Lato utkane z marzeń - ebook
Lato utkane z marzeń - ebook
To będzie lato zmian. Pachnące śliwkami, cynamonem, lasem i ukwieconą łąką.
Miśka wyczekuje wakacji. Nareszcie będzie mogła spędzić z ukochanym trochę więcej czasu. Wspólny urlop nie wygląda jednak tak, jak dziewczyna sobie zaplanowała. Słoneczne lato jest pełne łez, bólu i tęsknoty. Czy coś się zmieni, gdy w pensjonacie pojawi się Przemek, kolega ze szkolnych lat?
Do Złotkowa przyjeżdża też Amelia z córkami. Spędza wakacje u matki, z którą od lat nie utrzymywała kontaktu. Jakie sekrety skrywa każda z kobiet? Czy będą w stanie nadrobić stracony czas?
Gabriela Gargaś zabiera nas do niewielkiej miejscowości ukrytej wśród bieszczadzkich połonin. Tutaj czas płynie inaczej, a ludzie znajdują chwilę, by się zatrzymać, wziąć głęboki wdech i zachwycić się światem.
Czy i Ty zdecydujesz się tu przyjechać?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67727-45-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIESZ, BO JA MYŚLAŁAM, że między Tobą i mną: wszystko. Bo musiało przecież być to coś. Nie wierzę, że nie było nic. Nie mogłam sobie tego uroić, wyobrazić. Widziałam to w Twoich oczach, w uśmiechu. Cały wszechświat był w Twoim spojrzeniu. Uśmiechałeś się do mnie, patrzyłeś na mnie. No, wiesz jak. No, tak… Może nie z uwielbieniem, nie zalotnie. Nawet nie potrafię tego ubrać w słowa. Ale jakoś tak, że chciałam, byś patrzył na mnie nieustannie. Kobiety niekiedy za dużo sobie wyobrażają. Roztrząsają w głowie wypowiedziane słowa, wałkują je w kółko, uśmiechają się do swoich myśli. Żebyś wiedział, jakie ja mam myśli! Może lepiej, że nie siedzisz w mojej głowie. Bo ja… Sama się rumienię, kiedy pomyślę, co mi po niej chodzi. Czasami mam wrażenie, że zrobiłam z siebie idiotkę, bo może chciałam bardziej, a Ty mniej. Bo może faktycznie mi się wydawało. I widzisz, po co o tym myślę…?
Michalina spojrzała na napisane wyrazy. Zapragnęła porwać kartkę, jednak nie mogła pozwolić, by kolejne słowa nie zostały doręczone do adresata.
Tak rzadko mówimy o tym, co czujemy. Myśli, emocje, uczucia pozostawiamy w głowie, w sercu, nie wypuszczamy ich na światło dziennie. Dlaczego nie mówimy, że za kimś szalejemy, kogoś kochamy, kogoś pragniemy? Bo zazwyczaj boimy się odrzucenia.
— To nie jest dobry moment! — powiedział kilka dni przed rozstaniem Artur.
— Zawsze! Zawsze jest dobry moment na to, by zostać, by uratować miłość. By być. Zawsze! Jeśli tylko byś chciał… — Michalina wycelowała w niego palcem. — Jesteś draniem! Nikt nam życia nie zwróci, nie cofnie, nie da możliwości, żeby zacząć jeszcze raz… Nikt nam tego nie odda; tego, co jest teraz między nami.
Potem wtuliła się w jego ramiona.
— Powinniśmy popracować nad naszym związkiem. — Wiedziała, że tonie, jednak chwytała się swoich słów niczym tonący brzytwy.
— Może kiedyś… Przepraszam.
Delikatnie ją odsunął, odwrócił się i odszedł.
A ona podeszła do odtwarzacza CD i puściła płytę IRA. Zawsze, kiedy była smutna, słuchała rzewnych piosenek.
Zatrzymaj mnie, nie daj mi odejść.
Zapomnę cię, nie będzie już nic.
Cienie we mgle, jak znajdę drogę?
Jutro już nikt, a dziś jeszcze my.
IRA, Nie daj mi odejść.Rozdział 1
MICHALINA STAŁA OPARTA o białą drewnianą balustradę na werandzie i przyglądała się ogrodowi, w którym kwitły azalie i lwie paszcze. Odwróciła głowę w stronę domu. Po jednej ze ścian pięły się winorośle, a po drugiej róże, których dorodne pączki wyglądały tak, jakby miały pęknąć. Czas od wiosny do jesieni był czasem ukwieconym; tak go nazywała. Pod koniec marca pojawiały się przebiśniegi i sasanki, białe, drobniutkie niczym płatki śniegu. W maju konwalie i bez, a w czerwcu ogród był już w pełnym rozkwicie. W lipcu i sierpniu zbierać można było porzeczki, agrest, maliny, a z drzew spadały papierówki. Z tarasu widać było wzgórza i połoniny, a w dole wstęgę srebrzystego strumyka. W okolicy często pojawiały się jelenie i sarny.
Miśka westchnęła i spojrzała na szyld, który zawisł kilka dni temu przy drzwiach wejściowych: „Różany pensjonat”. Nigdy nie przypuszczała, że będzie wynajmować pokoje gościom i sprzedawać anioły ulepione z masy solnej. Interes się kręcił, a ona kochała to, co robiła. Nauczyła się już, że w życiu nie należy za bardzo przywiązywać się do swoich planów, bo bardzo często los daje nam prztyczka. Kiedyś inaczej wyobrażała sobie swoje życie, ale… jest, jak jest, i Michalina w gruncie rzeczy była szczęśliwa.
Jej mama zmarła, gdy córka miała osiemnaście lat, więc Miśka musiała zająć się malutkim wówczas bratem, Bartkiem. Ich tato, wolny strzelec, pojawiał się i znikał. Nie był to typ, na którego można było liczyć.
Spojrzała na kilka dorodnych krzaków róż. W tym roku nad wyraz obrodziły, krzewy uginały się od ciężaru kwiatów. Wzięła sekator i ucięła kilkanaście gałązek, które chciała wstawić do wazonów, by we wnętrzu pensjonatu roztaczał się ich słodki zapach.
Budzik dzwonił codziennie o godzinie piątej trzydzieści. Czasami korciło ją, żeby go rozwalić. Od kilku miesięcy brakowało jej snu. Nie miała prawa narzekać, bo rezerwacje w pensjonacie były zaplanowane z góry na kolejne tygodnie, ale czasami po prostu chciałaby odpocząć. Dni zlewały jej się w jedno.
Także w ten środowy poranek Michalina obudziła się niewyspana. Przez kilka chwil siedziała bez ruchu na łóżku, nim w końcu wstała. Założywszy szlafrok, poszła do łazienki. Wzięła szybki prysznic, potem wypiła mocną kawę i przygotowała śniadanie dla ośmiu osób. Następnie jak zwykle poszła do „Cynamonowych Serc”, gdzie czekały na nią zapakowane w pudełko rogaliki. Ucałowała babcię w policzek.
Kiedy wróciła do domu, goście jedli już śniadanie. Wyłożyła na talerz rogaliki i postawiła na środku stołu wraz z domową konfiturą. Prezentowały się niezwykle apetycznie, kusząc złocistą skórką i aromatem. Michalinie bardzo zależało, by przybysze z różnych zakątków Polski dobrze się u niej czuli, a nic nie poprawiało kwaśnego z rana humoru tak, jak wypieki babci Zosi.
Dalsza część dnia nie przyniosła żadnych niespodzianek. Po śniadaniu Miśka pozmywała i równo dwie godziny przed porą obiadową zrobiła zakupy. Ugotowała botwinkę, a na drugie danie zaserwowała kotlety z piersi z surówką z młodej kapustki. Kiedy Bartek wrócił ze szkoły, zastał ją przy lepieniu aniołów. „Rutyna, rutyna i raz jeszcze rutyna” — pomyślała, sprzątając po kolacji. Czekało ją jeszcze pranie pościeli i ręczników, bo ktoś przyjechał, a ktoś odjechał. Wieczór wyglądałby może nieco inaczej, gdyby to była środa lub sobota. Wówczas urządzała dla gości ognisko, na które przygotowywała kiełbaski i żeberka w sosie barbecue, a od pracy odrywały ją tylko telefony od przyszłych gości.
I tak — w podobnym rytmie — mijał dzień za dniem. Ktoś mógłby złapać się za głowę, widząc jak wygląda jej życie, ale Michalina była szczęśliwa, bo otaczali ją wspaniali ludzie.
Często myślała o tym, że społeczność Złotkowa tworzy jedną wielką rodzinę. Wszyscy w jakiś sposób dbali o siebie nawzajem. Ludzie z miasteczka najczęściej robili zakupy w lokalnym sklepie. W obecnych czasach, gdy supermarkety wchodziły do małych miasteczek i powodowały, że lokalne biznesy traciły rację bytu, w Złotkowie rodzimy handel kwitł. Jeszcze rok temu Michalinie i jej babci wydawało się, że będą musiały zamknąć „Cynamonowe Serca”, ponieważ w miasteczku otworzono dwie sieciówki, gdzie kawa i ciastka były tańsze, choć nie tak dobre, jak w Zosinej kawiarence. Jednak kiedy mieszkańcy Złotkowa dowiedzieli się, że sieciówki zabierają pani Zofii klientów, zaczęli tłumnie przychodzić do „Cynamonowych Serc” i nie w głowie im była kawa z Costy czy ze Starbucksa. Poza tym ciasta i ciasteczka babci Zosi były pierwszorzędne, wypiekane codziennie z najświeższych produktów: gęstej śmietany, jajek prosto od kury i krowiego mleka — pełnotłustego, a nie jakiegoś rozrzedzonego wodą.
Babcia Zosieńka była wysoka i szczupła, emanowała z niej swego rodzaju determinacja. Twarz miała pociągłą, pokrytą pajęczyną drobnych zmarszczek, usta lekko zapadnięte, lecz rozszerzone w uśmiechu. Była silną kobietą, która po pięćdziesiątce odważyła się założyć własny biznes. Pod wpływem impulsu — i trochę z potrzeby — wraz z córką, matką Michaliny, otworzyła kawiarenkę „Cynamonowe Serca”.
No, to nie było do końca tak. Zaczęły od pieczenia ciast na różne okoliczności, ale wypieki okazały się tak smaczne, a lista zamówień tak długa, że kiedy tylko nadarzyła się okazja, wynajęły lokal i rozwinęły skrzydła.
Tymczasem Złotkowo, w którym mieszkały — mała mieścina położona w samym sercu Bieszczad, o której jeszcze kilka lat temu nie słyszał żaden turysta — zaczęło przyciągać gości z całej Polski. Każdy, kto cenił ciszę i spokój, chętnie tutaj przyjeżdżał. A kto uwielbiał pyszne wypieki i nie bał się przytyć, nie mniej chętnie zaglądał do kawiarni prowadzonej przez sympatyczną starszą panią.
— Wiesz… — powiedziała babcia Miśce któregoś dnia. — Najbardziej przerażające, najtrudniejsze, najsmutniejsze i najważniejsze historie, jakie można znaleźć w kawiarni, kryją się w klientach. Kryją się w ludziach.
Miśka miała się dopiero przekonać, ile w tym prawdy.
Goście wyjechali, następni mieli przyjechać w poniedziałek. Michalina powinna zrobić jeszcze tyle rzeczy… ale prawdę mówiąc, wcale jej się nie chciało. Postanowiła chwilę odpocząć. W końcu była tylko młodą kobietą i choć kochała swoje życie, miała też własne potrzeby.
Na szczęście nie była samotna. Obecnie spotykała się z Arturem, choć coraz częściej wątpiła w ten ich związek. Mężczyzna mieszkał we Wrocławiu i zjawiał się u niej raz w miesiącu. Miał zobowiązania: dzieci z pierwszego małżeństwa i pracę. Poza tym Miśce coraz częściej wydawało się, że rozmijają się niemal we wszystkim: w postrzeganiu świata, w poglądach na życie, a nawet w tym, co myślą o miłości.
Otworzyła szeroko okna, usiadła na kanapie i wybrała jego numer.
— Cześć — rzuciła do słuchawki, gdy odebrał. Opadła na poduszki, przytrzymując brodą telefon.
— Cześć.
— Tęsknię za tobą! — powiedziała po prostu. — Już się nie mogę doczekać, aż znów cię zobaczę.
— No wiem.
Krótka odpowiedź. Pewnie nie mógł rozmawiać.
— Nie możesz mówić?
— Jestem w biurze.
— Rozumiem. Ale minęła osiemnasta. — Była już lekko poirytowana.
— Tak, ale mam ważny projekt do skończenia. — Teraz i on się zirytował.
— To nie będę ci przeszkadzać.
— A coś się stało?
„Wszystko, wszystko się stało!” — chciała wykrzyczeć Miśka.
— Po prostu tęsknię za tobą. Czuję się samotna. Nie mam się do kogo w nocy przytulić.
No i po co to z siebie wyrzuciła? Wiedziała, że żaden mężczyzna nie lubi takich gadek.
— No cóż — westchnął. — Wkrótce się zobaczymy — powiedział obojętnie albo tak się Miśce zdawało. — Muszę kończyć. Odezwę się.
— Zaczekaj…
— Tak?
— Kocham cię.
— Mhm. Pa.
Rozłączył się. W Miśce aż się coś w środku zagotowało. Ostatkiem woli zmusiła się, żeby nie cisnąć telefonem o ścianę. „Faceci” — pomyślała.
Pewnie Artur zadzwoni jutro albo pojutrze i dla niego wszystko będzie w porządku! Jak to jest, że kobiety roztrząsają każde słowo, każde westchnienie, rozbierają na czynniki pierwsze każde zdanie, dostrzegają problemy tam, gdzie mężczyźni ich nie widzą… a u facetów w tym samym czasie wszystko gra?
— Myślałeś o naszej przyszłości? — zapytała Artura podczas jednego ze spotkań.
Przez chwilę milczał. Oparł się na łokciu i odwrócił w stronę Miśki. Odgarnął lok opadający jej na oko.
— Czasem myślę.
— I? — Patrzyła na niego swoimi brązowymi oczami.
— I… — Westchnął. Często wzdychał, gdy zadawała mu trudne pytania. — Wydaje mi się, że jesteśmy w innym punkcie życia.
— To na pewno.
— Ja już byłem żonaty, jestem rozwiedziony, mam dwójkę dzieci.
— Chcesz mi powiedzieć, że nie chcesz mieć kolejnego dziecka? — Michalina poczuła, jak ogarnia ją złość.
— Nie wiem.
— Ale ja chcę być mamą!
— Domyślam się. Może przyjdzie mi z czasem.
— A… a co z nami? — Miśka przełknęła narastający żal i usiadła po turecku naprzeciwko niego. Przynajmniej rozmawiali. — Ty tam, ja tu.
— Mam dzieci…
— Wiem.
— Nie rozmawiajmy o tym teraz.
Unikali rozmów o wspólnej przyszłości i Miśkę zaczęło to uwierać. Bo ona miała przed sobą tyle chwil, które już dawno były za Arturem…Rozdział 2
Pół roku wcześniej
Jadwiga zapukała do drzwi londyńskiej szeregówki. Myślała, że ze zdenerwowania zwymiotuje. Czekała chwilkę, potem usłyszała wesołe piski i drzwi się otworzyły. Stanęła w nich śliczna dziewczynka. Jej kasztanowe, pofalowane włosy sięgały ramion. Oczy miała niebieskie jak szafiry, twarz w kształcie serca i uśmiech od ucha do ucha.
— Hi! — odezwała się do gościa.
— Ja… Ja nie mówię po angielsku — wydukała Jadwiga. Przytrzymała się framugi drzwi, bo poczuła, że upadnie.
— O, jest pani Polką? — zapytała płynną polszczyzną dziewczynka.
— Tak.
— Ja też. Pół Polką, pół Angielką. — Mała dziewczynka patrzyła na nieznajomą szeroko otwartymi oczami.
Za jej plecami pojawiła się kobieta o porcelanowej cerze i jasnych, długich włosach. Amelia. Stanęła jak wryta. Po twarzy Jadwigi potoczyły się łzy, jakby ktoś odkręcił jakiś zawór. Leciały strumieniami.
— Mama? — zapytała tamta, chociaż nie musiała. Od razu ją poznała. Jej serce ją poznało.
— Ja… — wydukała Jadwiga.
Kobiety siedziały na kanapie. Taksowały się wzrokiem.
— Zmieniłaś się — powiedziała Jadwiga, by przerwać krępującą ciszę.
— Mam trzydzieści sześć lat.
— Hmm… — Pani Kowalik ściskała kubek tak mocno, że miała wrażenie, że pęknie. — Nie widziałyśmy się tyle lat.
— Niemal pół mojego życia.
— Pół twojego życia.
Zaczęły opowiadać sobie o dawnych czasach, o tym, co czuły, a czego nie czuły. O emocjach, popełnionych błędach…
— Nic o mnie nie wiedziałaś, nie widziałaś, że cierpię! — Amelia wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, raniąc przy tym matkę.
Jadwiga spojrzała na nią uważnie.
— Gdy patrzyłam na pusty talerz na wigilijnym stole, zawsze myślałam, że może właśnie teraz, już za chwilę, zdarzy się cud. Nagle rozlegną się kroki na schodach, stukanie do drzwi i usłyszę: „Mamo, to ja, Amelia! Wróciłam!”. Ale cud nigdy się nie zdarzył. Od kilkunastu lat nakrycie dla mojej córki pozostaje puste. A ja czekam na nią. I zawsze będę…
Rok 1998
Nawet przed świętami pracowali w hurtowni po kilkanaście godzin na dobę, w końcu to gorący czas.
Trzy lata wcześniej Jadwiga zrezygnowała z posady nauczycielki, aby pomóc mężowi, i od tamtej pory materialnie nie brakowało im niczego. Pieniędzy mieli pod dostatkiem, interes kwitł, a każdy kwartał zapowiadał się tylko lepiej.
Niestety, życie rodzinne kulało, bo Kowalikowie spędzali w pracy każdą wolną chwilę. To był cud, że w Wigilię zdecydowali się zostać w domu.
W przeddzień Jadwiga obudziła się z myślą, że o czymś zapomniała. I bynajmniej nie była to lista zakupów, bo sporządzenie tej miała zaplanowane na dziś. To było coś ważnego, świątecznego. Co to mogło być?
— Choinka — podpowiedziała jej Amelia.
— No tak. Zapomniałam o choince.
— Może wybierzemy się razem na targ? — zaproponowała córka z nadzieją w oczach.
Jadwiga zmarszczyła brwi.
— Kupię sztuczną. Starczy na lata.
— Ale ona nie będzie pachnieć.
— Amelia, co to za różnica…
— No, jest różnica. — Dziewczyna zacisnęła usta, które przypominały teraz wąską kreskę. — Jest.
W tamtą Wigilię zalegli z mężem na kanapie przed telewizorem, a przed oczami przeskakiwały im świąteczne reklamy proszku do prania, samochodów i pożyczek na prezenty. Kolędy tylko gdzieś pobrzmiewały w tle. W domu Kowalików zupełnie nie czuło się świątecznej magii, nie pachniało Bożym Narodzeniem — Jadwiga nie miała czasu na gotowanie barszczu, lepienie uszek czy szatkowanie warzyw do ryby po grecku. W samo południe przyjechał catering.
— I co? Myślisz, że starczy? — zwróciła się Jadwiga do męża.
— Ja w ogóle nie mam ochoty świętować.
— Ja też. Ale wiesz, Amelia.
— Ona ma już siedemnaście lat… Zrozumie, że świat nie kręci się wokół ustrojonej choinki, prezentów i kolęd.
— No, ale…
W tym momencie rozległ się dzwonek telefonu.
— Halo? — rzuciła Jadwiga do słuchawki. — Halo? — powtórzyła.
— Pani córka jest bezpieczna, nie szukajcie jej… — powiedział męski głos.
— Jak to bezpieczna? Gdzie ona teraz jest? — Jadwiga spanikowała. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe.
— Nie szukajcie jej — syknął tamten ktoś.
Pod kobietą ugięły się nogi. W ustach momentalnie jej zaschło. Bezpieczna? Jak to?
— Gdzie ona jest? — spytała na jednym wydechu.
Bip, bip… Mężczyzna po drugiej stronie się rozłączył.
Jadwiga weszła do pokoju blada jak ściana. Przytrzymała się futryny, bo miała wrażenie, że zaraz upadnie.
— Co się stało? — zapytał ją Maciek, podnosząc się z kanapy.
— A… Amelia… Ona… — Jadwiga się rozpłakała.
Maciek podszedł do żony i chwycił ją za ramiona.
— Co z Amelią? — W jego głosie Jadwiga wyczuła przerażenie.
— Dzwonił jakiś chłopak… Że… Że Amelia ma się dobrze i żebyśmy jej nie szukali.
— Ale jak to?! Dlaczego? O czym ty, do cholery, mówisz?!
Jadwiga sama nie rozumiała swoich słów. Pamiętała natomiast, że spojrzała w okno. Na dworze padał deszcz ze śniegiem. I wtedy pomyślała o choince. O tej pieprzonej żywej choince, przy której tak upierała się jej córka.
Zgłosiła zaginięcie Amelii. Funkcjonariusz poprosił, by przyniosła zdjęcie córki i listę jej znajomych. Jadwiga nie miała pojęcia o żadnych znajomych. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że Amelia nikogo nie przyprowadzała do domu. Nie, kiedy oni w nim byli.
— Miejsca, w których córka bywa? — zapytał policjant, marszcząc brwi.
— Gdzie bywa? — powtórzyła, jakby chciała zyskać na czasie.
— Tak… — Funkcjonariusz przyjmujący zgłoszenie przeszywał ją wzrokiem, jakby ją oceniał. „Jesteś złą matką”.
— No… Biblioteka, dom… Nie wiem…
Nic nie wiedziała ani o jej znajomych, ani o miejscach, które lubiła odwiedzać. Jaką zatem była matką?
Policja przyjęła zgłoszenie i to było wszystko, co dla niej zrobili. A Jadwiga szalała z rozpaczy. Zgłosiła się do Itaki, biura osób zaginionych.
— Policja nam nie pomaga — powiedziała kobiecie, która pracowała w fundacji zajmującej się poszukiwaniami. Korpulentna, o białych włosach i dobrotliwym wyrazie twarzy, siedziała za biurkiem i uśmiechała się przyjaźnie do petentki.
„I czemu ona się tak szczerzy?” — pomyślała ze złością Jadwiga.
— Szukali kilka dni, a teraz funkcjonariusz nam powiedział, że córka widnieje w bazie jako zaginiona. — Kręciła się na twardym krześle.
— Proszę się uspokoić — poprosiła tamta kobieta.
— Jak mam się uspokoić? Moją córkę porwano! — Jadwiga podniosła głos.
— Co powiedziała policja na temat domniemanego porwania? — Pracownica fundacji podkreśliła słowo „domniemanego”, a Jadwiga poczuła, jak narasta w niej irytacja.
— „Żeby stwierdzić porwanie, muszą być twarde dowody. W tym przypadku takowych nie ma”. Mnie się wydaje, że oni po prostu mają mnie gdzieś. Mnie i moją córkę! — Aż poczerwieniała na twarzy.
— W Polsce z domów uciekają tysiące nastolatków. Taka jest smutna prawda.
— Amelia nie uciekła! — Jadwiga traciła panowanie nad sobą.
— Jest pani tego pewna?
Oczywiście, że nie była pewna.
— Dzwonił do państwa jakiś młody mężczyzna, który zapewnił, że z córką jest wszystko w porządku. Gdyby ją porwał, żądałby okupu.
Po cholerę Jadwiga wspominała o tym telefonie? Teraz się go uczepią.
— Ten chłopak mógł powiedzieć cokolwiek.
— Mógł, ale gdyby ją porwał, żądałby okupu.
— Ta sprawa śmierdzi.
— Ucieczki zazwyczaj są śmierdzące.
Jadwiga poczuła, że złość ustępuje, zamiast tego dopadł ją przeraźliwy smutek.
— Czy ktoś od państwa mógłby przyjść i zobaczyć jej pokój? Może znajdziecie jakieś ślady, które my przeoczyliśmy.
— Wie pani, my nie przychodzimy do domów…
— Do jasnej cholery! — Jadwiga uderzyła otwartą dłonią w blat stołu. — To co robicie? Ani wy, ani policja… Nikt nie chce nam pomóc.
Kobieta nie zareagowała na wybuch pani Kowalikowej. Być może była już przyzwyczajona do widoku zrozpaczonych rodziców.
— Pracuję w fundacji przeszło piętnaście lat i z doświadczenia wiem, że problemy wychowawcze nie biorą się ot tak, z niczego. — Pracownica pokręciła głową.
— My nie mieliśmy z Amelią żadnych problemów. — Jadwiga wciąż mówiła podniesionym głosem. — Nie jesteśmy żadną patologią.
Pracownica omiotła ją wzrokiem. Poprawiła okulary i westchnęła.
— Proszę pani, ucieczki to nie domena rodzin dysfunkcyjnych. Zazwyczaj uciekają dzieciaki z tak zwanych dobrych domów. A wie pani dlaczego?
Jadwiga wzruszyła ramionami. Czuła, że to nie jest porwanie, jednak wolała się oszukiwać.
— Bo rodzice nie rozmawiają z dziećmi, nie mają dla nich czasu, a taki nastolatek czuje się samotny. Dorośli nie rozumieją, że więzi z dzieckiem buduje się latami, trzeba nauczyć się z nim rozmawiać, rozwiązywać wspólnie konflikty, poznać jego środowisko. Po prostu wejść w jego świat. A na to trzeba czasu. Według prawa córka nie jest już osobą nieletnią, skoro ukończyła siedemnaście lat, więc może decydować, gdzie i z kim chce mieszkać i gdzie przebywać.
— Ma tylko siedemnaście lat!
— Wiem. Postaramy się pani pomóc…
Kobieta zaczęła zadawać pytania Jadwidze i Maćkowi, który dołączył do żony. Jednak ani matka, ani ojciec zaginionej nie mieli za dużo do powiedzenia o córce. Nie znali jej kolegów ani jakichkolwiek telefonów kontaktowych. Nic nie wiedzieli o przyzwyczajeniach, dążeniach, lękach swojej pociechy.
— Wie pani… Amelia była cudownym dzieckiem. Wrażliwym, spokojnym. W przeciwieństwie do swoich rówieśników z liceum stroniła od hucznych imprez. Po szkole od razu wracała do domu albo siedziała z nosem w książkach. Kiedyś dużo ze sobą rozmawiałyśmy. — Jadwiga na wspomnienie dawnych rozmów z córką poczuła skurcz w żołądku. — Tak, to było kiedyś… A potem, wie pani, rozwój firmy. Kiedy ma się własny biznes, to trzeba harować od świtu do nocy. — Gardło jej się ścisnęło. Tłumaczyła się nie przed tą kobietą, a przed samą sobą.
Pani Kowalik dokładnie pamiętała, jak weszła do pokoju córki kilkanaście dni po jej zniknięciu. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że Amelia prawie w ogóle w nim nie mieszkała. Pokój nastolatki wygląda inaczej: plakaty na ścianach, porozrzucane ubrania, książki na podłodze. Niedopita herbata. Tymczasem w sypialni córki panował nienaganny porządek. Żadnych oznak zamieszkania. Jak często uciekała, zanim w końcu zostawiła ich na dobre? Co takiego zrobili ona i Maciej, że Amelia od nich odeszła? Czym sobie na to zasłużyli? Dziewczyna miała wszystko.
Wciąż pamiętała nagłówki w prasie, które krzyczały: „Normalna rodzina”, „Szczęśliwa rodzina” — a jednak coś musiało być nie tak, skoro Amelia zaginęła.
Maciej wynajął biuro detektywistyczne, które miało pomóc Kowalikom odnaleźć córkę.
— Wynająłem detektywa — powiedział któregoś dnia, przeżuwając kawałek kotleta. — To napięcie doprowadza mnie do szału.
Jadwiga wypiła duszkiem szklankę wody. Zaschło jej w ustach z wrażenia.
— Co powiedział?
— Dałem mu wszystkie możliwe informacje. Twierdzi, że się odezwie, gdy tylko coś będzie wiedział.
— I?
— Przyjdą tutaj jutro i zadadzą nam kilka pytań.
— Ona nie uciekła! — Jadwiga spojrzała na męża. — To nie jest w jej stylu.
Maciej nie chciał dokopać żonie, ale najchętniej zapytałby: „A co jest w jej stylu?”. Już sam nie wiedział, czy znał swoją córkę. Kiedy się rozminęli? Kiedyś tworzyli taki zgrany team! A teraz? Zaszła w ciążę…
Zrobiło mu się niedobrze. Wstał od stołu i poszedł do łazienki.
Kiedy dwoje detektywów pojawiło się w domu państwa Kowalików, Jadwiga była całkiem załamana. Panowie weszli do pokoju jej córki, by znaleźć jakiś ślad, który dałby im podpowiedź, dlaczego Amelia zniknęła z domu.
— Czy rozważali państwo ucieczkę? — zapytał starszy detektyw, który wyjął notes.
— Nie — powiedziała z przekonaniem Jadwiga.
— Nie wykluczam jej — odpowiedział Maciek.
— Była tutaj szczęśliwa. Niczego jej nie brakowało…
Ojciec uciekinierki wyjął z kieszeni notes. Jadwiga nie spuszczała z niego wzroku. Nic nie rozumiała. Co to za notatnik w fioletowej oprawie?
— Nie mówiłem ci nic… — zaczął Maciek i wstrzymał oddech. — Nie chciałem, żebyś to czytała.
— Co to?
— Jej notes.
— Gdzie to znalazłeś?
— Na strychu.
Jego żona pokręciła głową.
— Amelia nie wchodziła na strych, odkąd skończyła dwanaście lat. Choć kiedyś często się tam bawiła.
— Chyba jednak wchodziła — skontrował. Jego twarz poszarzała.
Co tam było napisane? Jadwiga wyrwała mężowi notes i zaczęła przerzucać kartki. Słowa nie pozostawiały żadnych wątpliwości: Amelia nienawidziła swoich rodziców.
Jadwiga nie mogła w to uwierzyć. W jednej chwili zrobiło jej się słabo.
— Mogę zobaczyć? — Starszy, wąsaty detektyw wyciągnął dłoń po zeszycik. Kobieta podała mu go drżącą ręką.
— Ona by nie uciekła — powiedziała głucho. Wciąż była w szoku. — To nastolatka. Nastolatki czasami mają dość swoich rodziców.
Detektyw w skupieniu przewracał kartki. Jadwiga zastanawiała się, co sobie o nich pomyślał. A zresztą nie powinno jej to obchodzić.
— Nie przychodzi państwu do głowy nikt, z kim mogłaby uciec?
Matka Amelii opuściła ręce na blat stołu i zaczęła się wpatrywać w swoje bransoletki.
— Ona nie uciekła. Została porwana — powiedziała z przekonaniem.
— Jakie stosunki panowały u państwa w domu? — zapytał młodszy detektyw, który do tej pory się nie odzywał. Ubrany był w obcisłe rurki i równie obcisły czarny T-shirt. Jego twarz była porowata, miał też kozią bródkę.
— Co pan insynuuje? — Maciej dotknął ramienia żony.
— Ja tylko zadaję pytania.
Dwa dni później Maciej rzucił mimochodem:
— Dzwonił ten detektyw.
Jadwiga wyprostowała się jak struna.
— Powiedział tylko tyle, że z tego, co widzi, to Amelia uciekła z chłopakiem.
— To nie może być prawda! — Jadwiga ukryła twarz w dłoniach.
Maciek odłożył sztućce na talerz. Nie miał ochoty na jedzenie.
— A jednak. Zbadał grunt, popytał tu i ówdzie, i… Tak jak przypuszczała policja, ona uciekła.
— Ona by nam tego nie zrobiła!
Dziś
— Nie jestem dumna z tego, co wam zrobiłam. Ani z tego, że uciekłam, ani z tego, że próbowałam za wszelką cenę spaść na dno. — Amelia zwróciła się do matki. — Ale to było moje wołanie o pomoc. Na początku cieszyłam się, że sprawiłam wam ból.
— Hmm… — Jadwiga westchnęła. — Myślałam…
— Mamo, ty o mnie wtedy nie myślałaś. Żadne z was o mnie nie myślało.
— Wyrosłaś na ludzi. — Jadwiga uśmiechnęła się niemrawo.
— Czyżby? — Amelia podniosła się z sofy i dolała kawy do filiżanek. — Nie potrafię stworzyć związku z żadnym mężczyzną. Jestem nadopiekuńcza w stosunku do córek. Boję się o nie każdego dnia. A co, jeśli one wywinęłyby mi taki numer? To byłaby kara za grzechy. Czasami tak drastyczny krok jest ostatecznością, gdy sytuacja w domu staje się nie do wytrzymania. Ucieczka jest pierwszym poważnym sygnałem, że dzieje się coś złego. Żyliśmy we trójkę, razem. Ktoś z boku powiedziałby: idealna rodzina. Zamożna. Lecz tak naprawdę żadne z nas nie wiedziało za wiele o reszcie.
— Tak, masz rację. Nie wiedzieliśmy o sobie nic.
— A tata? Co u niego? — Amelia poczuła ucisk w sercu.
— Rozwiedliśmy się.
— Ooo! — Kobieta przyłożyła rękę do ust. — To przeze mnie?
— Nie! Skądże. — Jadwiga pokręciła głową.
Siedziały przez chwilę w milczeniu. Żadna nie miała siły ciągnąć teraz tematu Macieja. Jeszcze przyjdzie na to czas.
— Mamo… — zaczęła niepewnie młodsza z kobiet. — Czego ty ode mnie oczekujesz?
— Chcę znów mieć córkę.
— Dziewczynki cię nie znają.
— Wiem, ale możemy to nadrobić. — Jadwiga chwytała się wszystkiego. Nie mogła tego zaprzepaścić. Chciała uczestniczyć w życiu córki i wnuczek.
— Nic nie da się nadrobić. Stracony czas na zawsze pozostanie straconym czasem. — Amelia kręciła głową tak mocno, że splątane blond włosy wyglądały jak pszeniczne kłosy w czasie burzy.
— Nie da się, ale wszystko przed nami. Przyjedź do Złotkowa. To piękna miejscowość w Bieszczadach. Tam… Odpoczniesz.
— Teraz nie mogę. Pracuję.
— Latem. Latem przyjedźcie.
— Nie obiecuję.
— Będę czekać…Rozdział 3
MICHALINA SIEDZIAŁA W OGRÓDKU na ławce i lepiła anioły, które miała dostarczyć do sklepu. Bartek wrócił ze szkoły ze skwaszoną miną.
— Co jest? — zapytała go, wytarłszy ręce w fartuch.
— Nic — burknął, sięgnął po patyk i zaczął grzebać nim w ziemi.
— Może upieczemy razem jakieś ciasto?
— Daj mi spokój z ciastami!
Ukucnęła obok Bartka i spróbowała mu zajrzeć w oczy, ale uparcie odwracał głowę.
— O co chodzi?
Bartek zastanawiał się, co odpowiedzieć. Odezwał się po kilku chwilach, z ociąganiem.
— O to, że tatuś nie odzywa się do nas już sześć tygodni.
Miśka westchnęła. Poczuła przypływ złości. Po śmierci mamy to ona opiekowała się młodszym bratem. Ich ojciec, wolny ptak, jeździł sobie po świecie. Pojawił się na święta, rozbudził w chłopcu nadzieję. Naobiecywał, że zostanie z rodziną, po czym po Nowym Roku zebrał manatki i znów dokądś poleciał. „Pieprzony Piotruś Pan — pomyślała Michalina. — Po cholerę tu przyjeżdżał?! Namącił w sercu Bartkowi i prysnął. Oczywiście zapewnił, że gdy ureguluje swoje sprawy, to wróci, ale…”.
Przyjechał do nich ponownie sześć tygodni temu, na koniec kwietnia. Bartek nie opuszczał ojca nawet na chwilę. Chodzili razem na spacery nad strumyk, a jego małe serce rosło, kiedy tak kroczył z tatą po Złotkowie. W końcu miał tatę, który łowił z nim ryby, grał w piłkę, kupował mu lody i opowiadał o najnowszych modelach samochodów. Bartek najchętniej krzyczałby do wszystkich swoich kumpli: „Widzicie? Mam tatę!”.
Siadali razem na dużym kamieniu i wtedy Neo często się zamyślał. Michalina miała rację, nie był dobrym ojcem. Dobrzy ojcowie nie opuszczają swoich dzieci, spędzają z nimi dużo czasu. A on był wędrowcem, włóczęgą. Chciałby tutaj zostać, ale tam, tysiące kilometrów stąd, też miał swoje życie. Neo wiedział, że i tam nie będzie mógł zostać, bo w jego duszy pojawi się znajomy niepokój i to dziwne podekscytowanie, które pchną go w ramiona przygody. Kochał jeździć po świecie. Zawsze znajdował gdzieś jakąś pracę. A kiedy zarobił wystarczającą ilość pieniędzy, ruszał dalej.
Któregoś dnia Neo otoczył Bartka ramionami, oparł nieogolony policzek o kędzierzawe włosy syna. Było naprawdę dobrze. I nagle…
— Wyjeżdżam — oświadczył.
Michalina była tak zła na ojca, że najchętniej posłałaby go do stu diabłów.
— Dlaczego? — Chłopiec zaczął płakać.
— Mam sporo spraw do załatwienia. Dorośli zazwyczaj mają dużo na głowie. — Neo nie wiedział, jak w delikatny sposób wyjaśnić Bartkowi powody, dla których musi go opuścić. Nie chciał ranić go kolejny raz, a jednak robił to nieustannie.
Wreszcie syn pokiwał głową.
— Kiedy wrócisz?
— Za jakiś czas. — Neo kciukiem otarł spływającą po policzku chłopca łzę.
— Nie chcę, żebyś wyjeżdżał!
Bartek rzucił się w jego ramiona. Michalina odwróciła głowę, bo nie chciała na to patrzeć.
— Pisz do mnie. Dzwoń.
— A odbierzesz?
Neo skinął głową.
I odjechał, znów pozostawiając w sercach Miśki i Bartka poczucie pustki i straty.
— Znikał na dłużej — zwróciła się teraz do brata. — Myślę, że tym razem wróci, ale nie wiem, kiedy.
— Może do niego zadzwonimy? — zapytał nieśmiało chłopiec.
Siostra westchnęła. Wiedziała, że tato nie odbierze od niej telefonu. Próbowała się do niego dodzwonić wczoraj i przedwczoraj, ale połączenie zostało albo odrzucone, albo nieodebrane.
— Tak, spróbuję do niego zadzwonić. Może wieczorem? Albo jutro.
— Ale zadzwonisz?
— Zadzwonię. Obiecuję.
Po siedemnastej Michalina wybrała się do „Cynamonowych Serc”.
— O, zostały ci jeszcze jakieś smakołyki? — zapytała, spoglądając na patery z ciastem.
Od jakiegoś czasu kawiarnia przeżywała oblężenie. Babcia wciąż wszystko piekła sama, mimo że z wiekiem sił jej nie przybywało. Ostatnio zatrudniła do pomocy młodą dziewczynę, Kasię, która przychodziła trzy razy w tygodniu. Jednak Miśka i tak uważała, że to za mało. Babcia była zmęczona. Nieraz dziewczyna sugerowała jej sprzedaż kawiarni, ale poczciwa staruszka okropnie się wtedy oburzała. „Po moim trupie” — mówiła.
— Napiekłam rurek. — Zofia skinęła głową na talerze z łakociami. — Chcę, by były gotowe na jutro rano.
— Może pomogę ci je nadziać? — zaproponowała Michalina.
— A nie musisz wracać do gości?
Dziewczyna spojrzała na zegarek.
— Do kolacji już mam wszystko przygotowane. Mogę zostać u ciebie z godzinkę.
— Zatem nadziewaj.
Miśka wkładała krem do rurek i układała je na paterze. Proste zajęcie pozwoliło jej wreszcie oderwać się od codzienności i pobujać w obłokach. Babcia wyciągnęła z piekarnika słodkie bułeczki o delikatnym korzenno-cynamonowym zapachu, który rozlał się po cukierni.
— Chcesz jedną? — zaproponowała wnuczce. — Druga partia jest ze skórką pomarańczową i z rodzynkami.
— A mogę dwie?
Babcia się zaśmiała.
— Dostaniesz dwie, jeśli mi obiecasz, że przebiegniesz się dookoła parku i strumyka.
— Dlaczego? — Michalina śmiesznie zmarszczyła nos. Wyglądała jak królik.
— Żeby ci nie poszło w boczki. Muszę cię jeszcze za mąż wydać.
Dobrze im było w tej chwili, zacisznie, rodzinnie. Michalina nadziewała kolejne rurki, a babcia odmierzyła trzy czwarte kubka mąki, przesiała ją i wsypała do miski. Do drugiej wbiła żółtka, a w trzeciej ubiła sztywną pianę.
— Pamiętaj, do piany dodawaj zawsze szczyptę soli.
Miśka skinęła głową.
— A potem wszystkie składniki na biszkopt mieszaj drewnianą łyżką, delikatnie, aby ciasto się dobrze napowietrzyło. Dobry biszkopt jest puszysty i nie potrzebuje proszku do pieczenia.
„Mama robiła biszkopt zupełnie tak samo” — pomyślała Miśka i z tęsknotą wróciła pamięcią do czułych ramion Ilony.
— Powiedz mi, ojciec się odzywał? — zapytała nagle Zofia, wlewając ciasto do tortownicy. Zmiana tematu nieco wybiła wnuczkę z rytmu.
— Nie — odpowiedziała po chwili.
— Typowe. Stary włóczęga.
— Nawet telefonu nie odbiera.
— Niech go jasny szlag trafi! — zdenerwowała się babcia Zosia. — To już o nic nie chodzi, tylko o Bartka! Rozbudza w nim nadzieję, a potem znika.
— Wiem.
— Niech go piekło pochłonie z tym jego włóczęgostwem i przygodami…
— On się już nie zmieni — stwierdziła smutno Miśka.
— Wiem. I to jest najgorsze, że obie nie wierzymy w jego zmianę. — Zofia wytarła ręce w ścierkę. — Czasami myślę, że lepiej by było, gdyby nie przyjechał wtedy na święta.
— Nie pamiętasz, jaki Bartek był szczęśliwy?
Babcia zapatrzyła się gdzieś przed siebie.
— Masz rację, głupoty gadam. Zostaje nam wierzyć, że wszystko się jakoś wyprostuje.
Michalina wróciła do domu późnym popołudniem. W reklamówkach niosła ciasta i rogaliki dla gości. Kiedy dotarła do furtki, spojrzała na dom i ogarnęła ją jakaś dziwna radość. Czuła się dumna z tego, że tutaj mieszka. Dom był dość duży, ale wydawał się przytulny. Na parterze były wielkie okna, które wpuszczały do wnętrza dużo światła. Pokoje dla gości znajdowały się na poddaszu.
Serce biło jej szybko. „Tutaj jest mój dom, moje życie, tutaj jest moje miejsce na ziemi” — pomyślała. Słońce chowało się za dachy domów, a ostatnie promienie przeświecały przez liście. Zaczęły zapalać się latarnie, a ciepłe żółte światło oświecało kamienną ścieżkę do drzwi pensjonatu.
Miśka już miała się kłaść spać, kiedy zadzwonił jej telefon. Nie spojrzała na wyświetlacz, dlatego gdy usłyszała głos ojca, myślała, że krzyknie ze złości.
— Czego chcesz? — rzuciła oschle.
— Zobaczyć się z wami.
Na te słowa żołądek Miśki wykonał bolesne salto.
— To wykluczone.
— Nie możesz mi tego zabronić. Jesteście moimi dziećmi — powiedział spokojnym głosem Neo.
— Za kogo ty się, do cholery, uważasz?
Miśka nie mogła dopuścić do tego, aby ojciec znów zakłócił kruchy spokój jej braciszka. Nie teraz, w trakcie wakacji, gdy chłopak miałby tyle czasu na rozmyślanie.
— Jestem jego ojcem. I twoim też.
— Jesteś beznadziejnym ojcem! Sam o tym wiesz.
— Ale wciąż ojcem. Dzwoniłaś…
— W akcie desperacji.
Zapadła cisza.
— Obiecasz mi, że kiedy przyjedziesz, nie zostawisz nas? Nie zostawisz Bartka?
— Sama dobrze wiesz, że nie mogę ci tego obiecać…
Miśka rozłączyła się. Rzuciła telefon na kanapę. Musiała zrobić kilka głębszych wdechów, zanim się uspokoiła. Nienawidziła go, nienawidziła! A jednocześnie, mimo wszystko, wciąż go kochała…
Ciąg dalszy w wersji pełnej