Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Lato u Tiffany’ego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lipca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lato u Tiffany’ego - ebook

Wciągająca i romantyczna kontynuacja bestsellerowej Miłości u Tiffany’ego. Idealna lektura na lato!

Ktoś planuje ślub. Ktoś próbuje nie dopuścić do ślubu. Czy śluby w ogóle są potrzebne?

Cassie kocha Henry’ego. Henry kocha Cassie. Na jej palcu połyskuje pierścionek od Tiffany’ego, więc pozostało im jedynie zaplanować ślub. I choć nie powinno to nastręczać Cassie żadnych trudności, kiedy Henry naciska, by ustaliła datę ślubu, ona się wycofuje.

Szalona młoda kuzynka Henry’ego, Gem, nie podziela obaw Cassie i spieszy się do ołtarza – z całego serca pragnie wziąć ślub w kornwalijskim kościele, w którym przed laty pobrali się jej rodzice. Niestety, rodzina sprzeciwia się małżeństwu, a Cassie postanawia zrobić wszystko, by do niego nie dopuścić.

Kiedy Henry wyjeżdża na całe lato, aby wziąć udział w rejsie po Pacyfiku, Cassie zaszywa się w Kornwalii z nadzieją na to, że odnajdzie spokój, którego potrzebuje do postawienia kolejnego kroku. Jednak pośród wydm i zatoczek północnego wybrzeża Kornwalii odkrywa, że nie rozprawiła się jeszcze z przeszłością…

Czyżby zaręczyny nie zawsze oznaczały, że para będzie żyła długo i szczęśliwie?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-359-5
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

_Koniec marca, Nowy Jork_

Cas­sie stała przed niedź­wie­dziem polar­nym i wpa­try­wała się w niego jak zahip­no­ty­zo­wana. Zwie­rzę stało na tyl­nych nogach, z przed­nimi łapami unie­sio­nymi na wyso­ko­ści jej głowy, tak że przy­po­mi­nały przy­go­to­wane do walki pię­ści bok­sera, a czarne wargi obna­żały ostre kły – nie potra­fiła ode­rwać wzroku od jego nie­wi­dzą­cego, lecz wciąż jesz­cze groź­nego spoj­rze­nia. Zwie­rzę mie­rzyło dwa i pół metra i nawet to, że zasty­gło w goto­wo­ści do walki ponad osiem­dzie­siąt lat temu, nie odbie­rało mu onie­śmie­la­ją­cego maje­statu. Bez wąt­pie­nia to wła­śnie niedź­wiedź domi­no­wał nad pomiesz­cze­niem. Zgro­ma­dzeni krą­żyli wokół niego jak sate­lity, posy­ła­jąc mu znad krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków spoj­rze­nia pełne naboż­nej czci. Nawet prze­pych aksa­mit­nych kre­acji i sze­lest tafty nie mogły się rów­nać z jego mięk­kim śnież­no­bia­łym futrem, muska­nym mimo­cho­dem przez smu­kłe dło­nie ozdo­bione biżu­te­rią z sza­fi­rami.

Świa­tło sączyło się z żyran­doli niczym płynny bursz­tyn, pło­mie­nie świec migo­tały na tle ścian wykła­da­nych boaze­rią z orze­cha, zdo­biąc koleb­kowe skle­pie­nie drżą­cymi cie­niami, a wypło­wiałe dywany wciąż miękko ukła­dały się pod sto­pami, które – choć przy­wy­kły raczej do cha­dza­nia w rakach, kalo­szach i nie­prze­ma­kal­nych skar­pe­tach – tego wie­czoru stą­pały lżej­szym kro­kiem, obute w lśniącą skórę.

Cas­sie znów spoj­rzała na Henry’ego. Zaraz po niedź­wie­dziu polar­nym to wła­śnie od niego bił naj­więk­szy magne­tyzm – zebrani witali się z nim, kle­pali go po ple­cach, kiwali gło­wami i z zain­te­re­so­wa­niem marsz­czyli brwi, wypy­tu­jąc o szcze­góły wyprawy do Uzbe­ki­stanu w Góry Kura­miń­skie, która zapew­niła mu człon­ko­stwo w oto­czo­nym czcią nowo­jor­skim Klu­bie Odkryw­ców – to wła­śnie z tego powodu zgro­ma­dzili się tutaj w ten mroźny mar­cowy wie­czór.

Za wie­lo­dziel­nymi oknami padał deszcz ze śnie­giem, a stłu­miony zgiełk docho­dzący z East 70th Street kłó­cił się z wypeł­nia­ją­cym pomiesz­cze­nie jed­no­staj­nym pomru­kiem pro­wa­dzo­nych pół­gło­sem roz­mów. Po obu stro­nach kominka umiesz­czono ciosy słoni, a na stole zasty­głego w bez­ru­chu geparda – pozo­sta­ło­ści Sta­rego Świata, które daw­niej sym­bo­li­zo­wały odkry­cie nowego lądu, usta­no­wie­nie nowych gra­nic. W ota­cza­ją­cych ją przed­mio­tach Cas­sie wyczu­wała pewną iro­nię. Były niczym _memento mori_, dowód, że czło­wiek powi­nien przeć naprzód, że życie na nikogo nie czeka. Niczemu ani nikomu nie uda­wało się zbyt długo zacho­wać „tchnie­nia nowo­ści”. I nie­wy­klu­czone, że goście zgro­ma­dzeni w tej sali byli tego faktu świa­domi bar­dziej niż wszy­scy nowo­jor­czycy razem wzięci. Ktoś musiał otwo­rzyć drzwi na dole, bo wiatr zmarsz­czył ogromną flagę, która wisiała na prze­ciw­le­głej ścia­nie niczym gobe­lin. Cas­sie roz­po­zna­wała ciem­no­nie­bie­skie, białe i czer­wone uko­śne pasy oraz wid­nie­jącą pośrodku różę wia­trów, ozdo­bioną z obu stron ini­cja­łami E oraz C.

– Wie­dzia­łaś, że tę flagę mieli przy sobie pierwsi zdo­bywcy obu bie­gu­nów i że zna­la­zła się też w naj­głęb­szym punk­cie oce­anu, na szczy­cie Eve­re­stu i na Księ­życu? – Brett przy­niósł im drinki i podą­żył za jej spoj­rze­niem.

– Cóż, nie tę kon­kretną flagę – spre­cy­zo­wała Cas­sie i z uśmie­chem ode­brała od niego kie­li­szek szam­pana. – Ale ow­szem. Czy gdy­bym tego nie wie­działa, mogła­bym się uwa­żać za dobrą narze­czoną? Henry nie kochałby mnie nawet w poło­wie tak mocno, gdy­bym nie znała sto­licy Tadży­ki­stanu, waluty obo­wią­zu­ją­cej w Peru, daty pierw­szego lądo­wa­nia na Księ­życu czy pre­fe­ren­cji żywie­nio­wych ple­mie­nia Kom­ba­jów z Nowej Gwi­nei. Albo histo­rii tej flagi.

Kelly się roze­śmiała.

– Kochałby cię, nawet gdy­byś nie roz­po­znała flagi Wiel­kiej Bry­ta­nii. Zakła­da­jąc, że mia­ła­byś na sobie tę sukienkę. – Wska­zała głową kre­ację od Valen­tino, którą tego wie­czoru wło­żyła Cas­sie. Była to się­ga­jąca ziemi, inten­syw­nie czer­wona, pozba­wiona ręka­wów suk­nia z tafty. Górną część gor­setu ozda­biał rząd zgrab­nych kokar­dek. Cas­sie wciąż z nie­do­wie­rza­niem wspo­mi­nała, jak Henry zła­pał ją za rękę i wcią­gnął do butiku przy Madi­son Ave­nue, ujrzaw­szy tę suk­nię na wysta­wie. Na co dzień nie zacho­wy­wał się w ten spo­sób – nie mogli sobie na to pozwo­lić. Na konto ban­kowe odkrywcy nie wpły­wała comie­sięczna pen­sja, a jego codzien­ność opie­rała się raczej na modelu biz­ne­so­wym „wszystko albo nic” i choć dzi­siej­sze wyda­rze­nie łączyło się z ogrom­nym zaszczy­tem, nie miało mu zapew­nić środ­ków na opła­ce­nie czyn­szu. Mógł liczyć jedy­nie na to, że w nie­dłu­gim cza­sie uda mu się zdo­być sto dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów potrzeb­nych na zała­ta­nie dziury w budże­cie jego następ­nego przed­się­wzię­cia – eks­pe­dy­cji, pod­czas któ­rej miał sfil­mo­wać nie­od­kryte dotąd pod­wodne rejony Ark­tyki. Pro­gram Śro­do­wi­skowy ONZ wyra­ził goto­wość, by dołą­czyć do grona spon­so­rów wyprawy, jeżeli twórcy doku­mentu zgo­dzą się, by pre­mie­rowy pokaz odbył się w cza­sie oen­ze­tow­skiej kon­fe­ren­cji na temat zmian kli­ma­tycz­nych. Wciąż cze­kali na osta­teczną decy­zję. Henry liczył na to, że dzięki zaan­ga­żo­wa­niu ONZ, jak rów­nież wizji zebra­nia prze­ło­mo­wych mate­ria­łów i danych, ich eks­pe­dy­cja zosta­nie uznana za godną flagi Klubu Odkryw­ców, a tym samym przy­nie­sie grant, który pozwoli im ją w końcu zre­ali­zo­wać.

