Lawinia - ebook
Lawinia - ebook
Ostatnia powieść królowej fantastyki!
Lawinia, księżniczka Lacjum, bardzo chciałaby żyć w spokoju. Jej marzenia przekreśla jednak wielka polityka i starania matki, Amaty, by zaręczyć dziewczynę z przystojnym, ambitnym Turnusem. Na drodze do małżeństwa staje przepowiednia: Lawinia ma poślubić cudzoziemca, który przyczyni się do rozpoczęcia okrutnej wojny, a następnie w niej zginie. Tymczasem do Italii przypływają uciekinierzy z opanowanej wojną Troi, a wraz z nimi tajemniczy Eneasz… Zainspirowana „Eneidą” opowieść to jedna z najbardziej wyjątkowych historii w dorobku Ursuli K. Le Guin. Zrodziła się z refleksji nad postacią Lawinii, współzałożycielki przyszłego imperium, która u Wergiliusza nie wypowiedziała nawet słowa. Autorka „Ziemiomorza” po latach oddaje sprawiedliwość legendarnej kobiecie, opisując jej pełne namiętności i okrucieństwa losy w mistrzowski, pełen lirycznego piękna sposób.
Ursula K. Le Guin (1929–2018) nazywana jest królową światowej fantastyki. Była córką znanego antropologa Alfreda L. Kroebera i badaczki indiańskiego folkloru Theodory Kroeber. Le Guin z domu wyniosła znajomość rytuałów, obrzędów i szamańskich praktyk, a także szacunek wobec kulturowej odmienności. Miało to ogromny wpływ na jej twórczość, utrzymaną w konwencji science fiction i fantasy. Opowieści pisarki są wysoko cenione również poza kręgiem miłośników tych gatunków („Czarnoksiężnik z Archipelagu” od lat znajduje się na liście lektur szkolnych). Obok bardzo sugestywnych wizji rzeczywistości zawierają one niezwykle interesujące portrety psychologiczne bohaterów oraz niebanalne przesłania. Książki Ursuli K. Le Guin przekładali m.in. Stanisław Barańczak, Paulina Braiter i Piotr Cholewa.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-647-8 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W maju dziewiętnastego roku mego życia wybrałam się na solniska u ujścia rzeki po sól do zaprawiania świętej mąki. Poszły ze mną Tita i Maruna, mój ojciec dał mi też do pomocy starego niewolnika domowego i parobka z osłem do dźwigania soli. To tylko kilka mil drogi w górę wybrzeża, ale planowaliśmy zrobić sobie wycieczkę, zostać na noc, objuczyliśmy więc nieszczęsnego osiołka prowiantem i po całodniowej wędrówce rozbiliśmy obóz na trawiastej wydmie ponad piaszczystymi brzegami rzeki i morza. Zjedliśmy w pięcioro wieczerzę przy ognisku, opowiadaliśmy historie i śpiewaliśmy pieśni, podczas gdy słońce zapadało w wodę, a błękitne niebo zasnuwał ciemny całun majowego zmierzchu. Poszliśmy spać otuleni wiatrem.
Przebudziłam się o pierwszym brzasku. Inni jeszcze twardo spali. Ptaki dopiero rozpoczynały swoje poranne pieśni. Wstałam i poszłam do ujścia rzeki. Zaczerpnęłam dłonią wody i wylałam ją w ofierze, wypowiadając imię rzeki, Tyber, ojciec Tyber, a także jej stare tajemne imiona – Albu, Rumon. Potem się napiłam. Woda była słonawa, smaczna. Niebo rozwidniło się na tyle, że widziałam długie i jakby zesztywniałe fale na mieliźnie w miejscu, gdzie rzeczny nurt napotykał wody przypływu.
W oddali na ciemnym morzu dostrzegłam statki – szereg wielkich czarnych korabiów nadciągał od południa, kierując się ku ujściu rzeki. Po obu burtach każdego z nich długie rzędy wioseł unosiły się i opadały w mroku niby trzepoczące skrzydła.
Okręty jeden po drugim wspinały się na grzbiety fal i zsuwały w doliny, brnąc w płytkiej wodzie, i jeden po drugim płynęły prosto przed siebie. Ich długie, wygięte w łuk potrójnie rozgałęzione dzioby okute były brązem. Ukucnęłam w słonym błocie na brzegu. Pierwszy statek wpłynął na rzekę, jego ciemny kształt górował nade mną, sunąc naprzód w rytmie mocnych, mimo to cichych uderzeń wioseł o lustro wody. Twarze wioślarzy skrywały się w cieniu, ale na wyniosłej rufie, na tle nieba, stał mężczyzna wpatrzony przed siebie.
Jego twarz jest sroga, a przy tym otwarta; patrzy w ciemność, modląc się. Wiem, kim jest.
Kiedy ostatni ze statków minął mnie z owym cichym, mozolnym biciem wioseł i zniknął w lesie gęsto porastającym oba brzegi, ptaki rozśpiewały się już na dobre, a niebo nad wzgórzami na wschodzie było jasne. Wróciłam do naszego obozu na wydmie. Nikt się jeszcze nie przebudził; spali, gdy obok przepływały okręty. Nie powiedziałam im, co zobaczyłam. Zeszliśmy na solniska, wykopaliśmy tyle błotnistej szarej substancji, że będzie z tego soli na cały rok, załadowaliśmy cenny surowiec do koszy na grzbiecie osła i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie pozwoliłam nawet na chwilę zwłoki, trochę więc narzekali i się guzdrali, ale w domu byliśmy długo przed południem.
Poszłam do króla.
– Wielka flota okrętów wojennych wpłynęła o świcie na rzekę, ojcze – oznajmiłam.
Spojrzał na mnie; jego twarz była smutna.
– Wcześniej, niż myślałem – powiedział tylko.
Wiem, kim byłam, mogę wam powiedzieć, kim mogłam być, teraz jednak istnieję tylko tutaj, w słowach, które kreślę. Nie jestem pewna natury mojej egzystencji i dziwię się, jak to jest, że w ogóle piszę. Mówię po łacinie, oczywiście, ale czy kiedykolwiek nauczyłam się pisać w tym języku? Mało prawdopodobne. Niewątpliwie ktoś o moim imieniu, Lawinia, istniał naprawdę, ale osoba ta tak bardzo mogła się różnić od mego wyobrażenia o sobie czy wyobrażenia mego poety o mnie, że w głowie mi się miesza, kiedy o tym myślę. Z tego, co wiem, całą realność, jaką mam, nadał mi mój poeta. Nim zaczął pisać, byłam najmglistszą z postaci, ot, imieniem na drzewie genealogicznym. To on powołał mnie do życia, nadał mi tożsamość, dzięki czemu mogę pamiętać swoje życie i siebie samą, i pamiętam wyraziście, targana przeróżnymi uczuciami, które nasilają się, kiedy piszę – może dlatego, że wydarzenia, które wspominam, stają się rzeczywiste dopiero pod moim – czy jego – piórem.
Tyle że on nic o nich nie napisał. W swoim poemacie umniejszył znaczenie mojego życia. Zepchnął mnie na margines, bo dowiedział się, kim byłam, dopiero gdy umierał. Nie jego to wina. Wtedy już było za późno, żeby zadośćuczynić, przemyśleć wszystko na nowo, dokończyć wersy niedokończone, udoskonalić poemat, który uważał za niedoskonały. Wiem, że nad tym bolał; wiem, że bolał nade mną. Może tam, gdzie jest teraz, za podziemnymi mrocznymi rzekami, ktoś mu powie, że Lawinia boleje nad nim.
Nie umrę. Tego jestem prawie pewna. Życie moje jest zbyt względne, zbyt przypadkowe, by mogło prowadzić do czegoś tak absolutnego jak śmierć. Za mało mam w sobie prawdziwej śmiertelności. Kiedyś bez wątpienia zgasnę, popadnę w zapomnienie, co spotkałoby mnie dawno temu, gdyby poeta nie powołał mnie do istnienia. Może stanę się wtedy fałszywym snem uczepionym jak nietoperz liści drzewa u wrót krainy cieni lub sową fruwającą wśród ciemnych dębów Albunei. Nie będę jednak musiała rozstać się z życiem i zstąpić w mrok, jak to uczynił on, nieszczęsny, najpierw w wyobraźni, potem już jako widmo. Każdy z nas musi przecierpieć własny Hades, powiedział mi kiedyś, a przynajmniej tak można tę jego myśl zrozumieć. Ale owo bezczynne snucie się w mrokach zaświatów, oczekiwanie chwili, gdy bądź o tobie zapomną, bądź narodzisz się na nowo – to nie jest prawdziwy byt, nawet w połowie nie tak prawdziwy jak mój w chwili, gdy piszę, a wy czytacie, a już żadną miarą nie tak prawdziwy jak w jego słowach, wspaniałych barwnych słowach, w których żyję od stuleci.
A jednak mój w nich udział – życie, które nadał mi w swym poemacie – jest tak nieciekawy… Pomijając chwilę, gdy moje włosy stają w ogniu – tak bezbarwne, z wyjątkiem momentu, gdy me dziewicze policzki płoną niby kość słoniowa szkarłatem splamiona – tak konwencjonalne, że dłużej nie mogę tego znieść. Skoro mam istnieć bez końca, stulecie po stuleciu, choć raz muszę się wyłamać i przemówić w swoim imieniu. On nie pozwolił mi wyrzec ani słowa. Muszę odzyskać głos, którego mnie pozbawił. On dał mi długie, lecz ciasne życie. Ja potrzebuję przestrzeni, powietrza. Dusza ma wyrywa się do starych lasów mojej Italii, na skąpane w słońcu wzgórza, chce szybować z wiatrami niosącymi łabędzia pospołu z wieszczym krukiem. Moja matka była szalona, ja nie. Mój ojciec był stary, ja młoda. Jak spartańska Helena wywołałam wojnę. Ona przez to, że oddała się w ręce mężczyzn, którzy jej pragnęli. Ja przez to, że nie pozwoliłam, by mnie oddano czy uprowadzono, tylko wybrałam sobie mężczyznę, sama zdecydowałam o swoim losie. Mój wybranek był sławny, los niewiadomy; jedno prawie równoważy drugie.
Mimo wszystko czasem sobie myślę, że zapewne dawno umarłam i opowiadam tę historię w jakiejś nieznanej nam części zaświatów – zwodniczym miejscu, gdzie wydaje się nam, że wciąż żyjemy, gdzie mamy wrażenie, że się starzejemy, i wspominamy wydarzenia z lat naszej młodości, to, jak wyroiły się pszczoły, jak moje włosy stanęły w płomieniach, jak przybyli Trojanie. Bo jak to właściwie jest, że my wszyscy możemy ze sobą rozmawiać? Pamiętam, jak cudzoziemcy z drugiego końca świata przypłynęli wodami Tybru do kraju, o którym nic nie wiedzieli: ich poseł wszedł do domu mego ojca, wyjaśnił, że jest Trojaninem, i wygłaszał uprzejme mowy płynną łaciną. Powiedzcie, jak to możliwe? Czy każdy z nas zna wszystkie języki? Umiejętność taką posiąść mogą tylko umarli, których kraina leży pod wszystkimi krainami świata. Jak to jest, że rozumiecie mnie, która żyłam dwadzieścia pięć czy trzydzieści wieków temu? Znacie łacinę?
Potem jednak myślę, że nie, to nie dlatego, że umarłam, nie śmierć pozwala nam się wzajem rozumieć, lecz poezja.
Gdybyście mnie poznali, kiedy byłam dziewczęciem dorastającym w domu rodzinnym, zapewne stwierdzilibyście, że blady portret mej osoby naszkicowany przez mojego poetę jakby mosiężnym rysikiem na woskowej tabliczce jest całkiem wierny rzeczywistości: dziewczę, córka króla, dziewica na wydaniu, cnotliwa, cicha, posłuszna, gotowa ulec woli mężczyzny, jak pole wiosną gotowe jest do orki.
Nigdy nie orałam, ale całe życie przypatrywałam się naszym rolnikom przy tej czynności: widziałam, jak biały wół mozolnie wlecze się w swoim jarzmie, a oracz mocno trzyma wymykające się z rąk długie drewniane uchwyty, ryjąc lemieszem ziemię, z pozoru tak potulną i gotową, a w istocie jakże twardą i nieprzystępną. Napiera całym swoim ciężarem na pług, wytężając wszystkie siły, stara się zrobić rysę dość głęboką, by zasiać w niej jęczmień. Trudzi się do utraty tchu, aż drżąc z wyczerpania, pragnie tylko położyć się w wykopanej bruździe i zasnąć pośród kamieni z głową na piersi swej srogiej matki. Ja nigdy nie musiałam orać, ale też miałam srogą matkę. Ziemia, koniec końców, weźmie oracza w swe objęcia, pozwoli mu spocząć głębiej niż ziarno jęczmienia, mnie matka nigdy nie tuliła.
Byłam przy niej cicha i potulna, bo gdybym się głośno odezwała, gdybym wyraziła swoją wolę, mogłaby sobie przypomnieć, że ja to nie moi bracia, i gorzko bym tego pożałowała. Miałam sześć lat, gdy umarli, mały Latynus i maleńki Laurens. Byli moimi pupilkami, moimi laleczkami. Bawiłam się z nimi, uwielbiałam ich. Matka moja, Amata, z uśmiechem czuwała nad nami, gdy wrzeciono kręciło się w jej palcach. Nie zostawiała nas pod opieką naszej piastunki Westyny i innych kobiet, jak być może powinna czynić królowa, lecz spędzała z nami całe dnie, z czystej miłości. Często nam śpiewała, gdy się bawiliśmy. Czasem przestawała prząść, zrywała się, brała mnie i Latynusa za ręce, po czym tańczyliśmy, roześmiani, we trójkę. „Moi wojownicy”, tak nazywała chłopców i myślałam, że mnie też, bo była taka szczęśliwa, gdy ich nazywała wojownikami, a jej szczęście było naszym szczęściem.
Zachorowaliśmy: najpierw maleństwo, potem Latynus z tą jego okrągłą buzią, dużymi uszami i czystymi oczami, na koniec ja. Pamiętam dziwne sny, jakie miałam w gorączce. Przyleciał mój dziadek dzięcioł i dziobał mnie w głowę, aż krzyczałam z bólu. Po jakimś miesiącu mi się polepszyło, wydobrzałam; za to u chłopców gorączka odpuszczała po to tylko, by zaraz powrócić, i tak w kółko. Wychudli, zmarnieli. Czasem wydawało się, że już z nimi lepiej – Laurens chciwie ssał matczyną pierś, Latynus wymykał się z łóżka, by pobawić się ze mną. Potem choroba atakowała znowu. Pewnego popołudnia Latynus dostał konwulsji, febra trzęsła nim jak pies złapanym szczurem, aż wytrzęsła go na śmierć, następcę tronu, nadzieję Lacjum, towarzysza mych zabaw, mego pupilka. Tej nocy chudziutki najmłodszy braciszek smacznie spał, gorączka mu spadła; nazajutrz z samego rana wydał zduszony okrzyk, zadrżał i skonał w mych ramionach jak kocię. A moja matka oszalała z rozpaczy.
Mój ojciec nigdy nie zrozumie, że oszalała.
Gorzko rozpaczał po swych synach. Był człowiekiem o czułym sercu, a chłopców, jak to mężczyzna, uważał za swoich wyłącznych dziedziców. Opłakiwał ich najpierw głośno, potem przez długi czas, całymi latami, w milczeniu. Mógł jednak znaleźć wytchnienie w pełnieniu obowiązków władcy, w przewodzeniu obrzędom, gdyż rytuały przynosiły pociechę – prastare duchy ogniska domowego dodawały otuchy. Miał też oparcie we mnie, ponieważ jako córka króla odprawiałam ceremonie wraz z nim; poza tym mocno mnie kochał, swoje pierworodne późne dziecko. Był bowiem znacznie starszy od mej matki.
Miała osiemnaście lat, kiedy się pobrali, on – czterdzieści. Ona była księżniczką Rutulów z Ardei, on królem całego Lacjum. Ona była piękna, namiętna i młoda, on – mąż w kwiecie wieku – był przystojnym, silnym, zwycięskim wojownikiem, który miłował pokój. Doskonale dobrana para, wydawałoby się. Mogło z tego wyjść bardzo udane małżeństwo.
Nie winił jej za śmierć chłopców. Nie winił mnie za to, że nie umarłam. Pogodził się ze stratą i resztkę swoich nadziei ulokował we mnie. Żył dalej, z roku na rok coraz bardziej osiwiały, coraz bardziej ponury, ale niezmiennie życzliwy i nigdy słaby, z jednym wyjątkiem: pozwalał mojej matce robić, co chciała, odwracał wzrok, gdy postępowała samowolnie, milczał, gdy miotała gniewne słowa.
Nie miała nikogo, kto ukoiłby jej straszliwą rozpacz. Została z mężem, który jej nie słyszał ani z nią nie rozmawiał, zapłakaną sześcioletnią córką oraz licznymi przybitymi, przerażonymi niewiastami ze swej świty, obawiającymi się jak wszyscy służący i niewolnicy, że to one poniosą karę za śmierć dzieci.
Wobec mojego ojca żywiła tylko pogardę, wobec mnie – gniew.
Pamiętam każdą okazję, kiedy po śmierci braci dotykałam dłoni lub ciała matki, a ona mnie. Nigdy więcej nie spała w łożu, w którym nas z ojcem poczęli.
Przez wiele dni nie wychodziła ze swej izby, aż wreszcie się ukazała, prawie nieodmieniona, wciąż dostojna, dumnie wyprostowana, z lśniącymi czarnymi włosami i kremowobiałą twarzą. W towarzystwie zawsze zachowywała się dość chłodno, wyniośle, ot, królowa pośród pospólstwa, i dziwiło mnie, czemu do mężczyzn zgromadzonych w domu króla odnosiła się zupełnie inaczej niż do nas, dzieci, gdy przędła, śpiewała, śmiała się i z nami tańczyła. Wobec służących była władcza, nieustępliwa, porywcza, ale wszyscy ją kochali, nie miała bowiem w sobie krzty podłości. Teraz i do nich, i do nas zwracała się z zimnym spokojem. Gdy jednak ja lub ojciec coś mówiliśmy, często dostrzegałam na jej twarzy grymas wstrętu, rozpaczliwej, podszytej pogardą furii, nim odwróciła wzrok.
Na szyi nosiła bulle synków, małe amulety z tycim glinianym fallusem w środku, które daje się chłopcom, by przynosiły im szczęście i chroniły przed złem. Trzymała je w złotych kapsułkach, ukryte pod odzieniem. Nigdy ich nie zdejmowała.
Gniew, który przy ludziach ukrywała, w kobiecych komnatach często znajdował ujście w postaci gwałtownej irytacji na mnie. Matkę szczególnie drażnił przydomek, jakim wielu mnie nazywało, „mała królowa”, i wkrótce przestano go używać. Prawie w ogóle ze mną nie rozmawiała, ale ilekroć ją rozzłościłam, nagle rzucała się ku mnie i twardym, zimnym głosem cedziła, że jestem głupia, brzydka, niedorzecznie bojaźliwa. „Boisz się mnie. Nie znoszę tchórzy”, mówiła. Moja obecność czasem dosłownie doprowadzała ją do szału. Biła mnie wtedy lub potrząsała mną za ramiona, aż głowa mi latała w przód i w tył. Raz w ataku furii poorała moją twarz paznokciami. Westyna odciągnęła mnie wtedy od niej, wyprowadziła ją do jej izby i uspokoiła, po czym pospiesznie wróciła, by obmyć krwawiące rysy na moich policzkach. Byłam zbyt oszołomiona, żeby płakać, za to Westyna łkała nade mną, smarując rany maścią.
– Nie zostaną blizny – zapewniła przez łzy. – Na pewno nie.
Dobiegł nas spokojny głos mojej matki, leżącej w swojej alkowie:
– To dobrze – powiedziała.
Westyna kazała mi mówić ludziom, że podrapał mnie kot. Kiedy ojciec ujrzał moją twarz i zażądał wyjaśnień, oznajmiłam:
– Podrapała mnie stara kocica Sylwii. Za mocno ją ściskałam, przyszedł pies i się przestraszyła. To nie jej wina.
Z czasem sama prawie uwierzyłam w tę wersję wypadków, jak to z dziećmi bywa, i wzbogaciłam ją o rozmaite szczegóły i okoliczności, na przykład że byłam zupełnie sama, kiedy to się stało, w dębowym gaju opodal gospodarstwa Tyrrusa, i zaraz biegiem wróciłam do domu. Powtarzałam raz po raz, że Sylwia ani jej kocica nie są niczemu winne. Nie chciałam przysporzyć im kłopotów. Królowie są skorzy do wymierzania kar, to lekarstwo na ich lęki. Sylwia była moją najukochańszą przyjaciółką i towarzyszką zabaw, a stara przydomowa kocica dopiero co powiła młode, które bez niej by nie przeżyły. Dlatego to, że miałam podrapaną twarz, musiało być moją i tylko moją winą. Uspokajające słowa Westyny się potwierdziły: maść z żywokostu podziałała skutecznie, długie czerwone rysy zarosły strupami, zagoiły się i jedyną po nich pamiątką był słaby srebrzysty ślad na policzku pod lewym okiem. Pewnego dnia Eneasz powiedzie palcem po tej szramce i zapyta, skąd się wzięła. „Kocica mnie podrapała”, powiem. „Trzymałam ją w ramionach i przestraszyła się psa”.
Wiem, że przyjdzie czas, gdy na tronach zasiadać będą znaczniejsi królowie od mojego ojca Latynusa, władający znaczniejszymi królestwami od naszego Lacjum. W górze rzeki, na Siedmiu Wzgórzach, dawniej stały dwa małe ufortyfikowane grody otoczone ziemnymi wałami, Janikulum i Saturnia; potem przybyli greccy osadnicy i na tym samym zboczu wznieśli warownię i osadę, które nazwali Pallanteum. Mój poeta próbował opisać mi to miejsce takim, jakim je znał, czy raczej, rzec powinnam, jakim będzie je znał za swojego życia, ponieważ choć był umierający, kiedy mnie odwiedził, i dziś już od dawna nie żyje, to zarazem jeszcze się nie narodził. Jest w gronie tych, co czekają na drugim brzegu rzeki zapomnienia. Mnie na razie nie zapomniał, ale nie będzie pamiętał naszych rozmów, gdy przyjdzie na świat, przeprawi się przez te mętne wody. Kiedy pierwszy raz mnie sobie wyobrazi, nie będzie świadom, że pewnego dnia spotkamy się w gaju Albunei. Tak czy owak, powiedział mi, że w czasach, które nadejdą, tam, gdzie dziś jest owa grecka wioska, całe Siedem Wzgórz, dzielące je doliny i brzegi rzek zajmie ciągnące się milami niewyobrażalne miasto. Będą w nim lśniące złotem świątynie z marmuru zbudowane na szczytach wzniesień, będą szerokie łukowate bramy, niezliczone posągi z marmuru i brązu; przez forum tego miasta w jeden dzień przewinie się tylu ludzi, opowiadał, ilu ja nie zobaczę przez całe życie we wszystkich grodach i gospodarstwach, na wszystkich drogach, uroczystościach i polach bitew w Lacjum. Król tego miasta będzie wielkim władcą świata, tak wielkim, że wzgardzi tytułem króla i znany będzie tylko jako ten, który wielkość swą zawdzięcza boskiej mocy, August. Wszystkie ludy będą mu padać do nóg i płacić trybut. Wierzę w to, bo wiem, że mój poeta zawsze mówi prawdę, choć nie zawsze całą. Nawet poeta nie może mówić całej prawdy.
W mych dziewczęcych latach jego wielkie miasto było jednak tylko siermiężnym gródkiem u stóp skalistego, pełnego jaskiń wzgórza zarośniętego gęstym krzewiem. Raz wybrałam się tam z ojcem. Pamiętam, jak cały dzień żeglowaliśmy z zachodnim wiatrem w górę rzeki. Tamtejszy władca, Ewander, nasz sprzymierzeniec, był wygnańcem z Grecji i tutaj także narobił sobie kłopotów – zabił gościa. Miał ku temu powód, ale nasz wieśniaczy lud nieprędko takie rzeczy zapomina. Ewander, wdzięczny za przychylność okazywaną mu przez mego ojca, ugościł nas jak najlepiej, ale żył znacznie ubożej od naszych majętnych rolników. Pallanteum było posępną warownią skuloną w cieniu drzew między szeroką żółtą rzeką i zalesionymi wzgórzami. Oczywiście wydali ucztę na naszą cześć, były wołowina i sarnina, ale dziwnie to wszystko podano: musieliśmy leżeć na ławach przy małych stołach, zamiast siedzieć razem przy jednym długim stole. Cóż, greckie obyczaje. W dodatku nie trzymali na stołach świętej soli ani mąki. Niepokoiło mnie to przez całą biesiadę.
Syn Ewandera, Pallas, miły chłopiec, który był mniej więcej moim rówieśnikiem, czyli miał wtedy jedenaście, może dwanaście lat, opowiedział mi historię o olbrzymim człowieku-potworze, który niegdyś mieszkał w jednej z pobliskich jaskiń i po zmierzchu wychodził, by kraść bydło i rozszarpywać ludzi na strzępy. Rzadko go widywano, ale zostawiał wielkie ślady stóp. Pewnego dnia przybył grecki heros imieniem Erkles i go zabił. „Jak ten potwór się nazywał?” – zapytałam, na co Pallas odrzekł: „Kakus”. Wiedziałam, że imię to nosił pan ognia, wódz plemiennej osady, który z pomocą córek pilnował wiecznego ognia Westy dla swojego ludu jak mój ojciec. Nie chciałam jednak zadać kłamu greckiej opowieści o człowieku-potworze, bo była o wiele ciekawsza od mojej.
Pallas zapytał, czy chciałabym zobaczyć legowisko wilczycy, powiedziałam, że tak, zabrał mnie więc do groty zwanej Luperkal, dość blisko wioski. Jest poświęcona Panowi, wyjaśnił, takim to bowiem imieniem Grecy zwali naszego dziadka Fauna. Osadnicy roztropnie zostawiali wilczycę i jej młode w spokoju, a ona odwdzięczała im się tym samym. Nawet nie atakowała ich psów, mimo że wilki psów nienawidzą. Na wzgórzach miała pod dostatkiem jeleni. Wiosną od czasu do czasu zdarzało jej się porwać jagnię. Miejscowi traktowali poniesioną stratę jako ofiarę dla wilczycy, a gdy nie ruszała jagniąt, składali jej w ofierze psa. Jej towarzysz zniknął minionej zimy.
To, że my, dwoje dzieci, poszliśmy obejrzeć jej jamę, nie było chyba najmądrzejsze, ponieważ wilczyca siedziała wtedy w środku z młodymi. W grocie strasznie cuchnęło, panowały nieprzeniknione ciemności, było zupełnie cicho. Gdy jednak wzrok mój oswoił się z mrokiem, dostrzegłam dwa małe nieruchome ogniki ślepi. Wilczyca stała między nami a swoimi wilczkami.
Powoli wycofaliśmy się z Pallasem, nie odrywając od niej oczu. Nie chciałam odejść, choć wiedziałam, że tak trzeba. W końcu odwróciłam się i ruszyłam za Pallasem, szłam jednak pomału, raz po raz oglądając się za siebie, ciekawa, czy wilczyca wyjdzie ze swego domu i stanie w cieniu przed nim na sztywnych łapach, czujna kochająca matka, wojownicza królowa.
Podczas tej wizyty na Siedmiu Wzgórzach zrozumiałam, że mój ojciec jest o wiele możniejszym królem od Ewandera. Później dowiedziałam się, że był potężniejszy od wszystkich współczesnych mu władców Zachodu, nawet jeśli pod żadnym względem nie mógł się równać z Augustem, który panował będzie w przyszłości. Swoje królestwo ustanowił i obronił orężem długo przed moim narodzeniem. W latach mego dzieciństwa nie toczyły się żadne wojny, o których warto wspominać. Trwał długi okres pokoju. Zdarzały się oczywiście spory i potyczki między chłopami, a także starcia na pograniczu. My, mieszkańcy zachodnich ziem, jesteśmy ludem nieokrzesanym, z dębu zrodzonym, jak to mówią; łatwo wybuchamy gniewem, zawsze mamy broń pod ręką. Ojciec raz na jakiś czas musiał interweniować, tłumić wieśniacze waśnie, które zaszły za daleko bądź zatoczyły zbyt szerokie kręgi. Nie utrzymywał stałej armii. Mars żyje na ornych gruntach i ich granicach. Jeśli pojawiało się jakieś zagrożenie, Latynus wzywał rolników z pól, a ci przybywali ze starymi spiżowymi mieczami ojców i skórzanymi tarczami, gotowi walczyć za swego króla do krwi ostatniej. Usunąwszy zagrożenie, wracali na swoje pola, a on do swego pałacu.
Pałac ten, Regia, był wielkim sanktuarium, miejscem świętym, bowiem bóstwa i przodkowie strzegący naszych spiżarni byli zarazem penatami i larami miasta oraz ludu. Latynowie ściągali do nas z całego Lacjum, by oddawać im cześć, składać ofiary, ucztować z królem. Przybywający już z daleka widzieli pałac, otoczony strzelistymi drzewami wyrastającymi ponad mury, wieże i dachy.
Mury Laurentum były wysokie i mocne, bo gród założono nie na wierzchołku wzgórza jak większość miast, lecz na żyznych równinach opadających w stronę lagun i morza. Dookoła, za rowem i wałami ziemnymi, leżały pola uprawne i pastwiska, a przed bramą miejską rozciągał się otwarty teren, na którym ćwiczyli atleci i tresowano konie. Za to wkraczając w bramy Laurentum, przechodziło się ze słońca i wiatru w głęboki wonny cień. Miasto było wielkim gajem, prawie lasem. Domy stały wśród dębów, figowców, wiązów, smukłych topoli i rozłożystych wawrzynów. Ulice były ocienione, pełne zieleni, wąskie. Najszersza prowadziła do okazałej siedziby króla, z setką strzelistych kolumn z cedru.
W przedsionku pałacu na półkach umieszczonych wzdłuż bocznych ścian stały podarowane królowi wizerunki wyrzeźbione przed laty przez etruskiego wygnańca. Te ponure figurki z popękanego i sczerniałego cedru przedstawiały duchy opiekuńcze, naszych przodków – dwulicego Janusa, Saturna, Italusa, Sabinusa, dziadka Pikusa, ukazanego nie w postaci dzięcioła, w którego został przemieniony czarami, lecz w sztywnej todze, ze świętym berłem i tarczą w rękach. Rzeźby, choć nieduże, stanowiły jedyne przedstawienia ludzkich postaci w Laurentum, pomijając małe gliniane penaty, i budziły we mnie lęk. Często zaciskałam powieki, kiedy przebiegałam między tymi podłużnymi ciemnymi twarzami o pusto patrzących oczach, pod toporami, grzebieniastymi hełmami, oszczepami, oderwanymi ryglami miejskich bram i dziobami statków, wojennymi trofeami przybitymi do ścian.
Korytarz wyrzeźbionych wizerunków wiódł do atrium, niskiego, dużego i ciemnego pomieszczenia nakrytego dachem pośrodku otwartym na niebo. Na lewo znajdowały się sale narad i uczt, do których w dzieciństwie rzadko zaglądałam, za nimi zaś były komnaty królewskie. Na wprost stał ołtarz Westy, a dalej, w głębi – sklepione murowane spiżarnie. Ja zwykle skręcałam w prawo, mijałam kuchnie i wybiegałam na wielki centralny dziedziniec, gdzie fontanna igrała pod drzewem laurowym, które mój ojciec posadził za młodu, a w dużych donicach rosły słodkie wawrzynki, krzaki tymianku, lebiodki i bylice. Wśród całej tej zieleni spotykało się kobiety, które pracowały, gawędziły, przędły, tkały, płukały dzbany i czarki w sadzawce fontanny. Przemykałam między nimi, a potem pod cedrową kolumnadą do komnat niewieścich, gdzie czułam się najlepiej, bo tam byłam u siebie.
Dopóki nie ściągałam na siebie uwagi matki, nie miałam się czego obawiać. Później, gdy byłam już prawie dorosła, czasem odnosiła się do mnie całkiem życzliwie. Poza tym było w pałacu wiele kobiet, które mnie kochały i które prawiły mi komplementy, do tego stara Westyna, która mnie rozpieszczała, a także dziewczęta w moim wieku, przy których mogłam być zwykłą dziewczyną, i małe dzieci, z którymi mogłam się bawić. No i – czy byłam w komnatach męskich, czy kobiecych – to był dom mego ojca, a ja byłam jego córką.
Moją najlepszą przyjaciółką nie była jednak żadna z dziewczyn z Regii, lecz najmłodsza córka pasterza Tyrrusa, który w pieczy miał stada mej rodziny i własne. Jego rodzinne gospodarstwo, o ćwierć mili od bram miasta, było rozległe, z wieloma budynkami gospodarczymi, pośród których niby stary szary gąsior w stadzie gęsi rozsiadł się dom z kamienia i drewna. Zagrody dla bydła, wybiegi i pastwiska ciągnęły się od kuchennych ogrodów w głąb niskich, zwieńczonych dębami wzgórz. W gospodarstwie praca wrzała bez przerwy, ludzie od rana do wieczora uwijali się jak w ukropie; wszystko jednak odbywało się w głębokiej ciszy, mąconej tylko w chwilach, gdy z kuźni dobiegał trzask ognia i brzęk kowadła i gdy spędzano bydło, by je wykastrować czy zaprowadzić na targ. Muczenie w odległych dolinach i ciche gruchanie gołębi w pobliskich dębowych gajach tworzyły miękką dźwiękową wyściółkę, w którą zapadały się wszystkie inne odgłosy i ginęły bez śladu. Kochałam to gospodarstwo.
Sylwia czasem przychodziła do Regii dotrzymać mi towarzystwa, obie jednak wolałyśmy spotykać się u niej. Latem biegałam tam prawie co dzień. Zawsze towarzyszyła mi Tita, niewolnica kilka lat starsza ode mnie, bo jako dziewicza księżniczka nie mogłam się nigdzie ruszyć bez opiekunki. Gdy tylko jednak docierałyśmy na miejsce, Tita szła do znajomych kobiet w gospodarstwie, a my z Sylwią łaziłyśmy po drzewach, przegradzałyśmy strumień tamą, bawiłyśmy się z kociętami, łapałyśmy kijanki i wędrowałyśmy po lasach i wzgórzach, wolne jak dwa wróbelki.
Matka najchętniej nie puszczałaby mnie z domu. „Z kim ona się zadaje? Z pastuchami!” Mojemu ojcu jednak, królowi z urodzenia, taki snobizm był obcy. „Niech dziecko sobie biega i nabiera krzepy. To dobrzy ludzie”, mówił. W istocie, Tyrrus był godnym zaufania człowiekiem, który władał swoimi pastwiskami tak umiejętnie i pewnie jak mój ojciec królestwem. Choć z natury porywczy, dla swoich ludzi był sprawiedliwy; pamiętał o wszystkich świętach, hojnie je obchodził, składał ofiary lokalnym duchom opiekuńczym, nawiedzał święte miejsca. Dawno, dawno temu walczył u boku mego ojca i wciąż miał w sobie coś z wojownika. Wobec córki jednak był miękki jak ciepłe masło. Matka odumarła ją wkrótce po porodzie i Sylwia nie miała sióstr. Od maleńkości była oczkiem w głowie swego ojca, braci i całej służby. Pod wieloma względami traktowano ją jak księżniczkę bardziej niż mnie. Nie musiała prząść ani tkać przez kilka godzin dziennie, była zwolniona z ceremonialnych obowiązków. Stare kucharki wyręczały ją w kuchni, stare niewolnice prowadziły dom za nią, młode służebnice czyściły palenisko i dokładały do ognia, żeby sama nie pobrudziła sobie rąk; miała aż nadto czasu, by hasać po wzgórzach i bawić się ze swoimi zwierzętami.
Sylwia bowiem umiała zjednać sobie wszelkie stworzenia. Wieczorami sówki przylatywały na jej melodyjne wezwanie, hu-u-u, hi-i-i, i przysiadały na jej wyciągniętej dłoni. Oswoiła lisie szczenię, a gdy wyrosła z niego lisica, puściła ją wolno, ta jednak później co roku przyprowadzała młode, by się nimi pochwalić, i pozwalała im o zmroku brykać na trawie pod dębami. Sylwia odchowała też jelonka, którego jej bracia złapali na polowaniu po tym, jak psy gończe powaliły jego matkę. Miała jedenaście, może dwanaście lat, gdy go przynieśli. Czule opiekowała się maleństwem, aż wyrosło na wspaniałego byka, wiernego jak pies. Co rano byk biegł kłusem do lasu, zawsze jednak wracał w porze kolacji; wpuszczali go wtedy do jadalni i karmili ze swoich drewnianych półmisków. Sylwia uwielbiała swego Cervulusa. Myła go i czesała, jesienią ustrajała jego imponujące poroże winoroślami, wiosną – wiankami z kwiatów. Jelenie bywają niebezpieczne, ten jednak był potulny, łagodny i zdecydowanie zbyt ufny. Sylwia zawiązała mu na szyi szeroką białą płócienną wstążkę, by wszyscy myśliwi w lasach Lacjum wiedzieli, że to jej Cervulus. Znały go nawet psy gończe i rzadko rzucały się za nim w pościg, nauczone burami i biciem, że mają zostawić go w spokoju.
Cudne to były chwile: my dwie, wokół wzgórza, przed nami wielki jeleń z koroną rogów, dostojnie wychodzący z lasu. Zwykle przyklękał i kładł nos na dłoni Sylwii, po czym, podkuliwszy długie delikatne nogi, siedział między nami i głaskałyśmy go po szyi. Roztaczał słodki silny zapach dzikiego zwierzęcia. Jego oczy, jak oczy Sylwii, były duże, ciemne i spokojne. Tak właśnie wyglądało życie w epoce Saturna, stwierdził mój poeta, pierwszym złotym wieku, gdy świat nie znał strachu. Sylwia wydawała się dziecięciem tamtych czasów. Przesiadywać z nią na skąpanych w słońcu zboczach, biegać razem leśnymi ścieżkami, które tak dobrze spenetrowała – nie znałam większej radości. W całym kraju naszego dzieciństwa nie było nikogo, kto by nam źle życzył. Nasi poganie, lud ziem uprawnych, pozdrawiali nas z pól i od progów swych okrągłych chat. Gburowaty pszczelarz zawsze miał dla nas plaster miodu, mleczarki częstowały śmietaną, pasterze popisywali się przed nami, ujeżdżając młode byki czy skacząc przez rogi starych krów, stary pastuch Ino pokazał nam, jak zrobić piszczałkę ze źdźbła owsa.
Latem, kiedy długi dzień chylił się ku wieczorowi i wiedziałyśmy, że pora wracać do gospodarstwa, czasem kładłyśmy się brzuchami na zboczu, wciskałyśmy nosy w ostrą suchą trawę i twardy zbrylony grunt, po czym wdychałyśmy nieskończenie złożony zapach rozgrzanej słońcem ziemi, naszej ziemi, łączący w sobie słodycz siana i gorycz gleby. W takich chwilach byłyśmy dziećmi Saturna. Potem zrywałyśmy się na równe nogi i zbiegałyśmy ze wzgórza do domu – ścigamy się do przeprawy dla bydła!
Kiedy miałam piętnaście lat, do mego ojca z oficjalną wizytą przybył król Turnus. Był moim kuzynem, siostrzeńcem mej matki; rok wcześniej jego ojciec Daunus, podupadłszy na zdrowiu, oddał mu koronę Rutulii i wszyscy słyszeliśmy o wspaniałych uroczystościach koronacyjnych w Ardei, najbliższym mieście na południe od Lacjum. Rutulowie byli naszymi wiernymi sojusznikami od czasu, gdy Latynus poślubił siostrę Daunusa Amatę, młody Turnus jednak coraz wyraźniej pokazywał, że chce pójść własną drogą. Udzielił gościny wygnanemu z etruskiego Caere tyranowi Mezencjuszowi, zwyrodnialcowi, który nie uznawał żadnych świętości. Cała Etruria wściekła się na Turnusa o to, że przygarnął i chroni tyrana, który nadużywał władzy z takim okrucieństwem, że opuściły go nawet lary i penaty jego domostwa. Te napięcia nas niepokoiły, ponieważ Caere znajdowało się blisko, zaraz za rzeką. Etruskie miasta były potęgami i w naszym interesie leżało, by w miarę możliwości pozostawać z nimi w dobrych stosunkach.
Ojciec omawiał te sprawy ze mną, kiedy chodziliśmy do świętego gaju Albunei. Leżał on na wschód od Laurentum, u stóp wzgórz, o dzień marszu od miasta. Byliśmy tam we dwoje kilka razy; Latynus, ze mną w roli jego akolitki, odprawiał obrzędy służące okazaniu czci i przebłaganiu naszych przodków oraz bóstw lasu i źródeł. Na tych wędrówkach przemawiał do mnie jak do swojego następcy. Choć nie mogłam odziedziczyć po nim korony, nie widział powodu, bym trwała w niewiedzy o sprawach polityki i władzy. Bądź co bądź, kiedyś prawie na pewno zostanę królową jakiegoś kraju. Może nawet Rutulii.
Nie mówił o tym wprost, za to kobiety owszem.
– Przybywa po naszą Lawinię! W konkury! – powiedziała Westyna, gdy tylko dowiedziała się o planowanej wizycie Turnusa, a moja matka spojrzała na nią wilkiem znad dużego kosza surowej wełny, którą rozczesywałyśmy.
Rozczesywanie wełny, rozplatanie supłów i kołtunów umytego runa, by rozdzielić włókna przed gręplowaniem, zawsze było moim ulubionym zajęciem. To czynność łatwa, niewymagająca myślenia, czyste runo słodko pachnie, dłonie robią się miękkie od tłuszczu zawartego w wełnie, supły i kołtuny stopniowo przemieniają się w wielki jasny, zwiewny, kudłaty piękny obłok buchający z kosza.
– Ani słowa więcej – ucięła Amata. – Tylko wieśniacy wydają za mąż dziewczęta w jej wieku.
– Powiadają, że jest najpiękniejszym mężem w całej Italii – rzekła Tita.
– I jeździ na ogierze, którego nikt inny nie dosiądzie – dodała Pikula.
– A jego włosy są złote – powiedziała Westyna.
– Ma siostrę Juturnę, piękną jak on, podobno jednak przysięgła nigdy nie oddalać się od rzeki – dorzuciła Sabella.
– Ależ z was stado gęsi! – rzuciła moja matka.
– Musiałaś go znać, gdy był dzieckiem, królowo? – spytała Sykana, ulubienica mej matki.
– Tak, śliczny był z niego chłopczyk – rzekła Amata. – Od małego lubił chodzić własnymi ścieżkami.
Uśmiechnęła się z lekka jak zawsze, kiedy wspominała dom swego dzieciństwa.
Wspięłam się na wieżę strażniczą nad królewskimi komnatami w południowo-wschodnim narożniku domu, bo z jej szczytu można było nie tylko zobaczyć okoliczne ulice, ale i wyjrzeć za mury i wrota miasta. Widziałam więc, jak goście wjechali konno przez bramę i ruszyli w górę Via Regia. Podziwiałam ich lśniące napierśniki i kiwające się grzebienie hełmów. Potem zbiegłam do atrium i stałam razem z resztą domowników, gdy mój ojciec witał Turnusa. Przyjrzałam się gościowi honorowemu, jego towarzyszom, ozdobionemu piórami wysokiemu hełmowi, który miał na głowie. Turnus był nad wyraz przystojnym mężczyzną, dobrze zbudowanym i muskularnym, o kręconych rudobrązowych włosach, ciemnoniebieskich oczach i dumnej postawie. Doszukałam się w nim tylko jednej wady: był mianowicie dość niski, co przy jego mocnej budowie i szerokiej piersi nadawało mu trochę napuszony wygląd. Miał głęboki, dźwięczny głos.
Tego dnia wezwano mnie na ucztę do wielkiej sali. Włożyłyśmy z matką nasze najładniejsze lekkie szaty, podczas gdy służące gęgały wokół nas i układały nam włosy. Sykana naszykowała dla królowej imponujący naszyjnik ze złota i granatów, prezent ślubny od Latynusa, Amata jednak odłożyła go na bok i wybrała kolię i kolczyki ze srebra wysadzanego ametystem – pożegnalne dary od jej brata Daunusa. Promieniała radością. Myślałam, że jak zwykle schowam się za nią, przyćmiona i chroniona jej wyniosłym pięknem. Ale w czasie posiłku to na mnie spoglądał Turnus, gdy przyjaźnie rozmawiał z mym ojcem i matką. Nie wpatrywał się natarczywie, tylko raz po raz zerkał z lekkim uśmiechem na twarzy. Byłam skrępowana jak nigdy w życiu. Jego przenikliwe niebieskie oczy zaczynały mnie przerażać. Ilekroć ośmielałam się podnieść wzrok, napotykałam spojrzenie mego kuzyna.
Do tej pory zupełnie nie myślałam o miłości i małżeństwie. O czym tu było myśleć? Gdy przyjdzie czas wyjść za mąż, uczynię to i wtedy się dowiem, czym jest miłość, rodzenie dzieci i cała reszta. Na razie nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Owszem, droczyłyśmy się z Sylwią na te tematy, żartowałyśmy z przystojnego młodego rolnika, który robił do niej maślane oczy, i z jej najstarszego brata Almo, gdy kręcił się przy nas, szukając pretekstu, żeby ze mną porozmawiać, ale to były tylko słowa, nic nieznaczące. Żaden mąż w mym domu, mieście, całym kraju nie miał prawa patrzeć na mnie tak jak Turnus. Dziewictwo było mi twierdzą, dawało poczucie bezpieczeństwa, zapewniało spokój. Jeszcze nigdy mężczyzna nie przyprawił mnie o rumieniec.
Teraz zaś czułam, że cała płonę, od korzonków włosów po piersi, po kolana. Kuliłam się ze wstydu. Nie mogłam jeść. Oblężnicza armia stanęła u mych murów.
W oczach Turnusa niewątpliwie wyglądałam jak owa cicha, nieśmiała dziewica z portretu nakreślonego przez poetę. Matka, siedząca u mojego boku, świetnie wiedziała, jak niezręcznie się czuję, i zupełnie jej to nie wadziło – rozprawiała jak najęta z siostrzeńcem o Ardei, nie bacząc na moje skrępowanie. Nie wiem, czy ostatecznie dała sygnał memu ojcu, czy powziął decyzję sam z siebie, ale jeszcze przed deserem, gdy zabrano tace z mięsiwem, pachołek wrzucił ofiarny pokarm do ognia, a służba zaczęła roznosić serwetki i dolewać wina, Latynus polecił matce mnie odesłać.
– Miałżeby nas opuścić kwiat tej uczty? – zaprotestował uprzejmie nasz królewski gość.
– Pora, by dziecię poszło spać – odrzekł ojciec.
Turnus wzniósł swój kielich – pochodzący z Kures złoty puchar z dwoma uchami ozdobiony wyrzeźbioną sceną łowiecką, łup zdobyty podczas jednej z wypraw wojennych ojca, nasze najlepsze naczynie stołowe.
– O najpiękniejsza z córek ojca Tybru, życzę ci słodkich snów! – powiedział.
Siedziałam jak sparaliżowana.
– No już, zmykaj – mruknęła do mnie matka z czymś na kształt śmiechu.
Wymknęłam się jak najszybciej, boso, bo nie ośmieliłam się przystanąć, by włożyć sandały. Za plecami słyszałam tubalny głos Turnusa, ale nie poszczególne słowa. Brzęczało mi w uszach. Nocne powietrze na dziedzińcu było jak chluśnięcie zimnej wody na moją rozpaloną twarz i ciało; wydałam zduszony okrzyk i zadygotałam.
W kobiecych komnatach oczywiście od razu opadły mnie dziewczęta i kobiety, jedna przez drugą mówiły, jakiż to młody król jest wspaniały i piękny, jaki postawny i wysoki, że hełm, wielki miecz i pozłacany spiżowy napierśnik, które powiesił w przedsionku, wyglądają, jakby należały do olbrzyma, i dociekały, co mówił na uczcie, czy mi się spodobał. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Westyna pomogła mi je przegonić, tłumacząc, że wyglądam, jakbym miała gorączkę, lepiej, żebym poszła do łóżka. Gdy w końcu także i ją przekonałam, by zostawiła mnie w spokoju, nareszcie mogłam położyć się w mej cichej izdebce i przywołać przed oczy obraz Turnusa.
Rzecz jasna, pytanie, czy mi się podobał, było głupie. Gdy młoda dziewczyna poznaje mężczyznę, przystojnego męża, króla, który może zostać pierwszym konkurentem do jej ręki, ten ani jej się podoba, ani nie podoba. Serce bije jej mocniej, krew płynie szybciej, a ona widzi jego i tylko jego: może tak jak królik widzi jastrzębia, może jak ziemia widzi niebo. Ja postrzegałam Turnusa, jak miasto postrzega wspaniałego przybysza, dowódcę armii zebranych u bram. To, że tam był, że przyjechał, było cudowne i straszne zarazem. Już nic nigdy nie będzie takie samo. Na razie jednak nie było potrzeby odryglować wrót.
Turnus został u nas na kilka dni, ale spotkałam się z nim jeszcze tylko raz. Zażyczył sobie mojej obecności na ostatniej wieczerzy przed swoim wyjazdem, posłano mnie więc do sali uczt, nie po to jednak, bym biesiadowała razem z gośćmi i resztą towarzystwa, tylko na sam deser. Siedziałam z matką, słuchając pieśni i oglądając tańce, i Turnus znów na mnie zerkał, nawet nie próbował się z tym kryć. Posyłał nam obu przelotne uprzejme uśmiechy. Gdy wpatrzył się w tancerki, spojrzałam na niego – jego małe uszy, kształtną głowę, kwadratową mocną szczękę, gładki kark… Pomyślałam, że kiedyś pewnie będzie miał obwisłe policzki. Odnosił się z uprzedzającą grzecznością do mojego ojca, który siedząc u jego boku, wyglądał staro.
Moja matka była dziesięć, może dwanaście lat starsza od swego siostrzeńca, ale tego wieczoru nie wyglądała na swój wiek; oczy jej błyszczały, często się śmiała. Dobrze się z Turnusem rozumieli, zachowywali się ze swobodą. Usadowieni naprzeciwko siebie prowadzili pogodną rozmowę, do której przyłączali się inni goście, mój ojciec dobrotliwie słuchał.
Nazajutrz po wyjeździe Turnusa ojciec posłał po mnie i matkę. Czekał na nas pod portykiem na zewnątrz sali uczt, sam, bez swojej świty, w todze, bo był deszczowy wiosenny dzień, a on z wiekiem coraz gorzej znosił chłód. Przez pewien czas szliśmy we trójkę w milczeniu.
– Król Rutulów zeszłego wieczoru chciał mi powiedzieć, że pragnie starać się o twoją rękę, Lawinio – rzekł wreszcie. – Przerwałem mu. Wyjaśniłem, że w twoim wieku jeszcze za wcześnie, by mówić o konkurach czy małżeństwie. Oczywiście próbował zaprzeczyć, ale nie dopuściłem go do głosu. Oznajmiłem, że moja córka jest za młoda, i tyle.
Spojrzał na nas obie. Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Zerknęłam na matkę.
– Nie dałeś mu nawet cienia nadziei? – zapytała Amata, spokojna i uprzejma jak zawsze przy mężu.
– Nie powiedziałem, że zawsze będzie za młoda – odparł ojciec tym swoim łagodnym, ironicznym tonem.
– Wybrance króla Turnusa na niczym nie będzie zbywało – zauważyła.
– W istocie. Mają tam żyzną ziemię. A on sam podobno jest dobrym wojownikiem. Jak jego ojciec.
– Niewątpliwie jest mężnym żołnierzem.
– I majętnym.
Szliśmy dalej pod portykiem. Deszcz bębnił o dziedziniec, liście drzew cytrynowych gięły się pod uderzeniami kropel. Pod dużym laurem, gdzie było jeszcze dość sucho, siedziała służka i przędła, śpiewając długą pieśń.
– Czyli spojrzysz na tego chłopca przychylnym okiem, jeśli oświadczy się za kilka lat? – spytał ojciec moją matkę.
– Być może – odrzekła chłodno. – Jeśli rzeczywiście skłonny będzie poczekać.
– A ty, Lawinio?
– Nie wiem – powiedziałam.
Położył mi dłoń na ramieniu.
– Nie martw się, moja droga – rzekł. – Jest jeszcze dużo czasu na takie sprawy.
– Kto pilnowałby ognia Westy? – Nie mogłam zdobyć się na to, by dodać: „gdybym wzięła ślub i wyjechała”.
– Hm, trzeba o tym pomyśleć. Wybierz służącą, którą mogłabyś zacząć uczyć swoich obowiązków.
– Maruna – powiedziałam bez namysłu.
– Etruska?
– Jej matka jest Etruską. Wziąłeś ją w niewolę podczas zbrojnej wyprawy za rzekę. Maruna wychowywała się tutaj. Jest pobożna. – Przez co rozumiałam, że jest odpowiedzialna, gorliwa w obowiązkach, bogobojna. Mój ojciec nauczył mnie znaczenia tego słowa i jego wartości.
– Dobrze. Zabieraj ją ze sobą, kiedy będziesz doglądała ognia, czyściła palenisko i przygotowywała świętą sól. Niech powoli zacznie się tego wszystkiego uczyć.
Moja matka nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. To córka króla pilnuje, by jego ognisko domowe nie zgasło. Wiem, jak bardzo rodziców bolało to, że kiedy co dzień zasiadaliśmy do stołu, chłopcem, który wrzucał pokarm do ognia na ołtarzu i wypowiadał słowa błogosławieństwa, nie był ich syn, jak nakazywała tradycja, lecz zwykły pachołek. A teraz jeszcze opiekę nad paleniskiem i spiżarniami będzie musiała przejąć niewolnica.
Ojciec westchnął lekko. Jego duża ciepła, twarda dłoń wciąż spoczywała na mym ramieniu. Matka szła z beznamiętną miną.
– Lepiej, żebyśmy nie kazali młodemu królowi czekać za długo – powiedziała, kiedy w końcu zawróciliśmy.
– Rok, dwa, trzy – rzekł Latynus.
– Och! – skrzywiła się z niesmakiem i zniecierpliwieniem. – Trzy lata! To młody mężczyzna, Latynusie! W jego żyłach płynie gorąca krew.
– Tym bardziej należy dać naszej córce czas, aby dorosła.
Amata nie sprzeciwiła się, nigdy się nie sprzeciwiała, ale wzruszyła ramionami.
Wyczytałam w tym wzruszeniu ramion niewiarę, że kiedykolwiek wyrosnę na godną partię dla takiego męża jak Turnus. Sama też wątpiłam, czy to możliwe. Aby związać się z takim mężczyzną, powinnam mieć bujne kształty mojej matki, być jak ona majestatyczna, ognista i ogniście piękna. Byłam zaś niska, chuda, spalona słońcem i nieokrzesana. Ot, dziewczę, nie kobieta. Położyłam dłoń na spoczywającej na moim ramieniu ręce ojca i trzymałam ją, kiedy szliśmy dalej. Nocą w swojej ciemnej izdebce mogłam wyobrażać sobie niebieskookiego Turnusa, ale nie chciałam myśleć o opuszczeniu domu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI