Latawiec - ebook
Latawiec - ebook
Jesień 1976. W Szczecinie dochodzi do serii wypadków śmiertelnych. Bardzo szybko okazuje się, że ofiary łączy nie tylko sposób w jaki zginęły, ale również fakt, że na miejscu każdego ze zdarzeń śledczy znajdują tajemnicze przedmioty. Do sprawy zostaje przydzielony porucznik Ugne Galant. Milicjant wciąż zmaga się z dręczącymi go demonami. Gdy okazuje się, że na miejscu zdarzeń śledczy znajdują ślady pozostawione przez Galanta, milicjant będzie musiał zmierzyć się z upiorami przeszłości i brutalną prawdą o sobie samym. Zanurzy się w mroczny świat melin, przemocy i grzechu. Zaczyna się polowanie na latawce.
Jeżeli prawdą jest, że cierpienie uszlachetnia, to czas, by się z tą prawdą zmierzyli Ci, którzy ją głoszą.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-834-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszewo, Szczecin, 14–15 października 1965 roku
Szymek nerwowo przeglądał gazetę. Wiedział, że za chwilę skończy się jego czas wolny. Mama już przed szkołą zapowiedziała, że dzisiaj przywiozą święty obraz i przez cały dzień będą się przed nim modlić. Z całej warszewskiej parafii wybrali tylko kilka domów. Z jednej strony to całkiem fajnie. Koledzy i koleżanki z klasy jutro nie odstąpią go na krok. Z drugiej strony perspektywa klęczenia kilka godzin i modlenia się o zdrowie ojca była przygnębiająca. Przerzucił kolejną stronę „Świata Młodych”. Jego wzrok powędrował w kierunku obrazkowej historyjki. Uśmiechnął się. Ile by dał, żeby mieć właśnie takiego przyjaciela jak Tytus de Zoo, choć z Romkiem i A’Tomkiem też pewnie by się zaprzyjaźnił. To jest dopiero klawa ekipa!
– Szymek i Bolek! – Głos mamy zwiastował najgorsze.
Spojrzał na młodszego brata, który wklejał wykonaną ręcznie flagę Czechosłowacji w kapsel po piwie.
– Dobra, młody, idziemy.
Usiadł na łóżku i niechętnie ruszył w kierunku drzwi.
Do poniemieckiego bliźniaka przenieśli się dwa lata temu. Wcześniej mieszkali w starej kamienicy w Śródmieściu. W porównaniu z tamtym lokalem ten obecny był jak z marzeń. Gdyby nie drewniany wychodek na zewnątrz, do którego bali się z bratem chodzić wieczorami, oraz szczury biegające po piwnicy, to nie powiedziałby złego słowa o nowym domu. W końcu mieli swój pokój i wielki ogród. Ich koledzy ze starej dzielnicy przez pierwsze tygodnie ich odwiedzali. Śmiali się, mówiąc, że przeprowadzili się na wieś. Warszewo nie było wsią, ale faktycznie autobus do miasta jechał pół godziny, a przed ich małą szkółką było pole, na którym pasły się trzy krowy i koń. Z początku nawet się tym przejmowali, ale po miesiącu chłopacy z Jagiellońskiej i Śląskiej przestali do nich zaglądać, więc opowieści o wieśniakach się skończyły.
Wbiegli po wąskich drewnianych schodach na piętro. Obraz już był w pokoju mamy. Zdawał się ogromny i bił z niego jakiś boski blask. Matka Boska na sobie miała diamentową suknię, a na głowie błyszczącą koronę. Ministranci postawili go w centralnym miejscu, tuż przed kanapą. Mama zapaliła świece po obu stronach obrazu i skinęła, żeby uklękli. Szymek skrzywił się, ale posłusznie ukląkł. Jego brat zrobił to samo. Wtedy mama wyciągnęła z pudełeczka różaniec i zaczęła się głośno modlić.
– Chłopcy, podziękujmy Najświętszej Pani za to, że to właśnie nas wybrała i przybyła do nas z Jasnej Góry. – Mama pochyliła głowę i ścisnęła mocniej paciorek. – I pomódlmy się za to, by wasz tata wyzdrowiał i przestał pić.
Szymkowi zawsze się podobał ten mamy różaniec. Jak się go podrzucało, to paciorki wydawały dźwięki przypominające uderzenia w małe, egzotyczne bębenki. No i kuleczki były zrobione z prawdziwego bursztynu, a nie tak jak w jego, który dostał od księdza, z jakiejś przeźroczystej masy.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie… – rozpoczęła mama.
Szymek, który nigdy nie był tak blisko świętej, nie przestawał przyglądać się Maryi. Wiele razy ją widział – czy to na obrazkach, które wręczał mu ksiądz podczas kolędy, czy w kościele, ale teraz miał ją metr przed sobą. Koledzy opowiadali, że blizna na twarzy matki Jezusa z każdym grzechem staje się coraz dłuższa i gdy dotrze do jej serca, to nastąpi koniec świata. Odkąd o tym usłyszał, za każdym razem, jak spoglądał na obrazek Matki Boskiej Jasnogórskiej, blizna zdawała się dłuższa.
Już mieli zaczynać piąty różaniec, gdy z dołu dobiegł do nich trzask zamykanych drzwi wejściowych. Spojrzeli po sobie.
– Zosia! – Głos ojca był niewyraźny.
Szymek zamierzał wstać, ale mama przytrzymała go mocno za rękę i zaczęła się modlić z jeszcze większą pasją. Niechętnie wrócił do wcześniejszej, bolesnej pozycji. Zerknął na brata, który już nawet nie klęczał, tylko usiadł bokiem, tak by mama go nie widziała. Kiedy to się skończy? Znając mamę, to będą tak się modlić kolejne dwie godziny. A on musiał jeszcze sprawdzić, kto nie wpłacił pieniędzy na wycieczkę klasową do Pleciugi. Z tego, co pamiętał, to tylko Rudy i Wołga, ale musiał się upewnić, zanim przekaże pieniądze pani. Szymek był skarbnikiem od miesiąca. Wychowawczyni dała mu wybór: albo sekretarz, albo skarbnik. Z tym sekretarzem to nie wiedział, jak jest, a skarbnik tylko zbierał pieniądze. Wybór był oczywisty. Piąta klasa zaczęła się dla niego wyjątkowo dobrze. Dziewczyny już inaczej na niego patrzyły. Uśmiechnął się. Kolana bolały go coraz bardziej. Wiedział, że następnego różańca już nie zniesie. Nagle usłyszał trzask drzwi na dole. Tata znowu poszedł. Pewnie wróci późno i rodzice znowu będą się kłócili. A może wróci nad ranem, tak byłoby lepiej. Nieraz budził ich pijany tylko po to, by wybełkotać, jak bardzo ich kocha. Czy ta Matka Boska nie ma dość słuchania ich modlitw? Wreszcie mama dotarła do ostatniego paciorka.
– Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu. – Zrobiła znak krzyża i spojrzała na synów. – Dobrze, chłopcy, idźcie do swojego pokoju.
Szymek dawno nie widział brata tak szczęśliwego. Wstali, przetarli kolana i wybiegli z pokoju. Chłopak był tak zmęczony tą modlitwą, że nawet nie otworzył „Świata Młodych”. Zapakował tylko tornister, wbiegł do łazienki i nalał wody do miski. Pośpiesznie umył twarz i zęby, po czym postawił naczynie na podłodze i włożył do niego stopy. Pochlapał je wodą i wytarł ręcznikiem. Po chwili był już w łóżku.
Zbudził się z pierwszym dzwonkiem budzika. Spojrzał na okno. Właśnie przestało padać, ale chmury nadal wisiały nad Warszewem. Zerwał się na równe nogi i pobiegł do łazienki. To będzie dobry dzień – pomyślał i szeroko się uśmiechnął do chłopca w lustrze z jasną czupryną i piegami.
– Chłopcy, kanapki! – Głos mamy, który dobiegł z kuchni, był też jakiś taki bardziej optymistyczny.
Szymek minął się z bratem w drzwiach do pokoju. Cieszył się, że jest sam. Przynajmniej nie będzie musiał udawać, że coś mu wypadło. Sięgnął pod szafę i wyciągnął pudełko po butach. Położył na biurko. Otworzył. W środku była saszetka zapinana na zamek. Otworzył ją i wysypał zawartość na biurko. I wtedy poczuł, jak kropelka potu zaczyna mu spływać po kręgosłupie. W saszetce były tylko monety. Brakowało papierków. Nie było banknotów. Ani jednego. Łzy stanęły mu w oczach. Co się stało z pieniędzmi szkolnymi? Jezu! Co on teraz zrobi? Co powie pani? Usiadł na krześle, schował twarz w dłoniach i zaczął płakać. Po chwili głośno się zanosił. Do pokoju wbiegła mama, a za nią pojawił się młodszy brat.
– Szymek, Matko Boska, co się stało?! – Matka złapała go za ręce i zaczęła całego oglądać. – Dlaczego płaczesz?
Chłopak wskazał kupkę monet leżących na stole.
– Za… za…ał. Zab…ał wszy…tko – zaszlochał.
Kobieta usiadła na łóżku i wbiła oczy w podłogę.
– Nie martw się, Szymuś. Zdobędę te pieniądze. – Przetarła oczy i wstała. – A teraz umyj buzię i idźcie do szkoły. Nie chcę, żebyście się spóźnili.
Przytuliła chłopca. Młodszy brat, który dotychczas stał w drzwiach, podbiegł do nich i również go objął.
Do szkoły mieli niespełna kilometr. Żeby do niej dojść, musieli pokonać szutrową drogę, która o tej porze roku, szczególnie po deszczu, zamieniała się w błotnistą breję. Przeskakiwali więc przez kałuże albo je mijali, wchodząc na pobliskie pole. Zabawa kończyła się, gdy dotarli na Duńską. Tu już był chodnik. Czasami chodzili przez górki, ale po deszczu teren zamieniał się w błotnistą ślizgawkę. Zdecydowali się iść dłuższą drogą. Szkoła podstawowa numer siedem była tak mała, że nawet nie miała swojego patrona. Za to posiadała duży teren przed budynkiem, na którym stały dwa słupy do kosza. Żużlowe boisko było otoczone metalowym płotem. Do placówki prowadziły wielkie drewniane drzwi, które zawsze, nie wiedzieć czemu, były zamknięte i trzeba było przejść dookoła, aby wejść do środka. Gdy chłopcy mijali główne wejście, usłyszeli z oddali głosy chłopaków ze starszych klas. Z czego śmieją się starszaki, zobaczyli dopiero, gdy byli przy metalowej bramie prowadzącej na szkolny plac zabaw. Szymek z początku myślał, że chłopaki przyciągnęli z pola stracha na wróble. Dopiero gdy podszedł bliżej, zrozumiał, że nie. To był jego ojciec. Leżał na jednym ze schodków prowadzących do szkoły. Był w samej koszuli zapiętej na środkowy guzik. Spodnie wisiały mu na wysokości kolan. Nie miał bielizny. W dłoni trzymał pustą butelkę wódki. Był nieprzytomny. Chłopaki zrobili sobie z niego tor przeszkód. Szymek złapał brata za dłoń i pociągnął do siebie. I wtedy rozpoznał ich Stefan z szóstej klasy.
– Komar! To nie twój stary?!
Wskazał go palcem, a stojący obok chłopcy odwrócili się w ich kierunku i zaczęli głośno się śmiać. Bolek przytulił się do brata i zaczął płakać. Szymek zagryzł zęby i pociągnął go za sobą. Minęli leżącego ojca i przy dźwięku gwizdów weszli do szkoły.CZĘŚĆ I. GRZESZNICY
Rozdział 1. Pierwszy
Warszewo, Szczecin, niedziela, 17 października 1976 roku
Ławeczka na placykach na Zyglągu na Warszewie była świetnym punktem obserwacyjnym. Było stamtąd widać nie tylko nadjeżdżający autobus, lecz także większość starych domów na Perlistej i Dzierżonia. Lepszego miejsca do wypatrywania osób wchodzących i wychodzących z budynków nie było. W grę wchodziła jeszcze buda na przystanku końcowym autobusu, ale tam kręciło się zbyt wielu autochtonów czekających na pięćdziesiąt siedem. O tej porze wszyscy jechali odświętnie ubrani do kościoła na sumę. Mężczyźni w garniturach, wyprasowanych koszulach, pod krawatem i w paltach, na głowach nieodzowne kapelusze. Kobiety w płaszczykach i w chustach na głowie, czasami w wełnianych albo moherowych beretach. Wiało i zbierało się na deszcz. Pogoda była pod psem.
Postać poprawiła kaptur na głowie i uderzyła butami o siedzisko ławki, zrzucając z podeszwy buta resztki gliny i błota. Z posesji jednego z domów wyszła kobieta z chustą na głowie. Tuż za nią szedł chłopak. Podtrzymywał ją za ramię. Miał może z osiemnaście lat, kobieta pewnie była jego matką. Skręcili w Perlistą. Nie czekali na autobus. Postać sięgnęła po worek marynarski, który leżał na ławce, i spojrzała na zegarek. Za dwadzieścia minut będzie południe. To daje jej jakieś dwie godziny, wystarczy – pomyślała. Zeskoczyła sprawnie z ławeczki i ruszyła w kierunku posesji, z której wyszli chłopak z matką. Długi płaszcz przeciwdeszczowy sprawiał, że właściwie trudno było określić nie tylko to, jak wygląda, lecz także jakiej jest płci. Z pewnością była wysportowana. Energiczny krok i sprawność, z jaką zeskoczyła z ławeczki, mogły świadczyć o dobrym przygotowaniu fizycznym. Nie skierowała się na chodnik, ale minęła przystanek od tyłu. Zapach moczu był na tyle intensywny, że przyśpieszyła kroku. Po przejściu kilkuset metrów była już na miejscu, pchnęła metalową bramkę i weszła na teren posesji. To był typowy poniemiecki bliźniak z lat trzydziestych, jakich wiele w północnej części Szczecina. Weszła po schodkach na ganek i nie pukając, pociągnęła klamkę. Drzwi się otworzyły. Na wprost był korytarz prowadzący do dwóch pokoi i łazienki. Lekko w prawo znajdowały się schody. Osobnik poruszał się z wprawą, jakby znał to miejsce. Wszedł na pierwszy schodek i najciszej, jak potrafił, zaczął wspinać się na piętro. Gdy już dotarł na górę, delikatnie otworzył drzwi po lewej. Dopiero teraz można było zauważyć, że na dłoniach ma czarne rękawiczki.
W pokoju było ciemno. Szczelnie pozaciągane zasłony nie pozwalały dostać się do środka nawet odrobinie światła. Śmierdziało przetrawioną wódką i tanimi papierosami. Człowiek w sztormiaku podszedł do okna i przesunął zasłonę. Ciepłe promienie słońca wdarły się do pomieszczenia, rozświetlając jego wnętrze. Na kanapie spał zawinięty w koc mężczyzna i donośnie chrapał. Wokół leżały porozrzucane części garderoby: spodnie, koszula, bielizna. W kącie stała pusta butelka wódki. Postać rozejrzała się po pokoju. Podłoga z mocno sfatygowanych, pomalowanych na jasny brąz desek. Z niektórych farba odchodziła płatami, odkrywając pierwotny kolor. Tapeta w kwiatki w jednym z rogów odlepiła się od ściany. Nad łóżkiem wisiało zdjęcie ślubne. Wyretuszowane, uśmiechnięte twarze patrzyły sobie w oczy. Wyglądali na szczęśliwych. Nad zdjęciem krzyż. W pokoju poza miejscem do spania i stołem z dwoma krzesłami nie było niczego więcej.
Człowiek w sztormiaku ściągnął worek i położył go na jednym z krzeseł. Rozsznurował i zaczął po kolei wyjmować: butelkę spirytusu, kieliszek oraz mały wazonik. Wszystko to pieczołowicie ustawił na stole, po czym sięgnął ponownie do worka. Tym razem było to małe metalowe pudełko, z którego wyciągnął do połowy wypalonego papierosa. Delikatnie wcisnął go w rowek na papierosy w popielniczce. Jeszcze raz zanurkował ręką w torbie i wyjął szeroki wojskowy pas, lejek, parę pończoch i niewielką tubę, dokładnie taką samą jak ta, w której malarze albo projektanci przechowują swoje prace. Pas i lejek położył na drugim krześle, a tubę otworzył i wysunął z niej bukiet kwiatów. Fioletowe kwiatki były wykonane z kolorowego brystolu, włożył je do wazonika. Cofnął się o dwa kroki i wyprostował przed sobą obie ręce, jakby robił zdjęcie. Podszedł do stołu, odkręcił korek w butelce i nalał do kieliszka. Po sam brzeg. Gdy to zrobił, usiadł na skraju kanapy i zrzucił koc ze śpiącego. Mężczyzna był nagi. Sporej wielkości brzuch, wielkie łapy i uda. Twarz nalana. Człowiek w sztormiaku chwilę mu się przyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie zawisł nad nim i z całej siły uderzył go otwartą dłonią w twarz. Mężczyzna się poderwał. Jego błędny wzrok przez chwilę próbował zlokalizować, gdzie się znajduje. I ten moment wykorzystał nieproszony gość. Pociągnął go za sobą. Mężczyzna jeszcze w półśnie, oszołomiony, podążył za postacią.
– To ty, Bolek? Boluś…
Człowiek w sztormiaku posadził mężczyznę na krześle przy stole. Ten nie protestował. Kiedy zobaczył butelkę, nawet się uśmiechnął.
– Boluś, nie trzeba było…
W tej samej chwili gość zarzucił na niego pas i z całej siły przyciągnął do krzesła. Włożył pas w klamrę i zacisnął. Gdy mężczyzna siedział nieruchomo, wziął pończochy i przywiązał mu nogi do krzesła.
– No co ty, Boluś…
Postać w sztormiaku poruszała się sprawnie i wyglądało na to, że każdy jej gest jest realizacją wcześniej opracowanego planu. Stanęła za głową mężczyzny, złapała za jego tłuste długie włosy i pociągnęła do tyłu. Zawył z bólu. Wtedy włożyła mu z całej siły lejek do ust. Mężczyzna próbował się uwolnić, bezskutecznie. Gość sięgnął po butelkę z przeźroczystym płynem i zaczął wlewać go do ust ofiary. Ta zaczęła charczeć. Pół litra spirytusu znalazło się w gardle po jakichś dwudziestu sekundach. Kiedy było po wszystkim, człowiek w sztormiaku wysunął lejek i odłożył na stół. Mężczyzna próbował za wszelką cenę złapać oddech. W pewnej chwili zaczęły nim targać konwulsje. Zgiął się wpół i zwymiotował. Postać złapała go za twarz i silnym uściskiem przymknęła mu usta. Wymiociny wciąż do nich napływały. Część z nich zaczęła wydostawać się przez nozdrza. Twarz mężczyzny zrobiła się purpurowa. Próbował wziąć oddech, ale jego usta i nos były pełne. Spojrzał wielkimi, przerażonymi oczami w twarz człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym i nagle jego źrenice zmatowiały. Przestał się wbijać paznokciami w poręcz krzesła, głowa opadła mu na pierś. Stojąca za nim osoba błyskawicznie odpięła pas i zerwała pończochy z nóg. Resztka wymiocin wylała się z ust na nieruchomy brzuch. Człowiek w sztormiaku ściągnął rękawiczkę i przystawił palec do tętnicy szyjnej mężczyzny. Chwilę tak stał, po czym cofnął się o dwa kroki. Jeszcze raz objął wzrokiem stół, łóżko i mężczyznę, podniósł obie ręce przed siebie i zrobił nimi gest, jakby naciskał przycisk aparatu fotograficznego.
– Pstryk!Rozdział 2. Dżek
Warszewo, Szczecin, niedziela, 17 października 1976 roku
Ugne z trudem wygramolił się ze stoewera, o mały włos nie tracąc równowagi. Po trawniku potoczyła się wypełniona do połowy butelka wódki. Schylił się, podniósł ją i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Stojący przed posesją milicjant zasalutował. Każdy gliniarz w tym mieście wiedział, jak wygląda Ugne Galant, ciężko było go pomylić z kimś innym. Jasna czupryna opadała mu na wysokie czoło. Zazwyczaj pełne życia jasnogranatowe tęczówki teraz zmatowiały i rozpłynęły się w morzu alkoholu. Zarośnięta, przeorana bliznami twarz od długiego czasu nie miała kontaktu z ciepłą wodą. Z dawnego Galanta pozostała tylko postura. Blisko dwumetrowy facet o silnej budowie ciała mógł budzić respekt. Nie zmieniał się od lat. Wciąż nosił na sobie wytartą amerykańską emkę, biały podkoszulek, dżinsy, z których kieszeni wystawała paczka tanich giewontów. Jeździł tym samym, połatanym przez speców z Dwunastej Dywizji Zmechanizowanej wozem terenowym. Tylko żołnierze posiadali sprzęt i możliwości, by uratować tego przedwojennego rupiecia. Z dawnej terenówki produkowanej w szczecińskich zakładach Stoewera została tylko skorupa. W środku znalazło się wszystko, co tylko mógł sobie wymarzyć każdy kierowca rajdowy w tym kraju. Chłopaki z kompanii remontowej ściągali części z całej Polski. To miało być podziękowanie za ostatnią akcję, którą przeprowadził Galant w piekielnym domu dziecka, jak kryminalni nazywali rozwiązaną przez niego i jego zespół sprawę handlu dziećmi. W kraju nikt o tym nie mówił, ale Radio Wolna Europa trąbiło o tym przez miesiąc.
Ugne sięgnął po papierosa. Jego ruchy były powolne i nieskoordynowane. Po kilku próbach zapalenia zippo wreszcie udało mu się podpalić giewonta. Wokół rozszedł się zapach spalonej benzyny. Od akcji w Domu Dziecka im. Pionierów Szczecina Galantowi przybyło kilka blizn i worków pod oczami. Miał czterdzieści dziewięć lat, był ciężkim, żyjącym bez celu alkoholikiem. Wypuścił dym z płuc i zaniósł się kaszlem. Zgiął się wpół i kiedy już się uspokoił, splunął przed siebie. Spojrzał na zegarek i… uświadomił sobie, że go nie ma. Musiał go zastawić w którejś z melin. Nawet nie pamiętał w której. To był zodiak z pękniętym szkiełkiem, dostał go od Basi. Kurwa!
Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął butelkę. Odkorkował i przechylił. Płyn rozlał mu się po gardle. Zawsze piekło. Niezależnie, ile razy przechylał butelkę, kieliszek czy musztardówkę wypełnioną wódką, zawsze czuł to samo – palący żar. Wcisnął korek do butelki i schował pod kurtkę. Podniósł głowę. Na ścianach elewacji tańczyły jasnoniebieskie światła. Przed budynkiem stało kilka wozów patrolowych i karetka. Brakuje jeszcze suki z zomowcami, pomyślał. Przeszedł ogrodową ścieżką, machnął milicjantowi stojącemu przed gankiem legitymacją i wszedł po schodach do środka. Przepchał się przez palących papierosy mężczyzn w mundurach. Tego, że miejsce zdarzenia jest na piętrze, domyślił się po dobiegających stamtąd głośnych salwach śmiechu. Nie śpieszył się. Na schodach minął idących w dół pielęgniarzy.
Na piętrze znajdowało się dwoje drzwi. Tylko jedne były szeroko otwarte. W pomieszczeniu było siwo od dymu, w środku zauważył kilku milicjantów. Galant stanął w drzwiach i sięgnął po papierosa. Zapalił go i nie wchodząc do środka, ogarnął spojrzeniem wnętrze. Kanapa, rozrzucony koc, na podłodze ciuchy, martwy mężczyzna na krześle. Głowa zwisała mu bezwiednie na piersi, a dłonie leżały luźno na blacie stołu. W powietrzu czuć było klejący smród wymiocin i woń alkoholu. Na słomianej macie nad kanapą wisiały zamocowane na szpilkach proporczyki klubów sportowych i pudełka po zachodnich papierosach. Zaciągnął się głęboko papierosem. Na krześle obok siedział milicjant i rozmawiał z opierającym się o blat stołu kolegą. Inny palił papierosa w oknie.
– Kto tu dowodzi? – wyrzucił z siebie niskim, ochrypłym głosem.
Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi. Rozpoznali go od razu. O tej pokancerowanej bliznami twarzy i posturze Longina Podbipięty słyszał każdy krawężnik w tym mieście. Siedzący wskazał palcem na milicjanta w oknie. Ten rzucił papierosa na podłogę i zasalutował.
– Kapral Paweł Lichota!
Ugne nie zwracał uwagi na stojącego na baczność funkcjonariusza, tylko skierował wzrok na rzuconego przez niego kiepa. Zrobił dwa kroki przed siebie i już miał chwycić za szyję stojącego przed nimi milicjanta i przeciągnąć go po podłodze, gdy usłyszał za sobą znajomy głos.
– Kapralu, podnieście tego papierosa i opuśćcie to miejsce. Jutro oczekuję na moim biurku raportu ze szczegółowym opisem, sekunda po sekundzie, co zrobiliście po wejściu na miejsce zdarzenia.
Kapral machnął na kolegów, mrucząc coś pod nosem, i już głośniej dodał:
– Przecież to zwykły żul, który się zachlał na śmierć.
Ugne odwrócił się, a po chwili na jego twarzy pojawił się uśmiech. W drzwiach stała jasnowłosa kobieta w czarnym podkoszulku i dżinsach. Długi warkocz opadał na krótką skórzaną bomberkę z podniesionym kołnierzem. Tuż za Izabelą Lewandowską stał niski mężczyzna w przydługim milicyjnym płaszczu. Kobieta wyciągnęła dłoń do Galanta.
– Serwus, Ugne. Dobrze cię widzieć… trzeźwego.
– Izka, bez brawury z tą trzeźwością. – Galant skrzywił się i podszedł bliżej. – Prokurator powiatowy tutaj? Przecież to jest postępowanie przygotowawcze, nie ma tu żadnej sensacji. Chłop przeholował z wódą i tyle. No chyba że wiedziałaś, że tu będę. – Uśmiechnął się frywolnie do koleżanki.
Kobieta minęła Galanta i podeszła do krzesła, na którym znajdowały się zwłoki mężczyzny. Przez chwilę im się przyglądała, po czym odwróciła się do milicjanta.
– Może. I nie prokurator, a asesor. To jest dzielnicowy, plutonowy Wierzbicki. – Wskazała niskiego mężczyznę z wąsami i lekką, ale widoczną nadwagą, który właśnie wszedł do środka i kucnął obok ciała.
– Tak, to jest Komar. – Kiwnął znacząco głową.
– Kto? – dopytał Ugne.
– Janek Komar, lokalny latawiec.
– Latawiec?
– Wiecie, obywatelu poruczniku, kiedyś tak się mówiło na takiego, co to – przerwał, by uśmiechnąć się półgębkiem – prowadzi, nazwijmy to, hulaszczy tryb życia.
– Pijak?
– Tak też możemy go nazwać.
Ugne podszedł do Izki.
– Wezwaliście lekarza?
– Wezwałam medycynę sądową…
– Patologa?
– Gdzie ci się tak śpieszy? – Kobieta przyjrzała się Galantowi i zmarszczyła brwi. – Zanim pojawią się tu łapiduchy, zaprosiłam też chłopaków z techniki…
– Ściągnęłaś lwowiaka i Młodego? Do pijaka, który zachlał się spirytusem?
Ugne sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął butelkę. Odkorkował i skierował do ust.
– Możesz tego tutaj nie robić?
Izka spojrzała na dzielnicowego, który starał się ukryć uśmiech. Przymknęła oczy. To już rok, jak odeszła Basia. Gdyby nie ona, pewnie do dzisiaj szarpałaby się z podopiecznymi, które marzyły tylko o tym, by ją w nocy podpalić. Nadal cisnęłaby się w tym malutkim pokoiku w ohydnym budynku na Skolwinie. Gdy się z Basią poznały, pracowała w młodzieżowym zakładzie wychowawczym z trudną młodzieżą. Była wychowawczynią. Przeniosła się tam, gdy wyrzucili ją z prokuratury. Badała sprawę wypadku, do jakiego doszło podczas defilady wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie. Gdy zaczęła grzebać za głęboko w sprawach, które były niekorzystne dla komunistycznej władzy, odsunęli ją od śledztwa i wszczęli wobec niej postępowanie. To Basia wyciągnęła ją z zakładu i dała pracę. Zaprzyjaźniły się. Izka przyglądała się z zazdrością, jak pomiędzy nią i Ugne rozkwitało coś niezwykłego. Widziała, jak ten wielki facet, z poranioną gębą i równie poharataną duszą, każdego dnia stawał się coraz lepszym człowiekiem. Dla Basi był w stanie zrezygnować z każdego gówna, bez którego wcześniej nie wyobrażał sobie życia. Wszystko skończyło się w tym koszmarnym domu dziecka.
Nie widziała Galanta przez rok. Gadali, że chleje. To było do przewidzenia. Był pijany na służbie, po służbie i w czasie snu. Jego życie było jak niekończące się koryto rzeki wypełnione wódą zamiast wody. Dlaczego go nie wyrzucili? Wciąż pozostawało to dla niej tajemnicą. Aczkolwiek Ugne nawet po pół litrze miał umysł sprawniejszy niż tuzin psów z kryminalnej. Mówili, że to był instynkt, szósty zmysł.
Galant schował butelkę do kieszeni. Jeszcze raz rzucił okiem na zwisającego z krzesła mężczyznę. Pił z butelki i zostawił pełny kieliszek? To bez sensu. No i ta etykieta na butelce. Miała co najmniej z dziesięć lat. Przecież w siedemdziesiątym trzecim była jakaś reforma przemysłu spirytusowego i od tego czasu na każdej etykiecie, niezależnie, gdzie wódka była rozlewana, musiała być nazwa Polmos. Porucznik sam nie wiedział, dlaczego takie informacje zostawały mu w głowie. Było coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do tego całego syfu, tak typowego dla melin i domów alkoholików. To był bukiet kolorowych, wykonanych z papieru kwiatków w plastelinowym wazoniku. Ugne odwrócił się do dzielnicowego.
– Z kim mieszkał ten Komar?
– Z żoną i młodszym synem. Starszy wyprowadził się i studiuje w Poznaniu. – Dzielnicowy odchrząknął. – Ale „mieszkał” to za dużo powiedziane. Miał ten swój pokój, w którym nieraz organizował libacje alkoholowe. Zosia z Bolkiem spali na dole. Żyli osobno. Na ile oczywiście się da żyć osobno.
– To znaczy?
– Do kościoła chodzili razem, księdza po kolędzie przyjmowali, w święta dzielili się opłatkiem, typowo.
– A gdzie pracował?
– Różnie. Ostatnio w PTHW.
– Był kierowcą?
– Na początku, ale gdy wypadł pijany zza kierownicy pod rzeźnikiem na Wojska Polskiego, przenieśli go na warsztat.
– Miał jakichś wrogów?
– Komar? – Dzielnicowy uśmiechnął się. – Wszystkie okoliczne latawce zlatywały się do niego jak muchy do gówna. Miał chatę, często pieniądze, więc wszyscy go kochali. Nawet gdy miał przerwę w pracy i nie zarabiał, to zanosił na melinę wszystko, co miało jakąś wartość. Sprzedawał, co tylko wpadło mu do rąk, a czego Zosia nie zdążyła ukryć. Myślę, że był niezłym źródłem dochodu lokalnych meliniarzy.
Dzielnicowy nie musiał tego tłumaczyć Galantowi. Ugne doskonale wiedział, jak to działa. Nieraz wracał na melinę po zastawionego browninga.
W drzwiach pojawili się jednocześnie Młody z lwowiakiem i starszy lekarz medycyny sądowej.
– Kogo widzą moji piękni oci? – zawołał w kierunku Galanta w swoim wschodnim narzeczu stojący na progu lwowiak.
Kazimierz Wajda był najlepszym technikiem kryminalistyki w województwie szczecińskim. Poznał Galanta przy sprawie sekty ze Wzgórza Kupały. Przyjechał do Szczecina zaraz po wojnie. Mówiło się, że uciekał przed czerwonymi po tym, jak stanął w obronie gwałconej Polki. Sam nigdy o tym nie mówił. Ugne też nie pytał, nie było sensu drążyć. Każdy z nich miał inną opowieść, która czekała na swój czas, by zostać opowiedziana. Podczas śledztwa Kazik poznał Jewgieniję. Tak jak on pochodziła z okolic Lwowa. Dziś są szczęśliwymi rodzicami ślicznego chłopca o imieniu Nikita. Ośmiolatek zdążył już poznać ciemną stronę pracy ojca. To było przy sprawie handlu sierotami z Domu Dziecka imienia Pionierów Szczecina, którą lwowiak, wspólnie z Galantem i Młodym, rozpracowywał. Jedynym sposobem na powstrzymanie milicjantów było porwanie syna Wajdy. Chłopak wciąż nie doszedł do siebie. Boi się ludzi, nie patrzy im w twarz.
Ugne uściskał lwowiaka i Młodego.
– Widać poważna sprawa, skoro kapitan Wajda w towarzystwie swego wiernego Sancho Pansy pofatygował się aż tutaj. – Ugne się zaśmiał i sięgnął po butelkę. Wziął głębokiego łyka i schował pod kurtkę. Lwowiak zmarszczył brwi.
– U ciebie, widzę, wszystko po staremu?
Nie czekając na odpowiedź, położył niewielką walizkę na podłodze i wyciągnął z niej gumowe rękawiczki i biały fartuch. To samo zrobił Młody. Trzeci mężczyzna, tęgawy lekarz, nie przywitał się ani nie przedstawił, zdjął tylko płaszcz i od razu podszedł do denata. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że nie był zadowolony z tego, że musi tu być. Śpieszył się.
Młody uśmiechnął się do Galanta i sięgnął do przewieszonej przez ramię torby. Jakub Kawalec zmienił się od ich ostatniego spotkania: wyraźnie zgubił kilka kilogramów i zapuścił tak modne ostatnio bokobrody. Nie był już młodym asystentem kapitana Wajdy. Awansował na starszego sierżanta sztabowego. Pracował też w Instytucie Fizyki Politechniki Szczecińskiej. Jak na swoje trzydzieści pięć lat wyglądał całkiem nieźle. To w dużej mierze sukces Izy Lewandowskiej, która namówiła go na kilka treningów dżudo w salce na Kazimierza Królewicza. Po sprawie Domu Pionierów stali się sobie bliżsi. On zabierał ją do Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej, a ona jego na paszteciki na Wojska Polskiego. Później razem wozili matkę Młodego do szpitala na Arkońskiej na dializy. To nie była miłość ani pociąg fizyczny, po prostu byli dobrymi kumplami.
– Róże cmentarne wskazują, że zgon musiał nastąpić dość szybko – powiedział pośpiesznie i niewyraźnie lekarz, zajrzawszy za uszy. – Nie widzę żadnych oznak ingerencji osób trzecich.
Mężczyzna otworzył usta trupowi.
– Tak jak można się było spodziewać. – Schował do kieszeni fartucha stetoskop. – Zalegające wymiociny w górnych drogach oddechowych. Nic tu po nas.
– Zaraz, kierowniku. – Ugne położył mu rękę na ramieniu. – Może chociaż kilka słów kazania.
Mężczyzna zmierzył Galanta wzrokiem i się skrzywił. Sięgnął po płaszcz i zaczął go nakładać.
– Może pan oficer nie wie, ale śmiertelna dawka alkoholu to cztery promile, czyli około trzysta pięćdziesiąt mililitrów wypitego szybko czystego alkoholu. Po opróżnionej butelce sądzę, że delikwent wyżłopał ją jednym ciągiem, po czym w wyniku głębokiego upojenia stracił przytomność. Taka dawka działa depresyjnie na układ nerwowy i oddechowy, czyli nasz amator trunków wyskokowych miał ograniczone ruchy, nie mógł samodzielnie zmienić pozycji oraz niemal natychmiast zaczął mieć problemy z oddychaniem. Jako że alkohol to trucizna, organizm próbował się go pozbyć, więc denat rzygał jak kot, co widać na załączonym obrazku. – Wskazał podkoszulek mężczyzny. – Śmierć nastąpiła w wyniku zatrzymania oddechu. Koleżka tak długo i intensywnie wymiotował, że nie był w stanie złapać oddechu. A jak wiemy, bez tlenu człowiek długo nie pociągnie. Tyle. – Lekarz jeszcze raz spojrzał na Galanta. – Proponuję to potraktować jako lekcję.
Ugne skrzywił się, co mogło oznaczać zarówno uśmiech, jak i wyraz dezaprobaty. Medyk zapiął płaszcz i zwrócił się do lwowiaka:
– Dajcie znać, jak skończycie.
Ostatni raz spojrzał na Galanta i wyszedł. Młody wyjął aparat fotograficzny, podłączył lampę, następnie sięgnął po metalowe tabliczki z numerkami i zestaw skalówek kątowych. Dopiero wtedy przystąpił do oględzin. Był jak zwykle drobiazgowy.
Nastrój Galanta się poprawiał. Milicjant wyciągnął paczkę papierosów i zapalił.
– Słyszeliście pana doktora! – Odwrócił się do Izy i uśmiechnął. – A pani prokurator co tu jeszcze robi? Może coś na rozgrzewkę? – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po butelkę i skierował ją w stronę twarzy kobiety.
– Ugne, musisz wyjść! – Lewandowska jednym szybkim ruchem wyrwała mu szkło z dłoni. – Nie możesz w takim stanie tu przebywać. To miejsce zdarzenia.
– W jakim stanie? – Porucznik próbował odebrać Izie wódkę. – Przecież słyszałaś szanownego pana doktora. Nic tu się nie stało.
Kobieta chwyciła go jedną ręką za podkoszulek i przyciągnęła do siebie.
– Posłuchaj, Galant, dostaliśmy anonim. Ktoś twierdził, że ten facet tu umrze i że pomoże mu w tym ktoś z jego kompanów od kielicha. Rozumiesz? – Zbliżyła się do twarzy trupa. Chwyciła go za włosy i podniosła. – Poznajesz go? Piłeś z nim wódę?
Ugne przez chwilę przyglądał się kobiecie, po czym odwrócił głowę i spojrzał na bladą, ziejącą pustką twarz mężczyzny. O czym ona mówi? Jakim kompanem? Przecież on nie… I nagle wszystko stało się jasne. Znał tego człowieka, przypomniał sobie te ciemne potargane włosy i krzaczaste brwi. Ten przetrącony nos i niewielką bliznę pod nim. Przecież to był Dżek.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Kurtka M65 (ang. M-1965 field jacket), używana przez wojska lądowe Stanów Zjednoczonych w latach 1965–2009.
Przedsiębiorstwo Transportowe Handlu Wewnętrznego w Szczecinie.
Podczas agonii układ krążenia wykazuje cechy niewydolności. Głównie za uszami pojawiają się wtedy plamy opadowe, nazywane różami cmentarnymi.