- W empik go
Lata miłości - ebook
Lata miłości - ebook
Dzikość serca. Bunt. I wolność, która prowadzi do... zniewolenia.
Lato 1967 roku miało trwać wiecznie. Kwiaty we włosach, muzyka, świat szalonych barw, koniec przestarzałych norm społecznych. Rewolucja. Trudno było oprzeć się nadciągającej z siłą huraganu wolności.
Celeste, wrażliwa artystyczna dusza, popłynęła z nową falą. Czuła się sobą. To był jej czas. Kontrakt z wytwórnią, płyta, miłość, seks, muzyka, alkohol i pierwsze doświadczenia z narkotykami. Rzeczywistość wirowała wszystkimi kolorami tęczy. Miała świat u stóp i gwiazdy w zasięgu ręki. Mogła wszystko. Tak jej się przynajmniej wydawało. A potem przyszła jesień. Kwiaty zwiędły, niebo zniknęło pod warstwą ciężkich chmur. Celeste już wie, że nie ma nic za darmo i że będzie musiała zmierzyć się z konsekwencjami swoich młodzieńczych decyzji. Jakie blizny zostawi w niej wolność, której tak pragnęła, a która okazała się największą życiową pułapką?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-509-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Celeste
Steven Miller, znany producent muzyczny, zaprasza nas do swojego biura, wchodzimy po kolei: pani Jones, moja mama i ja. Jestem Celeste, mam dwadzieścia lat i cały świat u stóp. Wczoraj wygrałam konkurs wokalny w akademii i trafiłam prosto tu, do studia nagraniowego. Ubrana w swój najlepszy kostium i eleganckie buty na niewielkim obcasie w tym samym kolorze intensywnego granatu, kontrastującym z jasnymi natapirowanymi włosami, w starannym makijażu, wyglądam bardzo dumnie. Na szyję włożyłam sznur pereł, a w uszy kolczyki. Steven nie odrywa ode mnie wzroku, patrzy z podobnym zachwytem, co poprzedniego dnia podczas konkursu. A ja odwzajemniam to spojrzenie. Siadamy przy stole, my, wszystkie trzy kobiety, moja nauczycielka wokalu, moja mama i moja własna osoba. Steven zajmuje miejsce po przeciwnej stronie. Przy drzwiach stoi sekretarka z założonymi rękoma.
– Czego panie się napiją? – zwraca się do nas producent.
One decydują się na herbatę. Ja też mam ochotę na mocnego earl greya, lecz – jak prawdziwa gwiazda – chcę być ekscentryczna.
– Kawę z mlekiem i trzema łyżeczkami cukru poproszę.
Nie słodzę tyle na co dzień, pragnę ich po prostu zaskoczyć. Pani Jones i mama posyłają mi pytające spojrzenie. W odpowiedzi wzruszam dyskretnie ramionami.
– Lariso, podaj trzy herbaty, kawę z mlekiem i… – Steven urywa w pół zdania, zastanawia się pewnie, czy dobrze usłyszał. Przy swoim metrze siedemdziesiąt dwa wzrostu ważę jedynie pięćdziesiąt pięć kilogramów. Nie sprawiam wrażenia, jakbym pochłaniała nieograniczone ilości słodyczy.
– I trzema łyżeczkami cukru – powtarzam. Sekretarka kiwa głową na znak, że zrozumiała, wychodzi. Na moment zapada cisza. Rozglądam się po biurze, jest czyste, na mahoniowych meblach nie widać drobinki kurzu, a przez uchylone okno wpada do środka przyjemne, rześkie, wiosenne powietrze.
– Celeste – słyszę niespodziewanie swoje imię w ustach producenta. – Jak czuła się pani wczoraj na scenie?
Co za idiotyczne pytanie. Jak się czułam? Jakbym… Sama nie umiem nazwać tego uczucia. Ale wystarczy, że wracam myślami do wczorajszego występu i moje serce znowu przyspiesza, w głowie zaś słyszę oklaski.
– Ojej, czułam się cudownie – odpowiadam ze słodkim uśmiechem.
Sekretarka wraca z tacą i ustawia na stole napoje, trzy parujące herbaty oraz moją kawę.
– Coś jeszcze podać? – pyta.
– Nie, Lariso, dziękuję. Zawołam cię, gdy będzie to potrzebne – odpowiada Steven. Larisa wychodzi. Próbuję kawy, jest słodka, okropnie. Pani Jones i mama patrzą na mnie z ukrytym rozbawieniem. Wiem, co chciałyby powiedzieć: teraz to wypij. A ja udowodnię im, na co mnie stać, i wypiję.
– Jak pewnie panie się domyślają, spotkaliśmy się tu w konkretnym celu – oznajmia zagadkowo Steven. Widzę blask w jego oczach. Wiem już, że to są dobre wieści.
– Tak? – ponagla go pani Jones. Biorę kolejny łyk kawy, zaczyna mnie mdlić.
– Celeste, chcemy zaproponować pani kontrakt płytowy.
Odstawiam filiżankę gwałtownym gestem, kropelki napoju chlapią na stół.
– Naprawdę???
– Jeżeli jest pani zainteresowana tą propozycją, oczywiście przed sporządzeniem umowy spotkamy się raz jeszcze, by uzgodnić korzystne dla obu stron warunki – kontynuuje producent, lecz ja już go nie słucham. Z wrażenia nic nie mogę powiedzieć.
– Ależ owszem, jesteśmy zainteresowane – wypowiada się za mnie mama, zawsze „my – rodzina”, nigdy „ja – Celeste”. A to przecież mój sukces!
– Też chciałabym uczestniczyć w uzgadnianiu warunków kontraktu, uczę ją i reprezentuję – dodaje po chwili pani Jones.
– Nie ma problemu, kiedy już przygotujemy ofertę, odezwę się. – Steven ściska nam wszystkim dłonie na dobre rozpoczęcie współpracy. Z przejęciem opowiada o wstępnym projekcie mojej płyty, o muzykach, których zamierza zaangażować, o planowanej promocji. Ledwie powstrzymuję emocje. Producent odprowadza nas aż do drzwi wyjściowych.
– Nie mogę się doczekać pracy z panią – mówi mi.
– Wzajemnie.
Kiedy jesteśmy już same, rzucam się w objęcia raz mamie, raz swojej nauczycielce i śmieję się głośno.
– A może pójdziemy na kawę i ciastko? – proponuje pani Jones.
– Nie! – zaprzeczam stanowczo. Po wypiciu naraz reszty kawy z trzema łyżeczkami cukru mdli mnie na myśl o słodyczach.
W domu czekają na nas wszyscy. Ciotka Kathy, w swoich grubych okularach, siedzi na kanapie i robi na szydełku serwetkę. Wszędzie jest już ich tyle, że ledwie się mieszczą, a ona i tak produkuje kolejne. Twierdzi, że to ją uspokaja, choć nikt z nas nie wie, czym się denerwuje, gdyż prowadzi dość spokojne życie, szyjąc kostiumy teatralne. Tylko czekam, kiedy powie, że ta serwetka posłuży jako ślubna wyprawka dla mnie. Wujek Michael, jej mąż, usiłuje naprawić telewizor, który wiecznie się psuje i częściej się go reperuje, niż coś w nim ogląda. W salonie jest też ich córka Polly ze swoim mężem Andrew, którzy od kilku miesięcy bezskutecznie starają się o dziecko, oraz jej osiemnastoletni brat Liam. Moja rodzina to rodzina artystów, każdy jest związany z teatrem, śpiewa lub maluje obrazy czy po prostu interesuje się sztuką. U nas nieustannie gra muzyka – klasyczna, operowa lub współczesny jazz. W rogu salonu stoi pianino, na którym umieją grać moja mama, ja i mój kuzyn Ben, brat Polly i Liama. On zjawia się akurat wtedy, gdy zdejmuję okrycie wierzchnie.
– Gdzie twoja żona? – pyta go mama, prowadząc jednocześnie panią Jones do dużego, masywnego stołu z zestawem dwunastu krzeseł jak dla dwunastu apostołów.
– Sandra nie czuje się najlepiej – wyjaśnia Ben.
Jego żona źle znosi ciążę, a fakt, że w niej jest, nieustannie wzbudza zazdrość w mojej trochę zbyt egzaltowanej kuzynce Polly.
– Cholerne pudło! – krzyczy wujek Michael, waląc w telewizor, który nieoczekiwanie zaskakuje i zaczyna działać. – O, proszę, wreszcie mam na niego sposób.
Pani Jones rozsiada się na krześle, zna nas wszystkich i czuje się tu jak u siebie. Jesteśmy zgraną rodziną, mieszkamy wspólnie w domu typu bliźniak, w jednej części moja mama, ja, ciotka z wujkiem i ich syn Liam, w drugiej oba małżeństwa: Polly z Andrew oraz Ben z Sandrą. Kathy odkłada robótkę.
– I jak poszło? – pyta ze zniecierpliwieniem, a moja mama już otwiera usta.
– Nie, pozwól, że ja im o tym powiem – powstrzymuję ją, po czym dodaję szybko: – Podpiszę kontrakt płytowy.
Przez chwilę nic się nie dzieje, a potem ciotka, Polly, Andrew, Ben i Liam rzucają się na mnie, ściskają i gratulują mi. Gdzie podziały się konwenanse niczym z epoki wiktoriańskiej? W tej rodzinie to ja uchodzę za spontaniczną, a teraz stoję nieruchomo, pozwalając się traktować, jakbym była uroczym, małym pieskiem. Wujek sięga po szampana, korek wystrzeliwuje w sufit, ku przerażeniu reszty, cudem omijając żyrandol. Trochę alkoholu rozlewa się po podłodze. Wtedy przychodzi Sandra. Rzeczywiście jest blada, widać, że nie czuje się dobrze.
– Już ci lepiej? – pyta troskliwie Ben, otaczając ją ramieniem.
– Nie, ale usłyszałam wiwaty i przyszłam osobiście pogratulować Celeste.
Och, to takie miłe! Lubię Sandrę, rozumiem się z nią doskonale, nie to, co z moją kuzynką.
– Nagram płytę, będę śpiewała na festiwalach, udzielała wywiadów i rozdawała autografy, kto wie, może i zaprezentuję kraj na Eurowizji! – wymieniam z wypiekami na twarzy, wyobrażając sobie swoją świetlaną przyszłość i naprawdę w to wierzę. Wujek rozlewa szampana do kieliszków i podaje je innym.
– Ja nie piję, dziękuję – przypomina Sandra i wycofuje się z powrotem do swojej sypialni, odprowadzona zazdrosnym spojrzeniem Polly.
Wznosimy toast za mój sukces, mój, nie nas wszystkich, powtarzam sobie niepewna, czy oni to zrozumieli. Pani Jones obiecuje czuwać nad moją karierą, a mama, wreszcie w swoim żywiole, opowiada szczegółowo o wizycie w studiu nagraniowym i rozmowie z producentem. Pozostali słuchają w skupieniu. Ben i Liam wydają się tacy poważni. Pamiętam, jak wszyscy byliśmy dziećmi. Moi kuzyni zakładali się, który z nich puszcza bąki głośniej i bardziej śmierdzące, śmiałam się z tego, a Polly reagowała obrzydzeniem. Dziś wszyscy pochłonięci są pracą czy innymi obowiązkami. Kiedy wychodzę z pokoju, mama mnie zatrzymuje.
– A ty dokąd? – pyta.
Przez to, że żyjemy wspólnie, każdy musi wiedzieć wszystko o każdym, co według mnie nie jest właściwe i odziera nas z prywatności.
– Idę do Sandry, zapytać, czy nic jej nie potrzeba.
W odpowiedzi mama spogląda na Bena, jakby chciała mi przypomnieć, że przecież ona ma męża.
Z westchnieniem przechodzę do sąsiedniej części domu. Drzwi sypialni Sandry są uchylone.
– Ben, to ty? – słyszę jej głos.
– Nie, to ja – informuję, pojawiając się w drzwiach. – Muszę zadzwonić do Petera, a z salonu nie mam chwilowo jak, więc przyszłam do was.
– OK. – W spojrzeniu Sandry jest coś smutnego.
– Nie przejmuj się, Polly przestanie się tak zachowywać, kiedy sama zajdzie w ciążę – próbuję ją pocieszyć.
– Yhm, mam nadzieję.
Wychodząc, zamykam drzwi, by Sandra nie słyszała mojej rozmowy. I nie, nie chodzi o to, że jej nie ufam. Walczę po prostu o odrobinę prywatności. Podekscytowana wykręcam numer.
– Halo? – Niemal od razu słyszę głos mojego chłopaka.
– Cześć, kochany, to ja.
– Celie! Całe popołudnie czekałem na twój telefon, opowiadaj!
– Nie mogłam zadzwonić wcześniej, wybacz – przepraszam i mówię mu o wszystkim, co się dziś wydarzyło.
Peter woła, krzyczy z radości, śmieje się. Ja też chciałabym wreszcie dać upust swoim emocjom, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie…
– Zobaczymy się potem? – pyta.
– Po kolacji.
Peter wie, że w moim domu kolację je się zazwyczaj o dziewiętnastej.
– Pewnie, będę w klubie.
Odkładam słuchawkę i wracam do rodziny.
– Co u Sandry? – dopytuje Ben.
– W porządku.
Pani Jones nie chce zostawać na kolacji, ma własną rodzinę, a i tak spędziła dość dużo czasu z nami, poza tym dziś sobota. Z mamą i ciotką zabieram się za przygotowywanie posiłku. Polly nakrywa do stołu. Mężczyźni oglądają telewizję, a ja mam ochotę wygarnąć im, żeby ruszyli tyłki i nam pomogli, lecz nie chcę wywoływać awantury, dlatego ostatecznie rezygnuję. Cieszę się, że Peter jest nowoczesny. Gdy już się pobierzemy, nigdy nie powie mi, że miejsce kobiety to kuchnia, prędzej, że miejsce kobiety to sypialnia – chichoczę na tę myśl. Ale dziś nikt nie pyta, czemu tak mi wesoło. Siadamy do stołu. Ben zabiera na tacy dwa talerze i idzie zjeść z Sandrą. Nakładam sobie jeden kotlet jagnięcy, kromkę chleba, ser i kilka plastrów pomidora.
– Celeste, jesz jak ptaszek – wypomina mi mama.
– Nie mogę przytyć, skoro mam być sławna – odcinam się jej, a tak naprawdę stwierdzam, że kiedy człowiek żyje miłością, nie potrzebuje wiele jedzenia.
Polly mnie irytuje, co chwilę skrobie nożem o talerz. Jeżeli nie przestanie, to ja zaraz poskrobię jej tym nożem o… Dobrze, nie będą drastyczna. Wujek i Liam dyskutują o polityce oraz o zbliżających się mistrzostwach Formuły 1. Andrew ekscytuje się zaplanowanym na czerwiec turniejem tenisowym na kortach Wimbledonu.
– Jedz ser, to poprawia jakość nasienia – zaleca mu Polly i swoim komentarzem sprawia, że wszyscy milkniemy skonsternowani.
Andrew posyła żonie błagalne spojrzenie, jego też zdążyła zirytować, mimo to posłusznie je ser. Przez moment nikt nic nie mówi, więc zaczynam rozmowę o najnowszym albumie The Beatles i wtedy niespodziewanie Liam rozlewa herbatę, a mama i ciotka rzucają się na ratunek obrusowi. W tym zamieszaniu nie ma komu słuchać o rewelacyjnym _Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band_¹. Znużona, opuszczam salon i idę na piętro do swojego pokoju, z ulgą zdejmuję z siebie mój najlepszy kostium, tak starannie wyprasowany przez mamę przed wizytą w studiu, i rzucam go niedbale w kąt, wyciągam spinki podtrzymujące fryzurę, rozczesuję palcami sztucznie natapirowane włosy, aż swobodnymi falami opadają na ramiona, zmywam makijaż. Roześmiana obracam się przed lustrem, w samej bieliźnie. Z szafy wyjmuję rozkloszowaną spódnicę w kwiaty, sięgającą mi zaledwie do kolan, zwykłą czarną koszulkę z napisem „Make love, not war”, kurtkę dżinsową i znoszone trzewiki. Wreszcie jestem sobą. Wolna. Dzika. Chwytam torebkę i pospiesznie wychodzę. Polly myje naczynia, zauważa mnie i złośliwie nie pozwala mi wymknąć się po cichu.
– Gdzieś się wybierasz? – pyta, a zaraz obok pojawia się mama. Lustruje mój strój pełnym dezaprobaty wzrokiem, żałuje, że nie może zażądać, bym się przebrała, bo jestem już dorosła.
– Idę się spotkać z Peterem, wrócę późno – informuję.
– Tylko nie zostawaj u niego na noc.
– Spokojnie, nie zostanę, mamo.
*
Wychodzę z domu, chłonę powietrze, które wieczorem znacznie się ochłodziło, pędzę na stację i jadę kilka przystanków metrem. Tu nikt nie patrzy na mnie dziwnie. O tej porze Londyn pełen jest młodych ludzi wyglądających jak ja. Z wysoko podniesioną głową wchodzę do klubu. Moje zmysły szaleją pod wpływem tak wielu bodźców. Światła migają i kiedy obserwuję spowite w nich ludzkie sylwetki, mam wrażenie, że poruszają się one w zwolnionym tempie. Na scenie gra zespół z czarnoskórą wokalistką. Instynktownie kieruję się do baru, a inni jakby rozstępowali się przede mną niczym Morze Czerwone. Podchodzę do opartego o ladę Petera i całuję go namiętnie, wyobrażając sobie, że wszyscy na nas patrzą, choć tak naprawdę nikt nie patrzy. Nie wyróżniamy się tu, w takim miejscu tworzymy jedność, my, dzieci kwiaty.
– Witam panią, czy dostanę od pani autograf? – pyta mój chłopak zalotnie, odsuwa mnie lekko od siebie i chwyta za ręce. Uwalniam dłoń z jego uścisku, kładę mu palec na ustach.
– Przed chwilą już go dostałeś, wyjątkowy autograf dla wyjątkowego fana – chichoczę. Peter delikatnie przygryza mój palec. I wtedy zauważyłam, że są z nim nasi wspólni znajomi, Julia z Victorem oraz Irene.
– Cześć, gwiazdo – witają mnie serdecznie.
– A gdzie twój chłopak? – zwracam się do Irene.
– Ma nocną zmianę.
Wszyscy współczująco kiwamy głowami. Potem zamawiamy po piwie i wznosimy toast za mój sukces. Jestem taka szczęśliwa. Z pustą butelką kręcę się wkoło na parkiecie, aż tracę równowagę i wpadam ze śmiechem w ramiona Petera. Tańczymy, póki nie zasycha nam w gardłach i idziemy po kolejne piwo. Jestem cała zgrzana, gdy wychodzimy ze znajomymi na zewnątrz zapalić skręty, jeszcze bardziej odczuwam więc różnicę temperatur. Nie tylko ja. Irene szczęka zębami i kuli ramiona.
– Ależ jest zimno! – wykrzykuje Peter, a ja potwierdzam:
– Cholernie.
Julia wtula się w Victora. Peter wypala skręta, po czym obejmuje jednocześnie mnie i Irene.
– Celie, poopowiadaj nam coś – dopominają się wszyscy. Nie mam wyjścia, po raz kolejny tego wieczoru streszczam swoją wizytę w studiu nagraniowym. Jest nam zimno, lecz ekscytacja wzrasta.
– Tylko pamiętaj o nas, kiedy już będziesz znana – prosi pod koniec mojej opowieści Julia.
– Nie da się o was zapomnieć – zapewniam, po czym przypominam sobie coś śmiesznego i znowu chichoczę: – A wiecie, co powiedziała moja kuzynka mężowi podczas kolacji? Że ser poprawia jakość nasienia.
Wszyscy wybuchają śmiechem.
– Ser? Serio? Skąd ona to wytrzasnęła? – dziwi się Victor.
– Chyba z jakichś idiotycznych poradników – stwierdzam.
– A ja wam powiem skąd – wtrąca Peter z powagą, oczekujemy więc czegoś mądrego – ze swojej wielkiej, niezgrabnej dupy.
Polly nie ma może mojej figury, ale nie jest też gruba.
– Peter, to moja kuzynka – upominam go, a mimo wszystko śmieję się z pozostałymi.
– Ja zaraz zamarznę – jęczy Irene i wracamy do środka.
*
Zamawiamy po jeszcze jednym piwie, następnie rzucamy się w wir zabawy na parkiecie. Julia i Victor pierwsi postanawiają wracać. W tym momencie akurat zespół zaczyna grać utwór Elvisa Presleya _Can’t Help Falling in Love_. Wykrzykując, że kocham tę piosenkę, z powrotem zaciągam do tańca swojego chłopaka i Irene. Po chwili jakiś blondyn odbija ją i zostaję sama z Peterem. Jestem podpita i dobrze mi z tym, cały czas się śmieję. On mocno przyciska mnie do siebie. Tak mocno, że ledwie oddycham i brzmię zabawnie, kiedy podśpiewuję z zadyszką refren. Klub pustoszeje po trzeciej w nocy. Peter ma samochód i oferuje podwózkę naszej koleżance. Siadam z Irene z tyłu, by nie czuła się taka osamotniona. Nie odzywamy się wiele, jesteśmy już senne. Peter skupia się na drodze, co po kilku piwach i skręcie okazuje się nie lada wyzwaniem. Na ulicach wciąż toczy się życie, przez zabrudzone szyby obserwujemy miasto, które nigdy nie śpi, a nocą rządzą w nim narkotyki i seks. W ciszy docieramy na przedmieścia, do dzielnicy starych, zaniedbanych domków jednorodzinnych. W jednym z takich mieszka Irene. Żegna się z nami i wysiada. Odprowadzamy ją wzrokiem i komentujemy, jak prowokująco kręci pupą przy chodzeniu. Przesiadam się do przodu, na fotel pasażera, i rozkojarzonym wzrokiem wpatruję się w Petera.
– Jaki jest ten Steven? – pyta mnie on.
– Och, popsujesz każdy wyjątkowy nastrój! – wyrzucam mu, ale odpowiadam: – Steven jest wysoki, przystojny, dobrze wychowany…
Celowo staram się wzbudzić w Peterze zazdrość, lubię, jak się irytuje i marszczy brwi, wygląda wtedy na starszego ode mnie nie tylko o rok, lecz o kilka.
– Czyli taki jak ja – podsumowuje.
– Nie. Steven jest wysoki, przystojny, dobrze wychowany, a ty bardzo wysoki, bardzo przystojny i bardzo źle wychowany. – Kuszę go. Siadam na nim okrakiem, czując jego erekcję. Zatapiam dłonie w jego długich, ciemnych włosach. Znowu się całujemy. On rozpina sobie spodnie. Ja protestuję: nie, nie, nie!
– Czemu? – pyta i dla odmiany jego ręce podążają pod moją spódnicę.
– Nie tutaj, przed domem Irene.
– A co, wolałabyś przed swoim?
– Wariat! – przyznaję, po czym sama zdejmuję z siebie majtki.
I kochamy się tutaj, przed jej domem i przed kilkoma innymi. W samochodzie jest lodowato, para leci nam z ust, gdy oddychamy głośno, lecz ciała płoną. Nie mogę się doczekać, by uprawiać seks z Peterem legalnie, zamiast w pośpiechu i po kryjomu. Jednak to też ma swój urok, jest podniecające.
– Kocham cię, panno Celeste Collins.
– Ja pana też, panie Peterze Simonie Matthew Williamsie. Kiedy się pobierzemy, będziemy kochać się codziennie.
– Kiedy się pobierzemy, będziemy kochać się kilka razy dziennie.
Peter cmoka mnie w czoło, to czuły i miły gest. Przed czwartą docieram wreszcie do domu. W żadnym z okien nie pali się światło. Jeszcze raz całuję się z moim chłopakiem, wreszcie wysiadam z samochodu i w ciemności, boso, by nie narobić hałasu, przemykam do swojego pokoju. Nie zapalając lampy, myję się pobieżnie i wkładam koszulę nocną, wpatrzona w porzucony wcześniej w kącie kostium. Stoję przy łóżku i odczuwam niespodziewanie niczym nieuzasadniony niepokój. Zanim się położę, otulam się kocem i otwieram szeroko okno. Zimno przenika aż do kości, niebo jest jednak pogodne i rozgwieżdżone. Cisza sprawia, że moje myśli stają się słyszalne niczym szepty. „Tam panią zabiorę” – obiecywał mi Steven, gdy wyszliśmy na taras w akademii po moim wygranym konkursie. Zapytałam: „Gdzie?”. „Prosto do gwiazd”. Nadal myślę o gwiazdach, kiedy przemarznięta wsuwam się pod kołdrę i wmawiam sobie, że nie mam czego się obawiać, bo mogę wszystko. Naprawdę wszystko.
Nad ranem Sandra traci dziecko.
***
Jeżeli czas leczy rany, to pozostawia blizny. Sandra nadal cierpi, chociaż od poronienia minęło już kilka miesięcy. Zastaję ją siedzącą na łóżku w jej sypialni, kołyszącą się w przód i w tył, i tak w kółko.
– Sandy – zwracam się do niej zdrobnieniem, na które ona i tak nie reaguje. – Może wyjdziesz trochę na werandę? Nie powinnaś cały czas siedzieć tu zamknięta, dzień dziś taki słoneczny.
Rozchylam zasłony i wpuszczam do pokoju promienie.
– Nie – odpowiada, po czym dodaje: – Ona tam siedzi.
Spoglądam przez okno i widzę na werandzie Polly.
– To nie jej wina – powtarzam, nie odchodząc od parapetu. Sandra wbija we mnie pełne złości spojrzenie.
– To jest jej wina. Nie widziałaś, jak na mnie patrzyła? Rzuciła zły urok. Życzyła mi tego. Życzyła śmierci mojemu dziecku.
Nie wiem, co powiedzieć. Słowa Sandry powodują, że nie mogę dłużej patrzeć na moją kuzynkę. Siadam na łóżku i biorę za rękę pogrążoną w żałobie dziewczynę, jej dłoń jest chłodna mimo panującej w pokoju duchoty. Nie wierzę w starożytne legendy i klątwy czy rzucanie uroków, ale kiedy myślę o swoim sukcesie, który sobie wymarzyłam, zastanawiam się, czy to nie działa też w drugą stronę i czy nie można zranić kogoś negatywnymi życzeniami. Jedno jest pewne, Polly zdaje się zupełnie nie przejmować tą tragedią. I mam jej za złe taki brak empatii.
– Kochanie, muszę iść. Posiedziałabym z tobą, ale umówiłam się już ze znajomymi, że spotkamy się na festiwalu. Tyle mam pracy, że nie pamiętam, kiedy ostatnio ich widziałam. Petera również – tłumaczę, lecz i tak czuję się winna.
*
Całe dnie spędzam w studiu. Odkąd podpisałam kontrakt płytowy, nie mam czasu dla rodziny, dla chłopaka i dla przyjaciół. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam. Myślałam, że płyta ukaże się do wakacji i latem będę ją już promowała. Tymczasem nigdzie jeszcze nie występowałam. Jestem po prostu zamknięta w pokoiku pełnym sprzętu nagraniowego, a muzycy, z którymi współpracuję, kpią ze mnie, że nie mam pojęcia o tym świecie. I się nie mylą. Steven powtarza nieustannie „Bądź cierpliwa, Celeste” (tak, przeszliśmy na „ty”), ale ja z natury cierpliwa nie jestem. W dodatku Peter stał się o niego zazdrosny. Nie może już słuchać o producencie. Nie rozumie, że mnie i Stevena nic poza pracą nie łączy, a jeżeli czasami flirtujemy, to tylko w żartach, przynajmniej z mojej strony. Chociaż cieszę się, że pracuję na swoją muzyczną przyszłość, trochę mi żal wcześniejszej wolności. Tęsknie wspominam poprzednie lato, kiedy jeździliśmy z Peterem za miasto, leżeliśmy godzinami na polach dojrzewającej kukurydzy, wymieniając miłosne wyznania, a wieczorem tańczyliśmy w klubie czy spacerowaliśmy bez celu jasnymi jak za dnia ulicami. Na szczęście dziś spotkam ich wszystkich na siódmej edycji National Jazz and Blues Festival: Petera, Julię z Victorem oraz Irene z Robem. Zobaczymy na żywo Fleetwood Mac! Z przejęciem szykuję sobie kreację, decyduję się wreszcie na nieprzyzwoicie kusą sukienkę w kolorze tęczy i sznur korali. Nie wkładam biustonosza. Kiedy wychodzę, łapię przenikliwe spojrzenie kuzynki i myślę: rzucam na ciebie urok, Polly! Ale nic się nie dzieje.
Na festiwal docieram lekko spóźniona. Peter i znajomi mimo wszystko czekają w ustalonym punkcie, przy budce z lodami. Kupujemy sobie po wielkiej porcji, zanim udajemy się pod scenę, i siadamy na trawie w gęstym tłumie, skąpani w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, popalamy marihuanę. Za oceanem młodzi ludzie gromadzą się na ulicach San Francisco, zajmują pustostany, wpinają kwiaty we włosy, oddają się narkotycznym doznaniom, muzyce i walczą o seksualną wolność. My też tak chcemy. Chcemy przeżyć swoje lato miłości. I będziemy je przeżywać, dzisiaj. Peter kładzie rękę na moim ramieniu, nachyla się i mówi z podekscytowaniem:
– Nie masz biustonosza.
– Nie mam.
– Przy Stevenie też tak chodzisz?
Peter naprawdę potrafi popsuć każdą romantyczną chwilę!
– Jeszcze słowo o nim i wracam do domu – ostrzegam.
– Nie wrócisz. Nie przegapisz Fleetwood Mac.
Skurczybyk, zna mnie.
Słuchając innych zespołów, pijemy piwo i rozmawiamy z ludźmi. Tu każdy jest przyjacielem, dotąd obce sobie osoby popijają z tych samych butelek, rozdają papierosy, nowo poznane pary całują się z pasją, jakby miały już za sobą wszystkie pierwsze etapy znajomości. Podoba mi się ten luz. Przyłącza się do nas dwóch chłopaków i dziewczyna, sądząc po pozorach, jakie stwarzają – ich wspólna. Dzielimy się muzycznymi wrażeniami, opowiadamy o koncertach, które widzieliśmy i o mojej przyszłej karierze. Kiedy na scenie pojawiają się Fleetwood Mac, wstajemy. Uwielbiam te emocje towarzyszące mi niezmiennie, gdy słucham zespołów grających na żywo, tańczę, podskakuję, biję brawa, jestem tylko ja i ten rytm. Czuję, jak pot spływa mi pod sukienką. Powoli zapada zmrok. Wieczór wydaje się duszny, jak gdyby zanosiło się na burzę, lecz na niebie nie ma ani jednej chmurki. Powietrze stoi. Zostajemy do końca, przed jedenastą ze sceny schodzi ostatni zespół. Przed nami cała noc, jesteśmy młodzi i żądni przygód. Poznani chłopcy i dziewczyna zapraszają nas na imprezę w starych bunkrach w lesie, gdzie urządzili się lokalni hippisi. Nie odmawiamy, tamci jadą przed nami na skuterach, my całą szóstką ładujemy się do samochodu Petera i opuszczamy szyby. Nareszcie czuję wiatr we włosach i mogę głęboko odetchnąć. Dojadam swoje zimne już frytki, nucąc piosenki z festiwalu. Zatrzymujemy się w lesie. Kiedy wysiadamy, ogarnia mnie chwilowy lęk. Panują tu kompletne ciemności, jest zupełnie cicho, słychać tylko szeleszczące pod stopami liście. Przez moment zastanawiam się, czy zamiary naszych nowych znajomych są czyste, ale przecież mamy liczebną przewagę: ja, Peter, Julia, Victor, Irene i Rob. Nie damy sobie rady? Oczywiście, że damy, jesteśmy niezniszczalni. Tak więc ruszamy za nimi wąską ścieżką w głąb lasu. Trzymam się mocno mojego chłopaka, by czuć się pewniej, i staram się przypomnieć sobie ze szkoły, jakie zwierzęta żyją w naszym rejonie – lisy, borsuki, sarny, jelenie… wilki? Na szczęście szybko docieramy do polany, na której znajdują się bunkry. Widzimy płomień ogniska i słyszymy głosy zgromadzonych wokół niego osób w kolorowych strojach oraz w okularach lenonkach na oczach, mimo że jest noc. Witamy się z nimi serdecznie, zajmujemy miejsce przy ogniu. Oni dzielą się swoimi zapasami piwa, my marihuaną. Kiedy rozmawiamy o hinduskim mistycyzmie, dobrych i złych energiach, opowiadam o Polly, rzekomo rzucającej uroki na nienarodzone dzieci.
– Owszem, to możliwe – przyznaje jeden z zamieszkujących bunkry chłopaków, po czym dodaje: – Zazdrość potrafi zabić.
– Dlatego my nikomu nie zazdrościmy, żyjemy w zgodzie z naturą i w miłości – oznajmia jego koleżanka o brudnych, tłustych włosach i mętnym spojrzeniu.
Mówimy o swoich osobistych, a nawet intymnych sprawach bez żadnego skrępowania, wzajemnie odpędzamy od siebie komary, kto chce, idzie między drzewa za potrzebą. Robi się nas coraz więcej, co chwilę dochodzą nowe osoby. Nie zapamiętuję już ich imion, może w ogóle ich nie poznałam. W moich myślach czasami pojawia się rodzina, ale mam wrażenie, jakby matka, ciotka, wujek, kuzyni należeli do innego świata. Nie chcę, by teraz mi towarzyszyli, spycham ich w najdalszy kąt niepamięci. Patrzę w ogień i wtedy słyszę stanowczy głos przebijający się przez przytłumione rozmowy pozostałych:
– Ja, Theodore Stone, urodzony dziewiątego września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku w Londynie, uroczyście oświadczam wam, że gdy tylko osiągnę wiek pełnoletni, porzucę ten ponury kraj dla słonecznego południa i będę żył z cudownych darów natury.
Wszyscy są poważni, zauważam, że jedynie ja się śmieję. Milknę, napotykając przeszywający wzrok Theodore’a. Ile on ma lat, skoro urodził się w pięćdziesiątym drugim? Liczę. Piętnaście? To jeszcze dziecko. I wygląda jak dziecko, ma delikatną, chłopięcą urodę, miedziane włosy do ramion z grzywką przewiązaną bandaną, intensywnie błękitne oczy, łagodne rysy twarzy bez śladu zarostu. Jest mniej więcej mojego wzrostu, szczupły, ubrany w dżinsy i rozchełstaną, luźną koszulę, odsłaniającą pozbawiony owłosienia tors. On stoi dumnie po przeciwnej stronie ogniska, a ja siedzę i unoszę wzrok, wpatrując się w niego jak zahipnotyzowana. Głupio mi, mówił o swoich marzeniach, składał swego rodzaju przysięgę, biorąc za świadków nas wszystkich, a ja go wyśmiałam.
– Wybacz, jestem przekonana, że osiągniesz, co tylko zechcesz – przyznaję. Dlaczego nikt inny się nie odzywa?
– Jak masz na imię? – pyta mnie Theodore.
– Celeste. – Podaje mu rękę, lecz nie podchodzi, by ją uścisnąć.
– Kim chcesz być w życiu, Celeste?
Czy to przesłuchanie? Wciąż na siebie patrzymy, oboje czujemy napięcie, tak silne, że zamyka pozostałym usta.
– Piosenkarką. Nagrywam płytę.
– Zaśpiewaj.
– Co?
– Cokolwiek.
Wszyscy zaczynają klaskać i skandować, napięcie powoli opada.
– Za-śpie-waj! Za-śpie-waj! Za-śpie-waj!
Wstaję. Wygładzam sukienkę. Chrząkam. Nie chcę, a przede wszystkim nie mogę zaprezentować piosenek ze swojej płyty przed jej premierą, więc decyduję się na utwór Dusty Springfield _I Just Don't Know What to Do with Myself,_ który wykonałam na konkursie i który wszystko zapoczątkował. Zaczynam spokojnie, opierając dłonie o biodra i kołysząc się. Czuję na sobie przenikliwy wzrok Petera, ale ja nie patrzę na niego. Nie odrywam oczu od Theodore’a ani on ode mnie. Tylko my stoimy. W refrenie daję z siebie wszystko, rozkładam szeroko ramiona, tańczę. Na koniec kłaniam się przy akompaniamencie oklasków, wiwatów i okrzyków. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Śpiewam im. Theodore oddala się nieco, stoi oparty o drzewo, pali papierosa i nie przestaje mnie obserwować. Spostrzegam, że wszyscy po kolei podają sobie wyglądające jak cukier białe kostki i ssą je.
– Bo to jest cukier – informuje nas ktoś. – Zwykły cukier, nasączony… no wiecie, LSD.
Z niedowierzaniem otwieram usta, nic nie mówię. Spoglądam na Petera. Bierzemy kostkę i oblizujemy ją, odgryzam spory kawałek, po czym przekazuję resztę mojemu chłopakowi. Słodko mi, jak wtedy, kiedy piłam kawę z trzema łyżeczkami cukru. Nie, inaczej, teraz mnie nie mdli, a ogarnia błogość. Zamykam oczy i docierają do mojej świadomości wszelkie odgłosy, które wcześniej uważałam za ciszę: ćwierkanie ptaków, dalekie pohukiwanie sowy, szmery i szelesty. Czuję, jakby wiatr pieścił moją skórę, drżę. Głosy, śmiechy, trzask palącego się ogniska, te dźwięki nakładają się na siebie, tworząc psychodeliczną całość. Nie wiem, jak długo to trwa, ale kiedy unoszę powieki, większość z nas jest zupełnie naga. Niektórzy uprawiają seks, parami czy grupowo. Peter usiłuje wyswobodzić się z objęć dwóch dziewczyn i podejść do mnie. W pośpiechu zrzucam z siebie ubranie, zostawiam tylko korale. Niespodziewanie staje przede mną Theodore, nagi. Dotykam jego dziewiczego ciała, mam wrażenie, że ono parzy, i rzucamy się na siebie, ogarnięci żądzą. Widzę niebo i gwiazdy w taki sposób, jakby były tuż nad nami.
– Celeste, Celeste, Celeste, niebiańska… – powtarza zdyszany Theodore, pieszcząc moje piersi i poruszając się we mnie, szybciej, coraz szybciej.
„Zabiorę tam panią”, przypominam sobie obietnicę Stevena. „Prosto do gwiazd”. Dobre… ja już tu jestem! Kto tak jęczy? Wszystkie dźwięki łączą się w jeden: pojękiwania, westchnienia, trzask ognia, a ja sama zaraz eksploduję i stworzę jedność z kosmosem. Ile sił w płucach, wykrzykuję jego imię w miłosnym uniesieniu:
– Theodore!!!
***
Leżę na podłodze w łazience w swoim rodzinnym domu, przyciskam policzek do zimnych płytek. Między nogami nadal czuję lekkie pulsowanie. Jestem ubrana w sukienkę, mam korale, ale nie mam majtek. Nie pamiętam, jak tu dotarłam. Nie pamiętam nic, od kiedy… kochałam się z Theodorem. Na wspomnienie tych chwil ogarnia mnie panika w połączeniu ze szczerym powątpiewaniem. Czy to wydarzyło się naprawdę? Czy było jedynie narkotyczną wizją? Z Peterem nigdy nie przeżyłam niczego podobnego. Bo nigdy nie zażywaliśmy takich substancji… Siadam. Peter. Martwię się o niego. W głowie mi się kręci. Z wysiłkiem wstaję i podchodzę do drzwi, nie zapalając światła, bo za oknami już świta, i bezszelestnie wymykam się do salonu. Podnoszę słuchawkę telefonu. Wybieram numer Petera. Po kilku sygnałach odbiera wreszcie jego ojciec, a ja szepczę:
– Tu Celeste. Czy zastałam…
– Peter śpi, jest szósta rano – rzuca pan Williams i odkłada słuchawkę, zirytowany.
Przynajmniej wiem, że mój chłopak dotarł bezpiecznie do domu. Potem przypominam sobie, że dziś poniedziałek i ludzie idą do pracy. Ja też za kilka godzin powinnam być w studiu. Wypadałoby się przespać. Wracam do łóżka i kładę się na kołdrze. Gorąco mi. Uchylam okno. Nie mogę zasnąć, chociaż chcę spać i zapomnieć o Theodorze. To pierwsze w końcu mi się udaje. Śpię do dziesiątej. Kiedy biorę kąpiel, okropnie boli mnie głowa. W lustrze zauważam, że plecy mam pokłute od igliwia, na którym w nocy leżałam.
– Ktoś tu chyba ma kaca – mówi później mama, wchodząc do kuchni i zastając mnie pijącą wodę prosto z dzbanka. – O której to się wraca do domu?
Przewracam oczami.
– Byłam na festiwalu – odpowiadam, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy, i zauważam, że mój głos brzmi dziwnie chrypliwie. Usiłuję odkaszlnąć. Mama nalewa wody do szklanki i wciska do niej sok z cytryny.
– Wypij, to powinno pomóc.
Wypijam. Z salonu dochodzą dźwięki _Czterech pór roku_ Vivaldiego: _Lato_, a ja mam już stanowczo dość lata. Nigdy więcej nie doprowadzę się do podobnego stanu, postanawiam.
– Nie czuję się dobrze, położę się – informuję mamę.
– Nie zapomnij, że w południe musisz być w studiu.
Kierując się ku schodom, zerkam jeszcze na ścienny zegar, już jest jedenasta. Przez kwadrans leżę nieruchomo w swoim pokoju z zimnym okładem na czole. To niestety nie pomaga, nadal mam wrażenie, że zaraz pęknie mi głowa. Nie dam rady udać się dziś do studia. Z powrotem schodzę po schodach i idę do salonu. Wyłączam Vivaldiego, ziewając. Wykręcam numer i po chwili słyszę głos sekretarki:
– Witaj, Lariso, tu Celeste Collins, mogę rozmawiać ze Stevenem? – Mój głos nadal nie brzmi naturalnie, jest ochrypły i skrzekliwy, okropny! Po chwili w słuchawce słyszę swojego producenta.
– Steven Miller, w czym mogę pomóc?
– Cześć, to ja Celeste. Nie zjawię się dziś w studiu, jestem trochę… chora.
– Właśnie słyszę, że strasznie chrypisz.
O proszę, nawet nie muszę udawać.
– Pewnie się zaziębiłam, w zeszłym tygodniu sporo padało.
– Cóż, życzę ci szybkiego powrotu do zdrowia, Celeste. Wracaj do nas jak najprędzej, płyta sama się nie nagra.
– Dziękuję, postaram się – zapewniam i odkładam słuchawkę.
Po tej krótkiej rozmowie zauważam, że niemal zupełnie straciłam głos. Czy to tylko efekt upicia się? Czy może zdarłam sobie gardło, wołając jego imię? Theodore, Theodore, Theodore…! Boże, spraw żebym szybko odzyskała głos, a będę już przykładną chrześcijanką, obiecuję. Kiedy wracam do siebie, z salonu znowu rozbrzmiewa Vivaldi.
***
– Celeste! – Pewnego jesiennego dnia Steven zatrzymuje mnie, gdy zbliżam się do windy.
– Tak?
– Na pewno wszystko w porządku? Sporo ostatnio chorujesz…
To prawda. Czasami zdarzało mi się zadzwonić z rana do studia i poinformować, że się spóźnię lub w ogóle mnie nie będzie. Parę razy musieliśmy też skracać sesje, bo źle się czułam i nie mogliśmy kontynuować nagrań. Ale odzyskałam głos.
– Oczywiście, że wszystko w porządku! – wykrzykuję z nieco zbyt wielkim, przez co sztucznym, entuzjazmem.
– Świetnie. Niedługo premiera i twoja trasa. A to będzie wymagało od ciebie sto procent formy – przypomina, jakbym ja doskonale o tym nie wiedziała.
W spojrzeniu Stevena dostrzegam niepokojącą przenikliwość. Boję się kolejnego pytania, które on chce mi zadać. W pośpiechu oznajmiam:
– Wybacz, trochę się spieszę. Jestem umówiona z chłopakiem.
– Do jutra.
– Do jutra – odpowiadam i obdarzam producenta swoim najsłodszym uśmiechem. Natychmiast wsiadam do pokrytej ciemną boazerią windy. Kiedy drzwi się zamykają, opieram się plecami o ściankę i z ulgą wypuszczam powietrze.
Niedługo potem stoję z Peterem na Moście Serpentynowym w Hyde Parku i karmię łabędzie suchym chlebem z niedojedzonej kanapki chłopaka. Pochmurny dzień chyli się ku zachodowi. Tu, na otwartej przestrzeni, podmuchy wiatru są szczególnie silne i wyciskają łzy z oczu. Korony różnokolorowych drzew szumią głośno. Ludzie, spacerujący bulwarami, otulają się szczelnie tym, co mają na sobie. Milczymy. Stoimy oddaleni od siebie jak dwoje zupełnie obcych osób. Gdzie podziała się nasza bliskość?
– Peter… – zaczynam niepewnie, ściskając w dłoni kawałek chleba. – Coś jest nie tak, sam wiesz od kiedy. Musimy wreszcie porozmawiać.
Nigdy nie wracaliśmy do tego, co wydarzyło się po festiwalu. Może to był błąd.
– OK, słucham cię.
– Jestem w ciąży.
– Wiem.
– Wiesz? Wiesz i nic mi nie powiedziałeś?! – unoszę się. – Nie wyobrażasz sobie, ile mnie kosztowało, by ci to wyznać.
– Nie pijesz. Nie palisz. Nie chodzisz z nami na imprezy. Powodem może być tylko ciąża.
– Czemu mi nie powiedziałeś, że wiesz? – powtarzam. Peter wzrusza ramionami.
– Bo to twoja sprawa.
– Słucham? Peter, będziemy mieli dziecko.
– Nie, ty będziesz je miała.
– To dziecko jest twoje – mówię z paniką.
– To dziecko może być moje, choć nie musi – odpowiada i dopiero wtedy podnosi wzrok.
Odczytuję w jego spojrzeniu wszystko. On mnie już nie chce.
– Nie wierzę – powtarzam. – Nie odejdziesz chyba tak po prostu.
– To koniec, przepraszam.
Peter zostawia mnie samą, a ja nie mam sił go zatrzymać. Kocham go i nienawidzę, ale bardziej nienawidzę. Z płaczem upadam na kolana, nadal ściskając w dłoni chleb, aż mięknie i się kruszy. Straciłam wszystko, chłopaka, karierę, moje marzenia. Czym sobie zasłużyłam? Czy byłam zbyt zuchwała i próżna? Czy nic już nie mogę zrobić, żeby to naprawić? Owszem, mogę, ale nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdybym zabiła swoje dziecko. Kiedy wypłakuję ostatnie łzy, wstaję i rzucam łabędziom resztki chleba. Potem idę opowiedzieć o wszystkim mojej mamie. Jednak okazuje się, że i ona już wie.
– Tak podejrzewałam – powtarza, krążąc po pokoju i bawiąc się wisiorkiem.
A więc wszyscy wiedzieli, matka, ciotka, wujek, kuzynostwo, mój chłopak. Steven pewnie też wie. Siedzę sztywno na krześle i przypominam:
– Peter mnie nie chce.
Mama jest nerwową osobą, dlatego spodziewam się wybuchu złości, krzyków i wyrzutów w stylu „A nie mówiłam?”. Tak się jednak nie dzieje. Ona pozostaje spokojna, choć ja na jej miejscu bym nie potrafiła.
– W sumie nigdy go nie lubiłam. Oni wszyscy są tacy jak twój ojciec. Ale na dziecko będzie płacił.
– Nie chcę mieć z nim już nic wspólnego – upieram się.
Nie mogę przecież powiedzieć mamie, że dziecko wcale nie musi być Petera. Tego na pewno by nie zaakceptowała.
– Z nim nie musisz. Z jego pieniędzmi to co innego.
– Dobrze. Porozmawiam z Peterem – kłamię.
– Koniecznie.
– Nie jesteś zła?
– Na to chyba trochę za późno.
Wyrozumiałość mamy sprawia, że się rozklejam.
– Nie chcę zrezygnować z kariery, chcę nagrać płytę, pojechać w trasę, śpiewać – mówię płaczliwym tonem.
– Nie zrezygnujesz.
– Nie usunę ciąży.
– Nie myślę o tym przecież.
– A o czym?
Mama kuca przy krześle, na którym siedzę, i obejmuje moją dłoń swoimi.
– Nie martw się, coś wykombinujemy. Będziesz śpiewała. Podbijesz świat, Celeste.
Nie wiem, co zamierza wykombinować, ale niebawem się dowiaduję. Plan jest taki, że dokończę nagrywanie płyty, potem urodzę i oddam dziecko Polly i Andrew, a sama zajmę się z powrotem karierą. Steven podobno już się zgodził, więc mama oraz pani Jones musiały uzgodnić to z nim za moimi plecami. Czemu Polly i Andrew? Wolałabym, żeby moim dzieckiem zaopiekowali się Sandra i Ben. Rodzina jasno daje mi jednak do zrozumienia, że nie mam nic do powiedzenia w tej kwestii. Sandra urodzi jeszcze dzieci. Polly i Andrew prawdopodobnie nigdy nie doczekają się własnych. To nie moja decyzja, lecz czuję się w obowiązku przeprosić żonę kuzyna. Sandra zapewnia wspaniałomyślnie, że nie ma do mnie żalu, po czym dodaje, że Polly mogłaby stanowić zagrożenie dla dziecka, gdyby go nie dostała. Jak zwykle rodzina wszystko załatwia, ja zaś posłusznie się godzę. Taka ze mnie w istocie buntowniczka.
Dom wypełnia specyficzna atmosfera. Rodzina koncentruje się na dziecku i przygotowaniach na jego przybycie. Ja nie chcę przywiązywać się do niego, skoro i tak nie będę go wychowywać. Tyję. Zaczynam wyczuwać ruchy dziecka i staram się je ignorować. Wciąż spędzam wiele czasu w studiu, żyję tylko wizją mojej przyszłej kariery. Zdrowo się odżywiam. Dużo odpoczywam. Nie spotykam się ze znajomymi, jedynie Julia czasami dzwoni i pyta, co u mnie, ale rozmowa nam się nie klei. Okłamałam mamę, że negocjowałam z Peterem kwestię alimentów, lecz nie przyniosło to żadnego skutku, a ona nadal suszy mi głowę. Postanawia rozmówić się z nim osobiście i nalega, żebym podała adres. Odmawiam. Niestety mama i tak trafia jakoś do drzwi domu mojego byłego chłopaka i jego rodziców. Wraca z grobową miną i informuje, że właśnie ich odwiedziła. Siedzę akurat z ciotką na kanapie i obie szydełkujemy. Odkryłam, że to naprawdę uspokaja, lecz w tym momencie zamieram.
– I… co? – pytam ostrożnie, starając się nie dać po sobie poznać zdenerwowania. Mama staje na wprost nas w bojowej pozie.
– Peter twierdzi, że to nie jest jego dziecko i że go zdradziłaś – oznajmia. Ciotka ze świstem wciąga powietrze. Tak już jest w tej rodzinie, tu nie istnieje prywatność, wiem, a mimo wszystko czuję żal. Czy mama nie mogła zaczekać i porozmawiać ze mną w cztery oczy? Odkładam robótkę i mówię stanowczo:
– Peter kłamie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Album zespołu The Beatles wydany w 1967 roku.