- W empik go
Ławeczka księżnej Daisy - ebook
Ławeczka księżnej Daisy - ebook
Scena jak z bajki: młodziutka, urocza dziewczyna tańczy na balu z przystojnym księciem. Rozmawiają. Nieoczekiwanie on prosi ją o rękę, a ona – rezolutnie i odważnie, jak na owe czasy – odpowiada:
– Ależ ja nie kocham pana!
– Nie szkodzi – zapewnia ją niezrażony amant. – Miłość przyjdzie po ślubie.
Śliczna tancerka to angielska arystokratka, Daisy West, najpiękniejsza wśród Debiutantek w tym sezonie, a on – to książę pszczyński Hans Hochberg, spadkobierca niemałej fortuny. Jest rok 1891, wiktoriański Londyn.
I druga scena, współczesna: dziennikarka Lenka Rejnicz w nieprzyjemnych okolicznościach traci pracę w warszawskiej redakcji. Rozżalona i wściekła wsiada w samochód i jedzie na południe, byle dalej, byle szybciej. Przypadkiem zatrzymuje się na płatnym parkingu w niewielkiej Pszczynie, idzie na pobliski, prześwietlony majowym słońcem rynek.
Postanawia odpocząć, siada na Ławeczce księżnej Daisy i…
Tak rozpoczyna się ta opowieść.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-549-1 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hans Christian Andersen
ROZDZIAŁ 1
GDAŃSKI KARYLION
Wkrótce po tym, jak jej ekscytujące życie zawodowe poszło się pasać na zieloną łączkę, stanęła na środku słonecznego i sennego rynku w Pszczynie.
Choć dopiero rozkwitał maj, upał panował niemiłosierny.
Przepowiedział to zresztą Łukasz, jej dobry kolega – Pan Pogodynka z zaprzyjaźnionej stacji telewizyjnej, którego znajomość rzeczy dopiero teraz należycie doceniła.
– Powiat pszczyński leży w strefie klimatu umiarkowanego przejściowego, co oznacza, że ścierają się nad jego obszarem masy powietrza pochodzenia kontynentalnego i atlantyckiego. Dlatego najczęściej jest tam ciepło, niemal upalnie, a mroźne zimy prawie nie występują – informował ją uczenie; jako jeden z nielicznych wtajemniczonych odniósł się z aprobatą do jej wyboru miejsca na dobrowolną zsyłkę.
– Tak do mnie mów! Opowiadaj o ciepłej krainie, o tym dziwnym miejscu, gdzie tylko mleko i miód, i… żubry! – Lenka zaśmiała się niewesoło.
– Poważnie, Pszczyna szczęśliwie stoi jakby w otwartej na oścież Bramie Morawskiej, czyli w naturalnym obniżeniu pomiędzy Sudetami i Karpatami. Właśnie tamtędy wpływa do miasta gorące powietrze z południa. Żyć, kobieto, w takim zwrotnikowym raju i nie umierać! Spodoba ci się!
Święte słowa. Przystanęła w cieniu młodego platana i spojrzała pod światło na przezroczyste bladozielone listki.
„To znaczy, że już nie trzeba jeździć do Grecji albo Francji, aby zobaczyć takie drzewa?” – przemknęło jej przez myśl, zupełnie jakby urodziła się wczoraj.
W dwudziestokilkutysięcznej Pszczynie panuje nie tyle typowa małomiasteczkowa atmosfera, ile raczej coś w rodzaju czarodziejskiego zastoju, choć nie w znaczeniu ekonomicznym: jest to leniwe, uroczyste trwanie w dawnej świetności.
Miasteczko leży u stóp zamku ostatniego księcia von Plessa i uparcie śni swój sen o wielkości, kiedy to gośćmi na książęcej herbacie bywali niemiecki cesarz Wilhelm II Hohenzollern, młody Winston Churchill oraz cała śmietanka towarzyska i wojskowa ówczesnej Europy.
Lenka westchnęła, rozglądając się za jakąś ławką. Straciła gdzieś całą dobrą energię.
Nagle poczuła się bardzo znużona i bardzo stara.
Życie jednak nie do końca potoczyło się po jej myśli, a rzeczywistość nie okazała się, niestety, piękniejsza od marzeń. A przecież właśnie tego naiwnie się spodziewała!
Najpierw była zdolną studentką dziennikarstwa, potem utalentowaną, przebojową adeptką tego zawodu, i wreszcie znaną z brawury i odwagi nieprzejednaną dziennikarką z pazurem politycznym. Pięła się bez większego wysiłku po kolejnych szczeblach kariery i wszędzie witano ją z otwartymi ramionami, w dodatku sowicie nagradzając. Lubiła żartować, że tylko Monika Olejnik próbuje jej dorównać.
Spokojnie przetrwała kilka rządów, dopieprzając, komu trzeba i we właściwym momencie, oraz skutecznie forując w jej opinii najlepszych. Ci ostatni zresztą nie zawsze okazywali się tego godni, ale życie jak szalone biegło dalej – od jednego sukcesu Lenki do następnego, od wywiadu do wywiadu, od rautu do rautu, od balu do balu. Brała udział w tylu akcjach charytatywnych, protestach i marszach, napisała tak wiele kluczowych artykułów, podpisała taką ilość ważkich petycji i wygrała tyle prestiżowych dziennikarskich nagród, że włodarze Miasta Stołecznego Warszawa dawno powinni jej byli postawić pomnik na Krakowskim Przedmieściu.
Nie znajdowała czasu na życie osobiste. Ale i nie tęskniła za nim.
Sióstr i braci nie miała, rodzice epicko pomarli, gdy była jeszcze na studiach, dalszą zaś, a wyjątkowo francowatą rodzinę omijała szerokim łukiem.
Facetów z etykietą: „stuningowana wersja Christiana Greya” wybierała na chwilę i bez żalu żegnała, o dziecku jak dotąd nie zamarzyła, na koty i papużki miała uczulenie, psów się bała.
Święta spędzała na egzotycznych wyspach, podsuwanych jej rokrocznie przez zachwycone samym jej nazwiskiem biura podróży.
Od jakiegoś jednak czasu czuła się tym wszystkim coraz bardziej zmęczona. Politycy każdej opcji wychodzili jej bokiem, miała czterdziestkę na karku, zaczynała się obawiać wypalenia zawodowego i wtedy, w ostatnim podrygu dziennikarskiej weny – zamiast normalnego, wyważonego wstępniaka o sytuacji w kraju po kolejnej wpadce rządu – napisała zjadliwy, ociekający bolesną ironią paszkwil. Nie brała jeńców.
Następnego dnia rozpętało się piekło.
Według jej do bólu poprawnej politycznie szefowej było w tym artykule „stanowczo za dużo, i za mało okrągło”.
Po usłyszeniu tej błyskotliwej recenzji Lenka poczuła, jakby ktoś oblał ją kubłem zimnej wody. Dotarło do niej z całą wyrazistością, że sama też musi być nieprzeciętną idiotką, skoro przez cztery lata pracowała pod tak tępą babą!
Jej wpadka była równie spektakularna jak ta rządowa, o której napisała.
Wyleciała z hukiem i przy dźwięku fanfar – kolejno z działu politycznego, z redakcji, z gazety, socjety i w ogóle z Warszawy.
Miała jednak na koncie dość pieniędzy, by zaszyć się tu, na południu Polski, i lizać rany bez palącej konieczności zarabiania na życie.
Postanowiła na początek wynająć małe mieszkanko w jednej z tych uroczych kamieniczek na pszczyńskim rynku, odpocząć, pospacerować sobie po zachwycającym angielskim parku zamkowym, popatrzeć na kwitnące magnolie i ogoniaste pawie, zebrać myśli i potem, być może, znaleźć jakieś miłe zajęcie niemające nic wspólnego z dziennikarstwem.
„Kobieto, znajdź sobie lepiej jakiegoś krzepkiego, seksownego Ślązaka na męża!” – przemknęło jej przez myśl. Zachichotała niczym mały chochlik. Faktycznie, to jest pomysł! Z tego, co wiedziała, faceci tutaj byli szczerzy, trzeźwo myślący i pracowici – nie to co ci wszyscy warszawscy wariatuńcie z przerośniętym ego i psychotropami w kieszeniach marynarek.
Urodzi syna i wychowa go na drugiego Emmanuela Macrona albo Justina Trudeau, na rasowego polityka klasy A, człowieka z charyzmą, który przejmie władzę w tym nieszczęsnym kraju i da popalić wszystkim, którzy go teraz zniszczyli!
Stop! W trudnych sytuacjach należy unikać euforii – przeczytała to kiedyś w jakiejś mądrej książce i zapamiętała. Spokojnie. Unikaj euforii.
Jeszcze nie czas na rozmnażanie.
Przede wszystkim odpocznie, pooddycha świeżym powietrzem i poleży sobie na spokojnych przyzamkowych pastwiskach.
À propos pastwisk: od jesieni ubiegłego roku w newsach zaczęła się pojawiać informacja o krowie, która uciekła z zagrody co koń wyskoczy, po czym z wdziękiem i fantazją primabaleriny dołączyła do stada żubrów, gdzie odtąd przebywa na równych prawach i dobrze jej się powodzi. Zawalczyła nie tylko o wolność, prawo do wyboru stada i zielonej łąki, ale być może nawet o życie, bo właściwie nie wiadomo dokładnie, jak długo jeszcze właściciel zamierzał ją doić, a kiedy – zarżnąć na mięso. Być może jeszcze tam, w oborze, dotarły do niej – pocztą kopytową – jakieś poufne informacje na ten temat, więc niezwłocznie uciekła przez góry i lasy.
Krowa, która zrobiła wszystkich w konia.
Czy Lenka poczuła się trochę jak ta krowa – że czas na nią, blaszany dzwoneczek u szyi zabrzmiał niczym gdański karylion i trza ostro ruszać z kopyta, nie oglądając się na sceptyczne kury, gęsi i zielone kaczki, pozostałe w chłopskiej zagrodzie? Że przyszedł moment, by od nowa szukać po szerokim świecie szczęścia i statecznego towarzystwa żubrów?
A Pszczyna od wieków słynęła z puszczy i żubrów, teraz jest tam nawet ostoja tych mądrych zwierząt.
Kiedyś, przed laty, Lenka zrobiła tu niezły reportaż z żubrami w roli głównej. Został pokazany w telewizji o dużej oglądalności.
Może właśnie tamten pobyt spowodował, że dzisiaj Pszczyna stała się jej przyczółkiem, kryjówką przed wszelkiego rodzaju nieprzyjemnościami?
Lenka Rejnicz. Właściwie był to jej pseudonim artystyczny, bo naprawdę na imię miała Leila. Tak, Leila.
Zjawiła się na świecie, gdy jej rodzice nie spodziewali się już dziecka. Za to sami nigdy nie wyrośli z malowniczego okresu „dzieci kwiatów” i nigdy nie przestali myśleć tamtą epoką ani słuchać tamtej muzyki: Scotta McKenziego, Joan Baez, Janis Joplin, Hendrixa, Doorsów, Dylana, Lennona, Harrisona i Erica Claptona. Na tych artystach i ich utworach mała Leila nauczyła się angielskiego – prawda, że w ujęciu raczej psychodelicznym.
Gdy podrosła, rozejrzała się, nieco zdziwiona, po swoich koleżankach i zrozumiała, że ani jedna z nich nie nazywa się jak owa słynna bohaterka przeboju Claptona; wręcz przeciwnie, w klasie są cztery normalne Ewy, dwie Marysie, dwie Basie i trzy Agnieszki – nazwane jak dobry, przewidujący Pan Bóg przykazał.
Drugiej Leili nie było też w żadnej innej równoległej klasie, w całej szkole, na całym osiedlu i prawdopodobnie w całym kraju.
Lenka do dziś się zastanawia, jak bardzo matka i ojciec musieli być nagrzani w chwili, gdy nadawali jej to imię – w Polsce roku Pańskiego 1982, w czasie trwania stanu wojennego, gdy na półkach sklepowych stał tylko ocet.
I jak tłumaczył się ojciec urzędnikowi w ratuszu…? Bo faktem było, że urzędnik wpisał jej dziwne imię do urzędowych papierów, choć nie widniało w żadnym ówczesnym rejestrze. Może też był miłośnikiem Claptona.
Ławeczka księżnej Daisy, pomnik na rynku w Pszczynie. Fot. Barbara Prasnowska.
Gdańsk jest jedynym miejscem w Polsce, w którym znajdują się karyliony koncertowe, czyli instrumenty złożone z co najmniej dwudziestu trzech dzwonów wieżowych .
Pokazowa Zagroda Żubrów istnieje od 1 czerwca 2008 roku; powstała na terenie zabytkowego Parku Pszczyńskiego z inicjatywy władz Pszczyny oraz Agencji Rozwoju i Promocji Ziemi Pszczyńskiej.
Utwór Erica Claptona Layla.ROZDZIAŁ 2
KOŃ, JAKI JEST, KAŻDY WIDZI
Księżna Daisy nie spadła z konia. W ogóle między momentem, gdy się pojawiła, a tym, jak wtopiła się w swój własny posąg, upłynęła dłuższa chwila i dlatego Lenka miała nieodparte wrażenie, że bierze udział w jakiejś plenerowej próbie teatralnej.
Wdzięk tej kobiety, otulonej w koronki i biel atłasu, zapierał dech w piersiach. Lenka widziała setki celebrytek, ale żadna nawet nie zbliżyła się do tej klasy subtelności.
A więc Daisy nie spadła z konia, jak to mają w zwyczaju księżniczki z brytyjskiej rodziny królewskiej, lecz zeskoczyła zeń zgrabnie, po czym, otrzepując koronkowe rękawiczki z niewidzialnych pyłków, przysiadła na brzeżku ławki – tuż obok Lenki i… swej spiżowej podobizny. Bez trudu zmieściły się tam we trzy.
„Pomnik siadający na swym własnym pomniku! Czy ja jestem niespełna rozumu…?”
Koń, nieco zziajany, zrobił w ich kierunku dwa niespieszne kroki, pochylił wielki łeb i przyglądał się swej pani z uwagą. Miał spojrzenie troskliwego mężczyzny. Po krótkiej chwili skłonił się, jakby coś zaaprobował, i wolno odszedł w kierunku stajen dworskich. Wyglądało na to, że zna drogę.
Lenka pomyślała, że śni. Dawno temu zwiedziła przecież to miejsce, sprytnie włączając się w jakąś zakręconą, obwieszoną aparatami cyfrowymi japońską wycieczkę, i pamiętała dokładnie, że już wtedy nie było tam ani jednego konia. Reprezentacyjne książęce stajnie zamieniono w muzeum, dodano tematycznie związaną z von Plessami księgarnię, a tam, gdzie arystokratyczni goście księcia Hansa Heinricha wieszali na hakach swoje siodła, urządzono klimatyczną kawiarnię. To gdzież ten piękny koń powędrował, jeżeli tam nie ma już prawdziwych stajen…?
Pomyślała niewesoło, że jak tak dalej pójdzie, zawiozą ją na sygnale prosto do pobliskiego Rybnika – tam podobno jest renomowany dom wariatów…
Tymczasem księżna Daisy cichutko westchnęła.
– Do you speak English? – zapytała z nadzieją. Jej błękitne źrenice nabrały odcienia leśnych fiołków po deszczu.
– Tylko wtedy, kiedy muszę – odpowiedziała machinalnie Lenka. Przy całym swoim uniwersyteckim wykształceniu w tej chwili nie miała w głowie ani jednej spójnej myśli, ani jednej błyskotliwej riposty. W żadnym języku.
Spróbowała wziąć się w garść. Po pierwsze: pomniki nie gadają. Po wtóre: ta dama jest odlana z jakiegoś metalu i jedyne, co może tutaj robić, to przyciągać do pszczyńskiego rynku turystów.
Dama popukała palcem w czoło – swoim palcem, w Lenki czoło.
– Nie wszystko jest tym, czym się zdaje… – szepnęła, pochylając głowę. Wiatr poruszył jej złotymi lokami, zapachniało słodko angielską różą.
Lenka zamknęła oczy. Otworzyła oczy. Księżna Daisy nadal tu siedziała, lewym kolanem dotykając prawego kolana Lenki. Świdrowała ją swym fiołkowym spojrzeniem.
– Czy ci wszyscy ludzie cię widzą, pani? Tak… na żywo? – Lenka wykonała ramieniem obszerny ruch, wskazując liczne grupki kupujących lody, watę cukrową i miejscowe piwo.
– No co ty, oszalałaś? – Księżna szczerze się zdziwiła. – Jak mogliby mnie widzieć…? Jestem posągiem!
„Matko jedyna!” – załkała w duszy Lenka. „To jest chore, to mi się musi śnić!”
Ciągle strzelała oczami na lewo i prawo, zupełnie jakby siedziała na jakimś meczu US Open. Ta groteskowa sytuacja utwierdzała ją bowiem coraz bardziej w podejrzeniu, że lada chwila ktoś tutaj skądś wyskoczy z radosnym okrzykiem: „Jesteś w ukrytej kamerze!”.
– Byłoby wspaniale, moja droga, gdybyś napisała książkę – odezwała się księżna Daisy.
Lenkę zamurowało.
– Excuse me…?
– Zdecyduj się, proszę, czy mówisz po polsku, czy po angielsku! – zniecierpliwiła się nieoczekiwanie księżna, wdzięcznie odgarniając smukłą dłonią niesforny loczek z czoła. Srebrna nitka na jej rękawiczce z koronki zamigotała w słońcu. – Sugeruję, my dear Leila, byś napisała książkę… napisała prawdę o mnie…
„Akurat!” – pomyślała zjadliwie Lenka, mrużąc oczy. „Bo jaśnie pani sobie tego życzy!”
– Nie nazywam się Leila – odpowiedziała najuprzejmiej, jak umiała. – Nazywam się Lenka.
– Lenka? Oh, dear! It’s a joke? Toż to ruskie imię! Równie dobrze mogłabyś nazwać się Ludmiłą! Albo, Boże przebacz, Jewgieniją…!
– Mamo, mamo, on mi wywalił lody na ulicę! – rozległ się tuż obok ławeczki pisk rozzłoszczonej małej pannicy, ubranej w seledynową sukieneczkę z krzykliwym napisem „Frozen”. Czego napis dotyczył, Lenka nie miała bladego pojęcia.
Tymczasem matka pannicy spojrzała z dezaprobatą na chłopca w krótkich marynarskich spodenkach.
– Kordian! Musisz się tak rozpychać? – zapytała, a skarcony synek natychmiast rozryczał się na cały głos. Kobieta przykucnęła przy dzieciach, przytuliła oboje.
– No, już dobrze, dobrze, to tylko lody, nie koniec świata. Wiecie co? Chodźmy do cukierenki, zapytamy o te przepyszne maślane ciasteczka. Lubicie takie, prawda? Kupimy je i pójdziemy do parku… – Cała trójka, trzymając się za ręce, odeszła na drugą stronę ulicy, a Lenka odetchnęła z ulgą; podczas tej sceny siedziała w napięciu i gotowości do obrony chłopczyka – na szczęście, jak się okazało, nie było takiej potrzeby.
Odwróciła się do swej rozmówczyni, ale aktorka grająca księżnę Daisy znikła. Znikła naprawdę.
Zaskoczona Lenka zerwała się z ławki i rozejrzała dookoła; nigdzie ani śladu koronek i bieli.
Nie wiedzieć czemu, poczuła wręcz dziecinne rozczarowanie. Ale zaraz potem zezłościła się: co to właściwie miało być? Próba do Teatru Telewizji? Słaby dowcip? Jakieś pieprzone gry uliczne? Po co ta cała maskarada?
Spojrzała podejrzliwie na siedzący na ławeczce posąg.
– No i co? – napadła na nieruchomą spiżową Daisy. – Gdzie polazłaś bez pożegnania? Za nic masz dworską etykietę?
Posąg nawet nie mrugnął.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Mówisz po angielsku?
O rany! To żart?