Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Late to the Party - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Late to the Party - ebook

Opowieść w duchu queer i wlw od Kelly Quindlen, autorki znakomicie przyjętej przez polskich czytelników powieści LGBTQ+ pt. She Drives Me Crazy.
Przejmująca historia o przyjaźni, samoakceptacji i byciu „prawdziwą  nastoletnią osobą”, w której na pewno odnajdzie się wielu czytelników. To autentyczna oda do wszystkich nieśmiałych i wycofanych.

Fani Becky Albertalli z pewnością pokochają opowieść o Codi i jej dramatyczną podróż w poszukiwaniu siebie.

Codi Teller nie sądziła, że w wieku siedemnastu lat jej życie będzie tak wyglądało. 

Nigdy nie była na imprezie, nigdy nie zarwała nocy na mieście. Nawet nigdy się nie całowała. I nie tylko dlatego, że podobają jej się dziewczyny, raczej dlatego, że wraz z dwójką najlepszych przyjaciół, Maritzą i JaKorym, większość czasu spędza w piwnicy, oglądając Netflixa, zamiast angażować się w świat zewnętrzny. 

I kiedy pewnego dnia Maritza i JaKory proponują wspólne wyjście na imprezę, Codi ma poważne wątpliwości. Te imprezy nie są dla takich jak oni, tylko dla fajnych i popularnych. Dla hetero. 

Codi przypadkiem wpada na jedną z tych cool osób, Ricky’ego, akurat kiedy całuje się on po kryjomu z chłopakiem! Niespodziewanie między Codi a Rickym rodzi się przyjaźń. W zamian za milczenie Ricky bierze Codi pod swoje skrzydła i wciąga ją w letnie szaleństwo, pełne wieczornych spotkań i nowych doświadczeń. A wśród jego znajomych jest pewna piękna dziewczyna o imieniu Lydia…

 

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8266-248-1
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Był pierwszy dzień lata. Padało, ale nie aż tak, żeby zniechęcić ludzi do korzystania z basenu. Obserwowaliśmy ich z samochodu Maritzy, który stał na górnym poziomie klubowego parkingu, z pracującymi wycieraczkami i pomrukującym silnikiem. JaKory siedział wychylony z tylnego fotela, jego ramię zawadzało o moje, ale właściwie nie zwracałam na to uwagi. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na grupkę pływającą w deszczu.

– Wejdźmy, chociaż na chwilkę – powiedziała Maritza. Starała się nadać głosowi odważne brzmienie, ale ja wyczuwałam w nim napięcie.

JaKory gwałtownie wciągnął powietrze.

– Nie, dzięki – odparł, kręcąc głową. – Będzie padać coraz mocniej, w dodatku może zacząć grzmieć. Serio, nie powinni siedzieć w wodzie.

Grupka składała się z dzieciaków w naszym wieku, siedmiorga, może ośmiorga. Chlapali na siebie nawzajem, skakali z trampoliny, obściskiwali się po kątach. Nasz samochód stał tuż przy bramie, zaledwie kilka metrów od basenu, na tyle blisko, że widzieliśmy ich szerokie uśmiechy. Zastanawiałam się, czy ich znamy, czy chodzimy do tej samej szkoły. Zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo mnie przerażają.

– Oni tu mieszkają? – spytała Maritza.

– Nie wiem – odrzekłam, jeszcze uważniej wpatrując się w ich rozradowane twarze. – Pewnie tak.

Powinnam wiedzieć, w końcu mieszkałam w tej okolicy, ale na wielką, rozległą dzielnicę składało się tyle domów, że trudno było się zorientować, kto w nich wszystkich rezyduje.

– Wygląda na to, że świetnie się bawią – zauważyła Maritza z wygłodniałą miną.

– A jak wpakują się w kłopoty? – rzucił JaKory. – Ratownicy mogą ich wyrzucić i zabronić wstępu.

Jeden z nich właśnie dmuchał w gwizdek tak mocno, że dźwięk docierał do wnętrza zamkniętego samochodu, ale dzieciaki w basenie całkowicie go zignorowały. Pod zadaszeniem z łazienkami stał zwykle widywany na pływalni tłumek: matki z małymi dziećmi, instruktorzy. Wszyscy ciasno owinięci ręcznikami i obserwujący z niedowierzaniem szalone wyczyny młodzieży.

Maritza zerknęła na mnie.

– Codi, co zamierzasz?

Po niebie przetoczył się grzmot, ale dzieciaki nawet nie zwróciły na to uwagi: właśnie zaczęły walkę kogutów, dziewczyny siedzące facetom na ramionach głośno piszczały w siekącym ukośnie deszczu. Czułam ucisk w żołądku, jakby moje ciało pragnęło do nich dołączyć, znaleźć się w wodzie, stęsknione czystej brawury. Ostatnio to uczucie pojawiało się coraz częściej.

– Moglibyśmy jeszcze zaczekać… – powiedziałam.

– Czekamy już dziesięć minut. Czas ruszyć dupska i coś postanowić.

Jej ostry ton trochę mnie zirytował, ale wiedziałam z doświadczenia, że Maritza strofuje bardziej samą siebie niż nas. Zawsze była swoją najsurowszą krytyczką.

– Może pójdziemy do domu i obejrzymy film? – zaproponował JaKory. – Popływać możemy jutro.

Maritza zawahała się, nie odrywając wzroku od basenu. W końcu przekręciła kluczyk w stacyjce, sięgnęła do tyłu i chwyciła ręcznik.

– Maritza – jęknął JaKory.

– No co? – spytała piskliwie. – Marzymy o pływaniu od kilku tygodni. Nie zamierzam zrezygnować tylko dlatego, że pogoda odmówiła współpracy. Poza tym tamci siedzą w basenie, to niby czemu my nie możemy?

Pytanie miało być retoryczne, ale zabrzmiało raczej jak błagalna prośba. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W końcu Maritza otworzyła drzwi, narzuciła ręcznik na swoje ciemne kędzierzawe włosy i pobiegła. JaKory i ja ponownie wymieniliśmy spojrzenia, oboje świadomi dalszego rozwoju sytuacji, po czym również złapaliśmy ręczniki i pomknęliśmy za Maritzą.

Lało jak z cebra. Buty momentalnie mi przemokły, ręcznik na głowie okazał się bezużyteczny. W ciągu kilku sekund deszcz jeszcze przybrał na sile. Walił w nas z całą mocą. Akurat w chwili, gdy dogoniliśmy Maritzę, zerwał się gwałtowny wiatr, a drzewa zaczęły tańczyć. Niebem wstrząsnął kolejny grzmot.

– Może to nie był mój najlepszy pomysł! – krzyknęła Maritza.

– Poważnie? – zawołał JaKory.

Uwiesiliśmy się bramy, kurczowo zaciskając dłonie na prętach. Woda w basenie burzyła się jak morska fala, a chłopaki i dziewczyny pokrzykiwały z radości. Jedna z dziewcząt pływała na plecach z zamkniętymi oczami, woda uderzała w nią ze wszystkich stron.

Zerknęłam na dwójkę swoich najlepszych przyjaciół. Wpatrywali się w rozbawione dzieciaki i wyglądali na tak samo przerażonych z niewiadomych powodów, jak ja.

– Wracam! – krzyknął JaKory. – Otwórz!

Maritza też zawróciła, z daleka mierząc kluczykami w samochód, ja jednak nie mogłam oderwać wzroku od basenu.

– Codi! – zawołała Maritza. – No chodź!

Spojrzałam raz jeszcze i pobiegłam za nimi.

Od dawna nie padało pierwszego dnia wakacji. Wiem to na pewno, ponieważ przez pięć ostatnich lat z rzędu Maritza, JaKory i ja chodziliśmy w tym dniu popływać. Tradycyjnie spotykaliśmy się u mnie w domu, pakowaliśmy przekąski do turystycznej lodówki i dreptaliśmy w klapkach pod palącym, późnomajowym słońcem do osiedlowego klubu. „Klub” brzmi może snobistycznie, ale podobna instytucja znajdowała się w każdej podmiejskiej dzielnicy Atlanty i w każdej takiej placówce była pływalnia pełna berbeci w przemokniętych pieluchach, dzieciaków świeżo po kursie pływania i dzielnych matek, które dopiero co przeniosły się ze Środkowego Zachodu czy Północnego Wschodu, pełne nadziei, że nawiążą przyjaźnie w tym nieokreślonym, po części typowo południowym, a po części takim jak wszędzie, miejscu. No i my: trójka nastolatków chlapiących się w płytkiej części basenu, pochłoniętych grą w celebrytów, ćwiczących skoki w tył i bawiących się w zgadywanie, jaką piosenkę śpiewa JaKory pod wodą.

Rozpoczęliśmy tę tradycję dzień po zakończeniu szóstej klasy. Tego dnia Maritza i JaKory pojawili się na progu mojego domu wyposażeni w kostiumy kąpielowe, pistolety na wodę i wakacyjne lektury, a ja byłam tak zdenerwowana i podekscytowana, że w ramach podziękowania za to, że po mnie przyszli, namalowałam ich portrety. Żenujące, wiem, ale musicie zrozumieć, że wcześniej, zanim w szóstej klasie poznałam ich dwoje, nigdy nie udało mi się nawiązać bliższej przyjaźni, w każdym razie żadna nie przetrwała dłużej niż rok. I wiedziałam, że w ich przypadku było tak samo, bo kiedy kilka dni później odwiedziłam ich w domach, okazało się, że Maritza przykleiła swój portret taśmą do lustra, a JaKory umieścił swój nad półką z ulubionymi książkami.

– Ale jestem na nim ładna i cool – stwierdziła Maritza z promiennym uśmiechem.

– Mama powiedziała, że udało ci się uchwycić moją istotę – dodał JaKory, starając się nie robić zbytnio zadowolonej miny.

Bez słowa zanurzyłam się w ich komplementach, czułam się tak, jakbym połknęła słońce.

Podczas ostatniej Gwiazdki odgrzebaliśmy te portrety i o mało nie umarliśmy ze śmiechu. Ani trochę nie przypominały moich przyjaciół. Podobizna Maritzy nie oddawała jej niezgrabnej sylwetki, grubych brwi i ptasiego nosa. Portret JaKory’ego nie uchwycił kościstych łokci, wysuszonej skóry na nogach i wiecznie zmartwionej miny. Namalowałam ich tak, jak ja ich widziałam, a nie tak, jak widziało ich otoczenie, a teraz zaczynałam dostrzegać różnicę.

– W twojej interpretacji wyglądamy na totalnie zajebiste osoby – zaśmiała się Maritza, gdy już się napatrzyliśmy.

– Błogosławiona niewiedza – stwierdził JaKory, z rozbawieniem kręcąc głową. – Pamiętacie, jak kiedyś przez cały miesiąc ćwiczyliśmy układ do tej piosenki Céline Dion? Nie mieliśmy pojęcia, że nie jesteśmy cool.

– O rany – mruknęła Maritza i nagle umilkła. – Chyba nadal nie mamy.

Myślałam o tej rozmowie przez kilka tygodni, zastanawiając się, czy to prawda, czy właśnie tak postrzegają nas inni. Może. Może dla nich Maritza była tylko tą niezdarną, szczerą do bólu tancerką z burzą zmierzwionych włosów, JaKory chudym, neurotycznym czarnym nerdem z obsesją na punkcie Tumblra, a ja nieśmiałą, wycofaną, właściwie niewidzialną malarką, która nigdy nie ma odwagi podnieść ręki. Może właśnie dlatego nigdy nie przytrafiało nam się nic „prawdziwego”.

Zakończyliśmy przedostatnią klasę szkoły średniej i teoretycznie w naszym życiu powinny się dziać rzeczy wielkie i istotne, i – jak określał je JaKory, chociaż bardzo prosiłyśmy z Maritzą, żeby tak nie mówił – „brzemienne potencjałem”. Ale niestety, nic nie wydawało mi się ani wielkie, ani istotne, ani pełne potencjału. Dojrzeliśmy, urośliśmy, może staliśmy się odrobinę mniej niezdarni niż jeszcze rok wcześniej, ale w sumie wkraczanie w dorosłość malowało się w moich oczach jako pasmo spotkań w ścisłym gronie naszej trójki i niczym nie różniło się od tego, co było wcześniej, nie niosło żadnych zmian.

Wiecie, w jaki sposób dorośli zawsze mówią o nastolatkach? W czwartej klasie przejeżdżałam z rodzicami obok domu owiniętego papierem toaletowym, a tata pokręcił głową i chichocząc, mruknął pod nosem: „Nastolatki”. Mama wyrzekała na Nastolatków każdego roku w czerwcu, gdy ciemne sylwetki zwisały z drabinek na przyklubowym placu zabaw długo po godzinach zamknięcia, ale nigdy nie mówiła tego ze złością, raczej z pełną tęsknoty zadumą. No i te wszystkie seriale i filmy, w których trzydziestoletni aktorzy udają licealistów, chodzą na randki, jeżdżą szybkimi samochodami i tańczą na szalonych domówkach, a ich koledzy bujają się na żyrandolach i rzygają na sztuczne drzewka choinkowe. Dorastasz z takim wyobrażeniem Nastolatków, wizją szalonego, ekscytującego, oszałamiającego życia, łamania zasad, zdobywania doświadczeń seksualnych, Życia przez wielkie Ż i wiesz, że jest ci przeznaczone pewnego dnia stać się jedną z nich, ale nagle masz siedemnaście lat i patrzysz, jak inni skaczą do basenu w ulewnym deszczu, i uświadamiasz sobie, że nie stałaś się prawdziwą Nastolatką i być może już nigdy to nie nastąpi.

Tego samego popołudnia o drugiej trzydzieści siedzieliśmy wysuszeni u mnie w piwnicy, oglądaliśmy drugi film i ucztowaliśmy przy napojach gazowanych, żelkach owocowych z sokiem i nachosach piętrzących się na stoliku do kawy. Maritza i ja podzieliłyśmy się paczką żelków, bo ja lubiłam tylko czerwone, ona tylko niebieskie, a JaKory nie lubił ich wcale ze względu na „nietolerancję konsystencji”.

– Może by ci posmakowały, gdybyś spróbował ich razem z nachosem – zaproponowała Maritza, podsuwając mu żelka. – No dalej, Kory, odwagi.

– Idź precz, szatanie – odparł JaKory, lekko ją odpychając.

– Ej, weź, JaKory – dorzuciłam, również podając mu nachosa z żelkiem. – Razem świetnie smakują. Zaraz zshipujesz tę dwójkę bohaterów.

Pochwyciłam spojrzenie Maritzy. Uwielbiałyśmy nabijać się z zajawek JaKory’ego w temacie fandomów.

– Nawet się nie obejrzymy, a będziesz pisać o nich fanfiki – dodała Maritza z szelmowskim uśmieszkiem. – „O, żelku mój mały, jesteś taki soczysty, tryśnij dla mnie raz jeszcze, tak bardzo cię proszę”.

– Zamknij te plugawe usta – powiedział JaKory, a ja ze śmiechu padłam na oparcie kanapy. – Byłabyś fatalną pisarką.

Maritza zrobiła autentycznie urażoną minę.

– Byłabym świetną pisarką.

– A może skupicie się na filmie? – zasugerował JaKory. – Czy wreszcie przyznacie, że jest koszmarnie nudny?

– Nie jest nudny – zaprotestowałam, wpatrzona w kobiety na ekranie. – Spójrz tylko, jakie one są piękne.

– Pokazali na zbliżeniu, jak się pochyla nad skrzynką na listy – zauważył sucho JaKory.

– Kobiety wyglądają pięknie w przeróżnych pozach, kolego – odparła Maritza swoim wszystkowiedzącym głosem. – Ale ty nigdy tego nie zrozumiesz.

– Jakoś nie cierpię z tego powodu – stwierdził JaKory. – Nieważne, lesbijski czy nie, ten film jest po prostu okropny. Obejrzyjmy coś innego. Może romans gejowski?

– Uee – odpowiedziałyśmy zgodnym chórem.

– Lubicie mieć przewagę liczebną, ale wychodzi na to, że ciągle oglądam te wasze durne filmy z serii „dziewczyna poznaje dziewczynę”, nawet najgłupsze dramy, w których jedną pożera potwór morski czy coś w tym stylu.

– Ale to nie jest drama – zauważyła Maritza. – To komedia.

– No, serio, uśmiałem się jak norka.

– Dobra – odparła Maritza, rzucając mu pilota. – Sam wybierz. Zapuść coś na maksa gejowskiego.

Zdaje się, że był to kolejny zasadniczy aspekt naszej sytuacji: kwestia orientacji seksualnej.

Cztery miesiące temu, pewnego mroźnego styczniowego wieczoru oglądaliśmy u mnie Netflix, gdy nagle Maritza zaczęła się zachowywać dziwnie nerwowo. Prawie nie reagowała na to, co mówimy.

– Co jest? – zapytałam wreszcie, zatrzymując film.

Maritza otworzyła i zamknęła usta, jakby brakowało jej słów.

– No? – JaKory ściągnął brwi. – Znowu popuściłaś w majty?

– Pierdol się – warknęła Maritza i walnęła go poduszką. – To zdarzyło się tylko raz.

– Ej, o co chodzi? – powtórzyłam, wyrywając poduszkę z rąk JaKory’ego, zanim zdążył wziąć odwet.

– A więc… – zaczęła Maritza drżącym głosem. – Wiecie, że bujam się w Bransonie?

– No i?

– Naprawdę mi się podoba. Serio, uważam, że jest superseksowny i…

– A gdzie sensacyjne wieści? – spytał JaKory.

– Zamknij się, dupku. Chodzi o to, że… no, zabujałam się w kimś jeszcze i… eee… nie jest to facet.

Nigdy dotąd nie widziałam Maritzy tak kruchej i bezbronnej. JaKory i ja patrzyliśmy na nią przez długą chwilę, po czym spojrzeliśmy na siebie, żeby sprawdzić, czy na pewno dobrze zrozumieliśmy. A potem JaKory zacisnął dłonie i zaczął sypać dramatycznymi tekstami jak: „Dzięki ci, Boże”, „Chwalmy Pana”, „Ujrzałem światło”, aż wreszcie Maritza walnęła go w brzuch, a on wrzasnął:

– Też jestem homo! Tak bardzo, że sam nie ogarniam!

– Ale ja nie jestem, JaKory, nie słyszałeś, co powiedziałam? Lubię to i to!

– Dobra, jesteś bi! Nieistotne!

I padli sobie w ramiona, śmiejąc się z ulgą. Maritza w uniesieniu nawet cmoknęła JaKory’ego w czoło, a on raz po raz ocierał łzy. Ja tylko siedziałam osłupiała, czekając, aż się uspokoją. JaKory raczej mnie nie zaskoczył – od dawna zastanawiałyśmy się z Maritzą, czy nie jest gejem – ale jej wyznanie zdecydowanie było dla mnie szokujące.

Wiedziałam, że moja kolej, by coś powiedzieć, ale słowa utknęły mi w gardle. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakbym chciała zatrzymać czas, zapamiętać tę chwilę w najdrobniejszych szczegółach, od łez szczęścia na twarzy JaKory’ego po strukturę mechatych pomarańczowych skarpetek Maritzy. Czułam, jak serce mocno mi wali, świadome znaczenia tego wszystkiego.

Po minucie Maritza stwierdziła:

– No, to chyba możemy spokojnie gadać razem o chłopakach.

I wtedy wybuchnęłam śmiechem. Tamci wbili we mnie wzrok, pokręciłam głową, a słowa same popłynęły:

– Nie możemy. Bo wychodzi na to, że podobają mi się dziewczyny.

Śmialiśmy się tak strasznie, że wreszcie skończyliśmy na podłodze. Maritza raz po raz ściskała nasze dłonie, a JaKory powtarzał:

– Co na to teoria prawdopodobieństwa?

Potem mama zawołała nas na kolację. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, próbując ukryć porozumiewawcze uśmieszki, aż JaKory zakrztusił się wodą, gdy mój tata zapytał, czy ma ochotę na kiełbaskę.

Uważam za dość znaczące, że cała nasza trójka okazała się nieheteronormatywna. A może wcale nie. Może nasza orientacja jedynie wyjaśniała, dlaczego zawsze czuliśmy się nieco różni od reszty dzieciaków, dlaczego nigdy z nikim innym nie poczuliśmy takiej więzi. Tak czy inaczej, wtedy tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że nigdy nie spotkam nikogo, kto by mnie zrozumiał tak jak Maritza i JaKory.

Nadal nie powiedzieliśmy o tym rodzicom. Rodzice Maritzy byli zagorzałymi katolikami, mama JaKory’ego harowała ponad siły jako pielęgniarka w szpitalu i do niczego innego nie miała głowy, a moi już i tak uważali mnie za dziwadło. Cóż, nie odziedziczyłam po nich idealnego amerykańskiego uroku. Ale chodziło o coś więcej. Nikomu nie powiedzieliśmy, ponieważ po prostu nie miało to większego znaczenia. Jeszcze nawet z nikim się nie całowałam, JaKory też nie. A Maritza tylko raz, podczas zeszłorocznych wakacji w Panamie, z chłopakiem, który kumplował się z jej kuzynami. Krótko mówiąc, nie zebraliśmy żadnych doświadczeń, po co więc informować świat o swojej orientacji? Nasza seksualność – czy, jak to czasem ujmował JaKory, „upodobalność” – była czymś, czego wprawdzie byliśmy całkowicie pewni, ale jeszcze nie zdążyliśmy tego wypróbować.

Problem polegał na tym, że zaczynałam wątpić, czy kiedykolwiek się to zmieni.

– Jezu, chcę chłopaka – oznajmił JaKory, nie odrywając zahipnotyzowanego wzroku od ekranu i przyciskając poduszkę do piersi, jakby to miało mu pomóc.

– Ja też – zawtórowała mu Maritza. – Albo dziewczynę. Osobę, do której mogłabym wysyłać flirciarskie esemesy i z którą mogłabym się obściskiwać, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota.

– No, i w końcu zrobić coś więcej, niż tylko się obściskiwać – dodał JaKory, poruszając brwiami. – Ale zanim to nastąpi, trzeba zrobić pierwszy krok. – Wziął głęboki oddech i westchnął. – Kurde, tak strasznie chciałbym się z kimś całować. A wy nie?

Wtuliłam się mocniej w pled. Nie miałam za bardzo ochoty rozmyślać o przykrym fakcie, że w wieku siedemnastu lat jeszcze z nikim się nie całowałam. Owszem, moi przyjaciele chcieli o tym rozmawiać, ale ja nigdy nie miałam nic do powiedzenia. Pewnie dlatego, że w gruncie rzeczy wiedziałam, że samo gadanie w żaden sposób mi nie pomoże.

– Ja już się całowałam – podkreśliła z wyższością Maritza. Lubiła przypominać nam o tym osiągnięciu przynajmniej raz w tygodniu. Pochwyciłam wzrok JaKory’ego i zrobiłam gest, jakbym waliła samą siebie po twarzy.

– Widzę cię, dupku – powiedziała Maritza, rzucając we mnie żelkiem.

– Wiem – odparłam, oddając jej. – A tak przy okazji, to całowałaś się z chłopakiem.

– To się liczy, Codi. Podobają mi się faceci.

– Aha, a nie chcesz całować się też z dziewczyną?

Maritza milczała. Ostatnio stała się przewrażliwiona na punkcie swojej biseksualności i przez chwilę bałam się, że ją obraziłam.

– Jasne, że chcę – odparła szorstko. – I nawet wydaje mi się, że będzie lepiej niż z chłopakiem.

– W jakim sensie? – spytałam.

– Nie wiem. Może… delikatniej.

– Ja tam wolę namiętność od delikatności – stwierdził JaKory, kręcąc głową. – Chcę coś poczuć. Chcę, żeby to było… jak chwila, gdy słyszysz wers genialnej poezji. Żeby odebrało mi dech w piersiach.

– Moim zdaniem przypomina to raczej tę chwilę, kiedy znajdujesz się na samej górze rollercoastera, dosłownie na sekundę przed zjazdem – stwierdziła Maritza.

JaKory się skrzywił.

– Wiesz, że nienawidzę rollercoasterów.

– No i co z tego? Tak czy inaczej, znasz to uczucie, motyle w brzuchu, serce wali jak szalone…

– I wrażenie, że zaraz zemdleję albo zarzygam wszystko dookoła…

– Codi, jak myślisz?

Wbijałam wzrok w ekran, żeby na nich nie patrzeć.

– Nie jestem pewna – odparłam, starając się nadać głosowi obojętne brzmienie. Wcale nie chciałam słuchać o ich fantazjach, żenowało mnie to niemal równie mocno, jak mój własny brak doświadczenia.

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałaś? – drążyła Maritza.

Odczekałam chwilę. Tamci milczeli.

– Nie wiem – odparłam w końcu. – To chyba… Nie chcę za bardzo o tym myśleć, chciałabym przeżyć niespodziankę, kiedy to się wreszcie wydarzy.

Dalej milczeli. Po chwili Maritza powiedziała:

– Ale takie podejście chyba nie bierze pod uwagę sprawczości?

Przekrzywiłam głowę, żeby na nią spojrzeć.

– Że co?

– Chodzi mi o to, że… nie możesz oczekiwać, że twój pierwszy pocałunek będzie niespodzianką. W jakimś stopniu sama musisz podziałać. No bo gdybym nie rzucała aluzyjnych tekstów ani nie starała się spotkać z E.J., nigdy byśmy się nie pocałowali.

Poczułam, jak rytm mojego serca przyspiesza. To było typowe dla Maritzy uważać, że rozgryzła jakiś temat, wiedziałam jednak, że ma rację, tylko nie chciałam tego przyznać. Problem polegał na tym, że nie miałam pojęcia, jak „podziałać”. Nie wiedziałam nawet, od czego zacząć.

Słowa Maritzy pożarły całą energię z pomieszczenia. Żadne z nas nie patrzyło na resztę, wszyscy siedzieliśmy pogrążeni we własnych myślach. W końcu JaKory się odezwał, wbijając wzrok w podłogę:

– Moja mama rozstała się z Philipem.

Razem z Maritzą jednocześnie uniosłyśmy wzrok. Mama JaKory’ego spotykała się z Philipem już od roku, a JaKory często wspominał, że nigdy nie widział jej tak szczęśliwej.

– Co?! – wykrzyknęła Maritza. – Kiedy?

– W zeszłym tygodniu, kiedy mieliśmy testy końcowe – mruknął. – Nie miałem ochoty o tym gadać. Wolałem skupić się na nauce.

Wymieniłyśmy spojrzenia. JaKory strasznie się martwił o mamę. Rozwiodła się z jego ojcem lata temu, a JaKory ciągle się przejmował, że jest samotna.

– Co się stało? – spytałam łagodnie.

– Powiedziała, że za bardzo się różnią. Że ich związek jest jak trąba powietrzna, a nie spokojne błękitne niebo.

– Twoja mama to prawdziwa poetka – zauważyła sarkastycznie Maritza.

– A jeśli mam samotność w genach? – zapytał cicho JaKory. – A jeśli nigdy nie zaznam miłości, bo do nikogo nie pasuję, tak jak moi rodzice?

– Och, Kory, jasne, że zaznasz – odparła Maritza.

– Na pewno kogoś spotkasz – dorzuciłam, patrząc mu prosto w oczy. – Jesteś tak wspaniały, że inne opcje są wykluczone.

Ale wypowiadając te słowa, poczułam w brzuchu niepewny ucisk. Skoro byłam taka przekonana, że JaKory kogoś sobie znajdzie, to czy nie mogłam uwierzyć, że podobnie będzie w moim przypadku? A jednak za nic nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak i kiedy miałoby to nastąpić.

Maritza widocznie podzielała moje obawy, bo objęła głowę rękami i rzekła:

– Wszyscy kogoś sobie znajdziemy. Muszę tylko wymyślić jak.

Brzmiało to raczej jak życzenie niż przekonanie. Po raz drugi tego dnia przyłapałam się na tęsknocie za czymś pozostającym daleko poza moim zasięgiem.

Nagle usłyszeliśmy skrzypnięcie otwieranych na górze drzwi, a potem tupot kroków na schodach. Usiadłam czujnie wyprostowana, a JaKory szybko zatrzymał nasz gejowski film; na szczęście na ekranie akurat widniało jedynie wnętrze mieszkania głównego bohatera.

Zza rogu wypadł Grant, mój młodszy brat. Szybkim ruchem odgarnął włosy z czoła. Sprawiał wrażenie spoconego, jak to czternastoletni chłopcy, nawet kiedy nie są spoceni. Nogi mu się wydłużyły i były tak chude, że wyglądał, jakby biegał na szczudłach.

– Zawieziesz mnie dziś wieczorem do kina? – zapytał bez tchu.

Popatrzyłam na niego totalnie zaskoczona. O nic mnie nie prosił od wielu miesięcy, od czasu, gdy wszedł w fazę gwałtownego rozwoju i zaczął „czuć się sobą”, jak to ujął tata. Wcześniej byliśmy całkiem blisko – raz Grant nawet zatańczył do jednego z naszych układów pod utwór Céline Dion – ale w ciągu ostatniego roku zaczął odnosić sukcesy w sporcie i spędzać więcej czasu z kumplami, więc szybko stało się dość jasne, że widzi we mnie tylko nudną starszą siostrę.

– A mama czy tata nie mogą cię zawieźć? – spytałam.

– Idą na tę imprezę firmową z pracy mamy – odparł Grant, przewracając oczami. – Powiedzieli, żebym ciebie zapytał. Mama stwierdziła, że nie bez powodu dają ci kasę na paliwo. To jak? Zawieziesz mnie?

– Nie wiem, może. Później zapytaj.

Odrzucił głowę do tyłu zrezygnowanym gestem.

– Ej, no weź, Codi, wszyscy moi znajomi idą!

Nie znosiłam, kiedy Grant wspominał o „wszystkich” swoich znajomych. Zawsze odnosiłam wrażenie, że mówi tak specjalnie, celowo podkreśla, że spotyka się z całą armią przyjaciół, podczas gdy ja mam tylko Maritzę i JaKory’ego.

– To tylko pięć minut stąd – drążył Grant. – Poza tym i tak nic nie robicie.

– Spędzamy miło czas – odparłam, wskazując na Maritzę i JaKory’ego.

– Ale niby jak? Tylko siedzicie w piwnicy, jak zwykle.

Poczułam, że twarz mi płonie. Mój młodszy brat od pewnego czasu wykazywał tendencje do okrucieństwa. Może nie ujawniały się często, ale nigdy nie wiedziałam, jak zareagować.

– Grant – wtrąciła Maritza. – Jeśli chcesz podwózkę, spróbuj poprosić tak, żeby przy okazji nas nie obrażać.

Często zwracała się do niego tak, jakby to ona była jego starszą siostrą. Pewnie dlatego, że tyle razy spędzała u nas całe wakacje, a Grant łaził za nią, próbując jej zaimponować łamanym hiszpańskim, a może dlatego, że była jedynaczką, która zawsze marzyła o rodzeństwie. Kiedyś byłam dumna, że Maritza czuje z nim taką bliską więź, ale ostatnio zaczęło mnie to wkurzać. Nie mogłam znieść poczucia, że między mną a Grantem wyrósł mur, a jej zachowanie, jakby to ona była tą fajną, opanowaną starszą siostrą, sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej.

Grant mocno wciągnął powietrze nosem.

– Gdybyście zechcieli podrzucić mnie dziś wieczorem do kina – powiedział spokojnym, pozbawionym emocji tonem – to byłbym bardzo wdzięczny.

Wbiłam w niego wzrok. Bardzo mnie kusiło, żeby odmówić, ale Maritza najwyraźniej czytała mi w myślach.

– Codi – rzuciła.

Zignorowałam ją, zrobiłam głęboki wdech.

– Dobra. Coś jeszcze?

Grant spojrzał na telewizor.

– Co oglądacie?

– Nic – odparliśmy zgodnym chórem.

Popatrzył na nas podejrzliwie, ale w końcu wzruszył ramionami, wypadł z pokoju, popędził na górę i trzasnął drzwiami.2

Wyszliśmy około siódmej piętnaście. Deszcz ustał, słońce blado świeciło na niebie, gdy jechaliśmy tak dobrze znanymi nam ulicami. Prowadziła Maritza, przede wszystkim dlatego, że lubiła sprawować kontrolę, ale również dlatego, że jej samochód był nowszy od mojego, i pachniał odświeżaczem powietrza o nazwie Letni Deszcz. Grant przez całą drogę był dziwnie milczący. Kiedy wysiedliśmy, popatrzył na tłum zmierzający w stronę kina, po czym odwrócił się w naszą stronę i zapytał:

– Możecie mnie odebrać o dziewiątej trzydzieści?

– Jasne – odparła Maritza, zanim zdążyłam coś powiedzieć.

Grant sprawiał wrażenie rozkojarzonego.

– Dzięki – rzucił, odgarniając włosy na bok. Zatrzasnął drzwi i ruszył do okienka z biletami.

My zaś poszliśmy na pizzę do naszej ulubionej lokalnej miejscówki, Mr. Cheesy. W ciągu ostatniego roku, odkąd Maritza i ja zdobyłyśmy prawo jazdy, bywaliśmy tutaj dziesiątki razy. Właściciel lubił nas tak bardzo, że dawał nam darmowe napoje, a nawet przyczepił nasze zdjęcie do Ściany Sław za kasą. Jak zwykle pochłonęliśmy duża hawajską z nadziewanym brzegiem, jednocześnie grając w MASH na papierowym obrusie. Maritza i JaKory zgodnie pisnęli z zachwytu, gdy karty pokazały obojgu, że poślubią Michaela B. Jordana.

– Chodźmy do Walgreens – zaproponował JaKory, gdy już zapłaciliśmy i wyszliśmy. – Chciałbym kupić mamie kartkę. A może kwiaty.

– Kartki od ciebie są najlepsze – stwierdziłam, kradnąc łyk z jego kubka ze sprite’em na wynos. – Jak to było? Że słowa to twój…

– Język miłości – odparł mechanicznie JaKory, odwołując się do teorii Gary’ego Chapmana o pięciu językach miłości. Uwielbiał odpowiadać na pytania. – Mój to Afirmacja Słowna. Twój zapewne Poświęcanie Czasu. A Maritza lubi rządzić – zakończył.

– Zamknij się. – Maritza popchnęła go lekko. – Mój to Dotyk, to oczywiste.

W drogerii było jasno i cicho. Powędrowaliśmy do działu z kartkami. Przeglądałam te z serii „sympatia/myślę o tobie” razem z JaKorym, żeby pomóc mu coś wybrać. Maritza szybko się znudziła i uciekła do innej alejki.

– Tutaj jest silny motyw duchowy, co mama na pewno doceni – stwierdził JaKory, pokazując kartkę w odcieniach beżu. – Ale ta jest z „Tańcem z Gwiazdami”, a to nasz ulubiony…

– Haaa! – Maritza z wrzaskiem wyskoczyła zza rogu z plastikowym łukiem w ręku. – Nie spać, suki!

Jedną strzałą trafiła w moje biodro, a drugą, wystrzeloną zaraz potem, w regały z kartkami. Odrzuciłam oba pociski w jej stronę, a ona tymczasem przygotowała kolejny. JaKory obrócił się na pięcie i odmaszerował, mrucząc pod nosem, że zawsze musimy zrobić przedstawienie.

– Nie ruszać się, muszę potrenować! – wrzasnęła Maritza, przeszywając mnie spojrzeniem.

– Odbiło ci?! – krzyknęłam w odpowiedzi. Chwyciłam porzucony wózek sklepowy i pchnęłam w jej kierunku. Pisnęła i wpadła na regał z pluszakami. Kilka miśków w hawajskich koszulkach poleciało na podłogę.