– Dzięki. Rzadko noszę czer­wień.

– Naj­wyż­sza pora, żebyś zaczęła. To twój kolor – odparła Kelly z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie emfazą.

Kelly pozo­sta­wała wierna czerni. Nie­czę­sto się­gała po inne kolory z wyjąt­kiem gra­fitu i gra­natu, a jej dzi­siej­szy strój – dopa­so­wana sukienka kok­taj­lowa od Ale­xan­dra Wanga i zapi­nane na kostce szpilki – był kwin­te­sen­cją miej­skiego szyku. Dłu­gie ciemne włosy zawsze nosiła wypro­sto­wane, a jedyne ustęp­stwo na rzecz koloru czy­niła w kwe­stii ciem­no­czer­wo­nej szminki, którą pod­kre­ślała wargi. Żadna kobieta na świe­cie, bez względu na to, czy pocho­dziła z Osaki, Ottawy, Omanu czy Ohio, nie mia­łaby wąt­pli­wo­ści, że Kelly mieszka w Nowym Jorku: styl tego mia­sta dało się dostrzec nie tylko w jej sło­wach i gestach, lecz także w śmie­chu. Choć trzeba przy­znać, że tego wie­czoru nie­wiele się śmiała. Prawdę mówiąc, zarówno ona, jak i Brett, któ­rego poślu­biła dwa lata temu, wyglą­dali na smut­nych, a ich twa­rze oży­wiały się tylko wtedy, gdy czuli na sobie czy­jeś spoj­rze­nie. Cas­sie ści­snęło w dołku. Sama nie­dawno się roz­wio­dła, więc roz­po­zna­wała napię­cie cza­jące się w kąci­kach ich ust, nieco zbyt sze­roko otwarte oczy, wle­piane w roz­mówcę za każ­dym razem, kiedy zda­rzyło im się nawią­zać z kimś kon­takt wzro­kowy, oraz to, jak mocno kon­cen­tro­wali się na innych zamiast na sobie nawza­jem.

Choć Cas­sie nie­po­ko­iła się o Kelly, nie miała czasu z nią o tym poroz­ma­wiać. W ciągu ostat­nich trzech dni, które spę­dziła z Hen­rym w Nowym Jorku, uczest­ni­czyli w dwóch lun­chach i pię­ciu przy­ję­ciach, a to była ich trze­cia kola­cja na mie­ście. Cas­sie sła­niała się na nogach, choć ener­gii doda­wał jej fakt, że miała na sobie sukienkę za cztery tysiące dola­rów, a blond wło­sami zajął się jej naj­lep­szy przy­ja­ciel Bas. Dzięki nie­zwy­kłym – i pro­fe­sjo­nal­nym! – umie­jęt­no­ściom, z jakimi wła­dał grze­bie­niem i suszarką, wysty­li­zo­wał, lekko nata­pi­ro­wał i ucze­sał je w gładki kucyk. Cas­sie nie mogła się pozbyć jet lagu – nie odpusz­czał ani w obli­czu kolej­nych wyda­rzeń towa­rzy­skich orga­ni­zo­wa­nych przez Bretta i Kelly, ani wobec napię­tego gra­fiku Henry’ego, który spo­ty­kał się ze zna­jo­mymi i nawią­zy­wał kolejne kon­takty, jak zwy­kle szu­ka­jąc spon­so­rów. Jutro cze­kał ich lot powrotny do Lon­dynu i Cas­sie wie­działa, że zamiast obej­rzeć kilka fil­mów z rzędu, całą podróż po pro­stu prze­śpi.

– Wyda­jesz się zmę­czona – powie­działa Kelly, przy­glą­da­jąc się, jak Cas­sie za wszelką cenę pró­buje stłu­mić ziew­nię­cie.

– Ja? Nie, czuję się świet­nie – odparła Cas­sie. Cztery mie­siące, które spę­dziła w Nowym Jorku przed dwoma laty, nauczyły ją, że w tym mie­ście zmę­cze­nie trak­to­wane jest jak naj­gor­sza zbrod­nia.

– Za to ja padam z nóg. Nie wytrzy­mam w tych butach nawet trzy­dzie­stu minut.

Cas­sie i Brett spoj­rzeli na nią z nie­do­wie­rza­niem. Zmę­cze­nie? Obo­lałe nogi? Brett byłby chyba mniej zasko­czony, gdyby Kelly zwró­ciła się do niego z prośbą, aby od tej chwili zwra­cał się do niej per Bob.

– W takim razie… – Brett wyda­wał się zbity z tropu.

– Jeśli jeste­ście zmę­czeni, wra­caj­cie do domu. Nie musi­cie tu tkwić ze względu na mnie. Z przy­jem­no­ścią pocze­kam na Henry’ego. Pew­nie nie­długo do mnie dołą­czy, a ja i tak muszę dokoń­czyć roz­mowę z face­tem, obok któ­rego sie­dzia­łam pod­czas kola­cji. Podobno wró­cił z wyprawy na wszyst­kie osiem bie­gu­nów.

– Na Ziemi jest osiem bie­gu­nów? – rzu­cił Brett z jesz­cze więk­szym zasko­cze­niem.

Cas­sie wzru­szyła ramio­nami.

– Pomy­ślał­byś? – Poło­żyła dłoń na ramie­niu Kelly. – Wszystko w porządku?

– Jasne. To był długi tydzień. – Wyda­wała się blada, a jej wzrok zdra­dzał, ile ener­gii wkłada w to, by wykrze­sać z sie­bie uśmiech.

– No pro­szę, jest i gwiazda wie­czoru! – zawo­łał Brett wesoło.

– Hej! – Henry oto­czył ramie­niem smu­kłą talię Cas­sie i pochy­lił się, by poca­ło­wać ją w poli­czek. Kiedy znów się wypro­sto­wał i zoba­czył, że przy­ja­ciele uśmie­chają się jakoś nad­gor­li­wie, zapy­tał: – Co jest grane? Pew­nie umie­ra­cie z nudów? Założę się, że stary May­hew przy­parł was do muru i musie­li­ście wysłu­chać histo­rii o jego wspi­naczce na Chim­bo­razo? Wiem, że nie wszyst­kich fascy­nuje kwe­stia, czy to rze­czy­wi­ście naj­bar­dziej odle­gły szczyt od środka Ziemi…

– Nic podob­nego! – zapro­te­sto­wała Kelly. – Spo­tka­łam tu dziś wię­cej inte­re­su­ją­cych ludzi niż w moim śro­do­wi­sku przez całą ostat­nią dekadę. Tamci chcą roz­ma­wiać tylko o luk­su­so­wych hote­lach i nowych kuror­tach. Ludzie z two­jej paczki są o wiele cie­kawsi, mój mały Henry. – Mru­gnęła.

Jed­nak Henry nie dał się tak łatwo nabrać.

– Dla­czego w takim razie cza­icie się jak lisy w kur­niku?

Brett się roze­śmiał.

– Lepiej powiedz, czy udało ci się ich prze­ko­nać. Przy­dzie­lili ci flagę?

Henry uśmiech­nął się sze­rzej i Cas­sie się roz­luź­niła. Na jego widok zawsze ugi­nały się pod nią kolana – ciemne blond włosy krę­ciły mu się lekko za uszami i na karku, a nie­sforne kosmyki zawa­diacko odsta­wały w oko­li­cach skroni. Nie­spra­wie­dli­wie dłu­gie rzęsy ocie­niały jego lazu­rowe oczy, które bez trudu potra­fiły czy­tać jej w myślach, a skórę miał per­ma­nent­nie opa­loną od cią­głego prze­by­wa­nia na otwar­tej prze­strzeni… Te cechy w połą­cze­niu z uśmie­chem, który zawsze zda­wał się prze­zna­czony wyłącz­nie dla niej, a także z gra­na­tową mary­narką od smo­kingu dzia­łały na nią tak, że tylko cudem wciąż jesz­cze samo­dziel­nie oddy­chała.

Odszu­kała jego palce i wsu­nęła w nie dłoń niczym szu­ka­jąca schro­nie­nia myszka. Ści­snął ją, w ten nie­wer­balny spo­sób zapew­nia­jąc ją o uwiel­bie­niu, miło­ści i odda­niu.

– Udało mi się umó­wić na spo­tka­nie w Lon­dy­nie w czerwcu. Jest jesz­cze jedna wyprawa, któ­rej klub może przy­dzie­lić flagę, ale dano mi do zro­zu­mie­nia, że jako ich naj­now­szy czło­nek… – Henry zni­żył głos nie­mal do szeptu, a dys­kretne spoj­rze­nie, które rzu­cił im spod rzęs, potwier­dziło, że pozo­staje fawo­ry­tem.

– Cho­lera! To świet­nie! – Brett pro­mie­niał i wyglą­dał na auten­tycz­nie zado­wo­lo­nego. Choć jako makler zara­biał rocz­nie cztery razy wię­cej niż przy­ja­ciel, zafa­scy­no­wany chło­nął wszyst­kie aneg­doty i opo­wie­ści o przy­go­dach, któ­rych dostar­czała Henry’emu jego awan­tur­ni­cza pro­fe­sja.

Kelly oparła rękę na ramie­niu męża, jak gdyby pró­bo­wała go poskro­mić.

– Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Brett rzu­cił pracę i dołą­czył do two­jej wyprawy jako wolon­ta­riusz, żeby badać ark­tyczne głę­biny. Jeśli wspo­mni ci o tym choćby sło­wem, dasz mi znać, prawda? – Uśmiech­nęła się sze­roko. – My. Spła­camy. Kre­dyt – przy­po­mniała mężowi, wypo­wia­da­jąc każde słowo tak, jak gdyby oddzie­lała ich kulo­od­porna szyba.

– Hej, znam swoje ogra­ni­cze­nia. Wpraw­dzie Henry’emu udało się zła­pać pracę w stylu Indiany Jonesa, ale do tego trzeba mieć cha­ry­zmę. Gdy­bym zwie­rzył się komuś, że chcę dotrzeć do naj­głęb­szego punktu oce­anu, przy­kuto by mi kulę do nogi i wepchnięto mnie do wody, a nie zaofe­ro­wano w tym celu sto tysięcy dola­rów!

Wszy­scy się roze­śmiali.

– To wszystko nie wygląda tak różowo, stary – odpo­wie­dział Henry z typową dla sie­bie skrom­no­ścią. – Prawdę mówiąc, przy­da­łaby mi się gwa­ran­cja zatrud­nie­nia. Kiedy byłem młod­szy, nie narze­ka­łem. Mię­dzy wypra­wami żywi­łem się kanap­kami i pomiesz­ki­wa­łem u Suze i Archa. Ale teraz…

– Teraz masz piękną narze­czoną, która przy­wy­kła do luk­su­sów… – dokoń­czyła za niego Kelly, mru­ga­jąc do Cas­sie. – A skoro o tym mowa, usta­li­li­ście już jakiś ter­min, czy dalej zamier­za­cie nas trzy­mać w nie­pew­no­ści?

Cas­sie jęk­nęła.

– O Boże! Ty też?!

– Co? – zaśmiała się Kelly. – Z tej oka­zji muszę sobie spra­wić nową kieckę.

– Możesz mi zaufać. Jak tylko będziemy coś wie­dzieć, damy wam znać.

Kelly spoj­rzała na Henry’ego i unio­sła brwi.

– Nie­wia­ry­godne. Jest z tobą zarę­czona i wciąż gra trudną do zdo­by­cia.

– Mnie to mówisz? – odparł Henry drwiąco.

Cas­sie zwró­ciła się do niego.

– Musisz jesz­cze z kimś poroz­ma­wiać?

– Pró­bu­jesz zmie­nić temat, mała? – zapy­tała Kelly z sza­tań­ską miną.

– Nie! Chcia­łam się dowie­dzieć, czy możemy już iść. Prze­cież to ty padasz z nóg!

Kelly skrzy­wiła się melo­dra­ma­tycz­nie, jak gdyby Cas­sie wpa­ko­wała ją w kło­poty.

– Wie­dzia­łem! Umę­czy­li­ście się! – powie­dział Henry poważ­nie i pokrę­cił głową.

Odpo­wie­dział mu chór obru­szo­nych gło­sów.

– Założę się, że to wina Cor­nella. Pew­nie zanu­dzał was tyradą o bio­mach leżą­cych w oko­li­cach Genewy i Baj­kału? Przy­znaj­cie się.

Przy­ja­ciele znowu zgod­nie zaprze­czyli.

– Jeste­śmy z cie­bie dumni – odparła Kelly, kle­piąc go po ramie­niu. – Jesz­cze długo będziemy opo­wia­dać o tym wie­czo­rze.

Henry wes­tchnął, lekko zawsty­dzony.

– Pew­nie ucie­szy was infor­ma­cja, że moja misja dobie­gła końca. Dosta­łem ele­gancki pre­zent. – Wycią­gnął z kie­szeni mary­narki kra­wat z logo Klubu Odkryw­ców. – Naja­dłem się, a nie­długo na moje konto ban­kowe wpły­nie zapewne pokaźny grant. Więc może sko­czymy jesz­cze gdzieś na drinka? W Vil­lage jest świetna mała knajpka, gdzie ser­wują spod lady pięć­dzie­się­cio­let­nią whi­sky.

– Super – rzu­ciła Kelly non­sza­lancko, a po jej wcze­śniej­szym zmę­cze­niu znik­nął wszelki ślad.

Cas­sie omio­tła wzro­kiem maje­sta­tyczne suk­nie do ziemi, jakie obie z Kelly miały na sobie, zasta­na­wia­jąc się, jak ten wiel­ko­miej­ski _dress code_ zosta­nie przy­jęty w barze, ale posta­no­wiła się tym nie przej­mo­wać. W końcu Henry’emu udało się kie­dyś prze­ga­dać męż­czy­znę, który w Jeme­nie mie­rzył do niego z pisto­letu maszy­no­wego.

– Świet­nie. – Cas­sie się uśmiech­nęła i wsparła na ramie­niu narze­czo­nego. Czuła się senna.

Brett wyszedł wcze­śniej z nadzieją, że uda mu się zła­pać tak­sówkę, a Henry przy­niósł okry­cia. Kelly poży­czyła Cas­sie krót­kie czarne bolerko ze sztucz­nego futra, które w naj­mniej­szym stop­niu nie chro­niło jej przed zim­nem, ale mieli prze­by­wać na zewnątrz tylko przez chwilę, żeby pro­sto z budynku wsko­czyć do samo­chodu, a wdzianko przy­naj­mniej zakry­wało jej ramiona.

Stali tuż za drzwiami kla­sycz­nej nowo­jor­skiej kamie­nicy i ze środka podzi­wiali nakra­pianą bielą noc, kiedy usły­szeli woła­nie Bretta:

– Mam taksę!

Kiedy Henry pchnął drzwi, owio­nął ich gwał­towny podmuch wia­tru. Kelly jako pierw­sza zeszła po scho­dach, kie­ru­jąc się w stronę ocze­ku­ją­cej ich taryfy. Gład­kie chod­niki lśniły w świe­tle ulicz­nych latarni, żółte tak­sówki mijały ich w pośpie­chu, nie zatrzy­mu­jąc się, by zabrać nowych pasa­że­rów, a spod ich kół try­skały kro­pelki wody. Choć Cas­sie przy­go­to­wy­wała się na wstrząs wywo­łany zim­nem, nocne powie­trze oka­zało się jesz­cze mroź­niej­sze, niż sądziła. Cia­sno otu­liła się ramio­nami i drżąc, cze­kała, aż Kelly wsu­nie się na tylne sie­dze­nie w swej obci­słej sukience. W trak­cie kola­cji wiatr się wzmógł i Cas­sie jed­no­cze­śnie zaśmiała się i krzyk­nęła, kiedy kolejny powiew wydął jej sukienkę niczym szkar­łatny żagiel.

– Boże! Co za pogoda! – pisnęła.

W następ­nej chwili – niczym dar z nie­bios – jej ramiona spo­wiło cie­pło, a palce zato­piły się w mięk­kim welu­rze. To Henry okrył ją swoją mary­narką. Kiedy sta­nął za nią i uca­ło­wał w kark, z rado­ścią odwró­ciła głowę i odru­chowo zamknęła oczy, a z jej ust wyrwało się wes­tchnie­nie.

– Nie ma cze­goś takiego jak zła pogoda… – wyszep­tał, a Cas­sie poczuła na obna­żo­nej skó­rze jego gorący oddech.

– Są tylko nie­wła­ściwe ubra­nia – dokoń­czyła za niego, z łatwo­ścią roz­po­zna­jąc wypo­wiedź jego odwiecz­nego idola sir Ranul­pha Fien­nesa. Była doprawdy ide­alną narze­czoną.

Zaim­po­no­wała mu. Zaśmiał się, a Cas­sie – rów­nie z sie­bie zado­wo­lona – żar­to­bli­wie unio­sła brew. Odwró­ciła się, żeby wsiąść do samo­chodu, kiedy tuż obok powoli prze­je­chała tak­sówka, a zza szyby pokry­tej kro­pel­kami desz­czu wyj­rzała na nich czy­jaś blada twarz. Jej wzrok utkwiony był w Cas­sie.

Wstrzą­śnięta kobieta aż zesztyw­niała, kiedy samo­chód minął ich i roz­wiał się pośród nocy. Nie. W tym mie­ście miesz­kało ponad dzie­więt­na­ście milio­nów ludzi. To nie­moż­liwe, by ujrzała wła­śnie tę jedną jedyną osobę, któ­rej nie chciała widzieć. Po pro­stu nie­moż­liwe. Deszcz padał zbyt inten­syw­nie i było zbyt ciemno, by cokol­wiek zoba­czyć, i wła­ści­wie nie dostrze­gła żad­nych szcze­gó­łów. To było raczej ogólne wra­że­nie.

A jed­nak… Wszy­scy wie­dzieli, że nawet patrząc kątem oka, potrafi roz­po­znać przy­ja­ciół po cha­rak­te­ry­stycz­nym dla nich cho­dzie.

– Cass? Wszystko gra?

Odwró­ciła się do Henry’ego, który przy­glą­dał jej się z mil­czą­cym spo­ko­jem, pod­trzy­mu­jąc ją za łokieć. Uświa­do­miła sobie, że wsia­da­jąc do tak­sówki, zasty­gła w pół kroku.

– Jasne – wydu­siła z tru­dem, sta­ra­jąc się zbyć to śmie­chem, po czym usa­do­wiła się obok Kelly.

Drzwi z łosko­tem zatrza­snęły się za Hen­rym i choć Cas­sie poczuła na skó­rze cie­pło jego ud, wciąż miała wra­że­nie, że chłód prze­nik­nął ją do szpiku kości. Prze­szedł ją dreszcz.

– Co ci jest? Zoba­czy­łaś ducha? – zażar­to­wała Kelly.

Nie miała poję­cia, że tra­fiła w samo sedno.ROZ­DZIAŁ 3

Było już po pół­nocy, kiedy Henry ostroż­nie otwo­rzył drzwi pokoju gościn­nego i zaj­rzał do środka. Cas­sie, która leżała bez­sen­nie i wpa­try­wała się w zdję­cie ślubne swo­ich naj­bliż­szych przy­ja­ciół, wspięła się na łok­ciu i wbiła w niego spoj­rze­nie, sta­ra­jąc się roz­szy­fro­wać jego minę. Jed­nak na jego twa­rzy zoba­czyła wyłącz­nie wyczer­pa­nie.

– Powiedz to szybko – popro­siła, zanim zdą­żył otwo­rzyć usta.

– Nie­wiele mam do powie­dze­nia – odparł Henry i osu­nął się na łóżko obok niej.

Cas­sie leżała na koł­drze w ubra­niu. Nie wie­działa, czy nie dosta­nie nagle wia­do­mo­ści z prośbą, by przy­wio­zła Velvet do szpi­tala. Łatwiej jej było zatrzy­mać się u Suzy i Archiego niż w swoim miesz­ka­niu, choćby ze względu na to, że nie miała tam zaba­wek, pie­lu­szek ani bute­lek dla Velvet. Jed­nak w ich domu jesz­cze dotkli­wiej cier­piała na myśl o dzi­siej­szym tra­gicz­nym zda­rze­niu – każdą powierzch­nię pokry­wały tu foto­gra­fie, na każ­dym kroku naty­kała się na wspo­mnie­nia – i Cas­sie nie potra­fiła przy­mknąć oczu na tyle długo, by zasnąć.

Opo­wia­da­jąc jej o tym, co się działo z Archiem, Henry z roz­tar­gnie­niem się­gnął po mali­no­wo­ró­żowy weł­niany koc zło­żony w nogach łóżka i okrył nim Cas­sie. Sta­rał się czymś zająć.

– Nie wia­domo, czy naj­gor­sze już za nim. Wciąż leży na inten­syw­nej tera­pii. Ma zabu­rze­nia rytmu serca i nie można go prze­nieść na salę ogólną. – Spoj­rzał jej w oczy. – Dwie godziny po przy­ję­ciu do szpi­tala miał drugi atak serca, więc leka­rze nie chcą ryzy­ko­wać.

Cas­sie zakryła usta dło­nią. Drugi? Kiedy Cas­sie i Suzy do niego dotarły, Arch był zupeł­nie szary. Wysie­dli na następ­nej sta­cji, Par­son’s Green, i Henry prze­biegł całą trasę z powro­tem do Archa, wyprze­dza­jąc nie tylko tak­sówkę, którą osza­lałe z roz­pa­czy kobiety zła­pały na pobli­skiej ulicy, ale zapewne także wszyst­kie pociągi.

– Co z Suze? – W wiel­kich błę­kit­nych oczach Cas­sie kryło się bez­denne prze­ra­że­nie. Wie­działa, że pod bez­po­śred­nio­ścią i pozor­nym bra­kiem taktu, jakie czę­sto wyka­zy­wała jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, kryje się serce kru­che jak pta­sie jajeczko.

– Jest nie do zdar­cia. Pil­nuje go jak ochro­niarz. Chce wie­dzieć, do czego służy każda rurka. Przez cały czas, który tam spę­dzi­łem, ani na chwilę nie puściła jego dłoni. Nawrzesz­czała na pie­lę­gniarkę za to, że biedna kobieta pomy­liła datę. Wykrzy­czała jej, że skoro nie potrafi spraw­dzić, jaki dziś dzień, to nie można jej powie­rzyć żad­nego poważ­niej­szego zada­nia. – Wzru­szył ramio­nami i prze­tarł twarz dłońmi. – Jak Velvet?

– Dobrze. – Cas­sie kiw­nęła głową. Opie­ko­wała się małą, odkąd Suzy wpa­ko­wała się do karetki wraz z Archiem. – Nie ma poję­cia, że cokol­wiek się stało. Przed snem tro­chę pła­kała i wołała, że chce do mamy, ale uspo­ko­iła się, kiedy dałam jej butelkę. Myśla­łam, że będzie chciała spać tu ze mną, ale bez słowa poło­żyła się do swo­jego łóżeczka.

– Malutka – wyszep­tał Henry, ale w jego gło­sie coś pękło i wyglą­dało na to, że cał­kiem się zała­mie. – Jest za mała, żeby…

– Wiem, kocha­nie, wiem… – powie­działa Cas­sie, wspi­na­jąc się na kolana i ota­cza­jąc go ramio­nami. Domy­ślała się, co Henry chce powie­dzieć: że Velvet jest za mała, aby zostać pozba­wiona ojca, i że gdyby Archie umarł, dziew­czynka nawet by go nie pamię­tała.

– Nie… To wszystko moja wina. – Henry wyswo­bo­dził się z jej uści­sku, oparł łok­cie na kola­nach i ści­snął pal­cami nasadę nosa. Jego twarz zdra­dzała ból.

– Henry, jak możesz tak myśleć? Oczy­wi­ście, że nie!

Męż­czy­zna gwał­tow­nie uniósł głowę.

– Cass, nie pozwo­li­łem Suzy przy­trzy­mać tych drzwi. To moja wina, że nie zdo­łała do niego dobiec.

Przy­po­mniała sobie, jak Henry odsu­nął Suzy, aby drzwi mogły się zamknąć. Kiedy pociąg ruszył ze sta­cji, musiał powstrzy­mać sio­strę przed pocią­gnię­ciem za hamu­lec bez­pie­czeń­stwa. Jego logiczne myśle­nie wal­czyło z jej instynk­tem, kiedy pró­bo­wał jej wytłu­ma­czyć, że wbrew pozo­rom szyb­ciej dotrą do Archa, dojeż­dża­jąc do następ­nej sta­cji, niż wysia­da­jąc w pro­wa­dzą­cym do niej tunelu, choć w tym samym cza­sie jej mąż leżał na pero­nie i konał.

– Postą­pi­łeś wła­ści­wie. Wszystko zro­bi­łeś, jak trzeba – odparła Cas­sie cicho.

Henry z iry­ta­cją potrzą­snął głową.

– Narzu­ci­łem za szyb­kie tempo.

– Nie. To pociąg narzu­cił wam tempo. Mia­łeś dzie­więć i pół minuty, żeby zdą­żyć. Metro na nikogo nie czeka. O to prze­cież w tym wszyst­kim cho­dzi.

Henry wstał i prze­mie­rzył pokój, prze­cze­su­jąc włosy pal­cami.

– Nie powi­nie­nem był go do tego nama­wiać. Prze­cież on nawet nie miał na to ochoty. To ja go zmu­si­łem, żeby wziął udział w tym biegu.

Cas­sie nie spusz­czała z niego wzroku.

– Jedyną osobą, która jest w sta­nie do cze­go­kol­wiek Archa zmu­sić, jest Suzy. Wszy­scy to wiemy.

Henry się zaśmiał, ale jego śmiech zabrzmiał nie­mal jak szczek­nię­cie – był pozba­wiony weso­ło­ści i ostry. Męż­czy­zna nie prze­sta­wał krą­żyć po pokoju.

– Nie powi­nie­nem…

– Prze­stań, Henry! Archiemu bra­kuje kon­dy­cji, a poza tym ostat­nio prze­żywa stres. Suze opo­wie­działa mi o tym w pociągu, gdy już wystar­to­wa­li­ście. Jego kariera wisi na wło­sku. Mogą stra­cić dom. Mar­twi się o niego od wielu tygo­dni.

Henry przy­sta­nął.

– O czym ty mówisz? On o niczym takim mi nie wspo­mi­nał.

– Nikomu o tym nie wspo­mi­nał.

Henry spoj­rzał na nią nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, a kiedy słowa Cas­sie prze­biły się do jego świa­do­mo­ści, znów opadł na łóżko i ukrył twarz w dło­niach.

Przy­su­nęła się do niego i zaczęła mu roz­ma­so­wy­wać ramiona. W jego ciele zagnieź­dziło się tyle napię­cia, że łopatki zda­wały się nie­mal ze sobą skle­jone.

– Posłu­chaj… Arch wyzdro­wieje. Prze­bywa teraz w naj­bez­piecz­niej­szym miej­scu, w jakim mógł się zna­leźć. Od zawału minęła już pra­wie doba, a to prze­cież naj­bar­dziej new­ral­giczny okres, prawda?

Prawdę mówiąc, od tej tra­gicz­nej chwili na pero­nie minęło dopiero pięt­na­ście godzin, ale żadne z nich nie sko­ry­go­wało tej infor­ma­cji. Chcieli wie­rzyć…

Henry jęk­nął, kiedy Cas­sie przy­stą­piła do roz­ma­so­wy­wa­nia wyjąt­kowo napię­tego mię­śnia.

– Jesteś wykoń­czony – powie­działa cicho. Nachy­liła się i poca­ło­wała go w kark. – Połóż się. Po bez­sen­nej nocy na nic się Suzy nie zdasz, a prze­cież będziemy musieli jej pomóc.

Choć na twa­rzy Henry’ego wciąż malo­wało się poczu­cie winy, nie pro­te­sto­wał i uło­żył się na boku. Cas­sie przy­kryła go kocem. Wciąż miał na sobie spodnie od gar­ni­turu i spor­towe buty, które Cas­sie ścią­gnęła mu ze stóp, nie roz­wią­zu­jąc nawet sznu­ro­wa­deł. Wypa­dek Archiego spra­wił, że Henry cał­kiem zapo­mniał o spo­tka­niu z człon­kami Klubu Odkryw­ców.

Cas­sie przy­lgnęła do jego ple­ców i oparła mu dłoń na bio­drze. Jego żebra uno­siły się i opa­dały coraz wol­niej, więc domy­śliła się, że Henry zasy­pia. W pierw­szych fazach snu z jego ciała ule­ciało napię­cie. Jed­nak za oknem tutej­szej sypialni nie było dzi­kiej jabłoni ani śpiewu pta­ków. Cas­sie zasta­na­wiała się, jak to moż­liwe, że jesz­cze wczo­raj świat wyda­wał jej się bez­pieczny i trwały, skoro dziś przy­po­mi­nał raczej kon­struk­cję ze szkła.

Zna­leźli się pod wielką biało-brą­zową bryłą szpi­tala Chel­sea and West­min­ster. Kiedy prze­kro­czyli próg budynku, Cas­sie moc­niej przy­tu­liła do sie­bie Velvet i ruszyła za Hen­rym. To wła­śnie w tym szpi­talu miała się uro­dzić córeczka Suzy i Archiego, gdyby nie przy­szła na świat przed­wcze­śnie. Cas­sie łączyły z tym miej­scem same rado­sne wspo­mnie­nia – przy­cho­dziła tu z Suzy na bada­nia w ciąży i śmiała się z prze­ję­tej miny przy­ja­ciółki, kiedy ta wska­ki­wała na wagę albo kiedy pobie­rano jej krew. Po wszyst­kim brała Cas­sie pod ramię i pro­wa­dziła ją do znaj­du­ją­cego się w pobliżu Star­bucksa, gdzie wyda­wały mają­tek na kawę i cia­sta. Żad­nej z nich nie przy­szłoby wtedy do głowy, że dwa lata póź­niej powrócą tu w tak dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach.

Tej nocy Henry jedy­nie przez pół­to­rej godziny pogrą­żony był w głę­bo­kim śnie, potem zaś spał nie­spo­koj­nie. Teraz nie­cier­pli­wie wci­snął guzik windy, wysu­nął żuchwę i oparł ręce na bio­drach. Rano nie wzięli prysz­nica ani nie zje­dli śnia­da­nia. Cas­sie obser­wo­wała, jak Henry ner­wowo wystu­kuje stopą rytm, ale po chwili prze­nio­sła spoj­rze­nie na Velvet, która kolejny raz powie­działa, że chce do mamy i taty. Pogła­skała dziew­czynkę po wło­skach.

– Zaraz się z nimi zoba­czysz, kocha­nie – wyszep­tała Cas­sie i uca­ło­wała główkę dziecka, a następ­nie popra­wiła je sobie na bio­drze. – Wła­śnie do nich idziemy.

Drzwi windy się otwo­rzyły i Henry odsko­czył, ustę­pu­jąc drogi salo­wemu z pacjen­tem na wózku. Henry cmok­nął z iry­ta­cją, z całej siły naci­snął guzik wła­ści­wego pię­tra i pokrę­cił głową, roz­draż­niony, że drzwi zbyt wolno się zamy­kają.

– Będzie dobrze. Prze­cież gdyby cokol­wiek się zmie­niło, daliby nam znać – powie­działa Cas­sie, muska­jąc rękaw jego koszuli.

Henry pod­niósł wzrok i spoj­rzał na narze­czoną. Miał zie­mi­stą cerę i prze­krwione oczy, a z jego twa­rzy biło tak wiel­kie przy­gnę­bie­nie, że Cas­sie aż wstrzy­mała oddech. Ni­gdy wcze­śniej nie widziała go w takim sta­nie. Zawsze potra­fił wszystko napra­wić, był jak spo­kojna wyspa w oku cyklonu i oka­zy­wał się duszą towa­rzy­stwa na każ­dej impre­zie. Znał wszyst­kich i wie­dział wszystko (tem­pe­ra­tura na powierzchni Słońca? Pręd­kość pędzą­cego poci­sku wystrze­lo­nego w próżni? Pręd­kość dźwięku mie­rzona na pozio­mie morza? Ile­kroć Cas­sie pod­rzu­cała mu tego rodzaju pyta­nia, bez namy­słu udzie­lał pra­wi­dło­wych odpo­wie­dzi), a jego bez­tro­ski uśmiech i ener­gia, z jaką pod­cho­dził do życia, wszę­dzie zjed­ny­wały mu przy­ja­ciół, cenne kon­takty i sprzy­mie­rzeń­ców.

W tym związku to ona była słab­szym ogni­wem – pono­siła porażki, pani­ko­wała, mar­twiła się, zamy­kała w sobie… Nie potra­fiła zmie­nić koła, przy­rzą­dzić mar­tini ani pora­dzić sobie w kry­zy­so­wej sytu­acji. Teraz jed­nak to Henry potrze­bo­wał jej. Archie był dla niego kimś wię­cej niż szwa­grem i przy­ja­cie­lem. Był face­tem, który wsko­czył do swo­jego roz­kle­ko­ta­nego golfa i prze­je­chał osiem­set kilo­me­trów, kiedy sie­dem­na­sto­letni Henry zgu­bił się na pust­ko­wiu w oko­li­cach Ran­noch Moore, a bate­ria w tele­fo­nie pozwo­liła mu wyko­nać jedy­nie dzie­się­cio­se­kun­dowe połą­cze­nie. To on nie tylko wyko­pał grób dla uko­cha­nego labra­dora Henry’ego, Rovera, z któ­rym chło­piec dora­stał, ale kupił także krzew róży i posa­dził go na mogile psiaka. To on usta­no­wił świa­towy rekord w Pac-Mana (za to fatal­nie grał w FIF-ę), śmiał się jak gąsior, ni­gdy świa­do­mie nie wło­żył dwóch iden­tycz­nych skar­pe­tek i oże­nił się ze swoją żoną ze względu na jej zachwy­ca­jące lasa­gne i jesz­cze bar­dziej zachwy­ca­jące oczy. Był rodziną Henry’ego, jego bra­tem. Archie po pro­stu nie mógł umrzeć.

Drzwi się roz­su­nęły i Henry wypadł z windy. Macha­jąc ramio­nami jak żoł­nierz, poma­sze­ro­wał w kie­runku oddziału inten­syw­nej tera­pii, który – wsku­tek nale­gań pie­lę­gniarki – opu­ścił był zale­d­wie sześć godzin wcze­śniej. Cas­sie i Velvet dogo­niły go w momen­cie, kiedy pie­lę­gniarka w nie­bie­skich spodniach i blu­zie otwie­rała mu drzwi. Musiała to być ta sama pie­lę­gniarka z noc­nej zmiany, bo naj­wy­raź­niej roz­po­znała Henry’ego. Kiw­nęła głową, uśmiech­nęła się wesoło i wpu­ściła ich wszyst­kich na oddział.

Po dru­giej stro­nie drzwi wszystko wyda­wało się inne – powie­trze było gęste jak zale­ga­jąca na nie­bie chmura, świa­tło nie­bieskawe, a za kwie­ci­stymi zasło­nami pikało dwa­dzie­ścia kar­dio­mo­ni­to­rów, każdy w innym ryt­mie. Cas­sie przy­mknęła oczy. Chciała się przy­go­to­wać na widok Archiego leżą­cego na jed­nym z tych łóżek, ubra­nego w szpi­talną koszulę, z wysta­ją­cymi z jego ciała rur­kami. W wyobraźni potra­fiła jed­nak przy­wo­łać tylko jego twarz z poprzed­niego dnia, kiedy nad­sta­wił się, by Velvet dała mu buziaka. Suzy popra­wiła mu wtedy szelki, żeby w cza­sie biegu nie obtarł sobie sut­ków – odkąd pod­czas zeszło­rocz­nego biegu w taki wła­śnie spo­sób zakrwa­wił sobie koszulę, Henry nie prze­sta­wał mu z tego powodu doku­czać.

Velvet upu­ściła swoją ulu­bioną przy­tu­lankę – szy­deł­kową świnkę – na pod­łogę, a Cas­sie schy­liła się, żeby ją pod­nieść.

Usły­szała, jak Henry cicho zwraca się do pie­lę­gniarki:

– Jak on się czuje?

– Jest cich­szy.

Cich­szy? Naj­wy­raź­niej nie takiej odpo­wie­dzi ocze­ki­wał. Kiedy Cas­sie się wypro­sto­wała, dostrze­gła, jak zaci­skają się mię­śnie jego żuchwy. Henry prze­mie­rzył pomiesz­cze­nie w czte­rech kro­kach, ale zanim zaj­rzał za zasłonę do Archiego, na chwilę przy­sta­nął. Zauwa­żyła, że jego ramiona lekko się unio­sły. Wziął głę­boki oddech, przy­go­to­wu­jąc się na kosz­marny widok, jaki przed­sta­wiał sobą jego naj­lep­szy przy­ja­ciel: w łóżku szpi­tal­nym i na gra­nicy śmierci.

Ponow­nie odwró­ciła się do Velvet i podała małej uko­cha­nego plu­szaka.

– Pro­szę, kocha­nie.

– Potrze­buje pani cze­goś?

Cas­sie odwró­ciła się i zna­la­zła twa­rzą w twarz z pie­lę­gniarką. Choć kobieta prze­słała jej uśmiech, był on zde­cy­do­wa­nie mniej ser­deczny niż ten, któ­rym wcze­śniej przy­wi­tała Henry’ego.

– Tak… Ja też przy­szłam do Archiego.

– Do Archiego? – Ilu męż­czyzn o tym imie­niu mogło leżeć na tym oddziale?

– Do Archiego McLin­tlocka.

– Należy pani do rodziny?

– Tak jakby… – Cas­sie się zawa­hała. – Nie­zu­peł­nie. Nie jeste­śmy spo­krew­nieni. Ale w zna­cze­niu praw­nym któ­re­goś dnia będziemy rodziną.

Pie­lę­gniarka wpa­try­wała się w nią zdez­o­rien­to­wana. Bił od niej chłód.

– Archie to mąż sio­stry mojego narze­czo­nego – wyja­śniła Cas­sie i wska­zała głową zasłonę, za którą znik­nął Henry. – To mój narze­czony.

– Kto?

Cas­sie zamru­gała. Czy ta kobieta zgry­wała idiotkę? Cie­kawe, czy to wła­śnie ona pomy­liła wczo­raj datę i zamie­rzała się zemścić na Suzy, utrud­nia­jąc życie jej przy­ja­ciółce?

– Henry. Męż­czy­zna, z któ­rym przed chwilą pani roz­ma­wiała.

– Nie­stety, na inten­sywną tera­pię mają wstęp jedy­nie człon­ko­wie rodziny. Muszę panią pro­sić o opusz­cze­nie oddziału.

– Ale… – zapro­te­sto­wała Cas­sie, kiedy pie­lę­gniarka popro­wa­dziła ją znów w stronę drzwi. – Prze­cież wyja­śni­łam…

– Podany przez panią opis nie kwa­li­fi­kuje pani jako członka rodziny. Oba­wiam się, że nie może tu pani zostać.

– Chyba mogę się z nim cho­ciaż przy­wi­tać?

Nie powinna była wypo­wia­dać tego zda­nia.

– Znaj­du­jemy się na oddziale inten­syw­nej tera­pii. Stan pana McLin­tlocka nie pozwala mu się z nikim „witać”.

Cas­sie wpa­try­wała się w pie­lę­gniarkę ze zło­ścią, a jej brzo­skwi­niowe policzki zalał szkar­łatny rumie­niec obu­rze­nia.

– To jego córeczka – powie­działa, zapie­ra­jąc się nogami i pod­sa­dza­jąc Velvet na bio­drze.

– Nie wpusz­czamy dzieci na oddział.

– Rozu­miem, ale czy nie sądzi pani, że jej matka doce­ni­łaby kilka chwil ze swoim dziec­kiem, po tym jak prze­żyła zapewne naj­trud­niej­szą dobę swo­jego życia?

Pie­lę­gniarka, która zdą­żyła przy­sta­nąć obok drzwi z dło­nią unie­sioną nad przy­ci­skiem zwal­nia­ją­cym zamek, odwró­ciła się do niej i Cas­sie przy­wo­łała na twarz mniej wojow­ni­czą minę. Cho­dziło o dobro Suzy, Archa i Velvet, a nie o jej oso­bi­stą bata­lię z pie­lę­gniarką, która ukrad­kiem flir­to­wała z jej narze­czo­nym.

Pie­lę­gniarka ustą­piła.

– Łóżko numer trzy. Ale tylko na chwilę. Jeśli pani McLin­tlock chce spę­dzić czas z córką, będzie musiała wyjść poza oddział. Nie mogę pozwo­lić, by zakłó­cano spo­kój pozo­sta­łym pacjen­tom.

– Oczy­wi­ście. – Cas­sie kiw­nęła głową. – Dzię­kuję – dodała wiel­ko­dusz­nie.

Nie­spiesz­nie prze­szła przez pokój, nie­świa­doma wzroku pie­lę­gniarki wwier­ca­ją­cego się w jej plecy, i sta­rała się przy­go­to­wać na widok, który spo­dzie­wała się zastać za brą­zową zasłoną w kwiaty. Ostroż­nie za nią zaj­rzała. Nie chciała prze­stra­szyć Velvet. Naj­pierw musiała spraw­dzić, jak się sprawy mają.

Suzy spała na małym łóżku polo­wym, które posta­wiono pod ścianą, okryta jedy­nie cien­kim kocem, choć wła­ści­wie wcale go nie potrze­bo­wała – w pomiesz­cze­niu było bar­dzo cie­pło. A Archie… Archie wyglą­dał jak jakiś dys­to­pijny wojow­nik – jego ciało pokry­wały róż­nego rodzaju rurki i prze­wody, które spra­wiały, że przy­po­mi­nał bar­dziej maszynę niż czło­wieka.

Cas­sie aż się wzdry­gnęła. To wszystko wyglą­dało tak bru­tal­nie i mecha­nicz­nie, jak się oba­wiała – sześć lat wcze­śniej jej ojciec zmarł na atak serca i choć wyda­rzyło się to w Hong­kongu, ona zaś prze­by­wała wów­czas w Szko­cji, w snach nawie­dzał ją podobny obraz. Pokrę­ciła głową i się wyco­fała. Spoj­rzała na zdez­o­rien­to­waną Velvet, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc przy­wo­łać na twarz uśmiech.

– Buzi-buzi! – pisnęła dziew­czynka. Jej ulu­biona cio­cia ni­gdy nie miała takiej miny.

Cas­sie objęła jej główkę i w odpo­wie­dzi na piesz­czo­tliwe prze­zwi­sko, nadane jej przez chrze­śniaczkę, uca­ło­wała jędrny, pulchny poli­czek dziew­czynki. Velvet była za mała, by wymó­wić imię Cas­sie, a prze­zwi­sko łączyło się z tym, że Cas­sie nie prze­sta­wała obsy­py­wać jej poca­łun­kami.

– Velvet? – Na ten dźwięk pod­nio­sły wzrok, a zza zasłony wyj­rzała Suzy. Choć miała sze­roko otwarte oczy, wciąż jesz­cze była roze­spana. Na widok córeczki kobieta wes­tchnęła z rado­ścią. – Moja Velvy! – szep­nęła Suzy, odbie­ra­jąc dziecko od Cas­sie i zasy­pu­jąc je buzia­kami. – Mamu­sia strasz­nie się za tobą stę­sk­niła!

– Mama. Tata.

– Tatuś śpi, myszko. Ale nie­długo go zoba­czysz, obie­cuję. Dobrze się bawi­łaś z cio­cią Buzi-Buzi? – Suzy spoj­rzała na Cas­sie i deli­kat­nie ści­snęła jej ramię. – Dzię­kuję – powie­działa nie­mal bez­gło­śnie.

– Nie wie­dzia­łam, czy chcesz, żeby zoba­czyła Archa – wyja­śniła Cas­sie cicho.

– Nie, nie. On wygląda… Wygląda… – Suzy przy­gry­zła wargę, a po jej policz­kach poto­czyły się wiel­kie łzy.

Jej ramiona zaczęły drżeć, więc Cas­sie objęła mamę i córeczkę.

– Chodź. Może pój­dziemy na dół na kawę? Odpocz­niesz od tego miej­sca, a w kawiarni łatwiej ci się będzie bawić z Velvet. Nie jadły­śmy jesz­cze śnia­da­nia i mała pew­nie umiera z głodu.

– Ale…

– Żad­nych ale… Henry zosta­nie z Archem, a my znik­niemy tylko na chwilę. Po takiej prze­rwie poczu­jesz się dużo lepiej.

Suzy kiw­nęła głową. Czuła się zbyt wykoń­czona, by spie­rać się z przy­ja­ciółką. Jej twarz była biała jak płótno, a cze­ko­la­dowe oczy stra­ciły cha­rak­te­ry­styczny blask. Cas­sie raz jesz­cze zaj­rzała za zasłonę – tym razem nie po to, by spoj­rzeć na Archiego – ale Henry sły­szał ich roz­mowę i ski­nął głową. Nie musieli nic mówić. Henry opie­rał się o ścianę z ramio­nami zaple­cio­nymi na piersi i wpa­try­wał się w swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Cas­sie wie­działa, że czuje się bez­silny. A „bez­sil­ność” to słowo, któ­rego ni­gdy wcze­śniej w sto­sunku do niego by nie użyła. Potra­fił sobie pora­dzić ze wszyst­kim… poza tym jed­nym.

Kiedy zna­la­zły się w Star­buck­sie, Cas­sie zło­żyła pospieszne i zde­cy­do­wa­nie zbyt obfite zamó­wie­nie, pod­czas gdy Suzy i Velvet zajęły skó­rzane sofy w odle­głym rogu kawiarni i zaczęły się bawić w łapki. Cas­sie posta­wiła na sto­liku tacę z dwiema szklan­kami kawy latte, spie­nio­nym mle­kiem dla Velvet, cro­is­san­tami, pain au cho­co­lat, droż­dżów­kami z rodzyn­kami, dwiema muf­fin­kami (podwój­nie cze­ko­la­dową i „śnia­da­niową” z jago­dami), sałatką owo­cową i sło­icz­kiem jogurtu z musli.

Suzy unio­sła brwi.

– Musisz nabrać sił – wyja­śniła Cas­sie cicho, zanim Suzy zdą­żyła cokol­wiek powie­dzieć.

– Naj­wy­raź­niej. – Suzy podała Velvet sałatkę owo­cową. Dziecko od razu zaczęło ssać pla­ste­rek mango i po chwili z jej brody ście­kał jasno­żółty stru­my­czek soku.

Cas­sie wrę­czyła przy­ja­ciółce ser­wetkę, a następ­nie chwy­ciła podwój­nie cze­ko­la­dową muf­finkę i odwi­nęła ją z papierka. Prze­kro­iła ją na pół i podała Suzy na tale­rzyku. Choć Suzy sły­nęła ze sła­bo­ści do sło­dy­czy, popa­trzyła na babeczkę tak, jakby zawie­rała tro­ciny.

– Musisz coś zjeść – zga­niła ją Cas­sie, przy­su­wa­jąc krze­sło bli­żej stołu.

– Zjem. – Odsta­wiła talerz na stół. – Muszę tylko… – Głę­boko wcią­gnęła powie­trze. – Potrze­buję chwili. Wczo­raj wszystko wyda­rzyło się tak szybko. Kiedy zoba­czy­łam, jak Arch upada, a pociąg ruszył ze sta­cji i aż do następ­nego peronu byłam uwię­ziona w wago­nie… Mia­łam wra­że­nie, że utknę­łam w jed­nym z tych okrop­nych snów, kiedy czło­wiek nie może pobiec ani się obro­nić. – Spu­ściła głowę. Drżały jej nogi.

Cas­sie poło­żyła rękę na jej kola­nie. Ona także dobrze to wszystko zapa­mię­tała: jak Suzy krzy­czała i jak waliła w okna wagonu (Cas­sie bała się, że roz­bije szybę), jak Henry musiał odcią­gnąć sio­strę od hamulca bez­pie­czeń­stwa, jak się z nim sza­mo­tała, pró­bu­jąc dosię­gnąć czer­wo­nej rączki…

– Wciąż wydaje mi się, że śnię. Kiedy w nocy leża­łam w łóżku, sły­sza­łam tylko te maszyny utrzy­mu­jące pacjen­tów przy życiu… Te same, które utrzy­mują przy życiu Archa! Jak to w ogóle moż­liwe? Wczo­raj musia­łam go wyrzu­cić z łóżka, bo chra­pał jak loko­mo­tywa, a dziś zna­lazł się w tym miej­scu.

– Ty też prze­ży­łaś wstrząs, Suze.

Suzy pod­nio­sła wzrok i przy­ja­ciółki przez dłuż­szą chwilę patrzyły sobie w oczy.

– Co zro­bię, jeśli on…? – Nie potra­fiła wypo­wie­dzieć tej myśli na głos, jakby oba­wiała się, że jej słowa mogą dotrzeć do świa­do­mo­ści Velvet, choć dziew­czynka w wiel­kim sku­pie­niu wysy­sała wła­śnie życie z cząstki poma­rań­czy. – Nikt inny nie miałby do mnie takiej cier­pli­wo­ści jak on. Prze­cież sama bez­u­stan­nie to powta­rzasz – mruk­nęła i zaśmiała się cierpko.

– Bo to prawda. Jesteś okropna. Rzą­dzisz się i uwa­żasz, że zawsze masz rację. I wła­śnie dla­tego Archie wyj­dzie z tego cało. – Cas­sie uśmiech­nęła się cie­pło. – Nie ma mowy, żeby zosta­wił cie­bie i Velvet. Nie ma na tej pla­ne­cie męż­czy­zny, który miałby o co wal­czyć bar­dziej niż on. Ty i mała jeste­ście jego całym świa­tem.

Z oczu Suzy znów zaczęły pły­nąć łzy, a jej wargi zaci­snęły się w cienką linię, kiedy sta­rała się odzy­skać nad sobą kon­trolę.

– Boże, co za iro­nia losu. Kiedy czło­wiek myśli, że nie może go już spo­tkać nic gor­szego, cały świat się wali. – Pokrę­ciła głową. – Te ostat­nie mie­siące były dla nas takie trudne. Archiego pra­wie nie było w domu, a ja zacho­wy­wa­łam się jak wredna krowa. Wie­dzia­łam, że powin­nam wię­cej pra­co­wać, ale nie chcia­łam opusz­czać bańki, w któ­rej było mi tak dobrze z Velvet. Już wtedy wyda­wało mi się, że mamy pro­blemy, wiesz? Tam­ten bzdurny bonus był kar­miczną zemstą za… sama nie wiem za co. Ale jakie to wszystko ma zna­cze­nie, kiedy on leży pod respi­ra­to­rem? Kogo obcho­dzi jakaś cho­lerna praca? I tak jej nie­na­wi­dził. Mówił, że ci kole­sie, z któ­rymi sie­dział w biu­rze, to fra­je­rzy, któ­rzy…

Cas­sie prze­rwała jej, raz jesz­cze ści­ska­jąc przy­ja­ciółkę za kolano.

– Prze­trwa­cie to, Suze. Archie nie umrze. Nie odważy się, dopóki łaska­wie mu na to nie pozwo­lisz. Ale wtedy będzie miał sto sześć lat, a reu­ma­tyzm unie­moż­liwi mu odkor­ko­wy­wa­nie dla cie­bie bute­lek cavy.

Suzy pocią­gnęła nosem.

– Tak myślisz?

– Ja to wiem. Ale wiem też, że minie sporo czasu, zanim sta­nie na nogi, więc w naj­bliż­szych dniach będziesz tu sporo prze­sia­dy­wać. Jak mogę ci pomóc? Wspo­mi­na­łaś, że twoja ostat­nia panna młoda bie­rze ślub w następną sobotę?

Suzy poki­wała głową.

– Napi­sała do mnie wczo­raj o wpół do dwu­na­stej w nocy z pyta­niem, czy napeł­ni­li­śmy już wazony woskiem zapa­cho­wym, bo wyco­fała się z pomy­słu, żeby w powie­trzu uno­siła się woń paczuli.

Cas­sie się skrzy­wiła.

– Co zro­bi­łaś?

– Nie odpi­sa­łam. Bałam się, że napi­szę jej, co może sobie wsa­dzić i gdzie. Kogo obcho­dzą…

– Ona prze­cież nie wie, przez co prze­cho­dzisz. To nie jej wina. Posłu­chaj. Poroz­ma­wiam z Marie i powiem jej, żeby prze­jęła stery. Jeśli sobie z czymś nie pora­dzi, może się zwró­cić do mnie, a ja to zała­twię.

– Jesteś pewna? – zapy­tała Suzy, która ten jeden raz nie zapro­te­sto­wała. Podała Cas­sie tele­fon.

– Musisz poświę­cić czas i ener­gię na to, by pomóc Archowi wyzdro­wieć. Na razie nic innego się nie liczy. – Cas­sie wie­działa, jak radzić sobie z trud­no­ściami w branży Suzy po tym, jak po wypro­wadzce ze Szko­cji prze­pra­co­wała w Lon­dy­nie swoje pierw­sze lato. Znała dostaw­ców Suzy, a także reguły postę­po­wa­nia z zestre­so­wa­nymi pan­nami mło­dymi i ich mat­kami. Suzy przy każ­dej oka­zji pole­cała klien­tom jej cate­ring Eat’n’Mess, więc przy­ja­ciółki czę­sto współ­pra­co­wały. – A co z Velvet? Chcesz, żebym dalej miesz­kała z nią u cie­bie, dopóki Archa nie wypi­szą ze szpi­tala?

– Dasz radę zająć się nią do przy­jazdu mamy? Dzwo­niła, że już jedzie. Była w Szko­cji na zjeź­dzie spe­cja­li­stów od rabat ziel­nych czy cze­goś takiego, ale powinna tu dotrzeć przed połu­dniem. Może na jakiś czas weź­mie Velvet do sie­bie do West Meadows. A może nie. To zależy, na jak długo leka­rze zatrzy­mają Archa w szpi­talu. – Jej dolna warga zadrżała. – Wczo­raj­sza noc była kosz­marna.

– Wyobra­żam sobie. – Cas­sie kojąco pogła­skała jej dłoń.

– Wiesz, że to była moja pierw­sza noc bez Velvet?

– Nie mia­łam poję­cia. – Cas­sie się uśmiech­nęła. – Ale obie dziel­nie to znio­sły­ście. Nie wygląda, jakby coś jej dole­gało, prawda?

– Prawdę mówiąc, jej obo­jęt­ność tro­chę mnie dołuje – odparła Suzy i pocią­gnęła nosem, a w jej gło­sie poja­wił się dawny żar. – Mogła­byś mnie zastą­pić, a ona nawet by tego nie zauwa­żyła.

– Nie­prawda. Potra­fię sobie zaskar­bić jej miłość i uwagę tylko wtedy, kiedy daję jej w zamian coś do jedze­nia.

Drzwi się otwarły i do środka weszło kilka pie­lę­gnia­rek, które miały prze­rwę na kawę albo wła­śnie skoń­czyły pracę. Suzy zesztyw­niała, jak gdyby przy­po­mniała sobie, że choć ich zmiana dobie­gła końca, jej wachta trwa dalej.

– Powin­ny­śmy już wra­cać.

Cas­sie rzu­ciła okiem na nie­ru­szone jedze­nie.

– Dobrze.

Na kar­dio­lo­gię dostały się scho­dami.

– Windy strasz­nie się tu śla­ma­za­rzą – oznaj­miła Suzy, nio­sąc Velvet w ramio­nach. W jej ciele wibro­wała ta sama ner­wowa ener­gia co w ciele jej brata. Cas­sie truch­tała za nią, sta­ra­jąc się nadą­żyć. Choć nie dotarły jesz­cze do OIOM-u, już zaczy­nała się oba­wiać duszą­cej, sztucz­nej ciszy, która pano­wała za zamknię­tymi szkla­nymi drzwiami oddziału.

Do drzwi pode­szła ta sama pie­lę­gniarka, która wcze­śniej wpu­ściła ją i Henry’ego do środka. Jej mina wyra­żała zasko­cze­nie, iż Cas­sie ważyła się powró­cić, i kobieta zro­zu­miała, że tym razem nie prze­kro­czy progu oddziału.

– Zosta­wię cię tutaj – powie­działa cicho, nie chcąc zdra­dzać Suzy, że nie jest tu mile widziana. Bie­daczka miała więk­sze zmar­twie­nia na gło­wie. – Lepiej będzie, jeśli zabiorę stąd Velvet. Te wszyst­kie pika­jące maszyny…

– Tak, tak, masz rację. – Suzy mocno przy­tu­liła córeczkę, pową­chała jej wło­ski i chwilę roz­ko­szo­wała się doty­kiem jej skóry. – Jeśli nie uda mi się stąd wyjść…

– Sta­wię się na każde wezwa­nie. Wystar­czy, że dasz mi znać. Będziemy na miej­scu w pięt­na­ście minut.

– Jesteś anio­łem.

– Nie. Jestem tylko twoją przy­ja­ciółką. – Cas­sie się uśmiech­nęła. Chciała zoba­czyć Henry’ego, ale wie­działa, że nie życzyłby sobie, by odcią­gano go od Archiego bez powodu.

Patrzyła, jak Suzy odcho­dzi i znika w głębi oddziału, a potem pie­lę­gniarka sta­now­czo zamknęła jej drzwi przed nosem. Cas­sie odcze­kała kilka minut, zasta­na­wia­jąc się, czy po powro­cie Suzy Henry przyj­dzie się z nią zoba­czyć, ale zasłona nawet nie drgnęła. Velvet zaczęła się nie­cier­pli­wie wier­cić, więc Cas­sie odwró­ciła się i ode­szła.ROZ­DZIAŁ 4

– Odbierz… odbierz – mam­ro­tała pod nosem Cas­sie. Gry­ząc pazno­kieć kciuka, prze­mie­rzała wąski, kręty kory­tarz miesz­ka­nia Suzy, jed­no­cze­śnie nasłu­chu­jąc, czy z pokoju dzie­cię­cego nie dobiega płacz. Elek­tro­niczna nia­nia w kuchni świe­ciła koją­cym zie­lo­nym bla­skiem, co ozna­czało, że dziew­czynka nie­długo zaśnie.

– _Allo?_ Cass? – Wyra­fi­no­wany pary­ski akcent Anouk był tak sub­telny, a jed­no­cze­śnie chry­pliwy, że posia­dał nie­mal wła­sną woń: połą­cze­nie bursz­tynu, jaśminu i piżma. – Co sły­chać?

– Nook…

– Co się stało? – zapy­tała natych­miast Anouk. Dobrym przy­ja­cio­łom wystar­czy sylaba.

– Cho­dzi o Archa – odparła Cas­sie, jedną dło­nią chwy­ta­jąc się za gar­dło, jakby pró­bo­wała z niego wyci­snąć słowa… lub nie pozwo­lić im się wydo­stać. – Wczo­raj miał zawał.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki zapa­dła cisza.

– Ale nic mu nie jest?

– Wygląda na to, że na razie jego stan jest sta­bilny.

Ponow­nie zapa­dło mil­cze­nie pełne dez­orien­ta­cji.

– Wczo­raj? – ode­zwała się po chwili Anouk, a w jej gło­sie Cas­sie wyczuła przy­ganę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: