- promocja
- W empik go
Lato utraconych - ebook
Lato utraconych - ebook
Wcześniejsze losy policjantki, która jako nastolatka straciła brata podczas tajemniczej wycieczki w góry.
Jest rok 1999. W starej leśniczówce niedaleko Rudnika dochodzi do krwawej zbrodni – nieznany sprawca atakuje spędzającą tam wakacje pięcioosobową rodzinę. Udaje się przeżyć jedynie najstarszemu z dzieci. Okazuje się, że chłopak to odnaleziona zaledwie kilka miesięcy wcześniej ofiara porwania. Dwanaście lat wcześniej mały Kuba zniknął bez śladu nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, a teraz, kiedy udało mu się wrócić do domu, wkroczył w nowy koszmar. Czy obie te sprawy coś łączy? Jakie zło prześladuje chłopca? I dlaczego?
Do śledztwa zostaje przydzielona Krystyna Lesińska, doświadczona policjantka specjalizująca się w nieoczywistych sprawach. Kobieta równocześnie mierzy się z własnymi demonami – niedawną, nagłą śmiercią męża i wciąż niedającym jej spokoju zaginięciem brata. Sprawa Pogańskiego Młyna to dla niej gra o wysoką stawkę, pokaże bowiem, czy Lesińska jest jeszcze w stanie pracować, czy nadszedł już czas, by złożyła broń i odeszła.
Lato utraconych to pełna napięcia i czającej się grozy powieść kryminalna, zaglądająca w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy. Autorka z właściwym sobie kunsztem pokazuje, jak strach potrafi zatruć nawet najszczęśliwsze życie i zaślepić nawet najbystrzejsze umysły.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66863-11-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Chłopak wyglądał dziwnie”. To właśnie Rafał Ostrowski, pracownik przydrożnego baru Pod Jodłami, powiedział później przesłuchującym go policjantom.
„Wyglądał dziwnie, a ja od razu się zorientowałem, że coś z nim nie tak”.
Nie była to do końca prawda. Najpierw Ostrowski poczuł tylko ukłucie niepokoju, zbyt lekkie, by się nad nim zastanawiać. Zresztą wydawał akurat skomplikowane zamówienie (dwie porcje żurku, w tym jedna z dodatkową kiełbasą, trzy cheeseburgery, frytki o różnym stopniu posolenia, mnóstwo coli, jeszcze więcej piwa) i nie miał do tego głowy. Dochodziła dziewiąta wieczorem, ale w barze przy trasie wylotowej z Żywca nawet o tej porze było sporo osób. Dwóch kierowców ciężarówek, grupa hałaśliwej młodzieży, która po odebraniu swojego jedzenia przepychała się właśnie przy jednym ze stolików, i oczywiście ten chłopak od dobrych dziesięciu minut wgapiający się w wiszące nad ladą prościutkie menu.
Teraz, gdy Ostrowski mógł przyjrzeć mu się uważnie, niepokój przybrał na sile.
Dzieciak wyglądał na jakieś piętnaście, szesnaście lat – trochę zbyt młody, by przebywać w barze samotnie o tej porze, zwłaszcza że musiał przecież przyjść tu pieszo, wędrując poboczem drogi w ten paskudny, ciemny i zimny listopadowy wieczór. Włosy miał jasne i ścięte metodą, którą za szkolnych czasów Ostrowskiego nazywano „od garnka”, na policzku rozlewał się podchodzący już pod oko siniak, a lewą rękę trzymał pod przezroczystą foliową peleryną, tak jakby była złamana albo co najmniej zwichnięta. Brudne od błota buty, żałoba za paznokciami prawej dłoni, zgarbiona sylwetka i niepewny wzrok... Ostrowski rejestrował coraz więcej szczegółów, nieuchronnie dochodząc do wniosku, że gówniarz po awanturze z rodzicami nawiał z domu. Dlaczego jednak uciekinier zamiast dżinsów i bluzy z kapturem, czyli standardowego mundurka współczesnej młodzieży, nosił zaprasowane w kancik spodnie i granatowy blezer, spod którego wyzierała koszula z białym kołnierzykiem, tego Ostrowski już nie wiedział. Ostatni raz widział tak ubranego nastolatka jeszcze na początku lat osiemdziesiątych, gdy wszystko było na kartki, żona wciąż go kochała, a jedyny syn, teraz narkoman spędzający czas na dworcu w Katowicach, chodził do pierwszej klasy liceum.
Chłopak wyglądał dziwnie. Właściwie to wyglądał jak jeden wielki chodzący kłopot, a co jak co, ale kłopotów Ostrowski ostatnio starał się unikać. Pół roku wcześniej zgodził się zeznawać w sprawie kobiety zgwałconej na tyłach baru i do dziś tego żałował. Zamiast pracować, łaził po sądach, a kumple gwałciciela dopadli go pewnego wieczoru i skopali tak, że dwa tygodnie przeleżał w szpitalu. Nie, Ostrowski dostał już nauczkę i nie zamierzał więcej zgrywać samarytanina. Dlatego zajął się wycieraniem blatu, ignorując chłopaka. Wolał, by młody sobie poszedł albo by ktoś inny zwrócił na niego uwagę i mu pomógł – bo to, że dzieciak potrzebuje pomocy, nie ulegało wątpliwości.
Problem w tym, że w barze byli teraz już tylko oni dwaj oraz grupa podpitych młodych ludzi, którzy traktowali chłopaka jak powietrze. Jeden z nich potrącił go nawet w drodze do toalety. Nie przeprosił, po prostu szedł dalej, jakby wpadł na krzesło, a młody odsunął się i skulił jeszcze bardziej.
Ostrowski odwrócił wzrok. Idź stąd, powtarzał w duchu. Po prostu stąd idź.
Młodzi ludzie hałasowali przy stoliku, zagłuszając monotonne bębnienie uderzającego o szyby deszczu, a Ostrowskiemu przyszło do głowy pytanie, czy ktokolwiek z nich jest wystarczająco trzeźwy, żeby prowadzić. Nieważne zresztą. To też nie był jego problem.
Chłopak przy barze poruszył się, niepewnie przestępując z nogi na nogę, i w tym momencie Ostrowski popełnił błąd. Uniósł głowę, ich oczy się spotkały i zachęcony młody podszedł bliżej.
– Chcę zjeść hamburgera – powiedział.
– Nie wydajemy o tej porze posiłków – burknął Ostrowski.
– Amerykańskiego hamburgera. Jak w reklamie.
– Słuchaj, młody, to nie McDonald, jasne? Tutaj kończymy pracę o dziewiątej. – Nie była to prawda, ale Ostrowski mógłby się założyć, że chłopak nie zadał sobie trudu przeczytania wiszącej na drzwiach tabliczki.
Dzieciak wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Grzebał przez chwilę sprawną ręką w kieszeniach spodni, a potem rzucił na blat garść wymiętych banknotów.
– Mam pieniądze – oznajmił z dziwną mieszaniną hardości i lęku.
Ostrowski popatrzył na znajome twarze: kilka stów z Waryńskim, Kościuszko na pięćsetce i Kopernik na tysiącu. Chryste Panie.
– Jaja sobie robisz? – warknął, teraz już mocno rozeźlony.
Chłopak zamrugał.
– C...co?
To nie jest dowcip, pomyślał Ostrowski. Otaczały go ciepłe kuchenne wyziewy: woń żurku i tłuszczu, w którym smażyły się frytki, kiełbasy z cebulką oraz piwa, a mimo to nagle poczuł pełznący po plecach chłód, jakby znalazł się na zewnątrz, w zacinającym zimnym deszczu.
– Te pieniądze nie są ważne – oznajmił, starając się, żeby jego głos brzmiał spokojnie. – Słyszałeś o czymś takim jak denominacja?
Chłopak jeszcze raz przestąpił z nogi na nogę. Nie odzywał się, ale też najwyraźniej nie miał zamiaru sobie iść. Jego czoło przecinała pionowa bruzda.
Ostrowski pochylił się i zniżył głos.
– Dobra, młody – powiedział, zdobywając się na maksimum dobrej woli. – Zafunduję ci tego hamburgera, jeśli obiecasz, że zjesz, a potem stąd znikniesz. Umowa stoi?
Chłopak powoli skinął głową. A później zbliżył usta do ucha Ostrowskiego i szepnął kilkanaście słów, po których barman zrozumiał, że jego dobra wola nie ma żadnego znaczenia. Unikał kłopotów, ale oto kłopoty znowu znalazły jego.
Poprosił młodego, żeby zaczekał, a sam poszedł na zaplecze wykręcić znajomy numer.
*
Sierżant Andrzej Nowak zawsze lubił dzieci. Sam wychował trójkę, a pracując jako dzielnicowy, Bóg wie ilu pomógł wyjść na ludzi. Dlatego dał temu chłopakowi dwie minuty, żeby dokończył hamburgera. Dwie minuty, myślał, niczego nie zmienią, a młody przynajmniej będzie miał jakieś miłe wspomnienie, bo sądząc po tempie, w jakim znikał posiłek, ta obrzydliwa buła z mięsem naprawdę mu smakowała.
Czekał więc cierpliwie, podczas gdy o szyby uderzały fale jesiennego deszczu. Bar był już teoretycznie zamknięty i Rafał Ostrowski, ten dziwny barman, który od razu oznajmił, że cokolwiek by się działo, on nie zamierza zeznawać, wycierał właśnie ostatni kufel. Nowak miał wrażenie, że skądś zna jego twarz, ale chwilowo się nad tym nie zastanawiał. Skupił uwagę na chłopaku. Młody beknął cicho, zasłaniając usta, i wytarł ręce w papierową serwetkę.
– Masz jeszcze sos na brodzie – podpowiedział mu sierżant. Dzieciak wymruczał coś, co brzmiało jak przeprosiny, i sięgnął po drugą serwetkę.
– Teraz mnie pan aresztuje? – zapytał, mnąc ją w kulkę i rzucając na zatłuszczony talerz. Sprawiał wrażenie zawstydzonego bardziej popisem obżarstwa niż wcześniejszym wyznaniem.
– Teraz, synu, znajdziemy twoją matkę. A wcześniej jeszcze powiesz mi, jak ci na imię, żebym wiedział, jak się do ciebie zwracać.
Chłopak milczał. Sierżant zastanawiał się już, czy dzieciak nie jest przypadkiem opóźniony, ale chyba nie. W każdym razie oczy miał bystre. Czujne i bystre.
– No więc?
– Jestem Piotrek, ale...
– Ale co? Masz jakąś ksywkę?
Pokręcił głową.
– Kiedyś chyba nazywałem się inaczej. Nie pamiętam jak.
Nowak westchnął.
– Dobra, zostawmy to na razie. Gdzie mieszkasz?
– W Podkowach.
– To jakaś wieś niedaleko?
– Tak, wieś. Chyba. Niedaleko, ale nie wiem dokładnie gdzie.
– Synu, czy ty w ogóle jesteś czegokolwiek pewien? Na przykład że twoja matka naprawdę nie żyje?
– Tak, mówiłem już panu. Zabiłem ją.
– I nie ćpałeś przedtem niczego?
– Nie, ja... Nie.
– A potem?
– Też nie.
– W porządku. – Nowak odwrócił się w stronę barmana, którego oczy połyskiwały w szparze drzwi prowadzących na zaplecze. – Wie pan, gdzie tu jest wieś Podkowy?
– Nie mam pojęcia.
Świetnie, pomyślał Nowak ze znużeniem. Zapowiadał się rewelacyjny wieczór.
– Dobra, synu, zbieraj się. Poprowadzisz mnie. Chyba że chcesz wcześniej pojechać do lekarza? Masz złamaną rękę?
– Nie, tylko zwichniętą. Nie boli aż tak bardzo.
– W takim razie możemy jechać. Skoro trafiłeś tutaj, to trafisz też z powrotem do domu.
*
Godzinę później sierżant tracił resztki nadziei. Oblewany lodowatymi strugami polonez podskakiwał na wertepach, a wycieraczki ledwo nadążały z usuwaniem wody. Nowak mógłby się założyć, że zaliczył już każdą większą kałużę w promieniu dwudziestu kilometrów, sporo z nich po kilka razy. Światła samochodu wyławiały z rozedrganego deszczem mroku tabliczki z nazwami miejscowości: Buczkowice, Rybarzowice, Godziszka. Żadnych Podków. Nowak, który większość życia spędził w okolicy Kotliny Żywieckiej, nigdy nie słyszał o takiej miejscowości, a wypytywani przez radio koledzy z posterunku nie potrafili znaleźć jej na mapie.
– Słuchaj, synu – zaczął, gdy po raz kolejny minęli tabliczkę z napisem „Rybarzowice” – jeśli to ma być jakiś głupi dowcip...
– To nie dowcip. Ja naprawdę nie pamiętam, którędy szedłem.
– Musisz przecież coś wiedzieć. Jak jechałeś z mamą do Żywca, to którędy? Co mijaliście?
– Nigdy nie jeździłem do Żywca.
– A do Bielska? Albo Katowic? Gdzie chodziłeś do szkoły?
Piotrek nie odpowiedział. Nowak przypomniał sobie własne dzieciństwo, czasy, gdy z kumplami szalał na rowerach. Znał wtedy każdy kąt od Jeziora Żywieckiego aż po Straconkę, a do rodzinnej wsi mógłby trafić z zawiązanymi oczami. Ile wtedy miał lat? Trzynaście, czternaście? A ten chłopak przecież był starszy, więc jakim cudem zgubił się tak blisko domu? Twierdził, że wyszedł, kiedy w telewizji zaczynały się , czyli o dziewiętnastej trzydzieści, natomiast w barze znalazł się przed dwudziestą pierwszą. W półtorej godziny można przejść około dziesięciu kilometrów, a biorąc poprawkę na deszcz i ciemność, pewnie nawet mniej. Zbyt krótki dystans, by usprawiedliwiał tak całkowitą dezorientację. Coś tu nie grało i nie chodziło wcale o dowcip. Nowak widział już w życiu mnóstwo wygłupiających się szczeniaków i wiedział, że ten akurat jest śmiertelnie poważny. A jeśli grał, to, cholera, zasługiwał na Oscara.
Kurwa mać, pomyślał z rosnącą frustracją. Coś się wydarzyło, coś bardzo złego – niekoniecznie morderstwo, może po prostu poważny wypadek – a on, kręcąc się bez celu jak gówno w przerębli, w żaden sposób nie mógł pomóc.
– Proszę pana? – chłopak odezwał się nieśmiało.
– Tak?
– Ten cmentarz...
– Co z nim? – Nowak dopiero teraz zwrócił uwagę na pełgające w mroku ciepłe ogniki. Młody miał rację, to musiał być cmentarz. Kilku świeczkom, tym najbardziej osłoniętym, udało się przetrwać od Wszystkich Świętych.
– Mijałem go. Tak mi się wydaje.
Nowak zwolnił, starając się nie dopuszczać do siebie nadziei. Piotrkowi już kilka razy zdawało się, że poznaje okolicę.
– Po prawej czy lewej stronie?
Chłopak zastanowił się.
– Po lewej.
Tym razem nie dodał „chyba”. Sierżant uznał to za dobry znak.
– Czyli musimy zawrócić.
Koła zabuksowały w błocie. Tył stuknął w coś lekko, mokre liście zamiotły jedną z bocznych szyb, o dach drapnęła gałąź.
Samochód pełzł powoli przez rozpluskaną ciemność.
– Tędy. Nie, chyba jednak tędy – komenderował chłopak, a Nowak jechał, zaciskając zęby.
Stanęli w końcu przed rozwidleniem, przy kapliczce, w której smętny drewniany Chrystus mókł, trzymając w dłoniach jeszcze bardziej smętny bukiet sztucznych kwiatów. Jedna droga w prawo, druga w lewo. Obie sprawiały wrażenie trasy raczej dla traktorów czy samochodów terenowych niż dla zwykłego poloneza, ale może tak się tylko wydawało, bo w mętnym żółtoszarym świetle samochodowych reflektorów trudno być czegokolwiek pewnym.
Może.
Spojrzał na Piotrka, a ten pokręcił głową. Po jego policzkach spływały duże dziecięce łzy.
– Nie pamiętam... Mijałem tę kapliczkę, ale nie wiem, czy przyszedłem z prawej, czy z lewej strony. W każdym razie...
– No? – sierżant warknął i młody wcisnął się głębiej w fotel, jakby chciał w nim zniknąć.
– Jesteśmy gdzieś niedaleko, naprawdę...
– Poczekaj tutaj. – Wyjął ze schowka latarkę, a po chwili namysłu też zachomikowanego na czarną godzinę snickersa i rzucił go chłopakowi.
Lodowata fala uderzyła Nowaka, gdy tylko otworzył drzwi. Wysiadł i wyprostował się, z trudem przezwyciężając instynkt, który nakazywał kulić się i osłaniać głowę. Na zboczu po prawej połyskiwały dwa światełka, jedno bliżej, drugie dalej. Walcząc z wiatrem ciskającym mu w twarz strugi deszczu, ruszył w stronę tego pierwszego. Wąska ścieżka wiodła do furtki, za nią w mroku majaczył zarys domu. Sierżant zawahał się, sięgając do klamki. W ciemnościach słyszał wściekłe ujadanie psa, ale też szczęk łańcucha, pchnął więc furtkę i wszedł do ogrodu.
Po kilkunastu sekundach dobijania się do drzwi otworzył mu lekko pijany mężczyzna. Z wnętrza domu dobiegało pobrzękiwanie kieliszków i śmiech, ktoś ładnym nawet głosem śpiewał „A kto z nami nie wypije...”. Pachniało świeżo upieczonym ciastem i Nowak dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny.
Przedstawił się i pokazał legitymację. Gospodarz wybałuszył oczy.
– Do nas? Przecie...
– Nie do was. Wie pan może, gdzie tu jest wieś Podkowy?
– Podkowy? – Facet z trudem zbierał myśli, był jednak wystarczająco trzeźwy, żeby w końcu się udało. – Drogą pan pójdziesz, od kapliczki w lewo. I w górę. Tylko że to nie żadna wieś, a przysiółek. Trzy chałupy, w dwóch już nikt nie mieszka...
– A w trzeciej?
– No, taka kobita tam żyje.
– Nie ma przypadkiem nastoletniego syna?
– Syna? Skąd, w życiu. Sama jak palec jest.
– Daleko to?
– Z dziesięć minut. Pieszo, bo samochodem to pan tam nie wjedziesz.
– Dobrze, dziękuję. – Nowak chciał zabrać faceta ze sobą jako przewodnika, ale żal mu było odrywać człowieka od rodzinnej imprezy.
Jakoś trafię, pomyślał, kiedy zamykały się za nim drzwi, za którymi zostały ostatnie nuty i zapach ciasta.
*
Trafił, choć zajęło mu to nie dziesięć, a prawie dwadzieścia minut. Nie było tu wprawdzie tabliczki z nazwą miejscowości – nie każdy przysiółek taką miał – ale trzy domy stojące przy górskiej drodze nie budziły w nim wątpliwości. Nowak wybrał ten, który sprawiał wrażenie najmniej zaniedbanego, i po raz drugi tego wieczoru pchnął skrzypiącą furtkę. Światło latarki wyłowiło z ciemności zapuszczony ogród i stertę drewna pod ścianą. Ulewa zamieniła się w lekką mżawkę, za to zerwał się wiatr i sierżant dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest przemarznięty. Mokre spodnie – ostatnio nieco zbyt ciasne w pasie – kleiły mu się do łydek, w butach chlupotała woda, a za kołnierz mundurowej kurtki spływała właśnie lodowata strużka. Wzdrygnął się, łapiąc jednocześnie oddech; wydychane gwałtownie powietrze pozostawiało świetlistą mgiełkę. Ostatnio miał coraz gorszą kondycję, choć jak na prawie pięćdziesięciolatka i tak wciąż niezłą.
Pomyślał o chłopaku siedzącym grzecznie w aucie – o ile rzeczywiście siedział grzecznie – a przede wszystkim o tym, co czekało na niego za drzwiami tego domu. Za pomocą latarki znalazł dzwonek i wcisnął go do oporu, a kiedy niczego nie usłyszał, uderzył kilka razy w malowane na biało drewno. Klamkę nacisnął trzy sekundy później – zbyt mało czasu, żeby ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, jeśli był w środku, ale formalności stało się zadość.
Tak jak się spodziewał, drzwi okazały się otwarte.
Pchnął je i przekroczył próg. Podświadomie oczekiwał stęchłego zapaszku, charakterystycznego dla starych wiejskich chałup, w środku jednak pachniało przyjemnie środkami czystości i jedzeniem. Dla ścisłości: plackami ziemniaczanymi, które Nowak bardzo lubił.
Zapalił światło i wszedł głębiej.
– Halo, jest tu ktoś? Policja!
Nikt nie odpowiedział. Pod nogami przemknął mu szary kształt i sierżant podskoczył nerwowo. Szczur, zdążył pomyśleć, zanim zobaczył, że w pomieszczeniu po lewej schował się tylko mały, chudy kot. Jego łapki pozostawiły na gumowej wykładzinie czerwone ślady. To mogła być farba, ale Nowak nieszczególnie w to wierzył, poszedł więc tam, skąd przybiegło zwierzę.
Dalej, przy prowadzących na piętro schodach, leżał trup.
Sierżant obejrzał go sobie dokładnie, zachowując bezpieczną odległość. Nie musiał podchodzić bliżej, by wiedzieć, że ofiara nie żyje. Nikt nie zdołałby przeżyć z tak wykręconą głową.
Kobieta w średnim wieku, zapewne gospodyni. Ta, która mieszkała tu samotnie.
Którą siedzący w aucie chłopak nazywał matką. A Piotrek nie umiał trafić do domu i kiedyś prawdopodobnie nosił inne imię.
Nowak wycofał się powoli, doskonale świadom, że to nie jest już sprawa zwykłego wypadku czy nawet zabójstwa popełnionego przez niestabilnego emocjonalnie nastolatka. Miał do czynienia z czymś znacznie bardziej skomplikowanym i mrocznym. Tak mrocznym jak ukryte pod schodami, otwarte drzwi do piwnicy. Nie zszedł do niej, bo i po co miałby to robić? Wiedział, co tam znajdzie, i uznał, że inni powinni się tym martwić.1
Leszek Kuleba nie brał autostopowiczów. Taką miał zasadę w życiu, które upływało mu na podróżach po niedawno powstałym województwie śląskim. Tamtego sierpniowego dnia zatrzymał się jednak obok blondynki stojącej na poboczu wiejskiej drogi. Gdyby go zapytać, czemu to zrobił, nie potrafiłby podać dobrego powodu. Może dlatego, że machała do niego nie nastolatka w szortach i odsłaniającej brzuch koszulce, tylko kobieta ubrana jak katechetka: w spódnicy do połowy łydki, rajstopach i nieco zbyt ciepłej jak na tę porę roku bluzce z długim rękawem. A może zwyczajnie przeważyła malująca się na twarzy nieznajomej desperacja. Tak czy inaczej, Kuleba zahamował i opuścił szybę po stronie pasażera.
– Dziękuję – wysapała blondynka, gdy podbiegła do auta. – Dzięki Bogu, już myślałam, że nikt się nie zatrzyma. Samochód mi się zepsuł i teraz idę pieszo... Proszę, czy mógłby mnie pan podrzucić chociaż kawałek w stronę Rudnika?
– Niech pani wsiada.
– Dziękuję – powtórzyła, a kiedy wsuwała się na siedzenie, Kuleba zauważył połyskujący na jej szyi łańcuszek z małym złotym krzyżykiem. Może naprawdę była katechetką? Ta myśl mu się spodobała. Zawsze uważał, że ludzie głęboko wierzący powinni trzymać się razem. Należeli w końcu do wymierającego gatunku, jak dinozaury w świecie, który coraz szybciej dążył do zagłady.
– Możemy wrócić do pani samochodu i sprawdzić, co się z nim stało – zaproponował. – Gdzie go pani zostawiła?
– Jakieś dwa kilometry stąd, pod znakiem z ograniczeniem prędkości. Ale to nie ma sensu. Szybciej będzie, jak wysiądę w Rudniku i pójdę dalej pieszo. Bo pan jedzie do Rudnika, prawda?
– Jadę. Jestem przedstawicielem handlowym. Branża farmaceutyczna. W województwie śląskim mamy już prawie dwa tysiące klientów. – Zabrzmiało to głupio, jakby się chwalił. Albo próbował coś sprzedać. Cholera, ta blondyneczka była naprawdę ładna. Dobrze po trzydziestce, może nawet tuż przed czterdziestką, ale Kuleba też przecież nie należał do młodzieniaszków, miał początki łysiny i ponad piętnaście kilo nadwagi. – A pani dokąd właściwie? – zmienił temat, zastanawiając się, czy dałaby się namówić na kawę. Znał w Rudniku miłą kawiarenkę, czasem zatrzymywał się tam na espresso i jagodziankę.
– Do Pogańskiego Młyna.
– To wieś?
– Nie, to nazwa leśniczówki.
– Leśniczówki? – powtórzył, świadom, że nie popisuje się inteligencją. – Nie wiedziałem, że tu jest jakaś leśniczówka.
– Za Rudnikiem trzeba skręcić w las i przejechać parę kilometrów. Leśniczówka nie w sensie domku leśniczego, tylko miejsca, gdzie spotykają się myśliwi – wyjaśniła. Było coś w jej głosie, jakieś napięcie, może nawet strach.
Kuleba zerknął na dłonie pasażerki, szukając obrączki – nie znalazł, zauważył za to, że szczupłe, blade palce szarpią miarowo materiał spódnicy. Z trudem odwrócił od nich wzrok i skupił się na drodze. Mijali właśnie jedną ze smętnych popegeerowskich wsi: kilka odrapanych, ledwo stojących domów, krzywe płoty, wyleniały parchaty pies w rowie i sklepik z zatartym szyldem, pod którym kiwał się pijaczek z butelką piwa. Swojski obrazek dziwnie kontrastujący z siedzącą obok niespokojną kobietą.
– Pani poluje? – zapytał po to tylko, żeby przerwać niezręczne milczenie.
Roześmiała się zduszonym, niepewnym śmiechem.
– Nie, moja siostra z rodziną spędza tam urlop.
– A pani jedzie ich odwiedzić?
– Tak, jadę ich odwiedzić.
Odwróciła się w stronę okna. Kuleba nie chciał jej zmuszać do wymyślania dalszych kłamstw, dlatego rozsądnie zamknął usta i znowu zapadła pełna napięcia cisza.
Samochód podskoczył na wertepach. Wpadający przez okna zapach schnącego na łące siana ustąpił miejsca znacznie mniej przyjemnej woni obory. Minęli pierwsze zabudowania Rudnika i blondynka poruszyła się niespokojnie na siedzeniu.
– Gdybym mogła wysiąść gdzieś w centrum... – powiedziała nieśmiało. – Koło kościoła byłoby dobrze...
– Wie pani co – Kuleba, który zaczął już hamować, z powrotem wdepnął pedał gazu – zawiozę panią do tej leśniczówki, jeśli tylko pokaże mi pani drogę.
Podjął tę decyzję pod wpływem impulsu, ignorując ostrzegawczy brzęczyk w głowie. Instynkt podpowiadał mu, że najlepiej zrobiłby, wysadzając tę kobietę tam, gdzie chciała, i jadąc dalej. Zapomniałby o niej, tak jak ona szybko zapomniałaby o nim, bo przecież nic ich nie łączyło.
Zamiast tego wysłuchał gorących podziękowań, a kiedy krzyknęła „Tutaj!”, skręcił gwałtownie w las. Samochodem zatrzęsło i Kuleba musiał zwolnić. Urwę sobie zawieszenie – to była pierwsza myśl. Zaraz za nią przyszła druga – spóźnię się na spotkanie.
Czasem jednak człowiek robi głupstwa i nic nie może na to poradzić.
Zresztą dlaczego właściwie nie miałby tego głupstwa zrobić? W pracy osiągnął już na tyle dobrą pozycję, że nie groziło mu zwolnienie, nawet gdyby zjawił się na spotkaniu pół godziny później, uwalany błotem z lasu. A ta kobieta z każdą chwilą podobała mu się coraz bardziej.
– Nazywam się Kuleba – powiedział, bo to przynajmniej wydawało się bezpiecznym tematem. – Leszek Kuleba.
– Róża Jaworska – odparła odruchowo.
– Ładne imię. Zawsze podobały mi się imiona od kwiatów.
– Moja siostra nazywa się Kalina.
– Też ładnie. Pani rodzina musi lubić naturę. Dlatego spędzają urlop w lesie, tak?
Róża, która jeszcze przed chwilą wydawała się odrobinę bardziej odprężona, teraz znowu zacisnęła usta i odwróciła się w stronę okna.
Co ja znowu powiedziałem? – zastanawiał się Kuleba desperacko. – W końcu co jest bezpieczniejszego od rozmowy o kwiatkach? Może powinniśmy pogadać o pogodzie?
Płowy kształt wyskakujący z krzaków na drogę przerwał jego rozmyślania. Kuleba wdepnął gwałtownie hamulec, samochodem zarzuciło, a spod kół bryznęła błotnista woda z kałuży.
– Kurwa mać – zaklął, a Róża, lecąc do przodu, zawtórowała mu znacznie bardziej bogobojnym „Jezus Maria!”.
Sarna w kilku wdzięcznych skokach przemknęła przed maską samochodu i zniknęła między drzewami.
– Nic się pani nie stało? – spytał, odwracając się w stronę pasażerki, która masowała czoło. – Przepraszam, ale...
– Nic mi nie jest. To moja wina, powinnam była zapiąć pas. Będę miała guza, i tyle.
– Przepraszam – powtórzył, niepewny, za co właściwie przeprasza. Bo zaklął (był pewien, że Róża nie używała takich słów jak „kurwa”, on zresztą też będzie musiał się z tego wyspowiadać), bo nabiła sobie przez niego guza, bo nie potrafił nawet zabawić jej zwyczajną rozmową, a nadzieja, że kobieta da się zaprosić na kawę, bladła z każdą chwilą?
– Proszę, niech pan jedzie. To już niedaleko.
– Leci pani krew, może...
– Niech pan jedzie!
Pojechał, bo w końcu co innego miał zrobić. Róża wygrzebała z torebki chusteczkę i wytarła spływającą z czoła czerwoną strużkę, a Kuleba po raz kolejny pomyślał, że byłoby lepiej, gdyby zostawił tę kobietę pod kościołem. Dałby sporo, żeby w chłodnym, klimatyzowanym wnętrzu apteki opowiadać teraz o zaletach leków na jesienną falę przeziębień.
– To tutaj – odezwała się. Niepotrzebnie, bo przysadzisty, otynkowany na biało budynek w środku lasu po prostu musiał być leśniczówką.
Kuleba zatrzymał się obok wypalonego w trawie kręgu, nad którym stał masywny trójnogi grill. Na zarośniętej rabatce z przekwitającymi kwiatami brzęczały owady, ale poza tym ciszy letniego dnia nie mącił żaden dźwięk. Ależ tu pięknie, tak spokojnie, pomyślał. Niemal zbyt pięknie, zbyt spokojnie. Cisza usiadła mu na piersi i ciążyła niczym kamień, powietrze było gęste jak przed burzą.
Zawiał wiatr i po prowadzącej do białego domu ścieżce potoczył się z chrzęstem suchy liść, pierwszy znak nadciągającej jesieni.
Róża nie wysiadła, choć jeszcze niedawno tak bardzo się spieszyła. Opuściła głowę, włosy przesłoniły jej twarz i Kuleba przez chwilę sądził, że kobieta płacze albo po prostu się modli, ale kiedy się odezwała, głos miała zaskakująco spokojny.
– Bóg rozpozna swoich – powiedziała i położyła dłoń na klamce. – Dziękuję, że mnie pan podwiózł.
– Proszę zaczekać. – To nie był dobry moment, wiedział jednak, że lepszego nie będzie. Nie zastanawiał się nad jej dziwnymi słowami ani nad tym, że z leśniczówki nikt nie wyszedł, choć przecież jeśli ktoś tam był, musiał usłyszeć podjeżdżający samochód. Wszystko to przyszło mu do głowy znacznie później, kiedy analizował minuta po minucie wydarzenia tego dnia. – Może zechciałaby pani napić się ze mną kawy? Będę w okolicy jeszcze jutro i pojutrze, moglibyśmy się spotkać i...
Róża milczała. Idiota, pomyślał, co ty sobie wyobrażałeś, oczywiście, że taka kobieta...
Wtedy się do niego uśmiechnęła. Nerwowo, z wyraźnym znużeniem, ale jednak uśmiechnęła.
– Mam lepszy pomysł. Może po prostu wejdzie pan ze mną do środka i napijemy się kawy tutaj?
*
Kiedy telefon zaterkotał przy moim uchu, odruchowo wyciągnęłam rękę nie po słuchawkę, tylko na drugą stronę łóżka, tam gdzie powinien leżeć Karlik. Pościel była zimna i to otrzeźwiło mnie skuteczniej niż dzwonek.
Odebrałam. Słuchając podekscytowanego głosu Wojtka Chodury, wciąż dotykałam sztywnego, chłodnego prześcieradła. Jeszcze dwa tygodnie temu podczas takiej rozmowy trzymałabym dłoń na ramieniu mamroczącego pytania męża. Taki uspokajający gest: nic się nie dzieje, śpij dalej.
Nasz mały rytuał.
Odłożyłam słuchawkę i siedziałam przez chwilę na łóżku w szarym świetle zakradającego się przez okno brzasku. Piąta rano, godzina samotnych wilków i samobójców. Godzina, o której zmęczeni, ciężko pracujący oficerowie policji wyrywani są ze snu i zawsze, absolutnie zawsze taki telefon oznacza poważną sprawę. Coś, co później śni się po nocach.
Walczyłam z falą bólu odbierającego mi oddech. Nienawidzę przebudzeń, tego momentu, gdy znowu dociera do mnie świadomość, co się stało. Jakbym za każdym razem przeżywała to na nowo. Sen jest błogosławieństwem, bo odbiera wspomnienia, ale za tych parę godzin niepamięci płaci się każdego ranka.
Zmusiłam się, żeby wstać i pójść do łazienki. Wiedziałam, że w ciągu dnia, kiedy zajmę się pracą, będzie lepiej, teraz jednak w niczym mi to nie pomagało.
Umyta i ubrana powędrowałam do kuchni, gdzie zastałam mojego syna w bokserkach i spranej koszulce z nazwą jakiegoś metalowego zespołu.
– Usłyszałem telefon i nastawiłem wodę na kawę – powiedział.
– Dziękuję – wymruczałam. – Wcześnie wstałeś.
Gdy spojrzał zdziwiony czerwonymi z niewyspania oczami, zrozumiałam swój błąd.
– Jeszcze się nie kładłeś...
Ziewnął rozpaczliwie, drapiąc się po brzuchu.
– Zaraz idę spać – oznajmił. – Mam dzisiaj rozmowę o pracę.
Prawdopodobnie powinnam zachować się w tym momencie jak odpowiedzialna matka i powiedzieć mu, że w takim razie granie przez całą noc na komputerze to kiepski pomysł. Nie zrobiłam tego. Nie jestem odpowiedzialną matką, a prawda wyglądała tak, że lubiłam mieć Adama w domu choćby po to, by rano miał kto mi zrobić kawę. Przerażała mnie myśl, że kiedy mój zdolny, choć leniwy syn wreszcie znajdzie pracę, wyprowadzi się i zostanę sama.
– Coś ciekawego? – zapytał, siadając naprzeciwko mnie przy stoliku. On też miał filiżankę kawy. Nie powinien jej pić przed snem, jeśli w ogóle zamierzał się dziś położyć, ale tego również mu nie powiedziałam.
– Zależy od twojej definicji, co jest ciekawe.
– Morderstwo?
Skinęłam głową.
– Opowiesz, jak wrócisz?
– Nie.
– Świnia. – Trącił mnie lekko bosą stopą, uśmiechając się przy tym. Odruchowo odpowiedziałam uśmiechem, prawie szczerym, aż zabolały mnie odwykłe od takich ekstrawagancji mięśnie twarzy.
– Muszę iść – oznajmiłam, kiedy z zewnątrz dobiegł odgłos hamującego samochodu. – Powodzenia.
– Co?
– W rozmowie o pracę.
– A, to. – Nie wydawało się, żeby ta sprawa jakoś szczególnie zaprzątała myśli mojego syna. – Dzięki. Pewnie nie wiesz, kiedy wrócisz?
– Nie mam pojęcia.
– Zrobię obiad.
Skinęłam głową. Nie nastawiałam się szczególnie na to, że po powrocie zastanę posiłek, ale przecież mogła mnie spotkać niespodzianka. Adam bywał pod wieloma względami nieprzewidywalny.
W samochodzie czekał starszy aspirant Wojciech Chodura. Prawie dwa metry umięśnionego ciała i nieco nerwowy, niepewny uśmiech. Mimo wczesnej pory mój partner wydawał się nieprzyzwoicie wręcz pełen zapału. Kiedyś, dawno temu, też bym tak wyglądała, ale teraz przekroczyłam już pięćdziesiątkę i rano potrzebowałam dobre pół godziny na rozruch.
– Wskakuj – powiedział, otwierając drzwi. – Opowiem ci wszystko po drodze.
*
Słońce jeszcze nie wstało, ale chmury na wschodzie nabrały już purpurowej barwy, jakby podświetlał je szalejący za linią horyzontu pożar. Powietrze wciąż było chłodne i świeże, a ulice puste, obmyte niedawnym deszczem. Jako dziecko lubiłam tę pachnącą mokrym kurzem świetlistą szarość, z której powoli wyłaniały się kolory. Miałam wtedy wrażenie, że uczestniczę w misterium dla wybranych. Świat o świcie był niezapisaną kartką, oceanem budzących podniecenie możliwości, miał smak kawy zbożowej z mlekiem, przygody i dalekiej podróży. O świcie wyjeżdżałam na kolonie, a w latach nastoletnich o tej porze wymykałam się na spotkania z mieszkającym po sąsiedzku chłopakiem. Teraz świt kojarzył mi się już tylko z rozmazaną na chodniku krwią, ciałem wiszącego na drzewie człowieka, odcinającym się czernią od jaśniejącego nieba, i skacowanymi gębami o przekrwionych oczach. Mimo to doceniałam piękno wstającego dnia. Tylko przez chwilę, bo zaraz skupiłam się na słowach Wojtka.
– Mamy cztery trupy – mówił. – W czymś, co się nazywa Pogański Młyn. Taka leśniczówka koło Rudnika. Miejscowy gliniarz mówił mi, gdzie skręcić, mam nadzieję, że trafię...
– Kto ich znalazł?
– Jakaś krewna rodziny i jej facet.
– O której?
– Wczoraj koło trzeciej po południu.
– Nie spieszyli się z powiadamianiem Katowic – mruknęłam, ale Chodura pokręcił głową.
– Było zamieszanie. Ta krewna dostała zawału czy coś w tym rodzaju i musieli ją pilnie wieźć do szpitala. A potem okazało się, że jedna z ofiar w leśniczówce też żyje i mieli problem, czy wysyłać drugą karetkę, czy może ta, która już odjechała, ma zawrócić.
– I co? – zapytałam, przez chwilę bardziej zainteresowana całym tym dramatem niż poczwórną zbrodnią.
– Podobno karetka zawróciła, bo drugą musieliby wysyłać z Bielska, a nie bardzo był na to czas. – Wojtek wzruszył ramionami.
Minęliśmy Tychy, wstające słońce przeświecało czerwienią pomiędzy brzozami, których białe pnie przemykały po prawej stronie. Na drodze pojawiało się coraz więcej samochodów, na poboczu ustawiła się już z koszem grzybów starsza kobieta w chustce. Otworzyłam okno i wyjęłam z kieszeni paczkę papierosów. Poczęstowałam Wojtka, ale on pokręcił żałośnie głową.
– Staram się ograniczać – wyjaśnił.
– Ilona dba o twoje zdrowie?
– Tak – roześmiał się lekko. – To chyba jej jedyna wada. Gdyby pół roku temu ktoś mi powiedział, że znajdę taką kobietę... To znaczy... – Urwał, zakłopotany, a ja litościwie wróciłam do poprzedniego tematu.
– Czyli jedna z tych czterech ofiar w leśniczówce przeżyła, tak? – upewniłam się, chowając paczkę. Moja córka już od dawna suszyła mi głowę, że powinnam rzucić.
– Pięciu – poprawił mnie. – Było pięć ofiar: jedna jeszcze żyła, więc odwieźli ją do szpitala. Nie wiem, w jakim stanie jest teraz.
Jeśli żyje i da się z nią porozmawiać, ta sprawa może być prostsza, niż zakładałam. Poczułam absurdalne ukłucie rozczarowania. Potrzebowałam tego śledztwa, potrzebowałam pracy od świtu do nocy. Żeby zapomnieć.
*
Na miejscu byli już członkowie ekipy technicznej, lekarz, prokurator i kilku miejscowych gliniarzy. Zobaczyłam także dwóch dziennikarzy, tych najbardziej cierpliwych, a może cierpiących na bezsenność. Kręcili się pod lasem w oczekiwaniu na właściwy moment. Czując się trochę jak dziecko, które przybywa spóźnione na przyjęcie, podeszłam do Jurka Krzaka, naszego prokuratora.
– Co tu mamy? – zapytałam.
– Cztery ofiary: dwoje dorosłych i dwójka dzieci. Piątą udało się uratować. – Skinął głową w kierunku stojącego pod drzewem tęgiego gliniarza. – Powinnaś najpierw pogadać z nim, on był tu pierwszy.
– W porządku.
Gliniarz, kołysząc solidnym brzuszyskiem, dreptał już w moją stronę przez trawnik. Wyszłam mu naprzeciw.
– Starszy posterunkowy Zdzisław Marczewski – przedstawił się. – Pani przyjechała z Katowic, tak?
– Komisarz Krystyna Lesińska. Z Katowic, owszem.
Przetarł spocone czoło chustką.
– Chce pani najpierw wejść do środka czy mam opowiedzieć, co tu się działo?
– Niech pan opowie.
Schował chustkę do kieszeni i wyjął notes w wytartej oprawie. Ktoś koślawymi dziecięcymi literami wydrapał na niej napis ZESZYT TATÓSIA. Nie powiem, rozbawiło mnie to odrobinę i zarazem usposobiło przychylnie do tego człowieka.
– Koło piętnastej przyjechała Róża Jaworska, siostra jednej z ofiar, razem z mężczyzną, który ją podwoził. Facet nazywa się Lech Kuleba i handluje lekami. Nie jest w żaden sposób spokrewniony z Jaworską ani z nikim z jej rodziny. A przynajmniej tak twierdzi.
– I ona tak po prostu złapała go na stopa? W środku lasu?
– Tak mówił. On, znaczy, bo ona nie bardzo była w stanie. Ale pani to już go dokładniej sama przepyta. Spisałem jego dane i puściłem gościa do domu, bo co miał tu siedzieć. Źle zrobiłem?
– Dobrze pan zrobił. Co dalej?
– Dalej to weszli oboje do domu...
– Oboje?
– No, ona go zaprosiła na kawę. Niby za to, że ją taki kawał drogi wiózł. Wtedy znaleźli te trupy i ona dostała jakiegoś ataku. Na szczęście on miał komórkę, ale trochę czasu zeszło, zanim złapał w tym lesie zasięg i zadzwonił na pogotowie, a potem do nas. Posterunkowy Lichoń zjawił się, jak tę babkę właśnie zabierali, zajrzał do leśniczówki, obszedł teren, no i...
– Okazało się, że jedna z ofiar żyje – dokończyłam, a Marczewski potaknął.
– Chłopak, na oko tak z piętnaście, szesnaście lat. Zabrali go do szpitala w Żywcu.
– Niech pan wyśle tam jednego ze swoich ludzi, żeby usiadł przed salą, w której leży dzieciak, i nie wpuszczał nikogo oprócz lekarzy i pielęgniarek. Tak na wszelki wypadek.
Skinął głową.
– A pozostali? – zapytałam.
Przełknął ślinę, jego twarz poszarzała. Zrozumiałam, że cokolwiek posterunkowy tam zobaczył, zostanie z nim już do końca życia.
– Mężczyzna koło trzydziestki i kobieta w podobnym wieku. Poza tym... dzieci, dwie dziewczynki. – Ostatnie słowo wymamrotał, bardzo starając się nie patrzeć na trzymany w dłoniach służbowy notatnik. Pewnie się wściekł, kiedy jego córka – byłam prawie pewna, że to córka – ukradła mu go i dla zabawy wydrapała ten napis. Może nawet złoił jej za to skórę. A teraz na samą myśl, że tam, w środku, mogłoby leżeć jego dziecko, miękły mu nogi.
– Wszyscy na pewno nie żyją?
– Sprawdziliśmy to najpierw my, a potem jeszcze lekarz. Dokładnie, bo po tym chłopaku... Myśleliśmy, że może chociaż któraś z dziewczynek... Ale nie, obie są martwe, co najmniej od kilkunastu godzin.
Podeszłam do drzwi leśniczówki, gdzie czekał Chodura w rękawiczkach i ochraniaczach na butach. Podał mi zestaw i weszliśmy – ja pierwsza, ostrożnie stawiając kroki, żeby nie zadeptać oznaczonych żółtymi tabliczkami śladów krwi, Wojtek za mną, dysząc mi nerwowo w tył głowy.
Pierwsze zwłoki znaleźliśmy już w korytarzu, dwa metry od drzwi. Mężczyzna leżał na plecach z rozrzuconymi rękami, szeroko otwarte oczy wpatrywały się w sufit. Wokół rozlewała się kałuża zakrzepłej krwi. Miał na sobie spodnie z miękkiego materiału, koszulkę polo i buty, które nijak nie wyglądały jak coś, co człowiek założyłby na wycieczkę do lasu. I był przystojny. Nigdy wcześniej nie pomyślałam tak o żadnej ofierze. Przywykłam do oglądania zupełnie innych martwych twarzy: ze starymi i nowymi śladami przemocy, obrzękłych od alkoholu i zniszczonych przez czas. Ten facet nawet po śmierci przypominał młodego Roberta Redforda.
– Jesteście pewni, że nie mamy tu jakiejś gwiazdy ? – zapytałam. – Bo w takim razie trzeba się poważnie zastanowić, co powiedzieć tym dziennikarzom na zewnątrz.
To miał być dowcip, taki dla rozładowania atmosfery, ale Wojtek wymamrotał tylko „Yyy... chyba nie”, więc dałam spokój.
Przeszliśmy nad zwłokami – ekipa techniczna ustawiła dwa plastikowe stopnie, dzięki którym dało się to zrobić w miarę sprawnie, i poszliśmy dalej. W niewielkim saloniku leżała kobieta. W zasadzie wiedziałam już, czego się spodziewać, ale i tak mało brakowało, a wyrwałoby mi się ciche „O kurwa”. Na widok jej długich, jasnych, wypielęgnowanych włosów, różowego topu i getrów opinających zgrabne ciało przez moment miałam absurdalne wrażenie, że znalazłam się na planie amerykańskiego horroru o mordowanych siekierą cheerleaderkach.
Nożem, poprawiłam się od razu w myślach. Ta kobieta zginęła nie od siekiery, tylko od noża. Na stole obok najnowszego numeru „Twojego Stylu” zobaczyłam brzydki fajansowy kubek z wystygłą kawą, na ścianie wisiało jelenie poroże (w każdym innym miejscu uznałabym, że to plastikowa podróbka, ale tutaj pewnie było prawdziwe), przed wygasłym kominkiem rozciągała się poznaczona rozbryzgami krwi skóra dzika, a za stolikiem stała czerwonopomarańczowa kanapa. Kiedy mój syn chodził do przedszkola, miał wóz strażacki w tym samym odcieniu.
Usiłowałam wyobrazić sobie tę blondynkę pijącą kawę z fajansowego kubka na czerwonopomarańczowej kanapie i z jelenim porożem za plecami, ale wyobraźnia odmówiła mi posłuszeństwa.
W łazience niczego ciekawego nie znaleźliśmy. Niewiele większą wnękę kuchenną z pordzewiałym zlewem i stojącym nad nim rzędem poobijanych kubków, jeszcze brzydszych niż ten w salonie, obejrzałam w progu, nawet nie wchodziłam do środka. Spieszyło mi się na piętro. Wiódł tam szlak ułożony z krwawych odcisków stóp, tak wyraźnych, że wyglądały jak z komiksu. Ktokolwiek urządził tę rzeźnię, nie kłopotał się zacieraniem śladów.
Na piętrze znajdowały się tylko dwa pomieszczenia: sypialnia rodziców, w której panował nienaganny porządek, i pokój dzieci. Spodziewałam się zastać tam obie dziewczynki, ale była tylko jedna: pięcio- albo sześcioletnia, równie jasnowłosa jak jej rodzice. Spodziewałam się też krwawej łaźni – przygotowałam się na ten widok, zbierając wszystkie moje siły, lata porannych pobudek, idiotycznych żartów rzucanych nad stygnącymi zwłokami i koszmarnych widoków. Niepotrzebnie, bo dziewczynka leżała w łóżeczku spokojnie, jak śpiący aniołek, z podciągniętą pod brodę kołderką. Nie musiałam jej nawet odsłaniać, by wiedzieć, że na ciele dziecka nie będzie żadnych ran, patolog za to prawdopodobnie znajdzie na jej twarzy włókna z leżącej obok łóżka ozdobnej poduszki.
Na nocnym stoliku stała buteleczka dziecięcego syropu na kaszel, obok leżały termometr i książka. . Jeśli mała czytała to samodzielnie, musiała być nad wiek rozwiniętym dzieckiem.
Mój partner wydał z siebie chrapliwy, prawie zwierzęcy dźwięk. Odwróciłam się. Wojtek zrobił ruch, jakby miał zamiar rzucić się w stronę dziewczynki i spróbować sztucznego oddychania. Złapałam go za ramię.
– Ona nie żyje – powiedziałam łagodnie.
– C...co? – Miał nieprzytomne oczy człowieka budzącego się z głębokiego snu.
– Możesz jej dotknąć. Przekonasz się, że jest zimna i sztywna.
Sama nie zamierzałam tego robić, ufałam pod tym względem lekarzowi. Zresztą dziecko tylko na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie śpiącego. Jeśli człowiek wiedział, na co patrzeć – a ja przecież wiedziałam – widać było wyraźnie, że jest martwe.
Wojtek Chodura wyciągnął rękę, a potem ją cofnął. On też w gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że małej już nic nie pomoże.
– Gdzie druga? – zapytałam. – Jest tu jeszcze jakieś pomieszczenie?
– Z tyłu domu – mruknął. – Ostatnie zwłoki są z tyłu.
– Na zewnątrz?
Skinął głową, a ja poczułam przypływ irytacji. Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Marczewski mógł sądzić, że dowiem się tego od Wojtka albo od prokuratora, a Wojtek, że od Marczewskiego. Takie pomyłki się zdarzały, to nic nie znaczyło, a jednak wciąż byłam zdenerwowana. Miałam wrażenie, że biegnę zdyszana za tymi wszystkimi ludźmi, którzy znaleźli się tu przede mną, i przez krótką złą chwilę zastanawiałam się, czy kiedykolwiek dam radę ich dogonić. Może powinnam jednak pójść na ten urlop albo przynajmniej zostać na razie przy mniej skomplikowanych sprawach...
Odetchnęłam, biorąc się w garść.
– Chodźmy – powiedziałam.
*
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Intrygująca bohaterka, wielowątkowe wciągające śledztwo, tajemnica z przeszłości – w najnowszej książce Kańtoch jest wszystko, co powinien mieć dobry kryminał. Nie byłem w stanie go odłożyć, a teraz nie mogę się doczekać kolejnej części.
WOJCIECH CHMIELARZ
Emerytowana policjantka, niewyjaśniona rodzinna tragedia sprzed lat i tajemniczy człowiek. Brzmi jak wyzwanie. Anna Kańtoch konstruuje kryminalną fabułę, naginając schematy literatury gatunkowej. I świetnie! Dzięki temu jest powieść, która zaskakuje na każdej niemal stronie. Czekam na kontynuację.
ANNA KRÓL
Odnoszę nieodparte wrażenie, że tam, gdzie inni spierają się o koronę polskiego kryminału, Kańtoch, jak kiedyś Agata Christie, kryje się w cieniu zwyczajności, wymyślając intrygi podczas prozaicznych czynności domowych. Siłą jej prozy jest bowiem ta doskonała znajomość szarej, zwyczajnej codzienności, na której tle kreśli precyzyjne, bardzo przemyślane fabuły.
JAKUB ĆWIEK
W świetnej kryminalnej powieści Anny Kańtoch jest co najmniej dwójka bohaterów, obok których nie można przejść obojętnie. Po pierwsze – Katowice, z całą swoją nieznaną reszcie Polski tajemniczością, po drugie – stara policjantka, której nijak nie można zaklasyfikować wedle stereotypów. Lubię to!
ANNA DZIEWIT-MELLER
Nie boję się powiedzieć, że Kańtoch otwiera nowy rozdział polskiego kryminału. Jeszcze nikt taki jak Krystyna Lesińska nie prowadził tak nieoczywistego śledztwa, w którym tajemnica goni tajemnicę. Rewelacyjna nowość!
LESZEK KOŹMIŃSKI, blog Kryminalna Piła