Kiedy zakończyłyśmy naszą wojnę i poszłyśmy do kas, JaKory zdążył kupić obie kartki i paczkę żelków. Maritza z nieznacznym śladem zażenowania na twarzy położyła plastikowy łuk przy kasie i wyjęła portfel, żeby zapłacić.

– Proszę wybaczyć moim córkom – powiedział JaKory do skwaszonej kasjerki, która prawie zamordowała nas wzrokiem. – Rzadko wychodzą z domu.

Podjechaliśmy pod kino kwadrans przed umówioną godziną. Maritza zgasiła silnik. Siedzieliśmy przy opuszczonych szybach, ciesząc się ciepłym letnim powietrzem. Ludzie już wychodzili, ale nigdzie nie było widać brązowej czupryny mojego brata ani jego chudych, szczudłowatych nóg.

Zobaczyliśmy go dopiero kilka minut później w sporej grupie dzieciaków, wyraźnie usiłujących wyglądać starzej niż w rzeczywistości. Grant stał w samym środku, śmiał się i pokrzykiwał, pozował do zdjęć, po każdym ujęciu poprawiał włosy.

– Ale diwa – prychnął JaKory, kręcąc głową.

– Ilu on, kurwa, ma znajomych? – oburzyła się Maritza.

– Tata mówi na nich „jego paczka” – rzuciłam sarkastycznie, a Maritza i JaKory się zaśmiali.

Trudno było nie czuć urazy, kiedy rodzice rozpływali się z zachwytu nad towarzyskim życiem Granta. Tata w college’u był prawdziwą duszą towarzystwa, typem, który urządzał legendarne wiksy i wymyślał ksywki dla wszystkich znajomych. Nadal każdej zimy jeździł na narty „z chłopakami”. Mama nie była aż tak ekstrawertyczna – pewnie mam to po niej – ale przyciągała ludzi na swój wyjątkowy sposób, zawsze wiedziała, jak z nimi rozmawiać, chociaż była przy tym powściągliwa i stonowana. Charakterystyczny przykład: została królową zjazdu absolwentów. Tata do dzisiaj się z niej nabija za każdym razem, gdy wychodzą na randkę. Pojawia się wtedy na schodach wystrojona, a on krąży wokół niej i powtarza: „Kurczę, kochanie, mogłabyś być królową zjazdu absolwentów”. Mamie wtedy błyszczą oczy, Grant prycha pod nosem, a ja stoję w kącie, zastanawiając się, czy aby na pewno nie zostałam adoptowana.

A teraz wpatrywałam się w brata, w jego promienny uśmiech, starając się zapanować nad negatywnym uciskiem w brzuchu. I nagle uświadomiłam sobie, że coś tu jest… nie tak. Grant oddzielił się od grupy i poszedł w stronę jednej z kolumn przed wejściem, ruchy miał sztywne i niezgrabne. Sprawiał wrażenie niemal zdenerwowanego.

Teraz w żołądku lekko mnie zapiekło.

– Z kim on rozmawia? – spytałam, bardziej siebie niż przyjaciół.

Maritza postukała plastikową strzałą o kierownicę.

– Chyba z Ryanem, nie? Czy Brianem? Czy jak tam się wabi ten jego przygłupiasty kumpel.

– Nie – zaprotestowałam z naciskiem. – To ktoś inny. Widzicie, jak Grant raz po raz dotyka włosów?

Maritza i JaKory przez chwilę przypatrywali się mu w milczeniu. Ja również nic nie mówiłam. W końcu Maritza zagaiła:

– Myślisz, że rozmawia z dziewczyną?

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Brakowało mi tchu, nerwy miałam napięte do granic wytrzymałości.

– Ruszył dalej – zauważył JaKory.

Grant znalazł się w blasku białych świateł płynących z budynku. I nagle, tak jak przeczuwałam, zza kolumny wynurzyła się dziewczyna.

Była chuda, miała aparat na zębach i długie gęste włosy. Uśmiechała się do Granta nerwowo i nieśmiało, a on podpierał się pod boki, za często kiwał głową i przestępował z nogi na nogę.

– O w mordę – powiedziała cicho Maritza. – On jest na randce.

Ciało miałam skurczone i zimne. Czułam się tak, jakby wszechświat sobie ze mnie zażartował, a ja nieświadomie pomogłam mu w zastawieniu pułapki. Podczas gdy my we trójkę lamentowaliśmy w piwnicy nad brakiem romantycznych doświadczeń, mój młodszy brat skłonił nas podstępem, żebyśmy zawieźli go na randkę. Wiedziałam, że Grant dorasta, że interesuje się dziewczynami, że ważną częścią jego życia są zdjęcia i popularność… A jednak jakoś nie do końca sobie uświadamiałam, że mój brat naprawdę staje się Nastolatkiem i że być może idzie mu znacznie lepiej niż mnie.

Dziewczyna coś powiedziała. Wyglądała na zakłopotaną. Grant zrobił mały krok w jej stronę, odgarniając włosy z czoła.

– Teraz ją pocałuje – stwierdził bez tchu JaKory.

Chciałam odwrócić wzrok, ukryć twarz w dłoniach i udawać, że to się nie dzieje, ale nie mogłam.

Grant się wahał. Trwało to zbyt długo, magiczna chwila minęła. W końcu dziewczyna pochyliła się w jego stronę, uściskała go i cmoknęła w policzek, po czym obróciła się na pięcie i z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy pobiegła do grupki rozchichotanych koleżanek.

Grant stał jak wryty. W końcu odrzucił głowę do tyłu i głęboko odetchnął.

Ja też odetchnęłam i popatrzyłam na Maritzę i JaKory’ego. Natychmiast odwzajemnili moje spojrzenie i stało się jasne, że cała nasza trójka czuła dokładnie to samo. Ogarnęło mnie paskudne, pokręcone wrażenie ulgi, jakbym właśnie zyskała dodatkowy czas przed ostatecznym terminem, o którego istnieniu do tej pory nawet nie miałam pojęcia.

– Napiszemy do niego? – zapytała cicho Maritza.

Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, Grant spojrzał w naszą stronę. Zauważył, że na niego patrzymy i twarz mu stężała.

– Kurde – powiedziałam. Mój głos brzmiał dziwnie.

Grant z gniewną miną odwrócił wzrok, ale zaraz się opanował i ruszył do nas sztywnym krokiem i ze opuszczoną głową. Przyjaciele za nim wołali, ale ich zignorował. Otworzył drzwi samochodu i bez słowa wśliznął się na tylne siedzenie.

Chciałam coś powiedzieć, może w stylu taty rzucić żart, który zlikwiduje napięcie, ale nigdy tak nie potrafiłam. Maritza podkręciła muzykę, żeby zagłuszyć niezręczną ciszę i odjechaliśmy spod kina w milczeniu.

Maritza przerwała je na pierwszych światłach.

– To… jak film?

Grant przesunął się na siedzeniu.

– Głupi.

Spojrzałam na brata w lusterku wstecznym. Siedział oparty o szybę, z policzkiem na dłoni. Jako starsza siostra chciałam go pocieszyć, udzielić dobrej rady, tak jak kiedyś, gdy byliśmy młodsi, ale brakowało mi doświadczenia koniecznego, by doradzać na taki temat.

– Grant – powiedziała Maritza kojącym tonem. – Nie chcieliśmy widzieć tego, co się stało…

– Nie mam ochoty o tym rozmawiać – warknął Grant.

Znowu się spięłam. Chciałam, żeby Maritza nie drążyła, by zawiozła nas do domu i udawała, że nic się nie wydarzyło, ale nie należała do osób, które łatwo odpuszczają.

– Podobasz jej się – zawyrokowała. – Widziałam, jak na ciebie patrzyła.

Grant nie odpowiedział.

– Wiem, że zrobienie pierwszego kroku jest przerażające – brnęła – ale dostaniesz drugą…

– Maritza – wtrąciłam głośno. – Uczyń nam tę przysługę i się zamknij.

Zrobiła oburzoną minę.

Światła zmieniły się na zielone, samochód ruszył gwałtownym skokiem.

– Chciałam tylko pomóc – fuknęła. – Zwłaszcza że starsza siostra siedzi cicho…

– On nie potrzebuje twojej pomocy – odparłam, czując, że twarz mnie pali.

– No, na pewno nie potrzebuje twojej.

– Co to niby ma znaczyć?

– Dobra, przestańcie – wtrącił JaKory, rozdzielając nas szeroko rozłożonymi ramionami. – Odczekajmy chwilkę. Wszyscy jesteśmy w tym momencie nieco przewrażliwieni…

– Nic nam nie jest – warknęła Maritza.

– Maritza, nie podskakuj i patrz na drogę. Codi, odpuść. Grantowi nic się nie stało. Nie chce niczyjej pomocy i ma do tego prawo.

– Waszej pomocy na pewno nie potrzebuję – parsknął Grant.

Obrażony JaKory wyrzucił w górę ręce i wbił wzrok w okno.

Słowa Granta zabolały. Dopiero po chwili odzyskałam oddech. W moim sercu wezbrał gniew. Obróciłam się do brata z morderczym spojrzeniem.

– Nie powinieneś potrzebować niczyjej pomocy – powiedziałam. – I tak jesteś za młody, żeby się przejmować takimi rzeczami.

Grant również wściekle na mnie łypnął, nie odrywając głowy od szyby.

– Mam czternaście lat. Wszyscy w moim wieku z kimś się spotykają.

– A nie powinni.

– Mówisz tak tylko dlatego, że sama nigdy nie chodziłaś na randki. Założę się, że nigdy się nie całowałaś. Żadne z was…

Całe moje ciało stanęło w ogniu.

– Zamknij się, Grant! Pewnie, że się całowałam, a nawet gdyby nie, zapewniam, że nigdy bym nie stchórzyła w takiej sytuacji!

– Pierdol się, Codi!

– HEJ! – krzyknął JaKory. – Przestańcie, wszyscy. Natychmiast.

W samochodzie zapadła ciężka, przytłaczająca cisza. Wzrok miałam wlepiony w przednią szybę, ale nic nie widziałam. W środku cała płonęłam. Byłam wściekła, zraniona, a przede wszystkim zażenowana. Nienawidziłam samej siebie i ograniczonego świata, w którym żyłam.

– Grant, zapnij pas – rzucił ostro JaKory.

Grant się nie poruszył. Nie chciałam z nim więcej gadać, ale starsza siostra nie mogła odpuścić.

– Grant – powiedziałam surowo. – Pas.

Grant nadal nie reagował.

– Co jest z tobą nie tak? – spytałam, odwracając się w jego stronę. – Zapnij pas! Już!

Spojrzenie Granta – mordercze i urażone – tylko potwierdziło moje poczucie, że jesteśmy sobie obcy jak jeszcze nigdy dotąd. Że mój brat wyrósł na powszechnie lubianego, superzajebistego Nastolatka, któremu durnowata starsza siostra nie jest do niczego potrzebna. Zapiął pas jednym płynnym, gniewnym ruchem, oparł czoło o szybę i więcej się nie odezwał. Gdy kilka minut później Maritza zajechała przed nasz dom, wyskoczył z samochodu i nawet nie zamknął drzwi.

Siedzieliśmy we trójkę przy włączonym silniku i wciąż grającej muzyce. Nie miałam nic do powiedzenia, zwłaszcza Maritzie.

– To narka – rzuciłam, wysiadając. Nie miałam zamiaru ich zapraszać.

Pokój Granta znajdował się najbliżej schodów. Stałam tam dobrą minutę, czując wibracje głośnej muzyki. Na drzwiach nadal wisiała ręcznie malowana tabliczka od dziadków: niewielki drewniany prostokąt, a na nim piłki futbolowe, pociągi i imię „Grant” wypisane pełnymi zakrętasów literami, miłymi dla oka małego dziecka.

Zrobiłam coś, czego nigdy dotąd nie robiłam – wymierzyłam w drzwi środkowym palcem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: