- promocja
Lawendowe pola - ebook
Lawendowe pola - ebook
Trzy siostry i jeden spokojny dom. Ukryty wśród lawendowych pól, wypełniony wspomnieniami beztroskiej radości dzieciństwa. Po latach stanie się miejscem, gdzie siostry rozpoczną swoje życie na nowo.
Kolor lawendy. Camille, najmłodsza z trzech sióstr Campbell, wciąż nie może otrząsnąć się z traumy, jaką przeżyła w Bostonie. Została napadnięta i brutalnie pobita na ulicy, a jej mąż stracił życie. Camille powoli odzyskuje zdrowie, ale nie jest już tak pełna radości i energii jak kiedyś. Mimo upływu czasu dramatyczne przeżycia są wciąż żywe. Za namową starszej siostry wraca na rodzinną farmę, gdzie w samotności chce zająć się plantacją lawendy. Czy dawny przyjaciel z dzieciństwa pomoże jej odnaleźć drogę do szczęścia? Czy Camille nauczy się znów ufać innym?
Zapach lawendy. Ekstrawagancka, nieprzewidywalna i roztargniona – taka jest starsza siostra Camille, Violet. Trzy lata temu rozwiodła się i wróciła na rodzinną farmę. Świetnie sobie radzi: prowadzi sklep „Ziołowa Oaza” i hoduje własne eksperymentalne krzyżówki lawendy. Teraz ma szansę podpisać intratny kontrakt ze znaną francuską firmą kosmetyczną. Wszystko zależy od tego, jak Cameron Lachlan, naukowiec pracujący dla firmy z Francji, oceni jakość lawendy. Violet nawet nie przypuszcza, że mężczyzna zmieni wszystko w jej życiu.
Czar lawendy. Daisy, najstarsza z sióstr, wraca do rodzinnego domu z Francji. Wszyscy myśleli, że jest szczęśliwą żoną artysty. Początkowo zakochana, nie zauważała egoizmu i nieodpowiedzialności męża. Z czasem sytuacja stała się nie do zniesienia. Daisy podjęła decyzję o rozstaniu i, zostawiając wszystko za sobą, z jedną walizką przyjeżdża do kraju. Teraz ta nad wyraz energiczna i pomysłowa kobieta, która zawsze z daleka opiekowała się siostrami, musi sama zająć się swoim życiem. Pierwszego dnia w zaskakujących okolicznościach poznaje Jacka Larsona. Oboje jeszcze nie wiedzą, jak ważne będzie dla nich to spotkanie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1261-8 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Raz w miesiącu Pete MacDougal nastawiał się psychicznie na wybuch rebelii, a potem rzeczywiście musiał stawić jej czoło. Zmieniały się jedynie rodzaje broni i metody walki przeciwnika. Miny na twarzach jego czternastolenich synów zawsze były podobne. „Nigdy się nie poddamy”, mówiły ich oczy, lekko uniesione podbródki wyrażały upór, a z całej postawy biła zadziorna nieustępliwość.
Trudno jest mieszkać pod jednym dachem z nastolatkami, szczególnie gdy są to bliźniacy. Ale najgorsze było to, że synowie wdali się w niego. To naprawdę nie fair.
– Posłuchaj, tato. Ty nic nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, ile zalet ma mieszkanie bez kobiety. Powinniśmy być w o l n i.
– Dobra, dobra – mruknął Pete zajmujący strategiczną pozycję w holu. Zdecydowanym ruchem podał Simonowi wiadro i mopa. Drugi pomagier, Sean, którego odróżniał od brata jedynie niesforny kosmyk na czole, próbował oddalić się od odkurzacza.
– Daj spokój, tato. Pamiętasz jeszcze, co to znaczy być wolnym? Mamy prawo być sobą. Nie jeść warzyw. Nie zmywać, dopóki starcza czystych naczyń. Chodzić w butach po domu. Żyć tak, jak nam się podoba.
Rura odkurzacza wylądowała w rękach Seana, ale Simon nie dawał za wygraną:
– Zawsze mówisz, że powinniśmy mieć swoje zdanie, prawda? Otóż myślę, że skoro wreszcie udało nam się mieć wolne i nie chodzić do szkoły, bo jest śnieżyca, to sprzątanie jest ostatnią rzeczą, na jaką powinniśmy wykorzystać ten czas.
Sean niby to niechcący upuścił rurę od odkurzacza.
– A w ogóle, po co to wszystko? – spytał filozoficznie. – Ledwie posprzątasz, a znowu jest brudno. Zresztą, cóż złego jest w brudzie? Ja lubię brud. Simon też. No, a dziadzio to już w ogóle uwielbia. Tylko ty…
– Jak jest brud, to nie ma kobitek, prawda, tato? A jak się je jabłka, to się nie choruje…
– Dość tego – warknął Pete. Wiedział, że zaraz szlag go trafi. Jak co miesiąc. Kwestią otwartą pozostawało tylko, w którym momencie to nastąpi. – Koniec dyskusji. Jeśli nie chcecie mieć szlabanu na wyjścia z domu do końca życia, macie natychmiast wymyć podłogi i odkurzyć dywany. No i łazienki – inspektor sanitarny zabroniłby z nich korzystać. Tam po prostu śmierdzi. No, jazda, ruszać się!
– Ja nie sprzątam łazienki – burknął Sean do brata.
– Ja też nie…
– O b i e łazienki na górze – przerwał Pete podniesionym głosem. – A wszystkie brudne ręczniki i łachy macie znieść do pralni… – Pete zobaczył, jak wiadro ląduje na głowie Simona, a mop wali w Seana. Potem rozległy się dzikie wrzaski, przypominające odgłosy walki ulicznych kocurów. Po wrzaskach nastąpiły kolejne ciosy, piski i chichoty.
– Nie wykręcicie się od pracy, choćby nie wiem co! – wołał za nimi Pete. – Nie obchodzi mnie, ile wam to zajmie. Możecie pracować nawet do północy. Dom ma być czysty. Spokój! Bo chwycę was za łby i walnę jednym w drugi!
Chłopcy wiedzieli, że nigdy tego nie zrobił i nie zrobi, ale zwykle ta pogróżka była skuteczna. Tym razem jednak pech chciał, że właśnie w tej chwili ukazał się stary pan MacDougal, przechylony przez poręcz schodów.
Ian, wsparty na lasce, wyglądał wprawdzie dość słabowicie, ale udzielił silnego poparcia młodzieńcom, negatywnie wypowiadając się na temat sprzątania i wychwalając uroki życia bez kobiet. Ian MacDougal był bez wątpienia dziadkiem, który postępował niewychowawczo. Chłopcy go za to uwielbiali. Teraz też zaczęli go błagać, by wziął ich stronę w zmaganiach z okrutnym poganiaczem niewolników, który uważał się za ich ojca.
– Mam dość tego użerania się co miesiąc. Chyba zaraz rozwalę ze złości jakąś ścianę. To nie dom, ale jakiś chlew! Dość gadania na dzisiaj i ciebie to też dotyczy, tato. No, jazda, chłopcy, do roboty!
Wreszcie chłopcy powlekli się po schodach na górę, robiąc możliwie jak najwięcej hałasu dźwiganym sprzętem, a Pete zaczął się zastanawiać, czy stary dom na farmie zostanie posprzątany, czy raczej zrujnowany. Gdy tylko synowie zniknęli z pola widzenia, nastąpiła seria dramatycznych odgłosów. Źródło tych dźwięków było tajemnicą, ale całość można by było zinterpretować jako połączenie trąbienia słoni z wyciem kojotów i okrzykami bratobójczej walki. Wyło stereo oraz telewizor – oba z podkręconą maksymalnie głośnością, ze względu na warkot odkurzacza.
Cud, że Pete usłyszał dzwonek u drzwi. Właściwie to ledwie go rozpoznał. Mało kto w White Hills w stanie Vermont używał dzwonka, przynajmniej w domu MacDougalów. A już szczególnie w taką marcową śnieżycę, kiedy najśmielszy farmer nie wytyka nosa z domu.
Gdy otworzył drzwi, wiatr sypnął mu śniegiem w oczy, co wcale go nie zaskoczyło, w przeciwieństwie do gościa.
– Pete, muszę cię prosić o przysługę.
– Jasne, wejdź.
Campbellowie byli sąsiadami z najbliższej farmy. A tak w ogóle MacDougalowie i Campbellowie przypłynęli prawdopodobnie na tym samym statku ze Szkocji ileś tam pokoleń wstecz. Na pewno na długo przed wojną secesyjną. MacDougalowie zwykle mieli synów, a Campbellowie woleli wyraźnie mieć córki. Pete dorastał wraz z trzema siostrami Campbell, a z Violet chodził do klasy.
– Kto przyszedł, tato?! – rozległ się wrzask Seana, po czym on sam, we własnej osobie, zbiegł do połowy schodów. – Dzień dobry, pani Campbell – powiedział już na normalnym poziomie decybeli.
– Cześć, Sean.
Sean zniknął. Ucichł odkurzacz. Zamilkło stereo. Telewizja również. Było cicho jak makiem zasiał. Wszyscy się bali Violet Campbell. Violet była… Cóż, Pete sam nie wiedział, jak wytłumaczyć chłopcom, dlaczego Violet jest taka, jaka jest.
W szkole średniej wydawała się całkiem normalna, ale kilka lat temu wróciła do domu po rozwodzie nieźle zbzikowana. Na przykład teraz, w dzień zimniejszy niż serce czarownicy, była bez czapki, a rozpuszczone blond włosy opadały jej na plecy. Miała na nogach frymuśne pantofelki, kolczyki wielkie jak koła młyńskie i śliczne fioletowe paletko, w którym nawet gęś by się nie ogrzała. Była jedną wielką ozdóbką, a na jej widok wszyscy MacDougalowie wpadali w popłoch.
No, może wszyscy oprócz Pete'a. Czyż można bać się kogoś, z kim się chodziło do klasy? To przecież prawie jak siostra. Nieważne, że jest dziwaczką. Pete automatycznym ruchem zamknął drzwi i patrzył wyczekująco na swego gościa.
– Zdejmij płaszcz. Chcesz kawy? O tej porze dnia jest już pewnie gęsta jak błoto, ale przynajmniej ciepła – zagaił uprzejmie, ale gdy tylko przyjrzał się jej twarzy, spytał: – Coś się stało?
– Dziękuję za kawę, nie zabawię długo – odparła, ściągając rękawiczki i ukazując po pięć pierścionków na każdej dłoni. Natychmiast zaczęła wymachiwać rękami, przypominającymi kanarki, które uciekły z klatki. – Owszem, tak, stało się, a chodzi o moją siostrę Camille – wyjaśniła. – Muszę wyskoczyć na parę dni do Bostonu.
Pete poczuł się tak, jakby ktoś walnął go znienacka w splot słoneczny. Wystarczyło, że usłyszał imię Camille. Violet mogła być sobie jego przyszywaną siostrą, ale Camille na pewno nie.
– Cholera. A słyszałem, że Cam doszła już do siebie. Jest chora? Coś jej się stało? Jak mogę pomóc?
Violet pokręciła głową.
– Sama nie wiem, co można zrobić. I boję się jechać w taką pogodę, ale muszę. Muszę ją przywieźć do domu, a przekonanie jej może mi zająć trochę czasu. Chodzi jednak o to, że zostawiam dom, szklarnie, koty…
– Nie ma sprawy, zajmę się wszystkim…
– Temperatura w szklarniach…
– Violet, przecież już się tym wcześniej zajmowałem, wiem, co i jak… – Rozzłościło go, że robi z tego problem.
MacDougalowie od lat pomagali Campbellom i vice versa. Tak było w White Hills. Gdy już wszyscy przestali się kłócić o seks, religię i politykę, pomagali swoim sąsiadom. Pete wiedział doskonale, w której szklarni jaka ma być temperatura, więc nie zamierzał tracić czasu na gadanie o tym.
– No więc, co z tą Camille? Myślałem, że już wszystko w porządku. To znaczy, ma za sobą straszne przeżycia, ale już tyle miesięcy minęło od śmierci jej męża…
Violet rozpięła płaszczyk i zaczerpnęła tchu.
– Wiem. Wszyscy myśleliśmy, że najgorsze ma już za sobą. Przecież straciła Roberta zaledwie w rok po ślubie, w przypadkowej ulicznej napaści. A tak go kochała… – Oczy Violet się zaszkliły.
– Tak, słyszałem – powiedział szybko Pete na widok jej łez.
Wiedział, że powinien natychmiast coś zrobić, żeby naprawdę się nie rozpłakała, ale nic nie przychodziło mu do głowy, bo jego myśli zaabsorbowała niepodzielnie Camille.
Cam była cztery lata młodsza od niego, więc w latach szkolnych w ogóle go nie interesowała. Ale pamiętał dobrze jej ślub. Wtedy już nie była dla niego za młoda. Wyglądała jak podarunek Boga na noc poślubną. Radosna, zakochana w panu młodym, uśmiechająca się do niego obiecująco, wpatrzona weń miłośnie tymi cudownymi ciemnymi oczami. Prawdę mówiąc, zawsze się Pete'owi bardzo podobała. Ale najpierw była za młoda, a potem została żoną innego faceta. Jednak gdy usłyszał o tym, że została wraz z mężem napadnięta przez jakichś bandziorów, odczuł ogromną ulgę, że to nie ona została zabita.
– Wszyscy sąsiedzi mówili, że Cam już doszła do siebie – zagadnął Violet.
– To był niemal cud. Rehabilitacja trwała wiele miesięcy. Mnóstwo czasu spędziła w szpitalu. Jej twarz była taka poharatana, miała pogruchotane żebra, złamaną nogę…
– No właśnie o tym mówię. Słyszałem, że wreszcie czuje się dobrze. Więc co się stało? Nastąpił jakiś nawrót? – Wyciągnięcie z Violet konkretnej informacji było równie trudne, jak zmotywowanie muła do wygrania wyścigów konnych.
Violet wyrzuciła ręce w górę i wykonała kilka tych swoich dziwnych trzepoczących ruchów dłoni.
– To wszystko jest bardzo skomplikowane – zaczęła. – Camille zawsze dzwoni do mnie kilka razy w tygodniu. I nagle przestaje dzwonić. Próbuję się z nią skontaktować i dowiaduję się, że ma odłączony telefon. No to dzwonię do jej sąsiadki, Twilli. Ta mi mówi, że Camille straciła pracę i od dwóch tygodni nie wychodzi z domu. Skrzynka pęka w szwach od poczty, gazety leżą pod drzwiami, śmieci niewyniesione. Ta sąsiadka stukała do niej, myśląc, że może Cam jest chora, pytała, czy czegoś nie potrzeba, ale Camille podobno ją zbluzgała.
– Co ty mówisz?
Camille zawsze była radosną, spokojną dziewczyną, która nie miewała humorów ani tym bardziej napadów furii.
– Sama nie wiem, co o tym myśleć – westchnęła Violet, obejmując się ramionami. – Twilla powiedziała, że Camille zrobiła się strasznie wredna i agresywna.
– To niemożliwe.
– Myślę, że to przez ten proces, Pete. Proces tych trzech bandytów.
– Tych, co ich napadli? Akurat wyjechałem z chłopcami na ferie, kiedy się skończyła rozprawa, ale myślałem, że wszyscy dostali wyroki skazujące…
– Owszem, ale bardzo niskie. Zabójca Roberta dostał siedem lat i może wyjść po trzech za dobre sprawowanie. Pozostali dwaj dostali niższe wyroki. Za dwa lata będą mogli spokojnie grasować po ulicach.
– No coś ty? Zabili faceta, prawie zatłukli Camille i dostali po kilka lat?
Oczy Violet znowu zaszły łzami.
– No właśnie. Sędzia wziął pod uwagę to, że wcześniej nie byli karani, a za okoliczność łagodzącą uznał fakt, że chociaż świadomie wzięli narkotyki, nie wiedzieli, że są zmieszane z jakimś świństwem, które powoduje objawy psychozy. Tak więc sędzia uznał, że byli częściowo niepoczytalni. Wyrok zapadł dopiero miesiąc temu. To był długi proces, a ja dokładnie śledziłam jego przebieg, jak wszyscy w rodzinie. Camille zadzwoniła, kiedy poznała werdykt, ale to wszystko. Oczywiście była bardzo przygnębiona. Potem już się z nikim nie kontaktowała… – Violet chwyciła rękawiczki, zbyt poruszona, by stać spokojnie i rozmawiać.
– Przywieź ją do domu – powiedział Pete.
– Właśnie to zamierzam zrobić. Pojechać tam, spakować jej rzeczy i przywieźć ją tutaj.
– Jak nie będzie chciała jechać, zadzwoń do mnie. Przyjadę ci pomóc.
– Jeśli prawdą jest to, co mówi sąsiadka, będę miała szczęście, jeśli mnie wpuści do środka. Ale jak będzie naprawdę źle, mogę poprosić o pomoc Daisy.
– To twoja siostra nie mieszka już we Francji? – Pete był coraz bardziej skołowany.
– Mieszka, ale przyleci natychmiast, jeśli ją o to poproszę. Przyleciała zaraz po napadzie, jak Cam była w szpitalu. Rodzice oczywiście też. Ale teraz chcę się najpierw sama zorientować, o co chodzi, zanim wezwę na pomoc kawalerię. – Violet otworzyła drzwi wejściowe i nie zważając na to, że wiatr wwiewa do środka tumany śniegu, kontynuowała: – Bo Daisy jest jak kawaleria. Lubi przejmować dowództwo i wszystkim rządzić…
Pete znał Daisy. Wiedział też, że jak Violet się nakręci, trudno ją zatrzymać, więc postarał się naprowadzić ją na konkrety. Dała mu klucze do domu i szklarni, po czym zaczęła trajkotać o zabezpieczeniach, temperaturach, wrażliwości sadzonek lawendy, o kotach, kaprysach pieca, kiedy temperatura spadała poniżej zera, a nawet wtrąciła parę słów o zacinaniu się tylnych drzwi.
Zanim wyszła, w holu zebrała się spora zaspa śniegu. Pete zamknął drzwi i patrzył przez boczne okienko, jak Violet wycofuje z podjazdu swój samochód obklejony kalkomanią w kwiatki i jedzie przez zaspy, nie rozglądając się na boki. Miał wątpliwości, czy podjazd i skrzynka na listy pozostaną nienaruszone po tych wyczynach, ale tak naprawdę myślał teraz o najmłodszej z sióstr Campbell.
Przeczesał palcami włosy, żałując, że nie był bardziej stanowczy wobec Violet i nie zadał więcej konkretnych pytań. Jednak wiedział, że nie jest upoważniony do wtrącania się w sprawy Cam. Zresztą, był dość miękki wobec kobiet, sądząc po tym, że była żona przed odejściem zabrała mu wszystko oprócz zlewu i… synów.
Synowie byli dość absorbujący, nie miał więc teraz czasu, by zamartwiać się problemami Camille. Po prostu zrobiło mu się chwilę smutno na myśl o tym, że ktoś tak pełen życia i tak młody jak Cam przeżył tragedię.
– Psst, tato… – łobuz przechylony do połowy przez poręcz na piętrze ryzykował oczywiście życie albo złamanie nogi. – Czy pani Campbell już sobie poszła? Można bezpiecznie zejść na dół?
– Tak, już poszła.
Za poręczą ukazała się kopia pierwszego łobuza.
– Tato, źle się czujesz? Już na nas nie krzyczysz…
– Zaraz zacznę – obiecał z roztargnieniem Pete, ale gdy nie przystąpił natychmiast do działania, chłopcy wpadli w popłoch.
– Wcale nie sprzątamy – oświadczył buńczucznie Sean.
– Tak, ogłaszamy strajk – dodał Simon. – Dziadzio się do nas przyłącza, więc jest trzech na jednego.
Być może zawiódł swoją byłą żonę, ale nigdy nie sprawił zawodu synom. Ponieważ spodziewali się, że będzie na nich wrzeszczał, zmusił się, by przestać myśleć o Camille, i ruszył po schodach na górę – palnąć mówkę, której oczekiwano.ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy Camille usłyszała pukanie do drzwi, serce zaczęło jej walić jak oszalałe, ale była to tylko głupia, automatyczna reakcja, która została jej po napadzie. A przecież znajdowała się teraz w domu na rodzinnej farmie, gdzie siłą sprowadziła ją Violet trzy tygodnie wcześniej. Była bezpieczna. Niby o tym wiedziała, ale choć od napaści minęło wiele miesięcy, nagłe odgłosy i cienie wciąż jeszcze sprawiały, że ściskało ją w dołku.
Ktoś znowu zapukał, a ona to zignorowała. Na walenie w drzwi też nie zareagowała. Potem jednak rozległ się głos jej siostry, nawołujący ją po imieniu.
Camille nie ruszyła się ze starego bujanego fotela stojącego w kącie salonu, a słuchając, jak Violet wykrzykuje jej imię, przypomniała sobie, jak w gruncie rzeczy go nie lubi. Matka dała wszystkim trzem córkom imiona pochodzące od nazw kwiatów, ale ona nie została fiołkiem ani stokrotką, nie, ona musiała być kamelią. Należało chyba w związku z tym oczekiwać, że będzie ciemnowłosa, ciemnooka i niezwykle romantyczna. To ostatnie się nie sprawdziło.
W ostatnich miesiącach zrobiła się poza tym antypatyczna. Nie tylko nieprzystępna, ale wręcz gburowata i opryskliwa.
– No dobrze, Cam, kochanie… – Nie doczekawszy się odpowiedzi, Violet zaczęła przemawiać głosem tak pełnym cierpliwości, że Cam miała ochotę otworzyć drzwi tylko po to, by jej przyłożyć. – Zostawię lunch na stole o dwunastej, możesz go zabrać, ale chcę, byś zjawiła się na obiad. Nie musisz nic mówić. Nic nie musisz robić. Ale jeśli nie przyjdziesz o szóstej i nie zobaczę na własne oczy, jak jesz – dzwonię do Daisy i mamy.
Camille raptownie otworzyła oczy. Poczuła przypływ jakiegoś uczucia… chyba niepokój. Nie żeby przejmowała się czymkolwiek czy kimkolwiek. Jednak groźba sprowadzenia matki i najstarszej siostry sprawiła, że oblała się zimnym potem. Panie Campbell zjednoczone w ataku wycisnęłyby zimny pot nawet z kamienia. Nie miała siły się z nimi użerać. Z westchnieniem dźwignęła się z fotela, by zrobić sobie drinka.
Deszcz bębnił w brudne szyby i w pokoju panował półmrok, ale ona nie zapaliła światła. Ostatnie tygodnie przeżyła jakby we mgle. Przypominała sobie mętnie, jak Violet wparowała do jej mieszkania w Bostonie, znalazła ją zwiniętą w kłębek na łóżku, potrząsnęła nią, ochrzaniła i spakowała jej rzeczy. Pamiętała, że wracały do Vermont w czasie śnieżycy. Potem odmówiła zamieszkania w ciepłym, przytulnym dużym domu rodzinnym na farmie i kłóciła się z Violet o to, czy w starej chacie da się w ogóle wytrzymać, zwłaszcza o tej porze roku.
W tej chacie nie bardzo można było mieszkać, ale z Violet też nie, więc koniec końców wszystko ułożyło się jak należy.
Teraz chodziła po swym nowym domu, potykając się o walizki i pudła. Nie rozpakowała żadnych rzeczy z Bostonu. Bo i po co? Nie chciała niczego stamtąd. Teraz umieściła płaski neseser na zniszczonym dębowym biurku. Nacisnęła na zamki i zajrzała do środka. Kiedyś, dawno temu, przechowywała tu kolorowe wycinki z gazet, projekty reklamowe i materiały marketingowe. Teraz walizeczka była wypełniona małymi buteleczkami z alkoholem, takimi, jakie dostaje się w samolocie.
Paru z kolekcji wyjściowej brakowało, ale nie aż tylu, ile planowała. Nie porzuciła jeszcze zamiaru zostania alkoholiczką, ale zadanie było trudniejsze, niż się spodziewała. Skrzywiła się i zaczęła gmerać w swej uszczuplonej kolekcji. Creume de cocoa nie wchodził w rachubę – już nigdy nie weźmie do ust tego świństwa. To samo z wódką. No i ze szkocką. I dżinem.
Przyjrzała się podejrzliwie buteleczce z Kahla. Odkręciła korek, wypiła łyczek i otworzyła usta, by zionąć alkoholem.
– O rany! – Do oczu napłynęły jej łzy, drapało w gardle.
Choć usilnie próbowała zniszczyć swe życie za pomocą alkoholu, niezbyt jej to szło. Odłożyła buteleczkę z niezłomnym zamiarem opróżnienia jej nieco później.
Usiadła w trzeszczącym fotelu bujanym i przymknęła oczy. Z piciem jej nie szło, ale z resztą to i owszem.
Do niedawna trwała w błędnym przekonaniu, że pragnie śmierci. Potem odkryła, że coś w niej jest wciąż żywe, i to bardzo. Mianowicie wściekłość. Wciąż dawała tego dowody swemu otoczeniu. Na przykład gdy Violet próbowała dać jej telefon, natychmiast go roztrzaskała o podłogę.
Mały dom za stodołą został wybudowany dla prababci, która chciała mieszkać osobno. Nie był pozbawiony swoistego uroku. Miał jeden pokój od frontu, sypialnię i kuchnię, ale okna się już wypaczyły, a sufit w sypialni był trochę krzywy. W saloniku znajdował się wielki kominek z piaskowca z siedziskiem koło paleniska. Ale ona nie paliła w kominku, nawet na niego nie patrzyła. Spała na twardym materacu, na poduszce bez powłoczki. W rogach pokojów wisiały pajęczyny, podłogi były niezamiecione, a kredens świecił pustkami. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czesała włosy albo zmieniała ubranie.
Trzeba było z tym wreszcie skończyć. Zdawała sobie z tego sprawę intelektualnie, ale jej emocje były zdominowane przez złość. Miała ochotę wyłącznie napawać się tą złością.
Strata Roberta była dla niej czymś potwornym. Obudziła się w szpitalnym łóżku z twarzą tak pobitą, że nie mogła rozpoznać swego odbicia w lustrze. Sińce i zadrapania bolały tak, że nie mogła ich dotknąć, usta jej spuchły i nie mogła mówić… a to wszystko było, zanim dowiedziała się, że Robert nie żyje. Ból zmiótł ją jak cyklon.
A potem nastąpił proces. Była przekonana, że rozprawa przyniesie jej przynajmniej jakąś ulgę i poczucie zadośćuczynienia. Gdy tylko zamykała oczy, widziała ciemną ulicę, słyszała śmiech Roberta i swoje narzekania na wysokie obcasy, w których tak niewygodnie było wracać w środku nocy z przyjęcia. A potem pojawiali się oni. Nawaleni narkotykami dranie. Bili ją i straszyli wyłącznie dla zabawy. Przecież od razu oddali im z Robertem wszystkie pieniądze. Ale nie o pieniądze im chodziło. Mąż próbował jej bronić, dlatego jego potraktowali jeszcze agresywniej. Dlatego go zatłukli na śmierć.
W sądzie wszyscy trzej sprawiali wrażenie schludnych młodzieńców, którymi w istocie byli. Płakali jak bobry, co też zrobiło wrażenie na ławie przysięgłych. Pochodzili z dobrych rodzin, nie byli wcześniej karani, nie brali narkotyków. Popełnili tylko jeden błąd – chcieli zaeksperymentować i kupili jakiś zanieczyszczony towar, który wywołał reakcje psychotyczne. Ich adwokat traktował sprawę jako nieszczęśliwy wypadek. Sędzia zawyrokował najniższy z możliwych wymiar kary.
To właśnie wtedy owładnęła nią wściekłość. Pamiętała dobrze ten dzień w sądzie, gdy niby fala gorąca zalało ją powoli ogromne niedowierzanie. Za kilka lat ci ludzie wyjdą z więzienia! To takie proste. Nie stracili swej bratniej duszy. Zmarnują jedynie kilka lat życia, a jej odebrano wszystko. Jej życie zostało całkowicie, nieodwracalnie, beznadziejnie zniszczone.
Gapiła się bezmyślnie w sufit pokryty spękanymi sztukateriami, wsłuchiwała w bębnienie deszczu. W swym wnętrzu słyszała własny skowyt. Z każdym dniem nie było lepiej, a wręcz gorzej. Próbowała trwać w bezruchu przez wiele dni. Głodowała. Niszczyła różne przedmioty. Milczała. Próbowała – i nadal zamierzała – upijać się. Nic nie pomagało. Wściekłość wciąż w niej tkwiła.
Wstała i dokończyła buteleczkę Kahla. Jednak już wkrótce musiała ponownie zerwać się z fotela i biec do łazienki. Kahla podziałała jak wszystkie inne trunki – nie chciała pozostać w jej organizmie. Wyglądało na to, że skończy jako pierwsza w historii kandydatka na alkoholiczkę, którą wykończyła alergia na alkohol.
Pomyślała, że może warto spróbować się zdrzemnąć, i skierowała się do sypialni, gdy usłyszała stukanie do drzwi.
– Daj spokój, Violet! – zawołała opryskliwie. – Przyjdę na kolację, ale teraz odczep się ode mnie.
– To nie Violet, to ja. Twój sąsiad, Pete MacDougal.
Poczuła się tak, jakby prąd ją kopnął. Pete nie musiał się przedstawiać, od razu poznała go po głosie. Był czas, że ten głos mógł ją pocieszyć, bo należał do jej dzieciństwa. Był znajomy jak ogrodzenie z szyn, domek na klonie albo górka do jeżdżenia na sankach pomiędzy posiadłościami MacDougalów i Campbellów.
Nigdy nie bawiła się z Pete'em, bo był starszy, ale przez całe lata łaziła za nim jak szczeniak. Przesadzał ją przez płot, żeby nie musiała chodzić dookoła, wciągał jej saneczki na górkę, a nawet pozwalał wchodzić do domku na drzewie, podczas gdy inne dzieci twierdziły, że jest na to za mała.
Pete był nie tylko bohaterem jej dzieciństwa, później, ze względu na różnicę wieku stał się też nieosiągalnym obiektem westchnień. A było do czego wzdychać – miał szerokie ramiona, gęste czarne włosy, ciemnoniebieskie oczy. Był najstarszym z trójki braci, a ona najmłodsza z trzech sióstr, co w jej pojęciu jakoś ich zbliżało do siebie. Wspomnienia związane z Pete'em były miłe, czasem trochę zawstydzające, zawsze jednak zabawne, ale teraz nie miała ochoty na spotkania z nikim, kogo kiedyś lubiła. Głos Pete'a działał na nią szczególnie drażniąco – był tak pełen życia, męski, seksowny.
Nie był to jednak głos Roberta. W ogóle go nie przypominał. Jednak ten silny męski tenor przypomniał jej o wszystkim, co straciła. A ponieważ poczuła się zraniona, zaatakowała.
– Idź do diabła! – krzyknęła.
Zastukał znowu, jakby jej nie słyszał.
– Możesz tylko na chwilę otworzyć drzwi? – spytał jak gdyby nigdy nic.
– Nie!
Znów zastukał.
– Spadaj, Pete, nie chcę żadnych odwiedzin. Nie potrzebuję współczucia, nie chcę pomocy. Nie chcę z nikim rozmawiać. Chcę tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju. Wynoś się!
Gdy zastukał po raz kolejny, otworzyła drzwi na oścież po prostu z wściekłości. Skoro jedynym sposobem pozbycia się go jest cios w szczękę, miała zamiar nieźle mu przyłożyć, chociaż był prawie o głowę od niej wyższy.
Otworzywszy drzwi, ujrzała jego wysoką postać tuż przed sobą. Był w czarno-białej wełnianej koszuli, miał wilgotne włosy, wciąż to mroczne, seksowne spojrzenie i wyraziste rysy. Wsadził but między framugę a drzwi, zanim zdążyła mu je zatrzasnąć przed nosem.
On też zlustrował ją błyskawicznym spojrzeniem, ale nie widać było po nim, że zauważył jej stare ciuchy, rozczochrane włosy i bladą jak u mima twarz. W ogóle nie wyglądało na to, aby potraktował ją jakoś osobiście. Rzucił tylko:
– Mam ci coś do powiedzenia o twojej siostrze.
– To mów i spadaj.
– Właśnie próbuję. – Nie wpychał się do środka, po prostu trzymał swoją wielką stopę w drzwiach. Oparł się ramieniem o framugę, dzięki czemu mógł zajrzeć do domu. Jeśli nawet dojrzał stosy pudeł w ponurym wnętrzu, nie skomentował tego ani słowem.
– Chodzi mi o Violet. Nie wiem, co się z nią dzieje, ale naprawdę coś niedobrego.
– Widziałam ją dzisiaj. Nic jej nie jest.
– Niby tak – ciągnął niezrażony. – Chodzi mi o to, że gdy wróciła tutaj po rozwodzie, zaczęła wyprawiać różne dziwne rzeczy w szklarni. Na przedwiośniu w zeszłym roku założyła nową szklarnię i rozkręciła ten swój ziołowy biznes. Na wiosnę z kolei zwolniła Filberta Greena – wiesz, tego faceta, którego wynajął twój ojciec po przejściu na emeryturę, żeby zajął się pracą na farmie.
– Co cię to obchodzi, Pete? – przerwała.
Deszcz szumiał na podwórzu, lał się z okapu. Do domu wkradała się wilgoć, ale on wcale na to nie zważał. Wyglądało na to, że zamierza sterczeć w tych drzwiach w nieskończoność.
– Mnie nic, ale ciebie powinno. Czy rozejrzałaś się po farmie po powrocie do domu?
– Nie. A niby po co? Nie mam nic wspólnego z farmą. Violet może sobie z nią robić, co jej się żywnie podoba – wycedziła, patrząc ze złością na natręta, który nie spuszczał z niej wzroku.
– Camille, pamiętasz, jak wasza matka zawsze uprawiała grządkę lawendy. Kobiety z waszej rodziny tak ją lubiły…
– Pete, do jasnej cholery, streszczaj się!
– Twoja siostra uprawia wiele gatunków lawendy…
– No i co z tego?
Westchnął i potarł ręką podbródek.
– Chcesz, żebym przeszedł do sedna sprawy, ale to nie takie proste. Zupełnie jej odbiło z tymi szklarniami. Wyjrzyj tylko przez okno, przejdź się wokół, to zobaczysz. Ona ma chyba ze dwadzieścia akrów obsianych samą tylko lawendą.
– To jakieś wariactwo.
Nie zamierzał się z nią spierać w tej kwestii.
– Myślę, że sam sklep, ta jej cała „Ziołowa Oaza”, to był strzał w dziesiątkę – ciągnął dalej. – Wali tam mnóstwo świrów, dziwaków i innych new age'owców. Ale nawet jeśli Violet wyrobi się ze sprzedażą w sklepie i pracą w szklarniach, to nie da sobie rady z uprawą na polu. Nigdy się tym nie zajmowała, nie zna się na tym i sprawy wymkną jej się spod kontroli. Ona ma kłopoty.
– Moja siostra nie ma żadnych kłopotów – oświadczyła stanowczo Camille.
– Dobra. Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą kłócić. I powiedziałem już wszystko, co chciałem ci powiedzieć. – Wysunął nogę i starannie zamknął drzwi.
Usłyszała tupot jego butów na ganku, które umilkły, gdy szedł przez podwórze do swojej białej furgonetki.
Patrzyła za nim przez brudne okno – choć wcale nie zamierzała tego robić. Nic jej nie obchodził Pete MacDougal i jego opinie. Violet wcale nie miała kłopotów. Cam widywała ją codziennie. Ubierała się wprawdzie jak modelka z katalogu dla Cyganów, zaskakiwała tymi swoimi powiewającymi szalami, dziwnie ułożonymi włosami i całą resztą, ale ona zawsze była takim kobieciątkiem. Prawdopodobnie tuż po urodzeniu poprosiła mamę o kartę kredytową i spytała, jak trafić do najbliższego centrum handlowego. Teraz może już trochę przesadzała z ozdóbkami, ale wciąż była tą samą Violet co zawsze.
Camille jeszcze przez chwilę stała w drzwiach, a potem z uczuciem przegranej, wycieńczona powlokła się do sypialni.
W samej rzeczy, nawet jeśli Violet naprawdę miała kłopoty – ale tak przecież nie jest – Camille nie potrafiłaby wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii, by jej pomóc. Teraz nie potrafiła przecież pomóc nawet sobie samej. Na krótką chwilę Pete wzniecił w niej pewne niespodziewane doznanie, które teraz już minęło. Na powrót zapadła się w otchłań pustki.
Cztery dni później wciąż lało. W tym roku kwietniowe deszcze były chłodne i nieprzyjemne – dlatego Camille spędziła aż dwie godziny na włóczeniu się po okolicy. Pogoda doskonale wpisywała się w jej nastrój.
Nie przejmowała się tym, co powiedział jej Pete MacDougal, a nawet starała się wymazać rozmowę z pamięci. Krople deszczu smagały ją po policzkach, ale łaziła po polach, aż rozbolały ją nogi, całkiem przemarzła i przemokła. Gdy wtarabaniła się do kuchni siostry, było już po szóstej. Przedtem zdjęła w korytarzu kalosze, starą roboczą kurtkę ojca i zniszczoną czapkę. Nie dawały zbyt dobrej ochrony przed zimnem. Z koniuszków ciemnych włosów Camille ściekała woda, dżinsy miała uwalane błotem i cała się trzęsła z zimna.
Oczywiście siostra dorwała ją, nim zdążyła zanurzyć dla rozgrzewki ręce w gorącej wodzie.
– Rany, Camille! Zaziębisz się na śmierć. Chodź tu szybko i się ogrzej, głupolu. – Violet zawsze nią komenderowała.
Teraz wepchnęła młodszą siostrę do kuchni, gdzie ciepłe żółte światło padało na stare oszklone szafki, pękatą kuchenkę i okrągły dębowy stół. Na płycie pyrkało jedzenie w garnkach. Na blatach stało pełno naczyń. Powietrze było przesycone aromatem potraw. Camille uznała, że zapowiada się kolejny koszmarny posiłek.
I rzeczywiście. Uchylając pokrywki, zajrzała do garnków. Głównym daniem okazał się dorsz nadziewany szpinakiem. Do tego była sałatka z jakiegoś zielska, którego zapach wskazywał na to, że potrafi na stałe wprawić w ruch system trawienny. Do picia przygotowano jakiś ziołowy napar w czajniku. Violet nie serwowała normalnych posiłków, od kiedy Camille sięgała pamięcią.
– Zaczniemy dziś od normandzkiej zupy rybnej – oznajmiła Violet. – Musisz się wzmocnić, Cam. Jesteś chuda, te dżinsy po prostu z ciebie spadają.
Cam przeszła do istotniejszej kwestii.
– Co jest w tej zupie? – spytała rzeczowo.
– Och, różne takie… Seler, cebula, marchewka, cytryna, zioła, przyprawy. I oczywiście rybie łebki.
Camille zaklęła cicho pod nosem. Violet, udając, że nic nie usłyszała, zaczęła z uśmiechem krzątać się po kuchni. Tego wieczoru miała na sobie zwiewną bluzkę w tureckie wzory, włosy przewiązała chustką.
– Pracowałam cały dzień w szklarniach. Wiem, że teraz trudno w to uwierzyć, ale za parę tygodni zaczną się upały. – Zerknęła na siostrę i dodała ostrożnie: – Widziałam, jak spacerujesz.
Camille wzięła sztućce i naczynia, żeby nakryć do stołu.
– Pierwszy raz wyszłaś z domu – oprócz przychodzenia na posiłki, oczywiście. Już zaczynałam się o ciebie martwić, Cam.
– Nie ma potrzeby – rzuciła szorstko i nabrała głęboko powietrza. – Nie zamierzam wisieć na tobie w nieskończoność. Wiem, że nic nie zarabiam. Nie chcę być dla ciebie ciężarem, ale…
– Wcale nie jesteś, głuptasie. Ta farma jest tak samo twoja jak moja i Daisy. Możesz tu zostać na zawsze. Jest mnóstwo miejsca, nawet tu, w domu, dobrze o tym wiesz.
– Nie.
Nie mogła tutaj zostać. Jej przodkowie przypłynęli aż ze Szkocji, tu się osiedlili. Solidny dom, który zbudowali, przetrwał wiele pokoleń. Podłogi z desek były wypastowane do połysku. Obok pękatej kuchenki stał na szmacianym chodniczku wiklinowy fotel bujany. Violet dodała perkalową tapicerkę, zasłonki z falbankami, makatki z krzepiącymi napisami. Wszędzie wokół wygrzewały się koty. Kuchnia kiedyś była biało-niebieska, teraz dominowała w niej biel i czerwień, na parapecie okna nad zlewem stały doniczki z ziołami.
Tak jak wtedy, gdy były dziećmi, Violet trajkotała jak najęta.
– Dzwonili rodzice…
Camille natychmiast zesztywniała.
– Powiedziałam im, że czujesz się świetnie.
Uff, co za ulga, pomyślała Camille.
– Ale potem zadzwoniła Daisy. Powiedziałam jej to samo. Ale znasz Daisy. Zaczęła perorować, z tym swoim nowym francuskim akcentem, i oświadczyła stanowczo, że jeśli w ciągu najbliższych kilku dni do niej nie zadzwonisz, wsiada do samolotu. Myślę, że naprawdę może przylecieć, więc lepiej porozmawiaj z nią osobiście.
– Nie zamierzam – burknęła Camille. Violet co prawda czasem nią dyrygowała, ale ogólnie rzecz biorąc, wyznawała zasadę „żyj i pozwól żyć innym”. Daisy była niczym koszmar senny. – Po prostu powtarzaj jej, że mam się świetnie.
– Dobra.
Camille wbiła widelec w kawałek dorsza i zaczęła jeździć nim po talerzu.
– Słuchaj, Vi… ta ziemia za stodołą, na wschodnim zboczu, gdzie wszystko zawsze ojcu wymarzało… co tam uprawiasz?
Violet się rozpromieniła.
– Camille! Zadałaś mi pytanie! To pierwsza próba nawiązania rozmowy, jaką podjęłaś po powrocie do domu! Wiedziałam, że ci się poprawi! Pete powiedział…
– Jaki Pete? MacDougal? Co on tu ma do rzeczy?
– Nic, absolutnie nic! – zawołała szybko Violet.
Camille machnęła ręką ze zniecierpliwieniem. Coś było z nią nie tak. Przez ostatnie cztery dni Pete ciągle powracał w jej myślach, a nawet w snach. Oczywiście nie chciała się do tego przed sobą przyznać.
– No dobra, zapomnijmy o MacDougalu, nie o niego mi chodzi. Chciałabym się tylko dowiedzieć, dlaczego zasadziłaś aż tyle lawendy. Co zamierzasz z tym wszystkim zrobić?
– No tak. Wiesz, że mama zawsze hodowała trochę lawendy. Pierwsze szczepy były sprowadzone z Francji…
– Owszem, wiem – przerwała niecierpliwie Camille. – Ale ona miała jedną grządkę w ogrodzie kwiatowym. Twoją lawendą będzie można zasypać cały stan Vermont.
Starsza siostra zachichotała.
– Nie zamierzałam uprawiać tego aż tyle… Po prostu zawsze tak lubiłam lawendę… jej zapach, kolor, wygląd, wszystko – rozmarzyła się Vi. – Zaraz po rozwodzie, gdy Simpson zażądał domu, bo chciał w nim zamieszkać z tą swoją lalunią, a ja nie miałam siły się z nim użerać…
– Vi, przecież wiem to wszystko. Moja propozycja uduszenia Simpsona jest wciąż aktualna. Wiem, o co chodzi. Chciałaś zacząć wszystko od nowa, więc się stamtąd wyprowadziłaś i wróciłaś do domu…
– Tak. Ale gdy tu zamieszkałam, nie miałam właściwie nic do roboty. Dom po wyjeździe rodziców na Florydę wyglądał jak opustoszałe muzeum. Przez jakiś czas ten spokój tutaj mi odpowiadał. Nie musiałam od razu szukać pracy, bo po podziale majątku dostałam przyzwoitą forsę, ale musiałam coś zrobić ze swoim czasem. Zaczęłam więc kombinować z nasionami, bulwami i szczepami różnych roślin.
Violet mogłaby przez pięć godzin opowiadać o czymś, co komuś innemu zajęłoby zaledwie pięć minut, więc Camille znowu jej przerwała.
– Wiem. Założyłaś „Ziołową Oazę”. – Sklep był klaustrofobiczną norą obwieszoną pękami ziół, zastawioną koszami pełnymi świeczek, kadzidełek, przypraw, olejków ziołowych. Camille nie chciała nawet słuchać o tym koszmarnym miejscu. – Ale takiej ilości lawendy nie sprzedasz w sklepie.
– Chyba nie… – Violet uśmiechnęła się beztrosko i wpakowała łyżkę ziołowego świństwa, mającego rzekomo uchodzić za sałatkę, na talerz siostry. – To po prostu jakoś tak samo… wystrzeliło. Zaczęłam od oryginalnych szczepów mamy, skrzyżowałam je z tymi przysłanymi przez Daisy, dodałam jeszcze swoje. To było jak tworzenie kwiatowego kalejdoskopu. Odporność jednego gatunku, kolor drugiego, faktura trzeciego. Świetna zabawa! Jednak uprawy trochę wymknęły mi się spod kontroli…
– Trochę? Dwadzieścia akrów to dla ciebie „trochę”?
– Nie sądziłam, że na tym kamienistym wschodnim zboczu coś w ogóle wyrośnie – żachnęła się Violet. – Zresztą, ten kawałek ziemi i tak był nieużytkiem. A ja tyle się naeksperymentowałam w szklarniach i musiałam coś z tym wszystkim zrobić. Ale zapomniałam…
Gdy siostra przerwała, by włożyć kęs jedzenia do ust, Camille spytała niecierpliwie:
– No, o czym?
– Zapomniałam o naturze lawendy. Wygląda delikatnie, ale to bardzo mocna roślina. Wcale nie rośnie dobrze, jak za bardzo się z nią cackać. Oczywiście potrzebuje dużo słońca, ale najlepiej czuje się, gdy ją zostawić w spokoju. No i ten suchy, kamienisty kawałek gruntu okazał się idealny pod uprawę.
– Violet, chodzi o to, że ona jest wszędzie.
– No tak, chyba masz rację. Smakuje ci sałatka ziemniaczana?
– Słucham?
– No, ta sałatka. – Violet wskazała na salaterkę. – Są w niej suszone pączki lawendy. To przepis z bardzo starej książki kucharskiej.
– Sałatka jest w porządku – rzuciła obojętnie Camille. – Ale wcale nie chcę, żebyś dla mnie gotowała. I zajmowała się mną. Nienawidzę tego.
– I tak gotuję. Lubię gotować. To żaden kłopot.
– Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że ja nie jestem twoim problemem, i w ogóle niczyim. – Odgarnęła włosy do tyłu i wycedziła wolno, ze złością: – Na razie nie mogę jeszcze pracować, Violet, ale wkrótce zacznę. Doprowadza mnie do szału to, że wiszę na tobie, ale…
– Och, zamknij się. Ile razy mam to powtarzać? Ziemia należy do nas trzech. Wiesz, że tak postanowili rodzice. Tata wciąż wierzy, że jedna z nas osiądzie tu w końcu na stałe. Zawsze się o ciebie dopytuje. Pytał, czy wciąż mówisz o Robercie…
– Nie – Camille usłyszała ostry ton w swoim głosie, ale nic nie mogła na to poradzić.
– No dobrze, już dobrze! – Violet poderwała się na nogi i powróciła z jeszcze jednym półmiskiem. Prawdopodobnie było to kolejne danie rybne. – Potrzebujesz forsy?
– Nie.
– Ale przecież każdy na coś wydaje, każdy potrzebuje forsy…
– Nie potrzebuję ani nie chcę niczego! – Na dźwięk silnika furgonetki skoczyła na równe nogi. Ktoś podjeżdżał pod dom. Pobiegła do holu po kurtkę i czapkę.
– Camille, nie uciekaj…
– Nie uciekam. Ja tylko… – Oddychała z trudem, mocno waliło jej serce. Nie zamierzała być niemiła dla Violet ani dla nikogo innego. Chciała po prostu być sama i nie zadręczać innych swymi nastrojami. Nie miała siły męczyć się, starając się być miła. Wsunęła stopy w wilgotne kalosze i skoczyła do tylnych drzwi, ale gdy je otworzyła, wpadła na kogoś, kto chciał nimi wejść.
– Hej, Cam! Uważaj – powiedział Pete, podtrzymując ją, by nie upadła.
Przez chwilę chciała pozostać w tych ramionach, chciała, by uniosły ją gdzieś, z dala od jej złości. Ale wariacki impuls szybko zniknął.
Bez słowa minęła Pete'a i wybiegła z domu. Zawołał coś za nią, ale go zignorowała. Pobiegła przez pole do swojej samotni, uciekając przed Violet, przed Pete'em, przed życiem. Tego właśnie pragnęła.