Lato z Ritą - ebook
Lato z Ritą - ebook
Do niewielkiego, sennego miasteczka wprowadza się tajemnicza i niezwykle atrakcyjna Rita Plat. Swoim pojawieniem się wzbudza zainteresowanie mieszkańców. Mężczyźni zaczynają się zupełnie inaczej zachowywać. Są dla kobiet czuli, prawią im komplementy, spełniają ich zachcianki, obsypują kwiatami. Zaskoczone panie nieufnie przyglądają się tym zmianom, które dla jednych stają się szansą na nowy rozdział w życiu, a dla innych powodem do oskarżeń i szukania winnych. Plotki, podejrzenia i sekrety rozgrzewają niewielką społeczność nie mniej niż wakacyjny upał. Czyżby trzymająca się na uboczu Rita miała z tym coś wspólnego?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-856-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PO DESZCZU
Przez miasteczko przetoczyło się trzęsienie ziemi. Tak przynajmniej pomyślała Kucińska, gdy na rynek wjechała ciężarówka. Z warkotem silnika szarpiącym nerwy terkotała po bruku, aż zatrzymała się przed kamienicą, w której znajdowała się apteka, o tej porze jeszcze zamknięta. We wszystkich oknach mieszkań naprzeciwko poruszyły się firanki, a spomiędzy nich wyjrzały czujne pary oczu.
– Co to za rumor w sobotę i to jeszcze o tej porze? Tak się wystraszyłam, że prawie jajka stłukłam! – zrzędziła oburzona kobieta i odłożyła wytłaczankę, którą już chciała schować do bezkształtnej torby.
– Szanowna pani, a kto zapłaci? – Poirytowany Teodor Malinowski, wąsaty właściciel sklepiku, ponaglająco postukał w ladę, gdy podeszła do okna.
– No już, już. Przecież nie ucieknę. – Wróciła do kasy, wysupłała z portmonetki banknot, wpakowała jajka do torby i błyskawicznie z powrotem zajęła punkt obserwacyjny za rozłożystym fikusem. Powykrzywiane gałęzie może i ograniczały dostęp światła do niewielkiej przestrzeni sklepu, ale Malinowski kochał tę roślinę niemal jak żonę. Gdy kwiat w zeszłym roku został zaatakowany przez wełnowca, nie dało się zrobić zakupów bez wysłuchiwania utyskiwań sprzedawcy na mnogość bezskutecznych metod. Z pomocą przybył mu syn mieszkający w mieście. Wysłał ojcu środek chemiczny i wreszcie wszyscy mogli odetchnąć. Uratowana roślina oznaczała spokój i komfort robienia zakupów.
– Pani Kucińska, a reszta? – Mężczyzna natrętnie nie pozwalał o sobie zapomnieć. Stanął w rozkroku, założył ręce nad ogromnym brzuchem i patrzył na nią z jawną naganą w oczach. – Kiedyś głowy pani zapomni. No, wprowadza się ktoś, i co z tego? O co tyle rabanu?
– Wprowadza się? – Odwróciła się do niego gwałtownie, a torba przewieszona przez ramię, w której znalazły się tylko delikatne jajka, obiła się jej o uda. Kilka monet i reszta sprawunków wciąż czekały na spakowanie.
– Dzień dobry, panie Malinowski, o, i pani Kucińska? Dawno pani w bibliotece nie była. O ile dobrze pamiętam, przetrzymała pani książki, termin oddania minął. – Krystyna Kowalczuk złapała się pod boki. – A na co tak pani patrzy?
– Och, na nic, na nic. – Zniecierpliwiona Wiesława oderwała się od okna i podeszła do lady. Wrzuciła resztę zakupów do torby z taką siłą, że Teodor jęknął.
– Jajka! Miej pani litość. Najlepsze sprzedajemy w okolicy, a pani jajecznicę zaraz tam zrobi.
– Zapłaciłam? To mogę z nimi zrobić, co zechcę – odburknęła Kucińska. – A książki nie są przetrzymane. – Machnęła palcem wskazującym przed krępą i niską bibliotekarką. – Przedłużyłam telefonicznie. Odebrała ta wasza stażystka.
– Spokojnie, nic się nie stało. – Kowalczukowa cofnęła się odruchowo. – Po prostu dawno pani nie widziałam, martwiłam się. A co do prolongaty, w poniedziałek zapytam Justysi.
– Niekumata ta dziewucha. Drugi raz wtykała mi książki, które czytałam. Ja jej, że już wypożyczałam, a ona nadal swoje. – Kucińska przewróciła oczami. – Młodzież coraz głupsza.
– No, co też pani! – zaprotestował sprzedawca. Nie bez powodu. Jego dwie wnuczki weszły właśnie w okres nastoletni, a zapatrzony był w nie jak w obrazek. Córki syna uznawał za najmądrzejsze i najpiękniejsze dziewczynki na świecie. Wróżył im świetlaną przyszłość, dla jednej karierę w polityce, druga miała zostać artystką. Kto jednak chociaż raz miał z nimi kontakt, pukał się w czoło na te jego wróżby.
– Wreszcie słońce wyszło, prawda? Mąkę mi pan da. – Bibliotekarka strzelała oczami po półkach, szukając promocji i jednocześnie marszcząc brwi na dziwne zachowanie swojej znajomej. Kucińska nadal czaiła się za rośliną stojącą w glinianej donicy, jakby nie miała nic lepszego do roboty. – Całą wiosnę padało, może wreszcie będziemy mogli się nacieszyć lepszą pogodą.
– Ja nie narzekam, ogródek podlany jak należy, dopiero teraz zaczną dojrzewać warzywa i owoce, jak tak dalej pójdzie, piękne zbiory będziemy mieć w tym roku. Co jeszcze podać?
– Mleko i masło, masło mi się skończyło.
Kucińska zapomniała, że znajduje się w sklepie, a rozmowa za jej plecami brzmiała co najwyżej jak brzęczenie natrętnego komara. Uważnie śledziła to, co się działo na niewielkim rynku. Odkąd dzieci dorosły i opuściły rodzinne gniazdo, jej codzienność przypominała wieczny listopad. Szaro, buro, sennie i nudno. Spragniona odmiany i rozrywki rzucała się na najmniejszy ślad sensacji, a ta ciężarówka pojawiła się tak niespodziewanie, że za tym musiało się coś kryć.
Prawie przykleiła się do szyby, zaciskając dłonie na łodydze fikusa, gdy z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn w identycznych kombinezonach. Bez słowa zabrali się do wypakowywania ciężarówki. Sprawnie wnosili meble do znajdującej się naprzeciwko kamienicy. Wiesława uważnie przyglądała się nowoczesnym i eleganckim fotelom, stolikowi, kanapie, lampie. Na końcu wynieśli kartony i rośliny. Na bruku delikatnie postawili ogromną monsterę, kiedyś błędnie nazywaną filodendronem.
Pamiętała szał na tę roślinę, gdy była młoda. W każdym szanującym się biurze, ośrodku zdrowia, a nawet w prywatnych mieszkaniach, chociaż ciasnych, znalazło się dla niej miejsce. Brak pokroju, długie korzenie napowietrzne rozciągające się po podłodze w niekontrolowany sposób, a przy tym pięknie wycięte liście, wielkie na dwie dłonie, to sprawiało, że chętnie ją widziano jako ozdobę pomieszczeń. Teraz świętowała swój powrót dzięki popularności w mediach społecznościowych. Skąd o tym wiedziała Kucińska? Ano z telewizji. Ze swojego ulubionego programu śniadaniowego. Tak więc już po kilku chwilach obserwacji mogła wysnuć wnioski, że do mieszkania nad apteką wprowadza się ktoś światowy, znający się na trendach. Tylko co taka osoba będzie robiła w Starej Dobrej?
Miejscowość liczyła około trzech tysięcy mieszkańców. Malowniczo położona na wzniesieniu, opasana wstęgą rzeki, potocznie nazywanej Smródką, a na mapach widniejącej jako Bystra. Po jednej stronie Starej Dobrej znajdował się kościół, po drugiej basen ze zjeżdżalnią, który przyciągał wielu chętnych z okolicznych miejscowości spragnionych wodnych atrakcji. Obok stał dom kultury czasami pełniący funkcję kina i zaniedbany park. Pozostała część to domki, market i rynek otoczony kamienicami, duma Starej Dobrej. Po wielu latach starań obok apteki powstał punkt informacji turystycznej. Niestety, prowadził go emerytowany nauczyciel geografii, lubiący zajrzeć do kieliszka, więc punkt działał na telefon. Gdy na rynku pojawił się ktoś wyglądający na turystę, zwykle Malinowski dzwonił do Grudzińskiego, a ten stawiał się na miejscu w ciągu kwadransa. Czasami całkiem trzeźwy, częściej jednak wczorajszy albo lekko wstawiony.
I tak to życie w Starej Dobrej toczyło się swoim rytmem, aż do dzisiaj.
Tragarze spieszyli się, a jednocześnie niemal pieszczotliwie brali każdy przedmiot, uważnie, żeby czegoś nie zepsuć albo nie zagiąć chociaż rogu w kartonie. Nic dziwnego. Powód ich nadmiernej staranności wyłonił się zza zakrętu i zaparkował tuż za ciężarówką. Pomarańczowy wóz sportowy na tle miasteczka wydawał się nierzeczywisty. Zgasł silnik i otworzyły się drzwi. Wzrok Wiesławy przykuły niebotycznie wysokie czarne szpilki. Kobiecina wyprostowała się i przełknęła ślinę. Kostki, potem kształtne łydki. Ten ktoś się nie spieszył, jakby zdawał sobie sprawę, że mieszkańcy na niego patrzą. Właściwie to na nią. Eleganckie buty i sukienka z rozcięciem aż do uda nie pozostawiały wątpliwości.
Gdy stanęła w całej okazałości, poprawiając opinającą kobiece kształty marynarkę, promień słońca zamienił jej twarz w jasną plamę pozbawioną rysów i prześlizgnął się po rudych, gęstych, ułożonych w łagodne fale włosach. Niepokój ścisnął Kucińską za gardło. Dopiero teraz zorientowała się, jakie wrażenie zrobiła kobieta na pozostałych obecnych w sklepiku, bo ich przyśpieszony oddech parzył ją w kark.
– Panie Malinowski, pani Kowalczuk, co też wy – obruszyła się Wiesława i tupnęła nogą. Szarpnęła za torbę przyciśniętą przez napierającą na nią parę.
– No co, też chcemy popatrzeć – odburknęła bibliotekarka.
– A na co tu patrzeć? – Wiesława upewniła się, że kobieta zniknęła w mroku klatki schodowej kamienicy naprzeciwko, za mężczyznami uwijającymi się jak w ukropie, i dopiero wtedy zdecydowała się wyjść na ulicę. – Jak ktoś ma za dużo czasu, to szuka rozrywki u innych. Ot, co! A śledź, którego kupiłam ostatnio, nieświeży był. Lepiej sklepem by się pan zajął, bo już ostatni klienci uciekną do tych nowoczesnych marketów. Do widzenia. – Zasapana wyszła na dwór. Weszła w boczną zacienioną uliczkę i o mało nie skręciła sobie nogi na nierównych płytach chodnikowych. Musi wreszcie przycisnąć burmistrza, by zajął się poprawą stanu chodników. Ostatnie ulewy jeszcze pogorszyły sytuację.
– Jesteś? – Wpadła do domu, nie zdejmując butów.
– Ano jestem, gdzie miałbym być. Co ci się stało? Wyglądasz, jakby diabeł cię gonił. – Wojciech siedział przed telewizorem i oglądał jakiś kanał sportowy. Na taborecie przy kanapie zostawiono talerz z niedojedzoną kanapką i szklankę w koszyczku z niewielką ciemną obwódką po herbacie.
– Nic, nic. Zamarudziłam u Malinowskiego. Na psy schodzi ten jego sklep. – Wróciła do przedpokoju, zdjęła buty i włożyła wygodne kapcie. W kuchni otworzyła szeroko okno, bo po marszobiegu serce biło jej jak oszalałe, a kwiecista bluzka przykleiła się do pleców.
– Promocje na piwo ma całkiem niezłe – próbował bronić kolegę Wojtek.
– Promocje na piwo! Też coś! Ta wasza męska solidarność. Piwem się nie najesz! – krzyknęła i sięgnęła po torbę. Zaczęła rozpakowywać zakupy. Mało tego było, ale niewiele potrzebowali. – A słuchaj no. Wiesz coś na temat mieszkania nad apteką? – Wstawiła jajka do lodówki i wróciła do pokoju. Palcem sprawdziła ziemię w doniczce z paprotką.
– Ano wiem. Emerytowana lekarka tam mieszkała. Ale zmarło się jej. Dawno to było, z kilka lat… – Podrapał się po karku, z wysiłkiem grzebiąc w pamięci w poszukiwaniu większej liczby szczegółów na temat interesujący Wiesię.
– Och, Wojtek, to też wiem. Ale co z mieszkaniem? Miała chyba dzieci, prawda? Syna, zdaje się?
– Nie pamiętam. – Mąż pogładził się po łysinie, próbując się wychylić jak najdalej, żeby śledzić to, co się działo na ekranie. Stojąca naprzeciwko Wiesława z premedytacją nie przesunęła się.
– Czyli nic nie wiesz?
– A co cię tak nagle zainteresowało to mieszkanie?
– Zaraz tam zainteresowało. Pytam tylko. Może zainwestujemy nasze oszczędności? Kupimy je? – Podała naciągany powód, żeby jakoś usprawiedliwić swoją dociekliwość. Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę.
– Inwestycję? W Starej Dobrej? Zwariowałaś. Poza tym pomogliśmy Oli, kupiła sobie kawalerkę, a nam niewiele zostało.
– Oj, wiem, wiem. Bo tam chyba się ktoś wprowadzał. – Kluczyła, chociaż grunt usuwał się jej spod stóp. Zależało jej na wybadaniu, czy Wojtek coś wie, a zyskała tyle, że teraz patrzył na nią jak na niespełna rozumu.
– Kto i gdzie?
– Nad apteką. Ciężarówkę widziałam.
– No i problem się rozwiązał. Po co drążyć? – Zadowolony z siebie, oparł się wygodnie i gestem pokazał, żeby się odsunęła. Przygnieciona porażką, ustąpiła.
– Jak ci bardzo zależy na inwestycjach, to lokatę załóżmy. Córcia pomoże w wyborze, albo syn, jak wróci z tych wywczasów w Ameryce Południowej.
– On nie na wczasach jest. To wolontariat. Ciężko pracuje. Zresztą oboje są zajęci. Nie będziemy im głowy zawracać.
– Jak zwał, tak zwał. Albo w totka zagraj. To jest myśl. Kumulację ogłosili!
– Na obiad pomidorowa i mielone – zamknęła temat, a Wojtkowi zaświeciły się oczy. Wiedziała, co lubi. Udało się jej zatrzeć wrażenie, że coś się wydarzyło, coś zupełnie wyjątkowego, ale dręczący niepokój wciąż przywoływał obraz kobiety. Niezwykle atrakcyjnej kobiety, chociaż nie zauważyła jej twarzy. Tegoroczne lato zapowiadało się gorące, a już na pewno inne od wszystkich, jakie pamiętała Stara Dobra.ROZDZIAŁ DRUGI
PRZEZ OKNO
Matylda stała przy zlewie i opłukiwała talerz, kiedy podłoga pod jej nogami zadrżała, a przez otwarte okno wdarł się warkot silnika. Nie zareagowała, chociaż intrygujące dźwięki nie ustały, wręcz przeciwnie, dołączyły do nich kolejne. Nadmierna ciekawość nie leżała w jej naturze, dlatego spokojnie kontynuowała sprzątanie po śniadaniu. Staszek poszedł już do warsztatu, a ona miała zająć się tworzeniem makram. Po południu planowali skorzystać z zaproszenia teściów i odwiedzić ich na drugim końcu Starej Dobrej.
Odkładała odciśniętą gąbkę do mycia naczyń, gdy usłyszała kolejny samochód wjeżdżający na rynek. Nie pamiętała już, kiedy był tutaj taki harmider. Zwykle ceniła sobie spokojną okolicę, mimo że mieszkali w centrum miasteczka. Oprócz samochodu dostawczego do sklepu Malinowskiego i śmieciarki ruch uliczny praktycznie nie istniał.
Rozejrzała się po kuchni i nie znalazła niczego więcej do zrobienia. Wytarła ręce w kuchenny ręcznik i podeszła do okna. Od razu natknęła się na czujne spojrzenia w kamienicy naprzeciwko. Wszystkie były skierowane na to, co działo się na dole, po prawej stronie. Wychyliła się nieznacznie i zobaczyła olśniewające zjawisko wysiadające z luksusowego auta. Zagadką było, jakim cudem ten niski samochód nie zgubił tłumika na ich krętych, wąskich i brukowanych uliczkach. Matylda skupiła się na kobiecie. Aż westchnęła oszołomiona. Z drugiego piętra, i to po skosie, nie widziała twarzy, ale wystarczyła sylwetka, sposób poruszania się i piękne włosy sięgające połowy pleców, by porównała ją do Rity Hayworth. Jak ktoś taki trafił do Starej Dobrej? Mało tego, najwyraźniej kobieta się wprowadzała, bo pewnie weszła do kamienicy, uprzedzając panów obładowanych kartonami.
Jej pojawienie się zrobiło na Matyldzie piorunujące wrażenie. Postawa, styl, ubranie… Wszystko to tak bardzo nie pasowało do otoczenia, za to wyjątkowo do kina albo telewizji. Matylda poczuła delikatne ukłucie zazdrości. Zdziwiła się, bo go nie znała. Z pokorą przyjmowała fakt, że wszyscy są lepsi od niej, i wciąż nie mogła zrozumieć, czym zasłużyła sobie na względy Staszka.
Patykowate nogi, płaska klatka piersiowa, brak tyłka i mysie włosy, ni to kręcone, ni proste. Do tego banalna twarz. Nie lubiła swojego wyglądu, zresztą osobowości też nie. Unikała zdjęć, nie miała przyjaciół, za to z ogromną radością przywitała codzienność po ślubie. Kochała zajmować się Staszkiem i domem. Nie przeszkadzało jej, że ktoś mógłby ją nazwać kurą domową. Trzeba znać swoje miejsce i możliwości. Nie wymagając zbyt wiele od siebie, unikała porażek. I dobrze jej to wychodziło.
Asekurując się na każdym kroku, trwała przy Staszku, szczęśliwa z tego jednego zbiegu okoliczności, że kiedyś wpadli na siebie i że ją zauważył. Wybrał ją na towarzyszkę życia, chociaż nie sądziła, że kiedykolwiek to się jej przytrafi. Ze wzruszeniem wybierała suknię ślubną i nawet w tej chwili, kilka lat po ślubie, głaskała obrączkę na palcu, jakby nadal nie wierzyła w wyróżnienie, które ją spotkało.
Dlatego teraz modliła się bezgłośnie, by Staszek nie zobaczył tej kobiety. Niewątpliwie samym spojrzeniem sprawiała, że mężczyźni tracili nad sobą panowanie. Jeśli zostanie w Starej Dobrej, prędzej czy później trafią na siebie. To więcej niż pewne. Zamienią ze sobą słowo albo dwa. Staszek cieszył się renomą i mówiono o nim, że jest najlepszym mechanikiem w okolicy, więc jeśli będzie potrzebowała zmiany opon albo przeglądu swojego sportowego auta…
– Och, nie… – Dotarło do niej, jak może się skończyć taki przypadkowy scenariusz. – Nie, Staszek by mi nigdy tego nie zrobił. – Zacisnęła pięści, próbując uwierzyć, że zna męża na wylot.
Oderwała się od parapetu, poprawiła firanki zażenowana swoim zachowaniem i poszła do pokoju. Strzepnęła poduszki i usiadła na krześle, próbując zrozumieć, skąd u niej to nagłe zdenerwowanie.
Wiem, zaniosę Staszkowi obiad do pracy. On się ucieszy, a ja się przejdę. Jest taka ładna pogoda – stwierdziła. Może i było to rozpaczliwe i irracjonalne, ale wielokrotnie czytała w kolorowych magazynach o tym, by za wszelką cenę nie dopuścić do nudy w związku. A czy oni… no właśnie. Czy nie popełniła tego błędu?
Zajrzała do lodówki i zaczęła przygotowania. Zupa, ziemniaki i surówka. Wyciągnęła z pawlacza torbę termiczną. Dobrze się składało. Pogoda wreszcie przypominała lato, a warsztat znajdował się pięć minut drogi od rynku. Tuż za skwerem z fontanną i z rzeźbą lokalnej poetki. Nikt oprócz mieszkańców jej nie znał, bo nie doczekała się nawet wpisu w Wikipedii, ale jako jedyna ze Starej Dobrej miała na koncie osiągnięcia. Tomik poezji jej autorstwa znajdował się w sprzedaży w księgarniach internetowych. To nic, że o jego wydanie zadbała córka, która mieszkała od dekad w Australii i zapłaciła za publikację, ważne, że każdy w Starej Dobrej posiadał w swojej biblioteczce jej wiersze. Za pomnik też zapłaciła córka, ale nikomu to nie przeszkadzało, doceniono fakt, że mają kogoś, kim mogą się chwalić, a Grudziński uczynił z pomnika atrakcję turystyczną, pierwszą, do której wysyłał potencjalnych zainteresowanych ich miasteczkiem.
Po dwóch godzinach krzątania się Matylda zapakowała gorące jedzenie do pojemników, dorzuciła truskawki, które kupiła z samego rana, i zaczęła się szykować. Szybki prysznic, ogolenie nóg, pomalowanie paznokci i stanęła przed trudnym wyborem sukienki. Wszystkie prezentowały się niemal identycznie, różniły się tylko kolorem.
– No nie… przecież ja jestem niewidzialna – doszła do wniosku, gdy przyłożyła do siebie ulubioną sukienkę o długości do kolan. Jej blada skóra pokryta była piegami. – Nic z tym nie zrobię, a jak dalej będę tak marudziła, to Staszek wróci do domu, nim ja wyjdę.
Sięgnęła do najgłębszego kąta i wyjęła dawno zapomnianą sukienkę, czerwoną w białe grochy, którą kupiła na zaręczyny i której nigdy więcej nie założyła, bo wydawała się jej zbyt wyzywająca. Co prawda miała przyzwoitą długość, ale dekolt bezwstydnie ukazywał rowek między piersiami, w którym teraz skrywał się wisiorek. Niewielka srebrna łezka, prezent na rocznicę od Staszka. Zawsze wiedział, co się jej spodoba.
– Gdzieś tutaj trzymałam kolczyki. – Drżącymi palcami przerzucała jarmarczne ozdoby, pamiątki z dzieciństwa. Mimo upływu lat nie potrafiła się z nimi rozstać. Tym bardziej że dostawała je od taty, a on już nie żył. – Mam! – Prawie gotowa pociągnęła rzęsy resztką tuszu, strzepnęła papierem toaletowym czarne drobinki, które osypały się na policzkach. Na usta nałożyła szminkę w bliżej nieokreślonym kolorze i jeszcze psiknęła się perfumami.
– Matyldo, wyglądasz… – Sztywny uśmiech zwiądł, gdy do oczu napłynęły jej łzy. – Wyglądasz koszmarnie – dokończyła pokonana przez niskie poczucie własnej wartości. – Dosyć tego mazgajenia się.
Zmyła nieudolny makijaż i mimo opuchniętych oczu, podrażnionych przez stary kosmetyk, i zaczerwienionych policzków ruszyła na spotkanie z mężem.
– A co ty tutaj robisz? Jaka miła niespodzianka. – Z zadowoleniem zauważyła, że ucieszył się z jej wizyty. Mało tego, w jego oczach pojawił się znajomy błysk. Zdecydowanie za rzadko używała sztuczek od wieków znanych kobietom.
– Podoba ci się? – Obróciła się w drzwiach warsztatu. Na szczęście nikogo oprócz nich nie było w pobliżu.
– Pamiętam tę sukienkę. Wyglądasz w niej jak modelka. – Złapał ją w pasie i posadził na masce samochodu. Jedna ręka zawędrowała na jej udo. – I założyłaś kolczyki. I wisiorek. – Palcem połaskotał ją w szyję i przeciągnął w stronę dekoltu.
– Przyniosłam ci obiad. – Odwróciła się, by sięgnąć po torbę z jedzeniem.
– Obiad? Mam nadzieję, że masz na myśli siebie, bo chętnie bym cię schrupał. – Zanurkował ustami między jej piersi, a ona, oszołomiona jego gwałtowną reakcją, pisnęła. Cel został osiągnięty.
Matylda obiecała sobie, że w drodze powrotnej zajdzie do drogerii i kupi nowy tusz do rzęs, szminkę w normalnym kolorze i kto wie, może nawet cień do powiek? Ciekawe, który by jej pasował? Ekspedientek nie zapyta, bo same wyglądały niezbyt ciekawie, jakby za punkt honoru obrały wykorzystanie całej palety barw istniejących na świecie. Ich twarze mieniły się jak pióra papugi, a nie o taki efekt chodziło Matyldzie. Ona chciała… chciała być jak gwiazda. Oszałamiająca, pewna swojej kobiecości, z klasą.
– Tak, tak, chcę – wymruczała, bujając w obłokach.
– Tu? Teraz? – Zaskoczony Staszek oderwał usta od jej ramienia, z którego zsunął rękaw sukienki.
– Co? Nie, nie tutaj, głuptasie. – Roześmiała się i potargała jego gęste, mocno kręcone włosy. Przejrzała się w jego oczach i wszystkie wątpliwości i niepokoje rozwiały się jak poranna mgła. – W domu – szepnęła prosto do jego ucha.ROZDZIAŁ TRZECI
BRATKI
Chociaż nad dachami kamienic w Starej Dobrej rozciągało się czyste niebo, a słońce złociło uliczki, to w powietrzu unosiło się trudne do nazwania napięcie. Krystyna Kowalczuk zastanawiała się, skąd ta zmiana atmosfery. Zwykle senne o tej porze roku miasteczko, teraz pulsowało od plotek. Nikt nic nie wiedział na pewno, ale każdy miał coś do powiedzenia na temat mieszkania nad apteką i jego tajemniczej nowej właścicielki. Nieruchomość została kupiona i wprowadziła się do niej kobieta, rzucił ktoś na poczcie i zarzekał się, że to informacja ze sprawdzonego źródła. Jednak od soboty nikt nie widział tajemniczej lokatorki.
Kucińska, gdy zjawiła się w bibliotece, by wyjaśnić sprawę przetrzymanych książek, zgadywała, że mieszkanie miało być inwestycją i nikt tam nie mieszka, ale obserwacje Krystyny mówiły co innego. Nie zamierzała dzielić się swoimi spostrzeżeniami. Zawsze uważała się za osobę zdystansowaną, nieznoszącą pogoni za sensacją. Zresztą co to za sensacja. Wprowadził się ktoś albo i nie. Wielka sprawa. Za dużo miała na głowie, by bezproduktywnie tracić czas na plotki. Ale to ona widziała, jak okno na piętrze kamienicy raz jest zamknięte, raz uchylone. No i na parapecie pojawiły się doniczki. Z dołu ciężko było dostrzec, co w nich posadzono, jednak nie miała wątpliwości, że w mieszkaniu na piętrze ktoś przebywa.
Kiedy szła do biblioteki, przecinała rynek, a jej wzrok sam powędrował do góry. Zarejestrowała te subtelne zmiany, chociaż z nikim o tym nie rozmawiała. Nie żeby nie była ciekawa. Liczyła, że jeśli faktycznie kobieta zamierza zostać w Starej Dobrej, prędzej czy później coś przygna ją do biblioteki. Zepsuta drukarka, potrzeba skserowania, a kto wie, może kocha czytać i będzie stałą czytelniczką?
Krystyna się rozmarzyła. Chociaż stawała na rzęsach, statystyki ani drgnęły, mieszkańcy czytali coraz mniej, nowych czytelników nie przybywało wcale. Dzieci rodziły się zdecydowanie za rzadko, młodzi w większości wyjeżdżali na studia, potem szukali szczęścia gdzieś w wielkim świecie, bywało, że za granicą. Nic ich nie zachęcało do układania sobie dorosłego życia w Starej Dobrej. Co się dziwić, brak perspektyw, stagnacja. Rozumiała sytuację, ale jednocześnie nadal dawała z siebie wszystko, co mogła, by ci, którzy korzystali z biblioteki, przychodzili jak najczęściej. Nawet o stażystkę się wystarała. Jeszcze nikomu nie powiedziała, że zbierała się w sobie, by iść do burmistrza i porozmawiać z nim na temat etatu dla Justysi. Przebojowa i serce do pracy ma, ludzi też lubi. Wydawała się idealna do tego zajęcia.
Krystyna zatrzymała się przed drzwiami biblioteki. Zwróciła uwagę, że bratki posadzone wokół drzewek smętnie spuściły główki. Westchnęła rozczarowana i weszła do chłodnego pomieszczenia. Dbała o to, by w pracy być kilka kwadransów przed czasem, zrobić plan na dzień, zamówić nowe książki, przygotować się na przyjęcie pierwszych czytelników. Za to zdarzało się, że wychodziła z pracy wcześniej i bez lęku zostawiała Justysię samą.
Właściwie to Justynę. Żadna z niej dziewczynka, tylko młoda kobieta, i to po studiach, ale jakoś tak pasowało do niej zdrobnienie. Może dlatego, że Krystyna nie doczekała się dzieci, teraz otoczyła opieką swoją młodą stażystkę. Dziewczyna dała się poznać jako ambitna, ale też rozsądna i skłonna do poświęceń.
Zaraz po obronie pracy magisterskiej otrzymała ofertę pracy w czytelni naukowej w stolicy, jednak zdecydowała się wrócić do rodzinnego miasteczka, by zaopiekować się starszymi, schorowanymi rodzicami. To jej nie wystarczało. Chciała wyjść do ludzi i korzystać z wiedzy, którą zdobyła na studiach. Sama zjawiła się u Krystyny Kowalczuk, przedstawiła referencje i zapytała o możliwość wolontariatu. Na tyle dobrze znała realia miasteczka, że na pracę nie liczyła. Pogodzona ze swoim losem, ucieszyła się z propozycji kierowniczki biblioteki, która wystarała się w urzędzie pracy o staż dla niej i dziewczyna od wczesnej wiosny za pracę w gminnej bibliotece dostawała niewielkie stypendium. Przepisy przewidywały, że staż może trwać maksymalnie dwanaście miesięcy, ale dobre i to.
Zamyślona Krystyna odsłoniła rolety, zaparzyła kawę i usiadła przy biurku sprawdzić statystyki i pocztę. Kilka dni wcześniej wraz z Justysią wysłały maile do kilku pisarzy z zapytaniem o spotkania autorskie. Liczyły, że jesienią skuszą mieszkańców do wyjścia z domów i spędzenia długiego wieczoru właśnie w towarzystwie kogoś znanego i lubianego. Niestety, jak do tej pory nie doczekały się żadnej odpowiedzi. Nie dziwiła się, biblioteka nie dysponowała pieniędzmi na tyle dużymi, by jakiemuś autorowi opłacało się jechać do ich małej miejscowości.
– Co jest?! – Zaskoczona obserwowała, jak w oknie widocznym między regałami odsłania się przed nią zaskakujący obrazek. Na chodniku w cieniu drzewka stanął dziesięcioletni Robert, którego Krystyna bardzo dobrze znała, wraz ze swoim psem, wilczurem Barym. Pies, jak gdyby nigdy nic, podniósł nogę i obsikiwał bratki z niezbyt mądrym wyrazem pyska. Nic dziwnego, że więdły. Na darmo toczyła boje w urzędzie gminy o zagospodarowanie fragmentów gołej ziemi pod drzewkami, a teraz niedawno posadzone roślinki zostały skazane na zagładę. Rodzina chłopca mieszkała w okolicy, a do jego obowiązków należało wyprowadzenia wiekowego i prawie bezzębnego psa, który najwidoczniej upodobał sobie zakątek przy bibliotece do załatwiania potrzeb.
– Hej! Przestań! – Krystyna dobiegła do okna i uderzyła w nie otwartą dłonią.
– Dzień dobry, pani Kowalczuk! – Chłopiec przerwał dłubanie w nosie, pomachał do kobiety i pociągnął smycz. Spokojnie ruszył dalej ze swoim czworonożnym przyjacielem.
– Tego już za wiele! – Bibliotekarka wybrała numer do pana Zbyszka, złotej rączki, którego niezawodne techniczne umiejętności nieraz w kryzysowych momentach ratowały ważne instytucje w miasteczku.
– Dzień dobry, Kowalczuk z tej strony. Czy możliwe byłoby zrobienie tabliczki? Dużej! „Zakaz wyprowadzania psów”. No widzi pan, nie zgadzam się na to, by robić toaletę z chodnika i skwerku przed biblioteką. Szkoda gadać, panie Zbyszku. Na kiedy będzie gotowa tabliczka? Będę zobowiązana. Oczywiście. Dziękuję.
Mało znaczący incydent wyprowadził ją z równowagi. Gdy wreszcie zjawiła się Justysia, zostawiła dziewczynę z zadaniem odłożenia na półki zwrotów z poprzedniego dnia, a sama nabrała wody do wiaderka i poszła ocenić stan bratków. Tak się z nich cieszyła! Niby nic, inwestycja za kilkadziesiąt złotych, ale rozjaśniły front biblioteki. Pięknie pasowały do przestrzeni pod katalpami. Chlusnęła czystą wodą i stała, łudząc się, że rośliny na jej oczach odzyskają wigor.
– Jeszcze płotek. Każde drzewko powinno być otoczone płotkiem, lekkim, żeby nie zasłaniać kwiatków, może to zniechęci psy do zaznaczania terenu.
– Pani Kowalczuk, znowu na głos pani mówi?
– Dzień dobry, pani Kucińska, a gdzie się to pani wybiera? – Wskazała na pękatą torbę.
– Od Malinowskiego idę. Cukier ma tańszy niż w markecie, ale tylko dzisiaj. Przyda się, bo ciasto będę piekła, no i truskawki na dżemy i kompoty już kupiłam. Mówią, że urodzaj owoców w tym roku będzie.
– Naprawdę? Może i ja wyjdę i kupię na zapas.
– Niech się pani spieszy, bo kolejka już przed sklepem się ciągnie.
Krystyna wróciła do biblioteki, zostawiła wiadro przy drzwiach łazienki służbowej. W dwóch słowach wyjaśniła Justysi, dokąd wychodzi.
Mimo wysokiej temperatury szła energicznie, chcąc jak najszybciej załatwić zakupy. Nagle, tuż przy rynku, zobaczyła emerytowanego nauczyciela geografii, o dziwo, wydawał się trzeźwy, ale jego zachowanie budziło podejrzenia. Czaił się za rynną i z niepokojem śledził kolejkę. Na rynku panował tłok, mimo że był wtorek, gdy dzieci powinny być jeszcze w szkole, a dorośli w pracy.
Zaciekawiona Kowalczuk przystanęła pod pretekstem poprawienia sandała. Oparła się o ścianę najbliższego budynku, uniosła stopę i zamarła w pozycji bociana. Z daleka musiała prezentować się komicznie. Dyskretnie wychyliła się, chcąc pozostać niezauważona. Zachowywała się cicho, jak myszka. Mężczyzna wciąż stał do niej tyłem, jakby na coś czekał. Nagle na rynku zrobił się hałas. Nawet w zaułku Krystyna usłyszała Malinowskiego krzyczącego, że nie ma już cukru. Stłumiła przekleństwo, a Grudziński skorzystał z zamieszania i truchtem pognał gdzieś przed siebie. Krystyna chwyciła mocniej torbę i ruszyła w pogoń, ale gdy znalazła się na rynku, jego nigdzie nie było. Ciężkie drzwi do klatki schodowej kamienicy z apteką zamknęły się bezszelestnie.
– Ale jak to? – zapytała siebie. Nie rozumiała zachowania Grudzińskiego, a jeszcze bardziej tego, co się z nim stało. Kolejka przed sklepem straciła swój kształt, a ludzie rozchodzili się niezadowoleni. Krystyna nie poddała się. Zajrzała do informacji turystycznej, ale przywitała ją tabliczka „zamknięte” i mrok po drugiej stronie szyby. Poprawiła włosy, zarzuciła torebkę na ramię i bezradnie stała, czekając na jakąś wskazówkę wyjaśniającą, co tu się przed chwilą wydarzyło. Tknięta przeczuciem weszła na brukowaną ulicę i zadarła głowę.
– No proszę…
Spomiędzy firanek wysunęła się smukła dłoń z lśniącą ozdobą na palcu. Nawet stojąc dużo niżej, można było oślepnąć od blasku odbijającego się w kamieniu. Trzasnęło okno. Nowa mieszkanka Starej Dobrej najwyraźniej była w domu. Ale co się stało z Grudzińskim? Nie mógł się zapaść pod ziemię. Ciekawość zagnała Krystynę do apteki, potem do Malinowskiego, niestety nic nie wskórała. Rozmawiano tylko o cukrze, który wyprzedał się zbyt szybko. Zniechęcona nierozwiązaną zagadką i bezowocną wyprawą ruszyła w drogę powrotną.
W bibliotece przywitała ją grupka przedszkolaków. Zupełnie zapomniała o lekcji bibliotecznej dla najmłodszych, na szczęście nie była potrzebna. Justyna świetnie sobie radziła. Siedziała na kolorowym dywanie, otoczona wianuszkiem dzieci, i czytała im książeczkę.
Uspokojona Krystyna usiadła przy komputerze i poszukała w bazie czytelników Grudzińskiego. Tak jak się spodziewała. Od bardzo dawna miał na koncie atlas grzybów polskich i przewodnik po regionie.
– Bingo! – szepnęła. Co prawda te pozycje i tak kwalifikowały się do ubytkowania z racji daty wydania, ale nic nie szkodziło, żeby przypomnieć byłemu nauczycielowi, że na mapie Starej Dobrej istnieje takie miejsce jak biblioteka. Sięgnęła po telefon i wyszła na zaplecze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej