Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Lato w pionierskiej chuście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,99

Lato w pionierskiej chuście - ebook

Lato 1986. Obóz pionierski „Jaskółka”. ZSRR.

Szesnastoletni Jura przyjeżdża do „Jaskółki” co roku, już od paru lat. Zna tu wszystko i wszystkich. Po kolejnym turnusie nie spodziewa się więc niczego ciekawego.

A jednak już pierwszego dnia okazuje się, że ostatnie lato spędzone wśród pionierów będzie naprawdę wyjątkowe.

W szeregach obozowej kadry pojawia się nowy zastępowy, osiemnastoletni Wołodia.

Chłopcy dobrze się dogadują, spędzają ze sobą coraz więcej czasu. Jura długo nie potrafi nazwać uczuć, które rodzą się w nim wobec Wołodii. Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego.

Swoją miłość Jura i Wołodia muszą utrzymywać w tajemnicy. W Związku Radzieckim homoseksualizm jest przestępstwem.

Dwadzieścia lat później Jura wraca do „Jaskółki”, by szukać śladów pierwszej i najważniejszej miłości. Czy uda mu się odnaleźć także samego Wołodię?

Przeczytaj najbardziej przejmujący romans tego lata i uwierz, że miłość pokona wszystkie przeszkody. WSZYSTKIE.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67710-37-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Powrót do „Jaskółki”

W jego bagażniku naprawdę leżała łopata. W sumie nie było w tym nic dziwnego, bo w przypadku Rosjanina przechowywanie jej tam jest całkowicie naturalne. A jeśli zacznie się zima i pojawią się zaspy? To, że był dopiero wrzesień, nie miało znaczenia, bo kto wie, czy nie zagrzebie się w błocie albo wpadnie w dziurę? Czy obecność gumowców i zimowego płynu do spryskiwaczy również będzie dla nich zaskoczeniem?

Jura patrzył w zaciekawione oczy milicjantów i nie był w stanie pojąć, czy aby na pewno nie kpią sobie z niego. W końcu to miejscowi, więc chyba powinni rozumieć.

Po wysłuchaniu jego wyjaśnień dwaj milicjanci – podobni do siebie jak dwie krople wody – skinęli równocześnie, ale nie pozwolili mu odjechać. Jego prawo jazdy podpowiedziało im, że mają do czynienia z obywatelem innego państwa, i najwyraźniej nabrali ochoty na otrzymanie pamiątki w postaci obcej waluty. Czy naprawdę potrzebne mu są dodatkowe kłopoty? Naruszenie przepisów było ewidentne. Znak stał? Stał. Prędkość przekroczona? Przekroczona. Czy zatem wykroczenie popełniono? Popełniono. A jakże! Górka była stroma, a u jej zbocza za rozłożystą gałęzią topoli skrył się znak drogowy. Jura po prostu go nie zauważył!

Z uśmiechem powiedział:

– Lepiej byłoby, gdyby panowie spiłowali tę gałąź, zamiast stać na dole z radarem. Jeśli jest tam znak ograniczenia prędkości, to chyba nie bez powodu, ten odcinek musi być niebezpieczny.

Na to pierwszy milicjant, najwyraźniej mało zainteresowany bezpieczeństwem ruchu drogowego, odpowiedział niezbyt uprzejmie, że do jego obowiązków nie należy piłowanie gałęzi, a kierowca nie jest od pouczania go.

– No cóż, należy się mandacik – westchnął drugi mundurowy, obracając w dłoniach prawo jazdy. – Choć na dobrą sprawę moglibyśmy się dogadać… Po co panu zbędne nieprzyjemności?

Wewnątrz Jury toczyła się walka pomiędzy europejskimi wartościami – w końcu połowę życia spędził w Niemczech – i zdrowym rozsądkiem. Domagać się sprawiedliwości, żądając obcięcia gałęzi i wycofania zarzutów, czy dać łapówkę i zaoszczędzić czas? Walka nie była jednak długa, zwyciężył zdrowy rozsądek. Jura naprawdę nie potrzebował kłopotów.

– Ile?

Milicjanci wymienili porozumiewawcze spojrzenia i chytrze zmrużyli oczy.

– Pięćset!

Jura sięgnął do portfela. Po chwili dzielni funkcjonariusze drogówki stali się znacznie sympatyczniejsi i bardziej uśmiechnięci. Przyjacielsko zapytali, dokąd jedzie, i ochoczo zaoferowali, że wskażą mu drogę, aby _herr inostraniec_ nie zgubił się na tym odludziu.

– Jak dojechać do wsi Gorietowka? Widzę tę wieś na mapie, ale nie ma drogi. A pamiętam, że była tu taka wioska.

– Gorietowka? – zapytał jeden z gliniarzy. – Już od dawna nie jest to wioska, tylko osiedle willowe.

– No dobra, może i nie jest to już wieś, ale jak tam dojechać?

– Dojechać tam można, ale wjechać już nie za bardzo. To teren strzeżony, nie wpuszczą tam nikogo bez zezwolenia.

Jura zamyślił się. Przed rozmową z milicjantami miał jasny plan: dojechać do Gorietowki i po przejściu przez pola dawnego kołchozu zejść do rzeki. Okazało się jednak, że droga do wioski jest zamknięta… Może mógłby zaryzykować? Dogadać się z kimś z ochrony? Jura pokręcił głową. Nie, w razie niepowodzenia straci zbyt dużo czasu. Pozostała tylko jedna droga – przez obóz. Zapytał ponownie:

– No dobrze. A w takim razie jak można dojechać do „Jaskółki”?

– Dokąd?

– Do obozu pionierskiego „Jaskółka” imienia Ziny Portnowej. Za czasów ZSRR był taki w tej okolicy.

Pierwszy milicjant rozchmurzył się.

– Aaa, obóz. Tak, był taki.

Drugi milicjant spojrzał podejrzliwie na Jurę.

– A czemu chce pan tam dojechać?

– Urodziłem się w ZSRR, jeździłem do tego obozu, spędziłem tam moje dzieciństwo. _Das Heimweh_, _Nostalgie_… – Poprawił się: – Nostalgia!

– Aha, jasne, jasne. – Milicjanci znów wymienili spojrzenia. – Ma pan mapę?

Jura podał jednemu z nich mapę i uważnie śledził punkty wskazywane przez palec milicjanta.

– Proszę jechać R-295 aż do drogowskazu prowadzącego do wsi Riecznoje, potem po jakichś dwustu metrach będzie skręt w prawo, trzeba skręcić i jechać do końca drogi.

– Dziękuję.

Po otrzymaniu mapy z powrotem i wymienieniu stu hrywien na życzenia „miłego dnia” Jura ruszył w drogę.

„Wiedziałem, że przynajmniej raz muszą mnie zatrzymać!” – zaklął pod nosem i dodał gazu.

Zupełnie nie poznawał tych miejsc, musiał polegać wyłącznie na mapie. Gęste i ciemne zarośla, które rozpościerały się dwadzieścia lat temu na miejscu dzisiejszej drogi, ustąpiły miejsca polom słonecznikowym. Obecnie miasto zbliżało się do tego terenu wolnymi, ale miarowymi krokami. Lasy wycięto, pola wyrównano, niektóre działki ogrodzono płotami. Zza ogrodzeń wyzierały dźwigi, ciągniki, koparki, słychać było hałasy z budowy. Linia horyzontu, którą Jura zapamiętał jako przejrzystą i nieskończenie odległą, wydawała się teraz szara i niepozorna, a cała prowadząca do niej przestrzeń była pokryta domkami letniskowymi i willami.

Przy drogowskazie wskazującym wioskę Riecznoje skręcił zgodnie z radą milicjanta. Nagle asfaltowa droga jakby się urwała, a samochodem zatrzęsło. Leżąca w bagażniku łopata głośno zabrzęczała, tak jakby ożyła i chciała przypomnieć o swoim istnieniu.

Zupełnie nie pamiętał drogi do obozu. Ostatni raz Jura widział „Jaskółkę” dwadzieścia lat temu. Poza tym nigdy nie jeździł tam sam, zawsze go przywożono. Ale to była frajda – jechać w kolumnie jednakowych autobusów, białych w czerwone paski, oznakowanych tabliczkami „DZIECI” i proporczykami. Zwłaszcza jeśli jechało się na czele kolumny, tuż za milicyjnym radiowozem, wtedy wszystko – droga i niebo – widoczne było jak na dłoni. Można było słuchać wycia syreny, śpiewać wspólnie dziecięce piosenki, a gdy już wyrosło się z dziecinnych wierszyków, można było z nudów zerkać przez okno. Jura przypomniał sobie jedną z piosenek. Słuchał jej podczas swojego ostatniego turnusu, choć wtedy już jej nie śpiewał: „Świecą lampy samochodów, flagi zwisają na przedzie, zastęp nasz pionierski dzielny dziś na obóz jedzie”.

Dwadzieścia lat później jedynym akompaniamentem był brzdęk łopaty podskakującej w bagażniku. Klął przez zęby na koleiny i wyboje, modlił się, żeby nie utknąć w jakiejś dziurze, i patrzył nie na błękitne niebo, a na szare chmury.

„Oby tylko nie lało!” – pomyślał.

Obmyślił ostatnie punkty planu działania i zatwierdził go w swojej głowie. Wyjechał za dnia, licząc, że uda mu się dotrzeć do obozu poprzez wioskę, ale okazało się, że nie będzie mógł odwiedzić go przed nastaniem nocy. Kolejne kroki były proste – był wrzesień, skończył się ostatni turnus, co oznaczało, że nie powinno już tam być dzieci. Obóz nie jest jakimś obiektem wojskowym, więc można było założyć, że pilnuje go co najwyżej dozorca. Jura powinien ominąć go bez trudu – nocą w lesie panują egipskie ciemności. A jeśli nawet stróż go zauważy, też da się z tego wybrnąć. Oczywiście, stary dozorca na początku się przestraszy faceta buszującego w krzakach, jednak gdy ochłonie, to zobaczy, że ten facet, choć trzyma w pogotowiu łopatę, wygląda normalnie, żaden z niego pijak czy menel. A wtedy będzie można się z nim jakoś dogadać.

Pionierzy… Czerwone chusty, poranna gimnastyka, zbiórki w szeregu, wspólne kąpiele i ogniska. Jakże dawno to było. Teraz wszystko musi wyglądać tam zupełnie inaczej: inny kraj, inne hymny, hasła i piosenki. Dzieci nie noszą już chust i znaczków, ale mimo wszystko są takie same jak kiedyś, obóz w pewnym sensie również jest taki sam. I wkrótce, już niedługo, Jura tam wróci, przypomni sobie najważniejsze chwile w swoim życiu, najbliższego sobie człowieka. Może nawet dowie się, co się z nim stało. A to oznacza, że być może kiedyś znowu go spotka. Spotka swojego prawdziwego i jedynego przyjaciela.

Ale kiedy Jura zatrzymał się przy znajomym znaku – zniszczonym, odrapanym, z ledwie widocznym napisem – zobaczył to, czego obawiał się najbardziej. Z żelaznego płotu, który niegdyś okalał cały obóz, pozostały tylko metalowe słupki, bez żadnych prętów czy siatek. Piękna, nieomal majestatyczna żółto-czerwona brama była uszkodzona: jedno skrzydło ledwie się trzymało na zardzewiałych, połamanych zawiasach, a drugie leżało obok, najwyraźniej od lat zarastając trawą. Budka wartownicza, niegdyś pomalowana w niebiesko-zielone romby, była teraz czarna – farba dawno się złuszczyła, drewniane ściany domku zgniły pod wpływem deszczu, a dach się zawalił.

Jura westchnął ciężko – a zatem spustoszenie dotarło i tutaj. Taka obawa czaiła się w odmętach jego podświadomości już wcześniej. W końcu w Niemczech nie mieszkał w wieży z kości słoniowej i wiedział, co działo się na Ukrainie po rozpadzie ZSRR, wiedział, że wiele fabryk zamknięto, a ten obóz był przecież połączony z jedną z nich. Ale Jura wolał nie myśleć o tym, że jego „Jaskółce” może być pisany taki los. W końcu było to najpiękniejsze miejsce jego dzieciństwa, które zostawiło po sobie słoneczny ślad w pamięci. W końcu to właśnie tutaj dwadzieścia lat temu zostawił więcej niż połowę samego siebie… A teraz Jura czuł, jak to wspomnienie blednie niczym farba na budce wartowniczej odpadająca zwilgotniałymi kawałkami w wysoką trawę.

Podekscytowanie, które towarzyszyło mu podczas podróży, zniknęło. Czuł się smutny i ponury. Ten nastrój pasował do pochmurnej pogody i mżawki sączącej się z nieba. Jura wrócił do samochodu, wsunął stopy w kalosze, wyjął z bagażnika łopatę i założył ją na ramię. Przeszedł po zardzewiałych resztkach tego, co kiedyś było skrzydłem bramy, i udał się w głąb obozu pionierskiego „Jaskółka” imienia Pionierki-Bohaterki Związku Radzieckiego Ziny Portnowej.

·

Każdy krok naprzód był jednocześnie krokiem wstecz – krokiem w stronę na wpół zapomnianej przeszłości, ku szczęśliwym chwilom, gdy był zakochany. Pod stopami ciemniały pokryte pęknięciami płyty, dookoła szumiał rozdrażniony deszczem las, a w pamięci błyskały promyki światła biegnące coraz szybciej i szybciej przez starą obozową aleję i prowadzące do ostatniego lata jego dzieciństwa.

Zatrzymał się w pobliżu skrzyżowania. Po lewej stronie znajdowała się ścieżka do stołówki, po prawej dróżka wiodąca do niedokończonego budynku. Do centrum obozu prowadziła szeroka niegdyś alejka Pionierów-Bohaterów. Dookoła leżały połamane płyty chodnikowe, ale w pobliżu klombu, na środku skrzyżowania, zachował się pewien malutki punkcik.

„Przecież to było tutaj! Tak, właśnie w tym miejscu!” – Jura uśmiechnął się, przypominając sobie, jak kiedyś późną nocą, gdy obóz spał, rysował białą kredą najpiękniejszą literę świata: „W”.

Następnego ranka chłopcy w drodze na śniadanie zastanawiali się, czym jest kontur wokół litery. Rylkin z drugiego zastępu rozwiązał zagadkę:

– Przecież to jabłko, chłopaki!

– Co to za odmiana na literę „W”? Może wadimowka? – zaproponował Wasia Pietlicyn.

– Sam jesteś wadimowka! To wasiugan! – zaoponował Rylkin i patrząc na Pietlicyna, zaśmiał się: – Wasiugan!

A Wasia nagle się zarumienił.

Nikomu nie przyszło do głowy, że kontur miał przedstawiać nie jabłko, a serce. Gdy Jurka usłyszał w nocy odgłos kroków swojego ukochanego, tak się spłoszył, że zadrżała mu ręka, i z rysunku wyszło to, co wyszło: jabłko. Jura podważył czubkiem buta płytę i rozejrzał się dookoła. Czas nie oszczędził ani alejki, ani klombu. Wszędzie walały się zardzewiałe, poskręcane pręty – resztki szkieletu bramy – zmurszałe deski i szczapy, pokruszone cegły… Właśnie, pokruszone cegły! Chwycił zaostrzony odłamek i przykucnął. Pewnym ruchem narysował ogromną, piękną literę „W” i otoczył ją sercem. Rysunek znów wyszedł koślawy i zakrzywiony, ale co z tego, skoro było to jego serce. Dorosły cynik Jura na chwilę odłożył swój sceptycyzm na bok i w myślach ukłonił się do młodszej wersji samego siebie. Niechaj pozostanie tutaj to, co pozostać powinno.

Wspomnienia ciągnęły go dalej w głąb alejki Pionierów-Bohaterów. W oddali widział szerokie trójstopniowe schody prowadzące na główny plac obozu. Ruina, w którą popadła alejka, nasuwała mu skojarzenia z cmentarzem. Czuł się tak, jakby wędrował po starym i zaniedbanym cmentarzysku, na którym omszałe pomniki i postumenty wystawały z krzewów jak płyty nagrobne. Kiedyś było tam siedem posągów spoglądających groźnym wzrokiem na zachód. Kiedyś Jura, podobnie jak tysiące innych pionierów, nie tylko znał imiona i czyny dzieci, którym wystawiono te pomniki, ale i dążył do tego, by być jak one i brać z nich przykład. Po dwóch dekadach zapomniał nawet ich twarze, z trudem rozpoznawał tylko bohaterskiego nastoletniego partyzanta, Leonida Golikowa.

Jura szedł dalej zniszczoną alejką. Na to, że kiedyś znajdował się tu jasnoszary, płaski asfalt, wskazywały jedynie jego okruchy leżące w gęstej trawie. Jura błąkał się i krążył wokół zniszczonych postumentów i z politowaniem patrzył na wystające z gęstwiny gipsowe ręce, nogi i głowy. Witały go pozbawione życia, sczerniałe ciała z wystającymi ze środka prętami i zniszczonymi tabliczkami z nazwiskami. Uchroniły się raptem trzy tabliczki: Marat Kaziej, Walia Kotyk, Tolia Szumow.

Na końcu alei, obok schodów, zachowała się „tablica sław”. Kiedyś była przeszklona, ale teraz ostre odłamki rozbitego szkła wystawały tylko z jej rogów. Dzięki niewielkiemu daszkowi nad tablicą część napisów zachowała się jednak w przyzwoitym stanie, można było nawet obejrzeć trzy czarno-białe fotografie.

„Turnus nr 3, sierpień 1992 roku. Zasługi i osiągnięcia” – przeczytał Jura na górze tablicy. A zatem to wtedy przyjechała ostatnia grupa. Czy naprawdę od momentu, gdy był tu poprzednio, obóz działał tylko przez sześć lat?

Wchodząc po schodach prowadzących na plac, Jura poczuł, jak jego serce zamarza od nagromadzonej tęsknoty. Nie jest rzeczą straszną, gdy stare ustępuje miejsca nowemu. Straszne jest, gdy to, co stare, zostaje po prostu zapomniane i porzucone. Ale jeszcze gorsze jest to, że sam o wszystkim zapomniał i wszystko porzucił, choć kiedyś przysięgał, że będzie pamiętać i o dzieciach-bohaterach, i o pionierach, a w szczególności o „W”. Dlaczego dopiero teraz znalazł tę przeklętą Gorietowkę? Dlaczego wrócił dopiero teraz? Niech cholera weźmie te wszystkie nauki Lenina, czerwone sztandary, przysięgi, które kazano mu składać! Ważniejsza była inna sprawa: jak to możliwe, że nie dotrzymał słowa danego jedynemu przyjacielowi?

Jura potknął się o kawałek wyblakłej tablicy z napisem: „Czeka nas świetlana i piękna przyszło…”.

– Wygląda na to, że trochę nie wyszło z tą przyszłością – mruknął, pokonując ostatni stopień.

Najważniejsze miejsce obozu podobnie jak wszystko inne było w opłakanym stanie. Plac był zasypany śmieciami i opadłymi liśćmi, a przez dziury w asfalcie w stronę słońca spoglądały kępki chwastów. Na środku, pośród gruzu, leżał pozbawiony głowy pomnik Ziny Portnowej, Pionierki-Bohaterki Związku Radzieckiego, której imieniem nazwano obóz. Jura rozpoznał ją i zaklął przez zęby – dziewczyna, choć gipsowa, wzbudzała żal. Podczas wojny dokonała wielkich czynów, dlaczego tak ją potraktowano? Chciał postawić ją na nogi, ale nie mógł tego zrobić – z rozbitych goleni wystawały zardzewiałe żelazne łączniki.

Jura oparł tors posągu o cokół, postawił obok głowę i odwrócił się, aby spojrzeć na jedyną rzecz, która ostała się na placu – goły maszt flagowy, który tak jak dwadzieścia lat temu dumnie wzbijał się w niebo.

Jura po raz pierwszy trafił do „Jaskółki” w wieku jedenastu lat. Był tak zachwycony obozem, że rodzice zaczęli wysyłać go tam co roku. Młody Jurka uwielbiał to miejsce jako dziecko, ale z każdym kolejnym turnusem pobyt tutaj przynosił coraz mniej radości. Nic się nie zmieniało: co roku te same alejki, ci sami zastępowi z tymi samymi poleceniami, ci sami pionierzy żyjący zgodnie z tym samym porządkiem dnia. Wszystko odbywało się bez zmian. Kółka zainteresowań: modelarskie dla miłośników lotnictwa, krawieckie, plastyczne, sportowe i cybernetyczne. Temperatura wody w rzece nigdy nie była niższa niż dwadzieścia dwa stopnie. W każdy piątek na obiad kucharka Swietłana Wiktorowna przygotowywała zupę gryczaną. Nawet przeboje na dyskotece były co roku te same. Jego ostatni turnus też zaczął się tak jak zwykle – od uroczystej zbiórki.

·

Zastępy pionierów ściągały na plac i zajmowały swoje miejsca. W promieniach słońca wirowały drobinki kurzu, a w powietrzu czuć było podniosłą atmosferę. Pionierzy stali w szeregu, ciesząc się z ponownego spotkania starych przyjaciół. Zastępowi wydawali swoim podopiecznym polecenia i obrzucali plac surowymi spojrzeniami, spod których czasami jednak przebijała się radość. Dyrektor aż pękał z dumy – wiosną wyremontowano cztery budynki, udało się nawet niemal do końca doprowadzić budowę nowego. I tylko Jurka znów był inny niż wszyscy, tylko jemu przez te pięć lat obóz obrzydł, tylko on nie był w wesołym nastroju. Było to dość frustrujące i nie mógł zapomnieć o tym uczuciu.

Chociaż nie, wyglądało na to, że jednak znajdzie się coś, co pomoże mu w oderwaniu się od ponurych myśli. Coś, a raczej ktoś. Na prawo od masztu przy piątym zastępie stał nowy zastępowy. Miał na sobie niebieskie spodenki, białą koszulę, czerwoną chustę i nosił okulary. Wyglądał na studenta, możliwe nawet, że pierwszego roku. Był najmłodszy ze wszystkich zastępowych i wydawał się najbardziej zestresowany. Aromatyczny powiew wiatru wygładził jego włosy wymykające się spod czerwonej pionierskiej furażerki. Na bladych nogach czerwieniły się świeżo rozdrapane ślady po ukąszeniach komarów. Jego skupiony wzrok wodził za głowami dzieci, a usta mimowolnie szeptały: „Jedenaście, dwanaście, trzy… trzynaście”. Chyba miał na imię Wołodia – Jurka usłyszał coś w tym stylu przy autobusie.

Zabrzmiała trąbka, ręce wzniosły się w górę w geście pionierskiego salutu, a na scenę weszła dyrekcja obozu. W powietrzu rozbrzmiewały powitania, dudniły podniosłe mowy o pionierstwie, patriotyzmie i ideałach komunistycznych, powtarzane po tysiąckroć, dlatego Jurka pamiętał je słowo w słowo, mógłby je nawet wyrecytować. Starał się nie marszczyć brwi, ale nie był w stanie. Nie mógł uwierzyć w uśmiech starszej wychowawczyni, ogień w jej oczach czy płomienne przemówienia. Wydawało mu się, że nie ma nic prawdziwego ani w nich, ani nawet w samej Oldze Leonidownie – w przeciwnym razie po co miałaby powtarzać w kółko to samo? Gdyby była w tym szczerość, to sprawiłaby, że dałoby się znaleźć nowe słowa. Jurce wydawało się, że życie wszystkich mieszkańców jego kraju toczy się tak, jakby poruszało się siłą inercji. Przyzwyczajenie sprawia, że powtarzają hasła czy składają przysięgi, ale w głębi duszy nic nie czują. Wszystko było pełne nieszczerego patosu. Zdawało mu się, że tylko on, Jurka, jest prawdziwy, a inni – a zwłaszcza ten Wołodia – są jak roboty.

Czy ktoś taki w ogóle mógł być żywym człowiekiem? Taki idealny, mądry komsomolec, chyba w szklarni go wyhodowali! Rzeczywiście, wyglądał jak wyjęty z plakatu propagandowego: wysoki, schludny, dołeczki na policzkach, skóra lśniąca w promieniach słońca. „Tylko włosy się nie zgadzają – mruknął złośliwie Jurka – nie jest blondynem”. Może i nie był blondynem, za to jego włosy były idealnie przyczesane, w przeciwieństwie do rozczochranej czupryny Jurki. Gładząc rozwichrzone włosy wstydliwym gestem, usprawiedliwiał się: „Robot jak nic. Normalnym ludziom wiatr rozwiewa włosy, a temu wręcz przeciwnie, tylko poprawia fryzurę. Skąd go tu wytrzasnęli, może z kółka cybernetycznego?”.

Jurka tak się zamyślił i tak zapatrzył się na Wołodię, że mało brakowało, a przegapiłby najważniejszy moment – podniesienie flagi. Na szczęście szturchnęła go stojąca obok sąsiadka. Udało mu się popatrzeć na flagę i zaśpiewać, jak należało, pionierski hymn: „Niech gwiazda nasza / Wśród ludu świeci / Myśmy pionierzy / My ludu dzieci”*. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie słowa pieśni: „Bądź zawsze gotów”, zaczął znów wpatrywać się w Wołodię i stał jak wryty aż do chwili, gdy piąty zastęp zaczął się rozchodzić. Zastępowy, poprawiając okulary, dotknął czubka swojego nosa i szepnął: „Dwanaście… Oj! Trzynaście… Trzyna…”, po czym odszedł wraz z dziećmi.

·

Jura pokręcił ponuro głową i jeszcze raz rozejrzał się po placu. Czas nie oszczędza nikogo i niczego – to tak drogie mu miejsce, miejsce pierwszego spotkania z „W”, teraz zarastało lasem. Za dziesięć lat gęste gałęzie klonu jesionolistnego zupełnie odetną drogę, a zbłąkany spacerowicz przestraszy się nie na żarty, widząc wystające z zarośli kawałki gipsowych ciał pionierów. A może będzie jeszcze gorzej: dotrze tu plac budowy, obóz zostanie rozebrany, a w miejscach tak bliskich sercu Jury wyrosną wille.

Jura poszedł w stronę zachodniego rogu placu, do ścieżki, którą zastępowi odprowadzali młodych pionierów po zbiórce. Droga mogłaby doprowadzić go dalej, w kierunku rzeki, ale on stał w miejscu i szukał zagubionej w trawie ścieżki. Bardziej na podstawie pamięci niż tego, co mógł teraz dostrzec, rozpoznał rozwidlenie: z lewej strony znajdowały się zarysy boiska sportowego i kortu, a z prawej, nieco dalej, widać było pozostałości po budynkach, w których niegdyś mieszkała dzieciarnia. Ale Jura zawrócił na plac i wybrał inny kierunek, skierował się w stronę estrady i sali kinowej. Wędrował, spoglądając na wysokie drzewa, i wydawało mu się, że wszystko, co widzi wokół, to jakiś koszmarny sen. Zdawało mu się, że rozpoznaje te miejsca: na wzgórzu była stacja transformatorów, a gdyby poszedł dalej, mógłby dotrzeć do magazynów. Gdy tak wskrzeszał w pamięci obrazy, ogarnęło go uczucie przejęcia – ciepłe i dobrze mu znane. Ale jednocześnie była w tym jakaś gorycz: wszystko tutaj stało się obce i nieznajome.

Wkrótce znalazł się na estradzie – w miejscu, w którym zaczęła się jego historia, ich historia. Krótka, ale na tyle świetlista, że swoim ciepłem opromieniła ogromną część jego życia.

Parkiet taneczny z muszlą koncertową, ogrodzony niziutkim – teraz rozwalonym – płotem, był kiedyś ozdobiony czerwonymi flagami i malowanymi plakatami z napisami „Chwała Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego” i „Jesteśmy młodymi leninowcami”. Plakaty były stare już w czasach jego młodości. Pod stopami leżał postrzępiony, wyblakły transparent z wierszami. Jego barwa przypominała zabrudzoną pomarańczę. Stojąc na podartej szmacie, Jura spojrzał w dół. Przeczytał to, co udało mu się odcyfrować: „Gdy zawiążesz chustę, chroń ją…” – i odwrócił się. Na prawo od sceny zgodnie z obozową tradycją wisiała kiedyś rozpiska z planem dnia. Teraz jedyna zachowana linijka rozpiski wskazywała, że czwarta trzydzieści to pora prac użytecznych społecznie. Po lewej stronie wciąż stał ulubiony punkt obserwacyjny Jurki – potężna jabłoń o trzech konarach. Niegdyś obwieszona ciężkimi owocami i ozdobnymi lampkami, teraz była wysuszona, zmarniała i połamana. Nie dałoby się już na nią wejść, gdyż drzewo by się złamało. Jurce zdarzyło się już spaść z tej jabłoni – było to dwadzieścia lat temu, gdy na polecenie swojej zastępowej wieszał na drzewie kolorowe lampki elektryczne.

Było to pierwsze przydzielone mu zadanie, zlecone tuż po przyjeździe na miejsce. Nie miał wtedy ani chwili na dojście do siebie po podróży.

·

Po uroczystej zbiórce zameldował się w budynku, a następnie obecny ciałem, ale nie duchem, wziął udział w zebraniu swojej drużyny. Po obiedzie udał się w stronę boisk, aby poznać nowych ludzi i poszukać swoich towarzyszy z poprzednich turnusów. Wszystkich nowo przybyłych powitał dochodzący z głośnika radiowego głos, który poinformował ich, że w nadchodzącym tygodniu meteorolodzy nie przewidują obfitych opadów, i złożył im życzenia aktywnego i zdrowego wypoczynku oraz możliwości nacieszenia się słońcem. Jurka od razu poznał, że dźwięczny głos należy do Mitki, który grał na gitarze, dobrze śpiewał, a rok wcześniej nadawał przez radiowęzeł podobny komunikat.

Nowych osób było wiele, ale udało mu się dostrzec kilka znanych twarzy. Obok kortu tenisowego szczebiotały Ksiusza, Uljana i Polina. Jurka zauważył je już podczas zbiórki – znów trafiły do jednego zastępu, piąty rok z rzędu. Utkwiły mu w pamięci jako smarkate dziesięciolatki – z jakiegoś powodu relacje pomiędzy Jurką a dziewczynkami od początku nie układały się dobrze. Teraz podrosły, rozkwitły, stały się prawdziwymi dziewczynami… Ale mimo to wciąż nie darzył sympatią tych trzech gadatliwych plotkarek.

Wańka i Micha – kumple Jurki z zastępu – pomachali w jego stronę w tym samym momencie. Jurka w odpowiedzi skinął głową, ale nie podszedł do kolegów – od razu zbombardowaliby go pytaniami o to, jak minął mu ostatni rok, a wcale nie miał ochoty odpowiadać, że „jak zwykle, średnio”, a do tego jeszcze wyjaśniać im dlaczego. Tych chłopców też znał od małego. Jedynie z nimi jako tako się dogadywał. Wańka i Micha byli zahukanymi kujonami, pryszczatymi i zabawnymi. Z dziewczynami niespecjalnie się przyjaźnili, natomiast szanowali Jurkę. Czasami wspólnie wymykali się z obowiązkowej poobiedniej drzemki określanej mianem „cichej godziny”, i chowając się za płotem obozu, popalali papierosy należące do Jurki. W taki oto sposób Jurka wkupił się w łaski kolegów.

Nieopodal stała także Masza Sidorowa, która rozglądała się z zakłopotaniem. Jurka znał ją już cztery lata. Była zarozumiała i zawsze patrzyła na Jurkę z góry. Również kłóciła się z Ksiuszą, Uljaną i Poliną, ale zeszłego lata dobrze dogadywała się z Aniutą.

Aniuta była cudowna, bardzo podobała się Jurce. Przyjaźnił się z nią i nawet dwa razy poprosił ją do tańca na dyskotece. A co najważniejsze, ani razu mu nie odmówiła! Jurka lubił jej głośny, perlisty śmiech. Na dodatek rok temu Aniuta była jedną z niewielu osób, które nie odwróciły się do niego plecami po pamiętnym incydencie… Jurka odepchnął od siebie tę myśl, nawet nie miał ochoty przypominać sobie, co się wtedy stało i jak później musiał przepraszać. Rozejrzał się jeszcze raz po boisku, mając nadzieję, że gdzieś tu znajdzie Aniutę, ale nigdzie jej nie było. Nie widział jej też na zbiórce, a sądząc po zdezorientowanym spojrzeniu Maszy, która szukała swojej przyjaciółki, nie należało robić sobie jakiejkolwiek nadziei.

Po zapytaniu Maszy o Aniutę i otrzymaniu odpowiedzi: „Wygląda na to, że jej nie będzie” Jurka wsunął ręce do kieszeni, zachmurzył się i ruszył w górę ścieżki. Myślał o Aniucie: dlaczego nie przyjechała? Szkoda, że wtedy zaprzyjaźnili się dopiero pod koniec obozu. Potem rozjechali się do domów i to był koniec: Aniuta pozostała jedynym jasnym wspomnieniem z ubiegłorocznej „Jaskółki”. Wspominała, że jej ojciec ma jakieś problemy, z partią czy z pracą… Mówiła, że bardzo chciałaby przyjechać jeszcze raz, ale nie wiedziała, czy jej się uda. No cóż, najwyraźniej się nie udało.

Zirytowany Jurka kopnął dolne gałęzie bujnego krzewu bzu, który rósł w pobliżu transformatorów. Nie podobał mu się jego mdły, lepki zapach, ale zatrzymał się i dla rozrywki zaczął szukać kwiatków z pięcioma płatkami: mama powiedziała mu kiedyś, że jeśli ktoś znajdzie taki kwiat, przeżuje go i wypowie życzenie, to na pewno się spełni. Dobrze byłoby chociaż wiedzieć, czego należy sobie życzyć. Wcześniej, rok czy półtora temu, miał swoje marzenia i plany, ale teraz…

– Koniew! – odezwała się surowym głosem Irina, zastępowa Jurka.

Chłopak zacisnął zęby i się odwrócił.

Spojrzała na niego podejrzliwie para jasnozielonych oczu.

– Czemu sam się tu wałęsasz?

Irina już trzeci rok była zastępową jego oddziału. Surowa, ale miła niewysoka brunetka była jedną z niewielu osób w „Jaskółce”, która potrafiła znaleźć wspólny język z Jurką.

Jurka skulił się.

– No, pani profes… – wydusił z siebie, nie odwracając się.

– Coś ty powiedział?

Rozległo się ciche trzaśnięcie. Jurka oderwał gałązkę bzu z największymi i najbujniejszymi kwiatami. Odwrócił się i wyciągnął ją w stronę zastępowej:

– Delektuję się kwiatami. Irino Pietrowna, to dla was!

Jurka był jedyną osobą, która konsekwentnie zwracała się do niej formalnie, używając imienia i otczestwa**, nie zdając sobie sprawy z tego, że Irę bardzo to raziło.

– Koniew! – Ira zaczerwieniła się i była wyraźnie zawstydzona, ale próbowała to zamaskować surowością w głosie: – Zakłócasz porządek publiczny! Dobrze, że to ja cię tu zauważyłam, a co by było, gdyby zobaczył cię któryś starszy wychowawca?

Jurka wiedział, że zastępowa nikomu nie poskarży się na niego. Po pierwsze Irze, delikatnej nawet w swojej surowości, jakoś było żal Jurki, a po drugie za nieposłuszeństwo podopiecznych zastępowym groziła nagana, dlatego starali się rozwiązywać wszystkie problemy bez angażowania przełożonych.

Ira westchnęła i wzięła się pod boki.

– No dobra, skoro już się obijasz, to mam dla ciebie ważne zadanie społeczne. Idź i poszukaj w trzecim oddziale Alioszy Matwiejewa – to ten rudy, piegowaty. Pójdźcie wspólnie do woźnego, poproście o dwie drabiny i przynieście je na estradę. Tam przekażę wam lampki, trzeba je rozwiesić przed wieczorkiem tanecznym. Wszystko jasne?

Jurka był trochę zawiedziony: planował pójść nad rzekę, a zamiast tego będzie musiał chybotać się na drabinie. Ale przytaknął. Choć niechętnie. Irina zmrużyła oczy i zapytała ponownie:

– Czy na pewno wszystko jasne?

– Jasne, pani profes… Tfu! Tak, wszystko jasne, Iro Pietrowna! – Jurka udał, że strzela obcasami.

– Znowu się wydurniasz, Koniew! Te twoje wygłupy znudziły mi się już rok temu!

– Przepraszam, Iro Pietrowna. Wszystko jasne, Iro Pietrowna. Wszystko będzie zrobione, Iro Pietrowna!

– Idź już, gałganie. Tylko migiem!

Okazało się, że Aliosza Matwiejew oprócz rudych włosów i piegów jest obdarzony także dużymi uszami. Dla niego także nie był to już pierwszy wyjazd na obóz i bez ustanku paplał o minionych turnusach. Chaotycznie skakał z tematu na temat, wymieniał imiona i nazwiska, co chwila dopytując: „A tego znasz? A tamtego pamiętasz?”. Aliosza wyróżniał się nie tylko sterczącymi loczkami i odstającymi uszami, ale także wystającymi zębami, widocznymi zwłaszcza, gdy się uśmiechał, a uśmiechał się bez przerwy. Był pełen energii i sił witalnych, zawsze wesoły i rozpromieniony. I przerażająco aktywny. „Przerażająco”, ponieważ należał do tej kategorii ludzi, którzy byliby w stanie utopić rybę. Dlatego wszyscy w obozie zastanawiali się pięć razy przed powierzeniem mu jakiegokolwiek zadania.

Z lampkami uporali się dość szybko. Już po godzinie było nimi oplecionych kilka drzew wokół estrady, zaś najpiękniejsze rozwieszono na scenie. Pozostało tylko opleść lampkami jabłoń. Jurka spojrzał na drzewo wzrokiem fachowca i wspiął się na drabinę. Chciał, aby jego ukochane drzewo było nie tylko najpiękniejsze, ale też, aby można się było na nie wygodnie po kryjomu wspinać, nie zaczepiając o drut. Trzymając lampki w jednej ręce, a drugą chwytając gruby konar, zeskoczył z drabiny na gałąź, zamierzając zamocować dekorację nieco wyżej.

Rozległ się suchy trzask, a po chwili Aliosza krzyknął. Jurka poharatał sobie policzek, na kilka sekund rozmazał mu się obraz, poczuł palący ból w plecach i w tyłku, a na dokładkę na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami.

– Matulu! Koniew! Jurka, Jureczku, żyjesz? – Ira pochyliła się nad nim, zakrywając dłońmi usta.

– Żyję… – wykrztusił, podnosząc się i trzymając się za plecy. – To bolało…

– Co cię boli, gdzie boli? Ręka, noga, gdzie? Tutaj?

– Aj! Uszkodziłem…

– Co uszkodziłeś? Jura, co sobie uszkodziłeś?

– Lampki uszkodziłem…

– A kij z lampkami, najważniejsze, że…

Jurka wstał. Cała dwudziestoosobowa gromadka uczestnicząca w przygotowaniach do święta otoczyła wianuszkiem kontuzjowanego. Wpatrywali się w niego z oczekiwaniem. Rozcierając posiniaczoną rękę, Jurka uśmiechnął się i próbował ukryć ból. Bardzo bał się utraty reputacji twardego, zahartowanego chłopaka. Gdyby zaczął skarżyć się na siniaki, wyszedłby na mięczaka, słabeusza i mazgaja. I pół biedy, gdyby bolały go tylko ręka i plecy. Bolała go kość ogonowa! Niech ją diabli wezmą! Gdyby przyznał się do takiego urazu, wszyscy by go wyśmiali.

– Co ja słyszałam? „A kij z lampkami”? – wtrąciła się starsza wychowawczyni, surowa Olga Leonidowna, która już drugi rok z rzędu wyżywała się na Jurce. – Jak mam to rozumieć, Irino? Lampki są własnością obozu. Kto za nie zapłaci? Ja? A może ty? A może ty, Koniew?

– Co ja poradzę na to, że macie takie chybotliwe drabiny?

– Ach tak, chybotliwe drabiny? A może to jednak twoja wina, łobuzie? Spójrz tylko na siebie! – Wskazała surowo palcem na klatkę piersiową Jurki. – Chusta powinna być dla pioniera najcenniejszą rzeczą, a twoja jest brudna, podarta i krzywo zawiązana. Jak ci nie wstyd chodzić tak po obozie… Żeby tylko po obozie! Jak można przyjść na zbiórkę w takim stanie!

Jurka chwycił róg czerwonej chusty i omiótł ją wzrokiem – rzeczywiście, była brudna. Może pobrudziła się podczas upadku z jabłoni?

Zaczął się usprawiedliwiać:

– Podczas zbiórki chusta była zawiązana prawidłowo, przekrzywiła się, ponieważ spadłem z drzewa!

– Wszystko przez to, że jesteś obibokiem i wandalem! – Olga Leonidowna krzyknęła tak, że aż splunęła.

Jurka osłupiał. Nie był w stanie znaleźć żadnej riposty, stał w milczeniu i słuchał besztań wychowawczyni.

– Już dwa lata temu powinieneś wyrosnąć z pionierów, jesteś zdrowym szesnastoletnim chłopiskiem, a nawet przez głowę ci nie przeszło, żeby zapisać się do Komsomołu! A może nie chcą cię tam wziąć, Koniew? Nie zasłużyłeś sobie? Nie angażujesz się w działalność społeczną, oceny masz byle jakie. Jasne, że cię nie wezmą, bo jak z takiego łobuza zrobić komsomolca?

Jurka niby powinien się cieszyć – nareszcie sprawił, że wychowawczyni zaczęła mówić szczerze – ale jej ostatnie słowa silnie go uraziły.

– Nie jestem żadnym łobuzem! To wy macie tu takie dziadostwo, wszystko skrzypi, a wy… wy…

Miał ochotę zaraz wyrzucić z siebie całą prawdę. Zerwał się na nogi, nabrał powietrza do płuc, szykując się do krzyknięcia i… Nagle zakrztusił się. Poczuł na posiniaczonych plecach mocnego szturchańca. Była to sprawka Iry, która uniosła brwi i syknęła: „Cicho!”.

– Skąd ta pauza, Jura? – Wychowawczyni zmrużyła oczy. – No dalej, mów, słuchamy cię bardzo uważnie. A potem zadzwonię do twoich rodziców i napiszę o tobie taką opinię, że Komsomoł, a tym bardziej partię zobaczysz jak świnia niebo! – Olga Leonidowna, kobieta bardzo szczupła i bardzo wysoka, zawisła nad nim, zmarszczyła brwi, błyskała gniewnym wzrokiem tak, jakby chciała go oślepić, i nie odpuszczała: – Do końca życia będziesz podłogi zamiatał! Jak ci nie wstyd hańbić takie nazwisko***?

Ira odważyła się jej wypomnieć:

– Olgo Leonidowna, przecież sami mówiliście, że nie wolno krzyczeć na dziecko.

Wokół zebrał się już cały tłumek. Dźwięki kłótni sprawiły, że podchodziły do nich kolejne osoby, a wychowawczyni w obecności wszystkich krzyczała raz na zastępową, a raz na Jurkę.

– Na niego inne metody nie działają! – odparła wychowawczyni, nie ustając w rzucaniu oskarżeń pod adresem Jurki: – Dopiero pierwszy dzień, a ty już zrobiłeś bałagan na stołówce, a teraz jeszcze lampki psujesz!

– To był wypadek, nie chciałem!

Jurek naprawdę nie miał ochoty na robienie żadnej z tych rzeczy, a zwłaszcza tego, co zrobił na stołówce. Podczas obiadu odnosił brudny talerz i potłukł połowę wszystkich naczyń. Przypadkowo upuścił swój talerz na stertę innych, również brudnych, ustawionych byle jak. Naczynie poszybowało w dół i uderzyło w inne, które też spadły na ziemię – i wszystkie rozbiły się z okropnym trzaskiem. Wszyscy zauważyli to od razu, hałas sprawił, że zleciało się pół obozu, a on stał z rozdziawionymi ustami, czerwony jak rak. Nie zamierzał w ten sposób znaleźć się w centrum uwagi! Jura w ogóle nie lubił zwracać na siebie uwagi, nawet do sklepu w sąsiedniej wsi chodził sam, byle tylko mieć spokój. I teraz znowu to samo: zleciał z jabłoni, ochrzaniają go za jakieś lampki, a pół obozu na to patrzy. Gapią się nawet ci, którzy powinni właśnie zajmować się swoimi sprawami. Ale jedynym oskarżonym o lenistwo i tak jest Jurka!

– Olgo Leonidowna, proszę wybaczyć – wtrąciła się ponownie Ira. – Jura to dobry chłopiec, dojrzał, poprawił się od tamtego roku, prawda, Jureczku? Nie może odpowiadać za to, że drabina była chwiejna, powinien iść do punktu medycznego.

– Irino, tego już za wiele! Jak ci nie wstyd kłamać prosto w oczy mnie, komunistce z trzydziestoletnim stażem?!

– Nie, ja nie…

– Ja i bez twoich sugestii widziałam, jak Koniew właził z drabiny na gałąź. Dostaniesz naganę, Irino, i to surową! Oduczysz się krycia sabotażystów!

– Olgo Leonidowna, o czym wy mówicie? Jaki sabotaż?

– Jedna nagana to za mało? Chcesz, żebym dołożyła więcej?

– Nie. Oczywiście, że nie. Ale Jura to jeszcze dziecko, rozpiera go energia. Przydałoby się, żeby spożytkował tę energię we właściwy sposób…

– Też mi dziecko – metr osiemdziesiąt wzrostu!

Ze wzrostem oczywiście przesadziła. Dałby Bóg, aby Jurka przerósł wychowawczynię, ale w ZSRR Boga przecież nie było. „Metr siedemdziesiąt pięć” – ogłosili członkowie komisji lekarskiej. I ani centymetra więcej.

– To pomysłowy chłopak, powinien zaangażować się w któreś kółko – przekonywała Ira Pietrowna. – Mamy kółko sportowe, prawda, Jureczku? Albo… właśnie założono kółko teatralne, a tak się składa, że Wołodii brakuje chłopców. Proszę dać mu szansę, Olgo Leonidowna! Na moją odpowiedzialność.

– Na twoją odpowiedzialność? – wycedziła starsza wychowawczyni.

Jurka już myślał, że fiasko jest murowane, ale nagle Olga Leonidowna odwróciła się, spojrzała na Wołodię i uśmiechnęła się. Wołodia, który właśnie wyciągał sprzęt muzyczny z sali kinowej, słysząc swoje imię, zbladł i nerwowo zamrugał.

– No dobrze, będziesz za to osobiście odpowiedzialna do momentu pierwszego ostrzeżenia. – Zerknęła na Jurkę i dodała: – Oczywiście jeśli coś pójdzie nie tak, oboje poniesiecie konsekwencje. Tak, tak, nie przesłyszałeś się, za twoje przewinienia zostanie ukarana Irina, może przynajmniej to cię powstrzyma. Wołodia! – krzyknęła, na co tamten zrobił krok do tyłu, jakby ze strachu.

Nagle przenikliwe spojrzenie Wołodii powędrowało w stronę Jurki. Zastępowy w mgnieniu oka zmienił się – z rumieńcem na twarzy wzruszył ramionami i odważnie pomaszerował w stronę wychowawczyni.

– Tak, Olgo Leonidowna?

– Przyjmiesz do siebie nowego aktora. A jeśli będziesz potrzebował pomocy w kółku, to rozszerzymy zakres obowiązków Koniewa, żeby nie przyszło mu do głowy zbijanie bąków. Codziennie informuj o jego postępach.

– Dobrze, Olgo Leonidowna. Koniew… Chyba masz na imię Jura, tak? Próba rozpocznie się w sali kinowej od razu po podwieczorku. Nie spóźnij się, proszę.

„Pro-o-o-o-szę” – Jurka przedrzeźniał go w myślach, ale głos Wołodii okazał się ładny. Trochę niższy od typowego barytonu, jedwabisty, przyjemny, choć nie był to charakterystyczny dla śpiewaka wytrenowany głos. Wołodia w pretensjonalny sposób przeciągał „o”, przez co jego surowy ton wydał się Jurce zabawny i nieco irytujący.

Zastępowy oglądany z bliska nie wyglądał na wystraszonego. Wręcz przeciwnie, gdy podszedł do Jurki, skrzętnie poprawił sobie okulary, podniósł brodę i spojrzał na niego nieco z góry. Jurka, który sięgał Wołodii do wysokości nosa, odchylił się na piętach i oznajmił:

– Zrozumiałem, przyjdę na czas.

Wołodia skinął głową i spojrzał na bok – na chłopaków podłączających głośniki. Rzucił do nich surowo:

– Co wy wyprawiacie? To są kable od świateł dyskotekowych! – I popędził w ich kierunku.

Jurka odwrócił się. Na parkiecie brzęczało jak w ulu. Zapracowani pionierzy znów zajęli się swoimi sprawami: jedni coś wieszali, inni coś naprawiali, jeszcze inni malowali czy zamiatali, a za Jurką, na estradzie, skrzypiały napięte liny. Trwały przygotowania do zawieszenia płachty, która teraz leżała na scenie. Woźny zawołał donośnym głosem: „Ciągnąć!”. Liny zaskrzypiały, a nad głową Jurki przefrunął kawał jaskrawoczerwonej tkaniny ze śnieżnobiałym napisem.

Jurka mruknął, szarpnął za postrzępiony brzeg swojej pionierskiej chusty i z pogardą w głosie wyrecytował napis z płachty: „Gdy zawiążesz chustę, ze wszystkich sił ją chroń/ Bo z czerwoną flagą/ Dzieli barwę swą!”****.

* Fragment pieśni pionierskiej autorstwa Aleksandra Żarowa, przekład za: _Polskie pieśni rewolucyjne z lat 1918-1939_, Warszawa 1950 (przyp. tłum.).

** W języku rosyjskim wobec starszych czy przełożonych używa się grzecznościowej formy złożonej z imienia i otczestwa, czyli imienia odojcowskiego (przyp. tłum.).

*** Takie nazwisko nosił marszałek Iwan Koniew (1897–1973), słynny radziecki dowódca z czasów II wojny światowej (przyp. tłum.).

**** Przekład własny fragmentu wiersza _Pionierska chusta_ S. Szczipaczewa (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: