Lato w Dahab - ebook
„Lato w Dahab” to poruszająca opowieść o kobiecie o imieniu Anna która po rozwodzie odnajduje siebie na nowo w Egipcie. Wśród raf koralowych i pustynnych nocy odkrywa miłość, która może odmienić całe jej życie — jeśli tylko odważy się po nią sięgnąć.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788384314050 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deszcz padał od tygodnia.
Nie ten letni, radosny deszcz, który pachnie trawą i wolnością, ale ten ciężki, szary. Przybijał człowieka do ziemi, jakby szeptał: „Nie ma ucieczki.”
Anna stała przy oknie swojego mieszkania na osiedlu Władysława Łokietka na północy Poznania. Mieszkanie było symbolem ich wspólnych kompromisów. Każdy mebel, każdy obraz na ścianie — wybrany, by podobał się im obojgu, a ostatecznie nie podobał się nikomu. Za szybą świat wydawał się dziś jeszcze bardziej obcy niż zwykle. Dachy, latarnie, mokre chodniki, kobieta z parasolem, która przyspieszyła kroku, by nie zmoknąć. Wszyscy dokądś idą. Wszyscy mają coś do zrobienia. A ona? Ona właśnie skończyła rozwód.
Papiery leżały na stole — podpisane, z pieczątką, z końcem. „Małżeństwo zakończone.” Dwa słowa. I cała reszta — pusta. Wczoraj przez cały dzień sprzątała i pakowała rzeczy byłego męża. Wyrzucała jego stare koszulki, które pachniały obojętnością, książki, których nigdy nie czytał, i kasowała ich wspólne zdjęcia z komputera. Każde kliknięcie było jak mały akt wyzwolenia.
Weszła do sypialni. Walizka leżała otwarta na łóżku niczym rana. Zaczęła pakować mechanicznie. Bluzki. Dżinsy. Kąpielówki — kupione rok temu, nigdy nie noszone. Wtedy, pod warstwą bawełny, znalazła małe, drewniane pudełko z napisem: „Dahab — gdzie morze uczy ciszy.”
Nie pamiętała, kiedy je dostała. Może od przyjaciółki, która była w Egipcie? A może kupiła je przypadkiem na bazarze? Pamiętała tylko, że ten nadruk — to zdanie — zawsze do niej wracało. Teraz otworzyła je.
W środku:
* zdjęcie rafy koralowej,
* plik broszur sprzed dwudziestu lat
* i notes z jednym zdaniem:
> „Czasem trzeba uciec, by przypomnieć sobie, kim się jest.”
Pociągnęła nosem. Nie płakała. Już dawno przestała. Ale serce zabiło mocniej.
Zamknęła walizkę. Otworzyła laptopa. Znów spojrzała na zdjęcie morza — błękitnego, spokojnego, jakby nigdy nie znało burzy. I wtedy, bez planu, bez rozmowy z kimkolwiek, bez sprawdzenia pogody, kursu walut czy rezerwacji hotelu — kupiła bilet do Sharm el-Sheikh. Bez drogi powrotnej. Tylko jedna trasa: Poznań — Sharm el-Sheikh — transfer do Dahab.
Ekran zamknął się. Wpatrywała się w odbicie swojej twarzy w ciemnym monitorze. Tę samą twarz, którą widziała w lustrze przez piętnaście lat małżeństwa, uwikłaną w kompromisy, ciągłe udawanie i spełnianie cudzych oczekiwań. Tę samą, która odpowiadała na pytania: „A kiedy dzieci? A kiedy praca? A kiedy się uspokoisz?” Tę samą, która przestała się uśmiechać.
Ale teraz, w odbiciu, w deszczu, w ciemności — zobaczyła coś innego. Coś, co drżało. Co bało się. Ale chciało żyć.
Zdjęła ślubne zdjęcie ze ściany. Spojrzała na siebie — młodą, z włosami w wianku, z uśmiechem, którego nie pamiętała. Przypomniała sobie, jak poznali się na studiach — pełni marzeń, obietnic i głupiej, naiwnej miłości. To, co zaczęło się od wspólnych ścieżek, skończyło się na dwóch równoległych, które nigdy się nie przecinały. Wzięła zdjęcie do ręki i po raz pierwszy od lat nie poczuła żalu, tylko życzliwość. Jak do kogoś, kogo kochała, ale już nie zna.
Włożyła zdjęcie do walizki. Nie po to, by wrócić, ale po to, by pamiętać, skąd wychodzi.
Wzięła telefon. Wiedziała, że musi zadzwonić. Nie po pozwolenie, ale po to, by nie znikać bez słowa.
Numer matki. Trzy sygnały.
— Halo? — usłyszała głos, który znała od dzieciństwa. Twardy, troskliwy i zawsze gotowy do oceny.
— Mamo… to ja.
— Wszystko w porządku? — od razu. Nie „cześć”, nie „skąd dzwonisz”.
— Tak. Tylko… chciałam powiedzieć, że wyjeżdżam.
Krótka cisza. Słychać było, jak matka odstawiła filiżankę, a po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza. Anna wiedziała, że matka walczy z pytaniami, które cisną jej się na usta. Wiedziała też, że dla matki życie to seria kroków, które trzeba postawić po kolei: szkoła, praca, mąż, dom, dzieci. Wyjeżdżając, Anna skakała z tej bezpiecznej ścieżki w nieznane.
— Wyjeżdżasz? Dokąd?
— Do Egiptu. Do Dahab.
— I kiedy wracasz?
Anna przełknęła ślinę.
— Nie wiem.
— Nie wiesz? — Głos się podniósł. — Anna, co z pracą? Przecież miałaś rozmowę o awans!
— Odrzuciłam ją, mamo.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę tam wracać. Bo czuję, że to nie moja droga. Przez piętnaście lat szłam czyjąś drogą, teraz chcę znaleźć swoją.
— A co z mieszkaniem? A z rentą? A co ludzie powiedzą, że po rozwodzie pojechałaś do jakiegoś pustynnego miasteczka i zostajesz tam jak… jak ta podróżniczka z tych filmów?
— Może właśnie chcę być tą podróżniczką — powiedziała cicho, czując, jak w środku budzi się w niej jakaś mała siła. — Chcę przestać udawać, że jestem szczęśliwa, kiedy jestem pusta.
— To nie jest sposób! — Matka mówiła szybko, jakby bała się, że córka naprawdę odleci. — Nie możesz uciekać! Musisz się zająć sobą, znaleźć nowego męża, zacząć nowe życie w normalny sposób! Normalne życie to pewność i bezpieczeństwo!
— A co to znaczy „normalny sposób”? — spytała Anna. — Czy to znaczy, że muszę znaleźć kolejnego mężczyznę, który będzie mnie ignorował? Albo kolejną pracę, która mnie wysysa? Chcę się odnaleźć.
— A jeśli się nie znajdziesz?
Anna zamknęła oczy.
— Wtedy przynajmniej będę wiedziała, że próbowałam, a nie czekałam całe życie, aż ktoś mi powie, kim mam być.
Krótka cisza. Potem szept:
— Boisz się?
— Tak — powiedziała Anna. — Bardzo. Ale to jedyna rzecz, którą czuję na pewno.
Matka westchnęła. Nie zgodziła się. Nie dała błogosławieństwa. Ale nie powiedziała „nie”.
— Dzwoń — rzuciła tylko. — I nie rób głupstw.
— Nie robię głupstw, mamo. Robię coś, co boję się zrobić od lat.
Zakończyła rozmowę. Telefon wypadł jej z ręki. Podniosła go, spojrzała na ekran — cały — pomyślała. Serce waliło jak młot. Ale w piersiach czuła coś nowego. Nie ulgę. Nie triumf.
Wolność.
Godzinę później taksówka czekała pod blokiem. Kierowca pomógł z bagażem. Anna wsiadła. Silnik zaskoczył. Miasto płynęło za oknem — szare, mokre, ciężkie.
— Gdzie pani leci? — zapytał kierowca, patrząc na nią w lusterko.
— Do Egiptu — odpowiedziała. — Sharm el-Sheikh.
— O, morze, słońce — rzucił. — Dobrze tam. Ucieka pani przed zimnym, deszczowym latem?
— Uciekam — powiedziała cicho. Nie dodała: „przed sobą”. Nie dodała: „żeby przestać uciekać”. Tylko patrzyła przed siebie, na drogę, która prowadziła do lotniska.
Na lotnisku panował zgiełk, a Anna czuła się zagubiona. Ludzie spieszyli się, ciągnąc walizki i patrząc w telefony. Ona stała na środku hali, czując się jak ryba wyrzucona na ląd. W pewnym momencie wpadła na kogoś, a jej walizka przewróciła się, rozsypując w pośpiechu spakowane ubrania. Schyliła się, zbierając bluzki i notesy. Ku swojemu zaskoczeniu, wcale nie czuła wstydu. Wręcz przeciwnie, poczuła przypływ siły. „Poradzę sobie” — pomyślała, a to zdanie zabrzmiało w jej głowie jak obietnica.
Stanęła na chwilę aby poprawić makijaż patrząc w lusterko gdzie odbijały się samoloty startujące w dal. Jeden właśnie odrywał się od pasa, wznosząc się, przecinając chmury. I znikał w świetle.
Anna zamknęła oczy. I po raz pierwszy od lat poczuła coś, co przypominało nadzieję.
W końcu znalazła się na pokładzie samolotu. Przez okno widziała, jak miasto tonie w deszczu, a budynki stają się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu znikają pod warstwą chmur. Czuła, jak samolot wznosi się, a ona wraz z nim. Była w drodze. W drodze do miejsca, które widziała tylko na zdjęciu, ale które czuła, jakby było jej przeznaczeniem.
Godziny lotu upłynęły jej na próbie zaśnięcia, co było niemożliwe. W jej głowie kłębiły się wspomnienia. Ostatnie lata, pełne rutyny i cichej rezygnacji, przeplatały się z młodzieńczymi marzeniami, które zdawały się umrzeć dawno temu. Przypomniała sobie, jak kiedyś, siedząc z przyjaciółmi w poznańskim parku Wilsona, marzyła o podróżach, o odkrywaniu nowych miejsc, o poczuciu wolności. Ale potem pojawiła się praca, małżeństwo, obowiązki. Marzenia schowała głęboko do szuflady, wierząc, że tak trzeba.
I nagle, nad horyzontem, pojawiło się słońce. Ostre, jaskrawe, egipskie słońce, które rozpraszało mgłę. Samolot zaczął zniżać lot, a Anna zobaczyła pustynię. Nie brudny, szary krajobraz, ale czerwonozłoty piasek, który mienił się w słońcu. Po drugiej stronie, na horyzoncie, pojawił się błękit Morza Czerwonego. Była to linia tak idealna i czysta, że wydawała się nierealna.
Samolot uderzył o pas startowy lotniska w Sharm el-Sheikh z lekkim szarpnięciem. Wibracje rozeszły się po jej ciele, a ona poczuła coś, co przypominało ulgę, ale było czymś więcej. Było to jak przebudzenie. Kiedy drzwi samolotu otworzyły się, uderzyła ją fala gorącego powietrza. Było gęste, ciężkie, pełne zapachu soli, spalin i czegoś nieznanego, co czuła po raz pierwszy w życiu.
Wewnątrz terminalu lotniska panował chaos. Anna, pośród tłumu turystów, czuła się jeszcze bardziej zagubiona niż w Poznaniu. Wszyscy spieszyli się, przepychali. Na turystów czekali już agenci, którzy głośno wykrzykiwali nazwy hoteli, próbując zwabić klientów. Anna, trzymając paszport w dłoni, podeszła do okienka. Celnicy, w białych, wyprasowanych koszulach, siedzieli za szybą. Zaskoczyło ją to, że nie byli surowi ani wyniośli. Jeden z nich, z czarnymi, błyszczącymi włosami, spojrzał na nią z ciekawością.
— Welcome to Egypt — powiedział, a w jego głosie nie było cienia znużenia.
Anna poczuła się, jakby ktoś naprawdę ją tam witał, a nie tylko jakby była kolejnym pasażerem. W jej paszporcie pojawiła się pieczątka z datą. Od tej chwili jej życie miało nową datę początkową.
Wyszła z terminalu, a upał uderzył ją jak fala. Nie był przytłaczający — był obecny. Ciężki, słony, nasycony wonią kurkumy, dymu z pieców i morza, które czuła, choć jeszcze nie widziała. Wciągnęła powietrze. Pierwszy oddech w nowym życiu. Był inny. Gęstszy. Prawdziwszy. Anna zamknęła oczy. I po raz pierwszy od lat poczuła coś, co przypominało nadzieję.Rozdział 2 — Pierwsze spotkanie z Dahab
Anna wyszła z terminalu w Sharm el-Sheikh, a upał uderzył ją jak fala. Nie był przytłaczający — był obecny. Ciężki, słony, nasycony wonią kurkumy, dymu z pieców i morza, które czuła, choć jeszcze nie widziała. Wciągnęła powietrze, czując, jak wypełnia jej płuca, a potem jak je wypuszcza, lżejsza niż wcześniej. Pierwszy oddech w nowym życiu. Był inny. Gęstszy. Prawdziwszy.
Transfer czekał przy bramie — stary, biały minivan z odpadającą farbą. Z otwartych drzwi dobiegała muzyka Fairewella, niosąc się leniwie po rozgrzanym asfalcie. Anna poczuła, że to idealna ścieżka dźwiękowa do jej ucieczki. Kierowca, mężczyzna o brodzie i uśmiechu od ucha do ucha, skinął głową.
— Dahab?
— Tak — odpowiedziała.
— Alhamdulillah — rzucił, biorąc walizkę. — Dobrze, że nie pada.
Anna uśmiechnęła się. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz ktoś powiedział „dobrze, że nie pada”, bez ironii, bez złośliwości, po prostu doceniając suchy, upalny dzień.
Samochód ruszył w głąb pustyni Synaj. Anna usiadła przy oknie i wlepiła wzrok w krajobraz. Z początku wydawał się nudny, monotonny — morze piasku i kamieni. Ale im dalej jechali, tym bardziej ulegała jego magii. Złocisty piasek ustępował miejsca surowym, czarnym skałom o ostrych, nieregularnych kształtach. Wyglądały jak gigantyczne posągi pozostawione przez jakąś zapomnianą cywilizację. Słońce, chyląc się ku zachodowi, malowało je odcieniami czerwieni, purpury i pomarańczu.
Anna wzięła głęboki oddech, czując, jak pustynia pochłania jej myśli o przeszłości. Nie patrzyła na telefon. Nie sprawdzała wiadomości. Nie myślała o pracy, o byłym mężu, o matce. Tylko patrzyła. I oddychała. Przypomniała sobie, jak kiedyś narzekała na nudne widoki z okna w Poznaniu. Teraz, ten monotonny krajobraz był dla niej jak płótno, na którym mogła zacząć malować swoje życie na nowo. Poczuła, jak napięcie, które kumulowało się w niej przez lata, powoli opada, a ona staje się lżejsza, jakby część jej duszy została na tamtym lotnisku.
W końcu droga zeszła w dół, a w oddali pojawił się pas błękitu. Morze. Najpierw jako cienka linia na horyzoncie. Potem jako blask, który coraz bardziej lśnił w słońcu. A w końcu — jako szum, który zaczął wchodzić do niej przez uszy, przez skórę, przez serce.