy, wszystko znowu ożyło. Potarła dłońmi twarz, a potem przesunęła nimi po włosach, które przed kilkoma dniami obcięła na krótko.
Sezon pożarów zaraz się rozpoczynał. Za kilka godzin miała szkolenie. Wspomnienia, żal i smutek z pewnością z łożą jej ponowną wizytę. Ale potrzebowała snu, jeszcze jednej godziny, zanim będzie mogła się przygotować do morderczego czterokilometrowego biegu.
Bez trudu zapadała w sen w każdym miejscu i o każdej porze. Kuląc się w strefie bezpieczeństwa podczas pożaru lub w rzucającym nią samolocie. Potrafiła jeść i spać, kiedy tylko zachodziła taka potrzeba albo nadarzała się sprzyjająca okazja.
Jednak gdy znów zamknęła oczy, zobaczyła siebie tuż przed tamtym skokiem, jak odwraca się w stronę uśmiechniętego Jima.
Wiedząc, że musi to z siebie strząsnąć, wyskoczyła z łóżka. Weźmie prysznic, łyknie trochę kofeiny, jakieś węglowodany, a potem zrobi lekką rozgrzewkę przed testem wytrzymałościowym.
Jej koledzy spadochroniarze nie mogli się nadziwić, że nigdy nie pije kawy, chyba że już nie ma innego wyboru. Wolała zimne i słodkie napoje. Kiedy się ubrała, sięgnęła do zapasów coli, po czym wzięła batonik regenerujący. Wyszła na zewnątrz, gdzie na niebo nieśmiało wypływał pierwszy brzask dnia, a w powietrzu zachodniej Montany unosił się chłód wczesnej wiosny.
Na bezkresnym niebie migotały jeszcze gwiazdy niczym gasnące świeczki. Rowan otoczyły kojący mrok i cisza. Mniej więcej za godzinę baza się przebudzi i w powietrzu zapachnie testosteronem.
Ponieważ z reguły wolała towarzystwo mężczyzn i rozmowy z nimi, nie miała nic przeciwko temu, że znajduje się w mniejszości. Ceniła sobie jednak spokój, te krótkie chwile samotności, które stawały się tak rzadkie i cenne podczas sezonu. Obok snu to była najlepsza rzecz przed długim dniem wypełnionym stresem i napięciem.
Mogła powtarzać sobie w duchu, że nie powinna martwić się biegiem, że przez całą zimę ostro ćwiczyła i była w życiowej formie – nic to nie znaczyło.
Przecież wszystko mogło się zdarzyć. Jak choćby skręcenie kostki; wystarczyła chwila nieuwagi, paraliżujący skurcz. Mogła też po prostu słabo pobiec. Innym się to przytrafiało. Czasami poprawiali kiepski wynik, czasem nie.
Negatywne podejście nie pomagało. Zjadła batonik, popiła colą i obserwowała, jak dzień wysyła pierwszy blask nad ostrymi, przykrytymi śniegiem szczytami na zachodzie.
Kiedy kilka godzin później weszła do sali gimnastycznej, zauważyła, że jej samotność dobiegła końca.
– Cześć, Trigger. – Skinęła głową mężczyźnie robiącemu brzuszki na macie. – Co wiesz?
– Wiem, że nam odbiło. Co ja tu, do cholery, robię, Ro? Mam czterdzieści trzy lata.
Rozwinęła matę i zaczęła się rozciągać.
– Gdyby ci nie odbiło i ciebie tu nie było, nadal miałbyś czterdzieści trzy lata.
Mierzący metr dziewięćdziesiąt dwa i z trudem mieszczący się w granicach dopuszczalnego wzrostu Trigger Gulch był szczupłym, surowym facetem z akcentem z Teksasu i zamiłowaniem do butów typu kowbojki.
Zrobił szybką serię brzuszków.
– Mógłbym leżeć na plaży w Waikiki.
– Mógłbyś też sprzedawać nieruchomości w Amarillo.
– Racja. – Wytarł twarz i wyciągnął palec w jej stronę. – Spokojny etat przez następne piętnaście lat, a potem emerytura w Waikiki.
– Słyszałam, że tam jest strasznie tłoczno.
– Tak, na tym polega cholerny problem. – Usiadł. Ten przystojny mężczyzna o lekko posiwiałych brązowych włosach na lewym kolanie miał bliznę po operacji łękotki. Uśmiechnął się, gdy Rowan położyła się na wznak i podciągnęła prawą nogę aż do nosa. – Dobrze wyglądasz, Ro. Jak ci minął sezon gromadzenia tłuszczyku?
– Pracowicie. – Powtórzyła to samo ćwiczenie rozciągające z lewą nogą. – Nie mogłam się już doczekać powrotu, żeby trochę odpocząć.
Roześmiał się na te słowa.
– Jak się miewa twój tato?
– Świetnie. – Usiadła i wykonała głęboki skłon. – O tej porze roku trochę się rozkleja. – Zamknęła lodowatobłękitne oczy i podciągnęła obciągnięte stopy w stronę głowy. – Brakuje mu zamieszania, bo wszyscy wracają, ale dzięki pracy nie ma czasu na rozpamiętywanie.
– Nawet zwykli ludzie lubią skakać ze spadochronem.
– I dobrze za to płacą. W zeszłym tygodniu nieźle zarobił. – Rozsunęła szeroko nogi, chwyciła palce u stóp i zrobiła skłon. – Pewna para uczciła skokiem pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Dali mu napiwek, butelkę szampana.
Nie ruszając się z miejsca, Trigger obserwował, jak Rowan wstaje, by wykonać „pierwsze powitanie słońca”.
– Nadal prowadzisz te hipisowskie zajęcia?
Rowan przeszła płynnie do pozycji „psa” z głową skierowaną w dół, którą odwróciła ku niemu, by rzucić mu pogardliwe spojrzenie.
– To się nazywa joga, staruszku, tak więc poza sezonem nadal pracuję jako osobisty instruktor. Spalam dzięki temu trochę tłuszczu z tyłka. A ty?
– Ja go gromadzę. Będę miał więcej do spalenia, gdy zacznie się prawdziwa robota.
– Jeśli ten sezon okaże się tak leniwy jak ostatni, będziemy siedzieć na tłustych tyłkach. Widziałeś Cardsa? Wygląda na to, że zimą nie odmawiał sobie dokładek.
– Ma nową kobietę.
– Pieprzysz. – Już rozgrzana, podkręciła tempo, dodając wypady.
– Poznał ją w dziale z mrożonkami w sklepie spożywczym w październiku, a w Nowy Rok wprowadził się do niej. Ma dwójkę dzieci. Nauczycielka.
– Nauczycielka, dzieci? Cards? – Rowan pokręciła głową. – To musi być miłość.
– Coś na pewno. Powiedział, że przyjedzie razem z dziećmi może pod koniec lipca, spędzi tu resztę lata.
– Brzmi poważnie. – Wykręciła się, nie spuszczając wzroku z Triggera. – Musi być niezła. Jednak niech on lepiej sprawdzi, jak ona poradzi sobie z sezonem. Związać się ze strażakiem-spadochroniarzem zimą to jedno, a przetrwać lato – to drugie. Rodziny rozpadają się jak domki z kart – dodała i natychmiast tego pożałowała, gdy do sali wszedł Matt Brayner.
Nie widziała go od pogrzebu Jima i choć kilka razy rozmawiała z jego matką, nie była pewna, czy już wrócił.
Pomyślała, że wygląda starzej, a wokół ust i oczu miał wyraźne oznaki zmęczenia. Z bólem serca uświadomiła sobie, że jest bardzo podobny do brata, ze zmierzwioną czupryną jasnych włosów i jasnoniebieskimi oczami. Przebiegł spojrzeniem od Triggera do niej. Zastanawiała się, ile kosztuje go ten uśmiech.
– Jak leci?
– Nieźle. – Wyprostowała się i wytarła dłonie o spodnie od dresu. – Muszę wypocić trochę nerwów przed testem wytrzymałościowym.
– Pomyślałem, że zrobię to samo. Albo wszystko oleję, pojadę do miasta i zamówię podwójną porcję naleśników.
– Zjemy je po biegu. – Trigger podszedł do nich i wyciągnął rękę. – Dobrze cię widzieć, farmerze.
– Ciebie też.
– Idę po kawę. Niedługo nas zgarną.
Kiedy Trigger wyszedł, Matt zbliżył się i wziął dziesięciokilogramowy ciężarek. Po czym go odstawił.
– Chyba przez jakiś czas będzie dziwnie. Kiedy wszyscy mnie widzą… myślą…
– Nikt o tym nigdy nie zapomni. Cieszę się, że wróciłeś.
– Ja nie wiem, czy się cieszę, ale nie mógłbym robić niczego innego. Chciałem ci podziękować, że byłaś w kontakcie z moją mamą. To wiele dla niej znaczy.
– Chciałabym… No, gdyby życzenia były końmi, miałabym całe rodeo. Cieszę się, że tu jesteś. Do zobaczenia w furgonetce.
Rozumiała uczucia Matta, kiedy powiedział, że nie mógłby robić niczego innego. To odzwierciedlało uczucia wszystkich mężczyzn i czterech kobiet, także jej własne, gdy wsiadali do furgonetek, by pojechać na start biegu decydującego o przyjęciu do pracy. Usiadła wygodnie i jednym uchem słuchała otaczających ją docinków i przechwałek.
Jak zwykle najpopularniejsze przytyki dotyczyły zimowego przybrania na wadze i tłustych tyłków. Zamknęła oczy i próbowała zasnąć; nie dosięgało jej napięcie odczuwalne w furgonetce, skrywane pod dowcipnymi uwagami.
Janis Petrie, jedna z czterech kobiet w oddziale, usiadła obok niej. Dzięki drobnej sylwetce nazywana Elfem, wyglądała na dziarską cheerleaderkę.
Tego ranka pomalowała paznokcie na jasnoróżowo, a lśniące brązowe włosy spięła w koński ogon gumką z motylkami.
Była słodka jak żelka, lubiła chichotać i potrafiła stać w szeregu z piłą łańcuchową przez czternaście godzin bez przerwy.
– Gotowa do boju, Szwedko?
– Jasne. Dlaczego się umalowałaś przed tym cholernym testem?
Janis zatrzepotała gęstymi, długimi rzęsami.
– Żeby ci biedacy mieli na co popatrzeć, gdy będą padać na nos tuż za finiszem. I kiedy zobaczą, że przybiegłam pierwsza.
– Jesteś cholernie szybka.
– Drobna, ale silna. Sprawdzałaś nowych?
– Jeszcze nie.
– Jest sześć kobiet. Może parę do nas dołączy i stworzymy kółko robótek ręcznych. Albo klub czytelniczy.
Rowan roześmiała się.
– A potem zorganizujemy kiermasz wypieków.
– Będziemy sprzedawać babeczki. To moja słabość. Strasznie prowincjonalna. – Janis pochyliła się, by móc wyjrzeć przez okno. – Zawsze za tym tęsknię, gdy wyjeżdżam, i zastanawiam się, co robię w mieście, prowadząc fizjoterapię dla facetów cierpiących na łokieć tenisisty. – Wypuściła powietrze. – A w lipcu zacznę się zastanawiać, co robię tutaj, bez snu, obolała, kiedy mogłabym spędzać przerwę na lunch nad basenem.
– Missoulę i San Diego dzieli szmat drogi.
– Cholerny. Ty nie masz takich problemów, bo tu mieszkasz. Dla większości z nas to jak powrót do domu. Dopóki nie skończy się sezon. Można się pogubić. – Przewróciła brązowymi oczami, kiedy furgonetka się zatrzymała. – No to ruszamy.
Rowan wysiadła i wciągnęła pachnące świeżością powietrze. Wiosna z bujną zielenią, dzikimi kwiatami i łagodnymi powiewami wiatru była już o krok. Przyjrzała się chorągiewkom wyznaczającym trasę, gdy szef bazy, Michael Little Bear, zapoznawał wszystkich z regułami biegu.
Długi czarny warkocz spływał mu na plecy okryte jasnoczerwoną kurtką. Rowan wiedziała, że miał w kieszeni zapas miętówek zastępujących mu marlboro, które rzucił zimą.
L.B. mieszkał z rodziną o rzut kamieniem od bazy, a jego żona pracowała z ojcem Rowan.
Wszyscy znali zasady. Trzeba przebiec trasę poniżej dwudziestu dwóch minut i trzydziestu sekund albo dać sobie spokój. I wrócić za tydzień. Znów porażka? Pora szukać nowej pracy na lato.
Rowan zaczęła się rozciągać: ścięgna pod kolanami, mięśnie ud, łydki.
– Nienawidzę tego gówna.
– Uda ci się – zapewnił ją Little Bear, a ona szturchnęła go łokciem w brzuch. – Pomyśl o pizzy z szynką, która czeka na ciebie na mecie.
– Całuj mnie w dupę.
– Przy jej obecnych rozmiarach? Trochę by mi to zajęło.
Prychnął rozbawiony, gdy ustawili się w szeregu.
Uspokoiła się. Skoncentrowała umysł i ciało, a L.B. wrócił do furgonetki. Kiedy ruszyła, poszli razem z nią. Rowan wcisnęła guzik stopera. Trzymała się razem z grupą. Znała ich wszystkich – z nimi pracowała, pociła się, ryzykowała życie. Życzyła im w duchu powodzenia i dobrego wyniku.
Lecz przez następne dwadzieścia dwie minuty i trzydzieści sekund każdy był sam.
Rowan przyspieszyła i biegła, jakby walczyła o przetrwanie, co w sporej części było prawdą. Przedarła się przez grupę i podobnie jak inni wykrzykiwała żarty lub docinki, co miało zmusić do wysiłku. Wiedziała, że będą ich boleć kolana, walić im serca, będzie się wszystkim przewracać w żołądku. Wiosenne treningi niektóre z tych dolegliwości eliminowały, inne potęgowały.
Nie mogła o tym myśleć. Skoncentrowała się na pierwszym kilometrze, a kiedy minęła oznakowanie, sprawdziła czas: cztery minuty dwanaście sekund.
Drugi kilometr, nakazała sobie w duchu, i biegła dalej równym rytmem, nawet kiedy minęła ją Janis z szerokim uśmiechem na twarzy. Pieczenie przeszło z palców u nóg do kostek i popłynęło w górę łydek. Pot ściekał strumieniem po plecach, po piersiach, po galopującym sercu.
Mogła zwolnić – miała dobry czas – ale gnało ją napięcie wynikające z wyimaginowanych potknięć i lęku przed skręceniem nogi.
Nie odpuszczaj.
Kiedy przebiegła ponad dwa kilometry, nie zwracała już uwagi na pieczenie i pot, i powoli wpadała w pustkę. Jeszcze ponad kilometr. Wyminęła część kolegów, ją minęli inni, puls nie przestawał dudnić jej w uszach. Jak przed skokiem wpatrywała się w horyzont: w ziemię i w niebo. Miłość do nich przeniosła ją przez ostatni kilometr.
Przebiegła przed ostatnią chorągiewką, usłyszała, jak L.B. wykrzykuje jej nazwisko i czas. _Tripp, piętnaście minut dwadzieścia sekund._ I pokonała jeszcze prawie dwadzieścia metrów, zanim zdołała przekonać nogi, że mogą się już zatrzymać.
Zgięła się wpół, by odzyskać oddech, i zacisnęła powieki. Jak zawsze po sprawdzianie miała ochotę płakać. Nie z wysiłku. Razem z innymi stawiała czoło gorszym, trudniejszym wyzwaniom. Ale stres, który targał jej umysłem, w końcu ustąpił.
Mogła nadal być tym, kim chciała.
Zeszła z trasy, nasłuchując innych nazwisk i czasów. Przybiła piątkę Triggerowi, gdy skończył bieg.
Wszyscy, którzy zaliczyli sprawdzian, zostali na linii. Znów byli drużyną i gorąco pragnęli, by reszcie też się udało. Spojrzała na zegarek; zbliżała się granica czasu. Na trasie została jeszcze czwórka.
Cards, Matt, Yangtree, który przed miesiącem świętował – albo opłakiwał – pięćdziesiąte czwarte urodziny, i Gibbons, z powodu uszkodzonego kolana niemal kuśtykający przez ostatnie metry.
Cards skończył z zapasem trzech sekund, Yangtree tuż za nim. Twarz Gibbonsa przypominała studium bólu i wysiłku, ale Matt? Odnosiła wrażenie, że wcale się nie stara.
Ich spojrzenia spotkały się. Zacisnęła pięść, wyobrażając sobie, że ciągnie Matta i Gibbonsa przez ostatnie kilka metrów, bo sekundy nieubłaganie mijały. Mogła przysiąc, że widziała, jak rozbłyska światło, i zobaczyła, jak Matt wpada na metę.
Miał czas dwadzieścia dwie minuty dwadzieścia osiem, Gibbons był pół sekundy za nim.
Rozległ się wybuch radości, triumfalne powitanie nowego sezonu.
– Chyba chcieliście nam zapewnić trochę emocji. – L.B. opuścił podkładkę na dokumenty. – Witamy z powrotem. Odpocznijcie minutkę, a potem się zbieramy.
– Hej, Ro!
Odwróciła się w stronę Cardsa w samą porę, by zobaczyć, jak się pochyla i spuszcza spodnie.
– Dupy w górę!
Rzeczywiście wracamy do gry, pomyślała.4
Gull patrzył jej w oczy, gdy razem wychylili pierwszy kieliszek, a tequila spłynęła po jego języku i gardle, i gorącym strumieniem wpadła do żołądka.
Tym go zauroczyła przede wszystkim. Te chłodne błękitne oczy miały w sobie tyle życia. Teraz migotały w nich wyzwanie i rozbawienie, a sposób, w jaki na niego spoglądała, sprawił, że chwila stała się niemal intymna; paliła całe jego wnętrze jak trunek.
Pragnąc dotrzymać jej kroku, ujął następny kieliszek.
A potem widział tylko jej usta, trochę za szerokie, z pełną dolną wargą, i sposób, w jaki rozciągały się w kpiącym uśmieszku.
Nic dziwnego, że tak bardzo pragnął ich posmakować.
– Jak sobie radzisz, strażaku?
– Dobrze. A ty, Szwedko?
W odpowiedzi stuknęła trzecim kieliszkiem o jego szkło i wspólnie wychylili ich zawartość. Podniosła ćwiartkę limonki do ust.
– Wiesz, co uwielbiam w tequili?
– Co?
– Wszystko. – Roześmiała się szelmowsko i wypiła czwarty kieliszek z taką samą obojętnością jak pierwsze trzy. Razem odstawili, puste, na blat.
– Co jeszcze kochasz? – zapytał.
– Hm. – Zastanowiła się, uporawszy się z piątą kolejką. – Skakanie do pożaru i tych, którzy podzielają to szaleństwo. – Uniosła kolejny pełny kieliszek w stronę kolegów, którzy skwitowali to aplauzem i niewybrednymi okrzykami. Przez chwilę siedziała bez ruchu, trzymając go w dłoni. – Ogień i jego gaszenie, mojego tatę, dudniący w uszach rock and roll w upalną letnią noc i szczeniaczki. A ty?
Jak ona trzymał w ręku pełne szkło.
– Mogę się pod większością tych rzeczy spokojnie podpisać, ale nie znam twojego taty.
– Nie skakałeś jeszcze do pożaru.
– Zgoda, lecz mam predyspozycje, by to pokochać. Lubię głośny rock i szczeniaczki, choć zmieniłbym to na seks w upalną letnią noc i wielkie obślinione psy.
– Ciekawe. – Razem wypili ostatni kieliszek, co skwitowano jeszcze większym aplauzem. – Myślałam, że wolisz koty.
– Nie mam nic przeciwko kotom, ale wielki obśliniony pies zawsze będzie potrzebował swojego pana.
Jej kolczyki zakołysały się, gdy przekrzywiła głowę.
– Lubisz być potrzebny, prawda?
– Chyba tak.
Wymierzyła w niego palec w geście „wiedziałam”.
– Znów ten romantyzm.
– Bezkresny jak ocean. Masz ochotę na dudniący w sercu seks w oczekiwaniu na letnią upalną noc?
Odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem.
– To bardzo kusząca propozycja, ale dziękuję, nie. – Uderzyła dłonią w stolik. – Przyniosę ci za to następne sześć strzałów.
Boże, miej mnie w swej opiece, pomyślał.
– Ruszaj. – Poklepał kieszonkę na piersiach. – Wyjdę na krótką przerwę na cygaro.
– Dziesięć minut – oznajmiła Rowan. – Wielki Nate, może podasz nam trochę salsy i czipsów, żeby wchłonęły tequilę? Ale nie te rozmemłane.
Kobieta moich marzeń, pomyślał Gull, kierując się do wyjścia. Je salsę, pije tequilę, skacze do pożarów, na dodatek piękna i inteligentna, i z zabójczym sierpowym.
Teraz musiał tylko zaciągnąć ją do łóżka.
Zapalił cygaro w zimnej ciemności, wydmuchał dym w roziskrzone od gwiazd niebo. Noc była cholernie idealna. Beznadziejna muzyka w knajpce na zachodzie, tania tequila, towarzystwo podobnych do niego osób i zniewalająca kobieta, która zajmowała mu myśli i podniecała ciało.
Pomyślał o domu i zimach, które absorbowały większość jego czasu. Nie miał nic przeciwko temu, nawet to lubił. Ale w ciągu kilku minionych lat dowiedział się, że tak naprawdę potrzebuje upału i emocji oraz ryzyka płynącego z gaszenia pożarów.
Może dzięki dumie i zadowoleniu z tego, co osiągnął w domu, i podnieceniu z tego, co może osiągnąć tutaj, mógł spokojnie stać w chłodny wiosenny wieczór w samym środku pustkowia i doceniać tę perfekcję.
Przeszedł za budynek, rozkoszując się cygarem. Myślał o czekającej na niego Rowan z sześcioma pełnymi kieliszkami. Następnym razem – jeśli w ogóle do niego dojdzie – postara się o butelkę tequili Patrón Silver. Przynajmniej nie będzie się musiał obawiać o stan żołądka.
Rozbawiony skręcił za bok budynku. Najpierw usłyszał jęki, a potem paskudny odgłos pięści uderzającej w ciało. Ruszył w tamtą stronę, przeczesując wzrokiem ciemność na parkingu.
Dwóch mężczyzn, z którymi Rowan rozprawiła się w barze, trzymało Dobiego, a trzeci – największy – bił go bez litości.
– Cholera – mruknął Gull i rzucając cygaro, skoczył przed siebie.
Przez szum gniewu w uszach usłyszał krzyk jednego z facetów. Wielkolud odwrócił się ze wściekłym wyrazem twarzy. Gull zacisnął pięść i pozwolił jej runąć w przód.
Nie myślał; nie musiał. Górę wziął instynkt, kiedy dwaj mężczyźni porzucili Dobiego i ruszyli w jego stronę. Ogarnęło go szaleństwo, uderzał, kopał, wymierzał ciosy łokciem, czując smak krwi, także swojej.
Poczuł, że miażdży coś pięścią, usłyszał świst powietrza, gdy jego stopa uderzyła w tłuszcz na czyimś brzuchu. Ktoś padł na kolana i dusił się, kiedy łokieć Gulla walnął w gardło jakąś szyję. Kątem oka dostrzegł, że Dobie podnosi się z ziemi i kuśtyka w stronę wymiotującego faceta, by wymierzyć mu solidnego kopniaka w żebra.
Jeden z mężczyzn próbował uciekać. Gull złapał go i cisnął nim o ziemię tak, że ten przejechał twarzą po żwirze.
Nie pamiętał dokładnie, w jaki sposób powalił wielkoluda i znalazł się na nim, ale trzeba było aż trzech strażaków-skoczków, by go odciągnąć.
– Ma już dość. Stracił przytomność. – Głos L.B. przebił się przez szum. – Odpuść, Gull.
– W porządku. Już jestem grzeczny. – Gull podniósł rękę na znak, że skończył. Kiedy zwolnili uścisk, obejrzał się na Dobiego.
Przyjaciel siedział na ziemi w otoczeniu kolegów z kursu i kilku miejscowych kobiet. Jego twarz i przód koszuli były zalane krwią, a prawe oko opuchnięte.
– Nieźle cię załatwili, stary – skomentował Gull. Potem zobaczył ciemną plamę na prawej nogawce Dobiego i kapiące czerwone krople. – Jezu! Dziabnęli cię?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki