Lech Kaczyński portret - ebook
Lech Kaczyński portret - ebook
W naszej pamięci zostanie On jako prawdziwy rycerz walczący o wolność.
Micheil Saakaszwili
O Lechu Kaczyńskim – polityku, przyjacielu, ojcu i mężu – opowiadają jego współpracownicy, przyjaciele, znajomi, ale także historycy i publicyści. Z mozaiki wspomnień, obrazów i anegdot, zawartych na kartach tej publikacji, wyłania się wielowymiarowy portret nietuzinkowego człowieka, bez reszty zaangażowanego w służbę Ojczyźnie. To portret subiektywny, bo często malowany emocjami, bólem straty i pamięcią o tragedii. To przejmujące świadectwo spotkań wielkich i małych, ważnych i codziennych, z człowiekiem, obok którego nie sposób przejść obojętnie. To hołd złożony wielkiemu patriocie, do końca wiernemu swojemu Narodowi, jego historii i teraźniejszości, zatroskanemu o jego przyszłe losy.
Autorzy: Artur Balazs, Grzegorz Bierecki, Teresa Bochwic, Ryszard Bugaj, Marek A. Cichocki, Lejb Fogelman, Hanna Fołtyn-Kubicka, Zyta Gilowska, Andrzej Godlewski, Krystyna Grzybowska, Piotr Gursztyn, Danuta Holecka, Róża Janca-Brzozowska, Jarosław Kaczyński, Justyna Karnowska, Jacek Karnowski, Michał Karnowski, Anna Kasprzyszak, Michał Kolanko, prof. Zdzisław Krasnodębski, Krystyna Lachowicz, Bogumił Łoziński, Marek Migalski, Eryk Mistewicz, Mariusz Muskat, Andrzej Nowak, Krystyna Olszewska, Jan Ołdakowski, Jan Pietrzak, Jan Pospieszalski, Marek Pyza, Wojciech Reszczyński, Jan Maria Rokita, Zbigniew Romaszewski, Micheil Saakaszwili, Tomasz Sakiewicz, Piotr Semka, Liliana Sonik, Janusz Śniadek, Maciej Walaszczyk, Bronisław Wildstein, Krzysztof Wyszkowski, Piotr Zaremba, ks. Henryk Zieliński, Rafał A. Ziemkiewicz, Andrzej Zybertowicz, Piotr Zychowicz, Jan Żaryn
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7595-555-2 |
Rozmiar pliku: | 736 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jarosław Kaczyński
fragment książki
Alfabet braci Kaczyńskich, Kraków 2005
Mama pochodziła z inteligenckiej rodziny Jasiewiczów. Oni się wywodzili z Kresów, gdzieś znad Dźwiny. Jej dziadek był, przykro mówić, rosyjskim pułkownikiem. Zaginął w zawierusze rewolucji październikowej. Jego synowie byli oficerami - poza moim dziadkiem, inżynierem. Wyśmiewał się on ze swoich braci, a także ze swego szwagra, też oficera. Tego ostatniego pytał, czy zakłada ordery, kiedy idzie się kąpać. Oni wszyscy walczyli z bolszewikami w 1920 roku. Dziadek nabawił się w okopach gruźlicy. Mieszkał już przed wojną na Żoliborzu - był członkiem Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, lewicowcem, który gniewał się na swoją żonę, kiedy śpiewała Pierwszą Brygadę. Mówił do niej: Stefcia, idź pod Belweder zaśpiewać Piłsudskiemu.
Dziadek Jasiewicz w latach 30. miał własną firmę, coraz lepiej mu się powodziło. Ani do swojego najbliższego współpracownika, ani do zięcia, mojego taty, nie chciał mówić per „ty". Przed wojną mieszkał w tym samym domu, co później Kuroń. Po wojnie mieli też na Żoliborzu małe mieszkanko, które dostali od WSM. Ja tego dziadka niestety nie znałem, urodziliśmy się w 1949, on umarł w 1951.
Babcia Stefcia pochodziła z rodziny Szydłowskich. Jej bracia byli inżynierami-rolnikami - nie mieszkali w Warszawie. Rodzina z dużymi tradycjami: powstanie listopadowe, styczniowe...
Moja mama podczas wojny mieszkała trochę w Warszawie, trochę w Starachowicach u rodziny swojej mamy. Była w konspiracji od 14 roku życia. W Szarych Szeregach miała pseudonim „Bratek", brała udział jako sanitariuszka w akcji „Burza". Po wojnie poszła na polonistykę.
Jej przyrodni brat, syn babci z pierwszego małżeństwa, chciał się przedrzeć w 1939 roku na Zachód, dalej walczyć. Wpadł w ręce Sowietów, został ranny w głowę. Dostał się do łagru i tam umarł,zresztą podobno w stanie kompletnej amnezji. Bardzo długo po wojnie pamiętam nadzieję mamy, że on wciąż żyje.
Mama miała też siostrę. Moja ciocia była w Narodowych Siłach Zbrojnych. Nie myślcie, panowie, że z powodu jakichś wyborów ideowych. Zdecydowały znajomości wśród chłopaków. Mieszkały z moją mamą w jednym pokoju, spały w jednym łóżku, a jedna nie wiedziała o konspiracyjnej działalności drugiej.
Mama jest z wykształcenia polonistką. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam, jak chodziła do pracy na Uniwersytet. Była bardzo młodą matką, świeżo po studiach. Potem pracowała w Instytucie Badań Literackich, potem w szkole, wreszcie znów wróciła do IBL. Studiowała z Janem Józefem Lipskim, pracowała z nim w jednym pokoju i to dzięki niemu trafiłem do KOR.
To rodzina mamy.
Ze strony taty wyglądało to tak: dziadek Kaczyński był kolejarzem wysokiego szczebla. Pełnił funkcję szefa ekspedycji w Grajewie i w Baranowiczach. W 1918 roku napadł z jednym kolegą na niemiecki pociąg, sterroryzował załogę i zabrał broń. Z tego powodu miał pistolet. Jego za to, inaczej niż drugiego dziadka, pamiętam bardzo dobrze. Zabierał mnie i brata na spacer na Dworzec Gdański, gdzie pracował podczas wojny. W 1939 roku miał zostać szefem węzła w Brześciu. Nie został, bo przyszli Sowieci. Rosjanin, który objął funkcję dziadka, powiedział mu po kilku miesiącach: „Aleksandrze Pietrowiczu, uchaditie". Uciekli przez zieloną granicę przed wysyłką na Syberię. Tacy jak mój dziadek, wysoki urzędnik kolejowy, byli zsyłani w pierwszej kolejności. Na szczęście zachowali trochę majątku. Babcia Franciszka najlepiej z mojej rodziny umiała zadbać o pieniądze. Mówiła świetnie po rosyjsku, znała się na pieniądzach. Ciekawa postać. W dodatku pochodziła spod Odessy, z terenów, gdzie Polaków w zasadzie nie było. Wydaje mi się, że pochodziła ze szlachty gołoty, którą przesiedlano nad Morze Czarne - na nowo zajęte przez Rosję tereny. Za czasów jej młodości jej rodzina miała już dużo ziemi. To były rodziny częściowo zruszczone, ale też bardzo katolickie. Babcia opowiadała o niesłychanej pobożności jej ojca, mojego pradziadka Franciszka Świątkowskiego. To nie przeszkadzało, że jego brat był wysokim urzędnikiem carskim i przeszedł na prawosławie. Babcia trochę się tym chwaliła, a trochę potępiała. W każdym razie w czasach bolszewickich z tej rodziny nikt nie ocalał - poza moją babcią, która wyszła za mąż za dziadka i wyjechała do Polski. To potworne, bo w tej rodzinie było mnóstwo dzieci. Ostatni członkowie tej mocno rozrośniętej rodziny zginęli podobno w latach 30. To był naprawdę zaginiony świat.
Tata miał brata i siostrę, którzy zmarli w młodości. To się z kolei położyło cieniem na losach moich i mojego brata. Ojciec panicznie bał się o nasze zdrowie. Lekarze musieli stwierdzać, ile czasu dziennie mam prawo jeździć na rowerze - po 45 minut. Ciągle zresztą posyłał nas do lekarzy. Wcale nie dlatego, że byliśmy chorzy.
Opisuję rodzinę, w której byli patrioci i byli carscy oficerowie. Tu trzeba dodać, że ojciec był w Armii Krajowej, walczył w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie skończył Politechnikę.Bywaliśmy niegrzeczni
Lech Kaczyński o swoim dzieciństwie
fragment książki
Alfabet braci Kaczyńskich, Kraków 2005
Moje pierwsze, naprawdę najstarsze wspomnienie z dzieciństwa jest takie: Wychodzimy od wujostwa Tomaszewskich na Saskiej Kępie w Warszawie - mieszkali wtedy na Zwycięzców - i wiem, że mam trzy lata. Jesteśmy wszyscy razem: my dwaj i rodzice.
Jak sięgam pamięcią wstecz, zawsze widzę nas dwóch. Czasem się tłukliśmy, ale byliśmy zawsze we dwóch. Nie potrafię wyobrazić sobie innego, oddzielnego życia. Dla nas nie istniał nigdy problem samotności, częsty wśród dzieci i młodzieży. Nawet gdyby nie było kolegów, poradzilibyśmy sobie. Co nie znaczy, że ich nie mieliśmy. W dzieciństwie - Tomka Grzywacza, strasznego chuligana, Jacka Jackiewicza, braci Strawińskich. „Kaczorami" albo „Kaczkami" zostaliśmy dopiero w szkole. Toczyliśmy także bitwy na kamienie. Jarek kiedyś w czasie jednej z nich mocno oberwał w ucho. Największa była wojna między ulicą Lisa Kuli i blokiem nazywanym „trójką" na placu Inwalidów. Chodziliśmy się bawić pod trójkę, a potem nagle wybuchła wielka wojna. Byliśmy słabsi, bo na Lisa Kuli mieszkało mniej dzieci niż w tym bloku. Nasz starszy o dwa lata kolega Jackiewicz naprawdę miał na imię Marek, a nie Jacek, najpierw był marszałkiem, ale potem awansowaliśmy go na króla. Jarek został hetmanem, ja - hetmanem polnym. Inni koledzy byli marszałkami i generałami. Typowo oficerska armia.
Bawiliśmy się w tak zwanych „murowankach" - to był niedokończony dom, rozwalony podczas powstania, na rogu Felińskiego i Pochyłej (dawniej Lisa Kuli). To tam Jarek z Tomkiem Grzywaczem wyciągnęli w 1957 roku pociski moździerzowe i zamierzali nimi walić o ziemię. Ale pamiętam też Jarka z granatem w ręku. Kiedy indziej znów znaleźliśmy bagnet.
Z zabawek pamiętam przede wszystkim całą masę misiów. Ustawialiśmy je w rzędy na szafce nawet wtedy, kiedy się już nimi nie bawiliśmy. Chcieliśmy, żeby miały dobrze, więc je odkurzaliśmy. W pewnym momencie doszło do eksmisji misiów. Kiedy -nie pamiętam. W 1957 roku dostaliśmy kolejkę elektryczną. Tata chciał nas nauczyć oszczędności - nie bardzo to wyszło, zwłaszcza w przypadku Jarka, ale zbieraliśmy jakieś sumy do skarbonki. Wystarczyły na jakieś 30 procent kolejki. Mieliśmy dwa konie na biegunach, dwa rowery na trzech kołach, potem już normalne rowery. Żołnierzyki też były, ale jakoś bardzo się nimi nie bawiliśmy. Marzeniem niezrealizowanym był samochód na pedały -taki, jaki widzieliśmy w Centralnym Domu Dziecka.
Najczęściej jednak bawiliśmy się w wojnę. Wojna towarzyszyła nam od najmłodszych lat. Byłem zdziwiony, kiedy się dowiedziałem, że trwała wiele lat. Skądinąd stałym elementem naszego dzieciństwa było przekonanie, że wojna może znowu wybuchnąć. Przekonanie najsilniejsze podczas kryzysu kubańskiego, ale tak naprawdę ciągle nam towarzyszące. Mnie to w ogóle nie dziwiło, że robi się w domu zapasy, że przychodzi sąsiadka - lekarka i proponuje pomoc w zgromadzeniu rezerw leków.
Mama opowiadała nam wieczorem bajki, które często sama wymyślała. Rano wstawaliśmy na śniadanie, a potem się bawiliśmy. Zaczęliśmy wychodzić na podwórko w 1955 roku i nie musieliśmy wracać na określoną godzinę. A jak zaczęły się wojny na kamienie, to często w ogóle zapominaliśmy o domu.
Czasem groziło nam lanie, bo bywaliśmy dziećmi niegrzecznymi. Na przykład ja dostawałem ataków złości. Ale żeby wracać w domu o siódmej dla zasady? Nie. To nie był dom surowy. To był przede wszystkim dom starannego wychowania. Dom, w którym głośno się czyta ważne lektury, rozmawia z dziećmi o świecie. Mama wpływała na nasze decyzje, ale tak, żebyśmy sądzili, że inicjatywa należy do nas. Tak było na przykład z przekonaniem,
że trzeba robić karierę naukową, pisać doktorat. Nam to wszczepiono, ale ja to uważałem za własny pomysł. Z wieloma innymi wyborami życiowymi też tak było.Zawsze byłam z nich bardzo dumna
Jadwiga Kaczyńska
Na podstawie wywiadów z Jadwigą Kaczyńską („VIVA!", „Super Express", „Wprost") opracował Michał Karnowski
Nie wyszłam za mąż z rozsądku, ale chyba też nie z jakiejś wielkiej miłości. Oczywiście zakochałam się w moim mężu. Rajmund zakochał się, ale potem rozmyślał. Ja także. Ale potem pobraliśmy się i myślę, że dobrze się stało. To był rok 1948. Nie mieliśmy nic, bo nasi rodzice stracili wszystko w czasie wojny i po wojnie.
*
Dzieci urodziłam w domu, bo panowała wtedy epidemia pęcherzycy i pani doktor powiedziała, że w domu będzie bezpieczniej. Nie wiem, czy wiedziała, że to będą bliźniaki. Pierwsza zakomunikowała mi to położna - pani Gajcy - matka znanego poety Tadeusza Gajcego, najlepsza akuszerka na świecie. Tak naprawdę to ona uratowała moich synów. Poród trwał całą dobę. Gdy pojawiły się problemy, pani Gajcy kazała mi wypić spirytus z kawą, żebym nabrała sił do parcia. Najpierw zobaczyłam Jarka, który był cały niebieski. Pamiętam, że powiedziałam do niego: „Jesteś niebieski, ale i tak cię kocham". Po prostu poród był długi i ciężki, dzieciom brakowało tlenu. Czterdzieści pięć minut później urodził się Leszek. Tak naprawdę chciałam mieć córeczkę - Magdalenę. Wybrałam to imię, sama nie wiedząc, że w przyszłości będzie takie modne. Zresztą Jarosław też było imieniem wybranym przeze mnie. Zdawałam wtedy egzamin u profesora Doroszewskie-go - Jarosława - i bardzo mi się spodobało. Wtedy wszyscy byli zdumieni: jak to Jarosław? Ale mój mąż powiedział: „Ona urodziła, więc niech sobie daje imię, jakie chce". Dla Lecha wybrał imię Rajnold, podobne do tego, jakie sam nosił. Ale zaprotestowałam.
*
Jak się urodzi dziecko, to czuje się euforię. A jak dwoje - podwójną. Pamiętam, jak leżeli koło mnie, w becikach. Jeden mieliśmy przygotowany, a drugi pożyczyliśmy. I było takie zamieszanie! Czułam ulgę, że już po wszystkim. Dziś dwojaczki to normalne, wtedy nie. Kobiety rodzą pięcioraczki i tego bałabym się. Pierwszy rok był ciężki, potem było już łatwiej, bo bawili się razem. I razem się też bili.
To byli normalni, żywi chłopcy. Byłam na trzecim roku polonistyki, kiedy się urodzili. Potem kończyłam studia. Pracę pisałam u profesora Juliana Krzyżanowskiego. W dodatku wykonywałam jakieś prace zlecone, na takich karteluszkach, fiszkach. Chłopcy podpatrywali i też robili takie karteczki. To była świetna zabawa. Do dziś mam całe pudełko tych karteczek. W każdym razie, gdy dzisiaj tak sobie wspominam, to nie miałam z nimi żadnych zasadniczych kłopotów. Nawet jak już dorastali. Nie było alkoholu, a przynajmniej mnie się tak zdawało, bo większą część dnia spędzaliśmy osobno. Leszek raz po maturze trochę wypił z kolegą, ale potem dostał mdłości, bo nie był wprawiony.
*
Jako nastolatkowie byli raczej spokojni. Były jakieś incydenty, jakieś wino, skok z pierwszego piętra podczas lekcji, jakieś pochody, ale razem wziąwszy, nic bardzo poważnego. Baliśmy się o nich, zwłaszcza mąż. Jego rodzeństwo umarło w młodym wieku - sześcioletni brat i dziewiętnastoletnia siostra. Bardzo więc był ostrożny wobec naszych dzieci. Ciągle chodziliśmy z nimi do doktora Kokoszki - świetnego pediatry. Chłopcy tak się do tego przyzwyczaili, że Leszek zbierał nawet pieniądze na wizytę u Kokoszki. Ja wtedy dużo pracowałam - przez osiem lat w szkole, potem w Instytucie Badań Literackich PAN. Z chłopcami zostawałam sama tylko latem, bo wyjeżdżaliśmy zawsze na dwa miesiące, a mąż musiał być w Warszawie. I wtedy dawałam im swobodę. Uważałam, że mają za mało wolności, a byłam na tyle młoda, że rozumiałam tę potrzebę. Używali więc sobie na wakacjach, a mnie traktowali trochę jak koleżankę. „Mama,zrobimy tratwę". Dziś myślę, że byłam bezmyślna, że im pozwoliłam. W każdym razie oni płynęli tą tratwą, a ja biegłam za nimi brzegiem, chowając się za krzakami, żeby mnie nie widzieli. Nic się, Bogu dzięki, nie stało. Innym razem na wsi spuścili wszystkie gospodarskie psy z łańcuchów i zaprowadzili do rzeki, aby je wykąpać, bo miały pchły.
*
Czytałam im do trzynastego roku życia. Sami też czytali bardzo dużo. Do dziś czytają. A ja też bez lektury nie zasnę. Pamiętam, jak Jan Józef Lipski, z którym byłam w bliskich kontaktach, zwykł pytać chłopców: „A czytaliście to czy tamto?". Był też okres, gdy bardzo dużo chodzili do kina. I do teatru. Leszek, po raz pierwszy zaprowadzony do teatru dla dzieci, nie chciał w ogóle stamtąd wyjść. Miał wtedy kilka lat. Kupiłam im bajki Brzechwy, jak mieli po 4 lata. Pamiętam, na placu Wilsona był wówczas taki trawnik z ławeczką. Czytaliśmy tam aż do zmroku.
Często czytałam synom Trylogię. Mieli po 9 lat. Pamiętam, że poszli wtedy pewnego razu do biblioteki i pani dała im tam książeczkę o przygodach Pchełki... Oni z tej biblioteki wyszli.
*
To byli żywi chłopcy, ale jak byli mali, to ich po prostu kładłam spać i spali. Chociaż musiałam im śpiewać. Czasem nawet półtorej godziny. My zresztą całą rodziną byliśmy nocnymi markami.
Od początku z moimi synami był problem z dbałością o wygląd. Nie dbali o to - ani jeden, ani drugi. Potem to się na szczęście zmieniło. Chociaż, jak kiedyś kupiłam im zielone wiatrówki -a trzeba pamiętać, że wtedy wszyscy chodzili na buro - to oni powiedzieli, że są zbyt kolorowe. Potem jeszcze pojechałam do Anglii i kupiłam im wiatrówki beżowo-brązowe. Wydawały mi się piękne. Musiałam oddać, bo też podziękowali.
Święta zawsze spędzaliśmy razem. Szczególnie Wigilię. Niezależnie, kim synowie byli, zbieraliśmy się u mnie albo u mojej siostry na Saskiej Kępie. Zwłaszcza tam - u Tomaszewskich, gdzie często, na przykład na imieniny, przychodziło wielu artystów. To były bardzo miłe spotkania. Czasami panowie kłócili się zawzięcie o politykę i trzeba było ich godzić. Czasami spotykamy się też u Konrada, czyli brata mojej synowej. On i jego żona Teresa mieszkają na Zaciszu. Bardzo ich lubię.
*
Lubię jeździć do Juraty. Tam jest taki spokój! To miejsce, w którym fizycznie czuję się dużo lepiej. Widocznie jest tam dobre powietrze. W Juracie jest pięknie. Jest tam mały kościółek. Lubię go. Ładnie w nim śpiewają. Ja zresztą bardzo lubię atmosferę kościoła. Od dziecka - tak mnie wychowano, jeszcze w domu u dziadków -mam poczucie, że kościół to takie szczególne miejsce, w którym łatwiej uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.
*
Leszek był bardziej okrągły, a Jarek miał podłużną buzię. Nie musiałam im wiązać żadnej wstążeczki, rozpoznawałam ich od razu. Twórcy filmu O dwóch takich, co ukradli księżyc też nie mieli z tym problemów, po prostu trzeba umieć patrzeć. Jarek ma silny charakter, ale Leszek też jest silny, tylko ma w sobie więcej łagodności. Kiedy byli mali, stworzyli na naszej ulicy wojsko. Generałem był Jarek, a marszałkiem Jacek Jackiewicz - syn znanego filmologa. Leszek chciał iść w środku. Potem jednak wyrósł z tego środka.
*
Leszek zakładał na Wybrzeżu wolne związki. Pojechałam tam, a Marylka mówi, że on jest w stoczni. I choćby nie wiem co zrobiła, to tak, jakby chcieć zamknąć wiatr w walizce. I tak by poleciał.
Synowie dbają o mnie. Dzwonią w ciągu dnia, pytają, jak się czuję. Jestem z nich bardzo dumna, ale staram się mieć dystans. Bez dystansu to ja bym w ogóle nie wytrzymała tego wszystkiego, chociaż jestem chyba dosyć twarda. Oglądam telewizję, czytam prasę. Niektóre komentarze, ataki mnie bolą. Takiego ataku, takiej furii jeszcze nie było. Chcę tylko, żeby osądzano sprawiedliwie.O dwóch takich, co ukradli księżyc
wspomnienie Lecha Kaczyńskiego
fragment książki
Alfabet braci Kaczyńskich, Kraków 2005
W 1961 roku nasz wuj przeczytał w gazecie, że poszukują bliźniaków do roli Jacka i Placka w filmie O dwóch takich, co ukradli księżyc Jana Batorego. Napisał list, nie wysłał zdjęć. A jednak wezwano nas na eliminacje na ulicę Puławską. Przyjechało z siedemdziesiąt par bliźniaków i kierownictwo produkcji narzekało nawet, że nie zaproszono Kroniki Filmowej.
Po eliminacjach pojechaliśmy spokojnie na wakacje. Jak wróciliśmy, mama miała już depeszę - to było 26 lipca.
Wybuchła olbrzymia radość. Ale sam film znosiłem już gorzej, bo okazało się, że to uciążliwa praca, powtarzanie ujęć po dziesięć razy - kiedy na przykład osioł nie chciał nas zrzucać z grzbietu. Kręciliśmy początkowo w Łebie. Atrakcją było zamieszkanie w wojskowym osiedlu. Tam rozgrywały się sceny na pustyni. Potem, po pewnej przerwie w Warszawie, pojechaliśmy na zdjęcia do Łodzi. To mnie szczególnie cieszyło, bo zaczynał się rok szkolny. Ale wieczorami przychodzili nauczyciele, żebyśmy nie stracili roku szkolnego. Mieszkaliśmy w hotelu, z mamą, która dostała urlop bezpłatny, a potem z babcią Franią.
Kiedyś Jarek odpalił w tym hotelu świecę dymną. Na szczęście następnego dnia napięcie związane ze zdjęciami było za duże, żeby ktoś o tym pamiętał. Ale drugą świecę mama skonfiskowała.
Inna zabawna sytuacja. Jarek zrobił coś złego i wezwano go do pana Petersille. To był jeszcze przedwojenny filmowiec, kierownik produkcji. Jarek wysłuchał nagany, a wszystko to działo się w nowym gmachu, prawie zupełnie pustym. Jarek pokiwał głową, wyszedł, a potem... przekręcił klucz w drzwiach. Zamknął pana Petersille i sekretarkę. Wynikła z tego wielka draka, oni wezwali kogoś przez telefon. Petersille rozwścieczony znów woła Jarka. On przeprasza, po czym wychodzi i. znów przekręca ten klucz. Do dziś twierdzi, że bezwiednie.
Zdjęcia miały trwać do grudnia, a trwały do lutego. Najgorszy był ostatni okres, kiedy to musieliśmy latać na sztucznych pelikanach, w strugach wody. Pelikany ciągle się psuły, był taki moment, że Jarek polany gorącą wodą skoczył z wysokości pierwszego piętra. To był bardzo nerwowy okres. W końcu pelikany zaczęły cuchnąć.
Nasi filmowcy okazali się grupą sympatycznych ludzi, trochę dziwaków: Grocholski, charakteryzator Szosler, operator Lam-bach. Najsłabiej poznaliśmy aktorów, chociaż pamiętam oczywiście Ludwika Benoit, Halinę Grossównę oraz gwiazdę Popiołu i diamentu Adama Pawlikowskiego. W pewnym momencie na plan w Łodzi wszedł sam Roman Polański. To wywołało zamieszanie, traktowano go jako młodą gwiazdę - po Nożu w wodzie. Reżyser Jan Batory był spokojnym, zażywnym trzydziestoparo-latkiem. Miał za sobą film Podhale w ogniu o rozbójniku Kostce-Napierskim. To był jak najsłuszniejszy klasowo film, ale mimo to jego twórca popadł w niełaskę u władz. Po prostu czymś musiał podpaść. Potem zrobił film Odwiedziny prezydenta, który odniósł sukces. Także O dwóch takich... okazał się sukcesem. Potem robił mniej udane filmy o miłości nastolatków.
W sumie była to ciekawa przygoda, ale aktorami nie chcieliśmy zostać. Zaskoczę panów, ale właśnie wtedy postanowiłem zostać politykiem. Nie potrafię powiedzieć, jaki to miało związek z Jackiem i Plackiem, zresztą jeszcze w rok później mówiliśmy sobie z Jarkiem, że zostaniemy archeologami. Chcieliśmy odkrywać zaginione kontynenty, Atlantydę. Ale polityką się obaj już wtedy bardzo interesowaliśmy. Ten pomysł na politykę wiązał się z wizją wolnej Polski. Ta z kolei z wojną - zapewne przeciw Rosji. To wszystko było jednak jeszcze bardzo niejasne. Może na moją decyzję wpłynął też operator Lambach, który opowiadał nam dużo o XXII Zjeździe KPZR. To był ten zjazd, na którym Chruszczow zarządził drugą fazę destalinizacji, a trumnę Stalina wyrzucono z mauzoleum. Lambach powtarzał: jak ja będę starszym panem z laseczką, ty zostaniesz premierem.Leszek bez korony na głowie
Lejb Fogelman
Z Lechem Kaczyńskim chodziłem do jednej szkoły, warszawskiego Liceum nr 41 imienia Joachima Lelewela. Trafiłem tam, bo wyrzucono mnie z liceum mokotowskiego. A udało się to dzięki panie Annie Radziwiłł, wspaniałej nauczycielce historii, która się mną zaopiekowała, wzięła mnie do swojej klasy. Ta późniejsza minister edukacji, autorka podręczników, miała dość duży wpływ i na mnie, i na braci Kaczyńskich. I na nasze losy, bo kiedy pojawiłem się w Lelewelu, posadziła mnie w jednej ławce z Leszkiem Kaczyńskim. Nie wiedziałem wtedy, że jest ich dwóch. Przywitałem się, rozmawialiśmy chwilę. A potem się odwracam i prze-żywam zdziwienie, bo Leszek siedzi w jednej z tylnych ławek. Patrzę na bok - też siedzi. Zastanawiam się, dlaczego widzę podwójnie? Klasa patrzy na mnie i się śmieje. Tak się dowiedziałem, że jest ich dwóch, że oprócz Leszka jest Jarek.
Kumplowałem się z oboma, ale nieco bliżej byłem z Leszkiem, który odwiedzał mnie nawet w domu. Leszek, Jarek i ja interesowaliśmy się historią. Mówili do mnie „Lońka". I szybko zafascynowaliśmy się własną odmiennością, tym jak bardzo się różnimy, jak inne światy reprezentujemy. Ja wychowałem się w mieście, w dzielnicy, gdzie żyli niemal sami Żydzi. To było też środowisko robotnicze, moja mama była krawcową w fabryce. Potem przeniosłem się do Warszawy, na Mokotów. Wtedy trafiłem na braci, najbliżej Leszka. To są zupełnie inne chłopaki niż ja, inaczej myślą, zupełnie inaczej znają historię, prezentują odmienne podejście. Na przykład o Katyniu dowiedziałem się od nich. Jeden z chłopaków z klasy zaczął o tym opowiadać, mówić, że to zbrodnia Rosjan. Inny jednak zaczął to kwestionować. Pamiętam, że bracia zareagowali ostro, prawie doszło do bójki, a potem opowiedzieli mi wszystko, co o tym wiedzieli, a wiedzieli sporo.
Po raz pierwszy spotkałem ludzi, którzy byli polskimi patriotami, przywiązanymi do tradycji, a jednocześnie bardzo otwartymi na inne poglądy, inne doświadczenia, bez żadnego endeckiego nalotu. I ja z kolei dla nich byłem otwarciem na nowy, nieznany świat. Jeździłem wtedy na żydowskie obozy dla młodzieży, gdzie dużo dyskutowano o filozofii, historii, polityce. Tę moją wiedzę w naszych rozmowach przyjmowali z ciekawością. Zderzały się nasze dwa światy i wzajemnie się sobą fascynowaliśmy. Czasem oczywiście w sporze, a nawet niekiedy wzajemnie się świadomie prowokowaliśmy. Lubiliśmy dyskusje.
Te wspomnienia wracają, coraz bardziej tę obopólną fascynację sobie uświadamiam, chociaż już w lutym 1969 roku wyjechałem z Polski do Stanów Zjednoczonych. Wróciłem do Polski po ponad 20 latach, ze słabym w międzyczasie kontaktem ze sprawami polskimi. Ale kiedy czytam ich wspomnienia, wypowiedzi, w tym Alfabet braci Kaczyńskich, uświadamiam sobie, że i dla nich kontakt ze mną był mocnym przeżyciem. Pewnie jeszcze mocniejszym niż dla mnie, bo ja potem szybko wszedłem w zupełnie inny, amerykański, świat. Tym bardziej, że PRL była krajem, w którym każda inność była rzadkością, nowością, budziła ciekawość. Znaleźliśmy więc wspólny język, zaprzyjaźniliśmy się, byliśmy sobą zafascynowani.
Gdy spotkaliśmy się ponownie, Leszek był dla mnie serdeczny. Rozmawialiśmy zawsze jak koledzy z liceum, nawet kiedy już był prezydentem. Kilka razy w takiej rozmowie klepnąłem go w plecy, szturchałem, jak to robiliśmy w młodości, jak robią kumple. Łapałem wtedy zdziwiony wzrok jego otoczenia, bo to przecież prezydent Polski. Ale dla mnie na zawsze pozostał Leszkiem z ławki licealnej i ze studiów.
Przez rok studiowaliśmy razem prawo na Uniwersytecie Warszawskim, w pamiętnym roku 1968. Pamiętam z tego okresu obóz przysposobienia wojskowego, gdzie robiłem mu różne dowcipy, jak przydeptywanie jego długiego płaszcza, kościuszkowskiego szynela wojskowego, którego poły sięgały mu aż do ziemi. Popychałem wtedy Leszka, płaszcz trzymałem nogą i on wypadał z szeregu, co powodowało wrzask prowadzącego zajęcia pułkownika. Zresztą Kaczyńscy, niezależni z natury, ciągle na tych zajęciach wpadali w jakieś tarapaty. Raz wpadliśmy w kłopoty razem, bo wspólnie, z dwoma czy trzema innymi kolegami, odmówiliśmy podpisania deklaracji wsparcia dla inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.
To byli chłopcy roztargnieni, zwłaszcza Leszek był trochę takim gapą. Co nie znaczy, że byli frajerami. Jak ktoś im podskakiwał, próbował fikać, to miał zawsze do czynienia z dwoma. Jeden łapał wtedy z przodu, drugi z tyłu i napastnik nie miał szans. Wszyscy szybko się o tym przekonali.
Zwłaszcza że byli niesamowicie inteligentni. Leszek miał niezwykłą pamięć do szczegółów, potrafił przypominać mi o urodzinach członków mojej rodziny, co dla mnie było trudne do spamiętania.
I takimi kumplami z dzieciństwa dla mnie pozostali. Ciężko mi było na nich patrzeć jako na poważnych polityków. Pewnie dlatego, że funkcjonowaliśmy w zupełnie innych rzeczywistościach. Kiedy spotykaliśmy się potem, to rozmawialiśmy, choć może trudno w to uwierzyć, o filozofii, ekonomii, polityce. No i oczywiście o dawnych, pięknych czasach w Liceum imienia Lelewela i na Uniwersytecie Warszawskim. Dla mnie to zawsze był Leszek, nawet jeśli prezydent, to tak serdeczny, że bez żadnej korony na głowie.Pierwsza Dama
Justyna Karnowska
Marię Kaczyńską spotkałam tylko kilka razy w życiu i to zawsze przy okazjach oficjalnych: promocji książki, majówki w Pałacu, pięciolecia Muzeum Powstania Warszawskiego, obchodów Dnia Dziecka itp. Rozmawiałyśmy krótko, to właściwie były niezobowiązujące pogawędki, ale każda z tych rozmów zapadała mocno w pamięć. Co więcej - zawsze była to wielka przyjemność. Bo Pierwsza Dama uśmiechała się szczerze, była bezpośrednia i naturalna, bez odrobiny napuszenia czy udawania, bez próby sztucznej autokreacji. Chyba każdy, kto ją spotkał osobiście, miał wrażenie, że zna ją od dawna, i że ona na to przypadkowe spotkanie czekała, ciesząc się z odnowienia kontaktu. To ważne: nie była wyniosła, choć życie wyniosło ją wysoko. Nawet przygodne relacje umiała pielęgnować. Umiała w kilkadziesiąt sekund zbudować więź na tyle swobodną, by rozmówca miał poczucie, że jego słowa mają znaczenie, że jest słuchany. A wiemy przecież, że umiejętność słuchania jest trudniejsza niż umiejętność mówienia, zwłaszcza w czasach, w których „ja" wybija się na plan pierwszy.
Tym, co mnie najbardziej urzekało, były właśnie wyjątkowa naturalność i autentyzm jej osobowości. Autentyzm nie zaburzony ani pychą, ani narcyzmem. To dlatego możemy mówić, iż nie udawała pierwszej damy, ale po prostu nią była. Nie udawała żony prezydenta Rzeczypospolitej - była żoną Lecha Kaczyńskiego. Nie udawała zainteresowania rozmówcą, bo zawsze rozmawiała po partnersku i słuchała z uwagą. Pierwszy raz spotkałam ją na promocji książki Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby Alfabet braci Kaczyńskich. Po wystąpieniach autorskich w wąskim gronie opowiadała o pierwszych miesiącach w Pałacu Prezydenckim, o tym, jak ciężko przenieść się z ukochanego mieszkania na Powiślu do wielkiego Pałacu, wreszcie o tym, że ma sporo nowych, bardzo ciekawych, ale i zajmujących obowiązków. Opowiadała o tym z ogromną radością i szczególną dumą z męża; dumą, która wyróżnia kobiety kochające mężów, widzące w ich sukcesach sukces własny. Już wtedy, a było to tuż po wyborach, zastanawiała się, dlaczego media tak bardzo atakują jej męża i ją samą. Traktowała te ataki jako tajemnicę, bo zupełnie nie rozumiała, dlaczego najprostsze, najbanalniejsze zdarzenie może stać się pretekstem do iście furiackiej szarży. Chyba nie wierzyła, że można wydać na kogoś medialny wyrok. Szybko przekonała się, że to nie przelewki.
Boleśnie przeżyła słynną sprawę reklamówki wnoszonej do rządowego samolotu. Wyśmiano ją wówczas za to, że rzekomo nie potrafiła należycie się zachować, że nie zna etykiety, że jest „prowincjonalna" i „mało światowa". Ogłoszono, że nie nadaje się do roli Pierwszej Damy, powtarzając to później do znudzenia, bez oglądania się na rzeczywistość. W kuluarach cierpliwie tłumaczyła, że reklamówka pojawiła się, ponieważ Lech Kaczyński bardzo chorował. To była przewlekła grypa i lekarze zalecali odwołanie wizyty zagranicznej do Stanów Zjednoczonych, ale on nie chciał o tym słyszeć. Maria Kaczyńska, jak każda opiekuńcza żona, w drodze na lotnisko wstąpiła więc do pierwszego lepszego sklepu i kupiła golf. Bała się, że w klimatyzowanym samolocie prezydent rozchoruje się na dobre. Zapakowała sweter w reklamówkę, taką torbę miała pod ręką. Reakcja na to „wydarzenie" była wyjątkowo brutalna: reklamówka stała się medialnym tematem miesiąca. Ale nawet wówczas Maria Kaczyńska pokazała klasę. W obliczu fali ostrych kpin nie straciła wewnętrznego spokoju ani dystansu do siebie. Satyrykowi Szymonowi Majewskiemu, w odpowiedzi na jego żart prześwietlający reklamówkę, przysłała do programu taką samą foliówkę z kanapkami w środku. Czyż to nie jest zachowanie świadczące o wielkiej klasie?
Maria Kaczyńska miała też, o czym już wspominałam, niezwykły dar nawiązywania bezpośrednich relacji z ludźmi. Szybko skracała dystans. Każdy, kto ją spotkał i mógł choć chwilę z nią porozmawiać, widział, że jej ciepło i serdeczność są naturalne, że ona się z tych emocji wręcz składa. I co ważne: że nie dzieli ludzi na tych lepszych i gorszych, na tych z wysokich sfer i tych zwykłych zjadaczy chleba. Jedna z młodych mam zaproszonych do Pałacu Prezydenckiego na uroczystość z okazji Dnia Dziecka opowiadała mi taką oto scenkę. Gdy podeszła ze swoim synkiem Aleksem do Prezydentowej po autograf, Maria Kaczyńska pogłaskała i przytuliła malca, pytając, czy jest zdrowy i czy nie choruje. Usłyszawszy, że chłopiec ma sporo problemów zdrowotnych, przejęła się tak mocno, jakby była jego babcią. Matce, której nigdy wcześniej nie znała, opowiedziała o cudownym syropie z cebuli, opisała ze szczegółami, jak go przyrządzić i zapewniała, że będzie doskonałym lekarstwem. Kilkanaście minut później temu samemu chłopcu - a było to wśród setek dzieci - w specjalnej dedykacji w książeczce napisała życzenia zdrowia i mnóstwa lodów na co dzień. Ona taka była - lubiła ludzi. Ci, którzy mieli kiedykolwiek z nią jakiś kontakt, też ją lubili. Dobre serce stało się jej wizytówką.
Zadziwiła także niezwykłą pamięcią do ludzi i ich życiorysów. Pamiętam, jak rok temu na majówce, gdy została poproszona o zdjęcie z moim malutkim synkiem, zaimponowała mi znajomością imienia chłopca. Mimo zmęczenia oficjalnymi uroczystościami, wzięła go na ręce, a nawet zabawiała. Zrobiła to, przełamując opór towarzyszącej jej śp. Izy Tomaszewskiej, która stanowczym głosem oponowała, napominając nas, że Prezydentowa jest bardzo zmęczona. Oczywiście, napomnienia pani Tomaszewskiej wynikały ze szczerej troski i ze świadomości, że Pre-zydentowa może „utknąć" wśród dzieci i ich rodziców do późnego wieczoru. Bo Maria Kaczyńska zawsze pozostawała sobą i mimo widocznego zmęczenia nie odmówiła nikomu chwili rozmowy ani uśmiechu. To tak niewiele, a jednocześnie tak dużo. Dużo, bo umiejętność dostrzeżenia każdego człowieka, umiejętność pamiętania o wyjątkowości każdego rozmówcy to wielka sztuka.
Często zarzucano Prezydentowej zbytnią prostolinijność, sugerując między wierszami brak salonowego wyrobienia. Uważam, że to wyjątkowo niesprawiedliwa ocena. W jej prostocie i oczywistości zachowań mieściły się cechy prawdziwie wielkiej damy. Miała swoje poglądy, z którymi można się zgadzać bądź nie - ale zawsze umiała w ładnym stylu ich bronić i uszanować to, że ktoś myśli inaczej. Gdy trzeba było wycofać się z własnych ocen ze względu na interes męża, robiła to bez wahania. Stanowcza i delikatna zarazem.
Mówi się, że nie ma małżeństw idealnych. Zaryzykuję jednak opinię, iż Państwo Kaczyńscy mogą uchodzić za przykład związku idealnego. Bo jak inaczej nazwać te dziesiątki drobnych gestów, spojrzeń czy wreszcie tę ujmującą harmonię, jaka panowała między nimi. To się czuło - oni byli jedno. Każde było indywidualistą - ale razem stanowili jedność. Maluszek, Babusik, Babiszo-nek, Maleńka, kochanie - tak do Pierwszej Damy mówił jej mąż. Jest w tym tyle ciepła, miłości i uczucia, że trudno o piękniejszą wizytówkę jej osoby. Czy poprawianie krawata, strzepywanie pyłków z ramienia, podpowiedzi na ucho to coś rzeczywiście tak niestosownego, jak w owym czasie było to widziane i opisywane? To chyba częsty widok: lekko nadopiekuńcza żona i zakochany w niej po uszy mąż. Zawsze u jego boku, ale nigdy jako ktoś, kto chce dominować. To ona była jednak bezdyskusyjną panią domu, zgodnie z dobrą zasadą, iż to kobieta tworzy atmosferę, że to ona nadaje styl i ton małżeństwu. Maria Kaczyńska sprawiała, że ich małżeństwo było harmonijne i prawdziwie szczęśliwe. Być może ktoś uzna, że każdy mąż zwraca się do żony tak ciepłymi zdrobnieniami, ale przecież po ponad trzydziestu latach małżeństwa jest to jednak wyjątkowa relacja. Bo Maria była wyjątkowa.
Była też idealną matką i babcią. Idealną także dlatego, że - jak sama o sobie mówiła - potrafiła zdobyć się również na surowość. Uwielbiała swoją rodzinę, to było widać, ale uwielbiała mądrze. Co więcej, wszystko, co udało jej się zrobić dla potrzebujących, wynikało z tej naturalnej dla niej postawy opiekunki.
Maria Kaczyńska konsekwentnie też trzymała się swojego stylu i zasad. Ubierała się w małym lokalnym butiku na Powiślu, szybko stała się ikoną stylu i smaku, pomimo „inauguracyjnych" ataków. Sama zapracowała na wizerunek osoby o wyjątkowym szyku i nawet porównywana z księżną Kornwalii była podawana jako wzór dla koronowanej głowy. Długo trwało, nim wszyscy uznali, że w tych sprawach jest niekwestionowanym autorytetem. Zawsze nienagannie ubrana, w świetnie dopasowanych garsonkach lub sukniach była prawdziwą ozdobą salonów.
Chyba już na zawsze pozostaną nam w głowach „flesze" i zdjęcia z nią w roli głównej: Prezydentowa w kimonie, Prezydentowa z figlarnym uśmiechem na ustach, Prezydentowa ciesząca się z tulipana swojego imienia... Takich momentów było wiele i choć rzadko miałam z nią osobistą relację, dziś, gdy myślę o niej, realnie odczuwam pustkę. Tłumy żegnających ją ludzi, dywan kwiatów (ukochanych tulipanów) i zniczy, wszechobecny smutek i łzy to cząstkowy dowód na to, jak bardzo wdarła się w serca Polaków. Maria Kaczyńska była wielką damą, wielką postacią. Nigdy nie pyszniła się sobą, nie chciała wysuwać się przed męża. Pamiętam, jak podczas odbierania SuperWiktora Kaczyńska dziękowała właśnie mężowi, mówiąc, że bez niego nie byłoby jej w tym miejscu.
W jednym z ostatnich wywiadów prasowych opowiadała, jak bardzo jej relacja z mężem jest głęboka. Dodała, że ma nadzieję, że odejdą razem. Któż spodziewał się, iż nastąpi to tak szybko i w tak dramatycznych okolicznościach.
Pozostali wierni przysiędze małżeńskiej, słowom: „i nie opuszczę Cię aż do śmierci". Pewnie dziś, tam w górze, Maria Kaczyńska, z obowiązkowym uroczym uśmiechem, kładzie głowę na ramieniu męża, strzepując pyłek z ramienia, szepcząc mu do ucha tajemnicze słowa.Leszek w pamięci miasta
Mariusz Muskat
Genius loci Gdańska i jego fascynujące historyczno-społeczne źródła opisywane były wielokrotnie. Sopot, choć w ciągu połowy swego ponadstuletniego istnienia należał właśnie do Gdańska, jest swoisty i odrębny - malowniczo, bajkowo, urokliwie. W ten piękny pejzaż przyrody i architektury, inkrustowany smaczkami holenderskiej secesji, wplecione zostało życie Lecha Kaczyńskiego - na bardzo długi czas.
Zima przełomu 1977/1978 chyliła się ku końcowi, lecz w lesie leżało jeszcze sporo śniegu. Po wyjątkowo brutalnym aresztowaniu Bogdana Borusewicza zebraliśmy się w moim mieszkaniu na Bocznej - garstka działaczy startującego od 1,5 roku ruchu protestu - aby radzić, co dalej. Terrorystyczny telefon z milicji wypłoszył nas z domu. Uciekając przez las, dotarliśmy do mieszkania Róży i Janusza Brzozowskich na osiedlu Mickiewicza obok Łysej Góry, najważniejszego wzgórza morenowego wśród wielu zamykających miasto, spływające barwnym potokiem ła-manych dachów, zaskakujących wieżyczek i drewnianych werand do martwej wtedy Zatoki. Byli bracia Wyszkowscy, Olek Hall, Ania Młynik - reszty nie pamiętam. U Brzozowskich napisaliśmy oświadczenie w imieniu wszystkich rodzących się instytucji opozycji, niezależnie od zabarwienia ideowego.
W trakcie pisania zauważyłem niską, dość krępą postać, przechadzającą się w milczeniu tygrysimi krokami. Był to Leszek Kaczyński. Wtedy się poznaliśmy.
Po uzyskaniu akceptacji osób nieobecnych (m.in. Andrzeja Gwiazdy, Piotra Dyka, Tadeusza Szczudłowskiego i Danki Kędzierskiej, obecnie Sadowskiej) oświadczenie musiało zostać przetransportowane do Warszawy. Tego zadania podjął się kompletnie zakonspirowany wówczas Leszek, któremu końcowy tekst zaniósł Jurek Kuniewski - dziś adiunkt na Uniwersytecie.
Wszystko odbywało się w promieniu kilkuset metrów, bo Leszek mieszkał wtedy na Czerwonej Armii (dziś Armii Krajowej), u wylotu uliczki Krasickiego, a Jurek, tak jak dziś, dwie ulice dalej, na Kochanowskiego. Wczesnym rankiem następnego dnia udałem się bezczelnie na pociąg do Warszawy, ogniskując na sobie potężną obstawę esbeków. Z daleka widziałem samotną postać Leszka. Jak się później okazało, poszedł w Warszawie prosto do Kuronia. Pozostałe egzemplarze oświadczenia dotarły do stolicy innymi drogami, ale egzemplarz przywieziony przez Leszka był pierwszy.
Kiedy następnego dnia wieczorem, po różnych przygodach z bezpieką, wróciłem do domu w Sopocie, na progu usłyszałem tekst naszego oświadczenia, odczytywany w Radiu Wolna Europa. To wtedy rozpoczęła się nasza przyjaźń trwająca aż do tragicznego 10 kwietnia, choć od wielu lat, wskutek geograficznego oddalenia, nie widywaliśmy się. Gdy jednak dwa lata temu mój syn zaginął w Dakarze, Prezydent zbudzony nocą sprawił, że w ciągu kilku godzin dostałem wiarygodną informację. Być może uratował w ten sposób życie mej żony, poważnie chorej na serce.
Z pierwszego okresu naszej przyjaźni, jeszcze przed Sierpniem, przypominam sobie dwie migawki. Jedna - w tym samym mieszkaniu na Czerwonej Armii. Leszek i Jarek urządzili sobie. spontaniczną, żywiołową kabaretową scenkę. Jeden przez drugiego wymyślali niestworzone rzeczy, jakie każdy z nich urządzi. będąc w przyszłości starostą jakiegoś powiatu. Pachniało Piwnicą pod Baranami. Tarzałem się ze śmiechu.
Półtora roku później w tym samym miejscu doszło do zupełnie innego spotkania.
Pozbawiony pracy jeździłem pod Tczew, zatrudniony dorywczo przy zbiorze jabłek. Było to już po pierwszej wizycie Papieża w Ojczyźnie. Obserwując ludzi w pociągach, zauważyłem ogromną energię, erupcję nastrojów protestu, śmiałość, otwartość, poczucie siły. Poszedłem do Leszka i opowiedziałem mu o swoich spostrzeżeniach. Prosiłem go, aby przekazał je do Warszawy do „centrali" KOR wraz z komentarzem, że trzeba uważać, aby społeczny wybuch nie nastąpił za wcześnie i tym samym nie spalił na panewce. (W tym czasie moje bezpośrednie kontakty z KOR-owską Warszawą przestały już istnieć ze względu na moje niepodległościowe „odchylenie"). Leszek wysłuchał mnie bardzo uważnie i poważnie, a następnie zapewnił, iż na pewno spełni moją prośbę. Od tamtej pory nigdy nie lekceważył moich potocznych socjologicznych intuicji, a szczególnie była ich ciekawa jego żona.
Nasze miasteczko w latach siedemdziesiątych nie błyszczało już takim blaskiem „Perły Bałtyku" jak w połowie lat sześćdziesiątych, lecz jego immanentny urok był niezmienny. Za wczesnego Gierka pomalowano kolorowo elewacje, uwydatniając wdzięk unikalnej architektury, choć oczywiście był to zabieg „potiomki-nowski", gdyż wewnątrz budynków sytuacja była fatalna.
Zajęci do imentu działalnością wywrotową, nie bardzo zwracaliśmy na te uroki uwagę. Nad Zatokę też nie było po co chodzić, bo właśnie na długie lata zabroniono kąpieli. Pozostawał las - świetnie nadający się do gubienia esbeckich ogonów, las ciągle do końca nie rozpoznany, choć przecież zapamiętany jeszcze od czasów dziecinnych zabaw w Indian.
W latach 80-81 Kaczyńscy mieszkali najpierw w willi na rogu Abrahama i Mickiewicza - naprzeciw żłobka nr 4, który potem stał się pierwszą tymczasową siedzibą prezydenta Wałęsy. Oczywiście odwiedzaliśmy ich tam całą rodziną, a mój 7-letni synek gimnastykował się na ich trzepaku. Naprzeciw budynku, w którym wynajmowali locum, stała luksusowa rezydencja - siedziba ówczesnych wojewodów, a nieco wyżej betonowa twierdza podejrzewana o to, że jest nielegalnym kasynem - zbudowana na miejscu, gdzie poprzednio, w „chatce na kurzej nóżce", mieszkała para bajkowych staruszków. Sopot (zwłaszcza Górny) pełen jest takich zaczarowanych „legend", znaczonych śladami tajemniczych, niezwykłych postaci. Jest on dyskretny, cichy i dostojny - jakże inny od Sopotu Dolnego, z hałaśliwym Monciakiem i królującymi na nim latem oszałamiającymi dziewczynami, czyli laskami (zwanymi w tamtych czasach „kociakami"), z drogowskazem informującym o odległości do Zakopanego. Unikalne kabriolety przemykają ulicami z nastawioną na maksa pop-muzyką, a zimą widać tam tylko emerytowanych cinkciarzy, obojętnie mijających skulonych żebraków.
W tym Dolnym zawsze było można spotkać ekscentrycznych klownów - kloszardów, od subtelnego parasolnika, poprzez „ali-ganckiego" barowego dyskutanta Dżordża Kanadę, do ordynarnego Petera Konfederata czy nieśmiertelnego Bogusia, a teraz Rowerzysty z Kalifornii. Na progu zimy na Monciaku zjawiał się w stanie wojennym nieprzytomny od wódki „Związek Radziecki", pomstujący na naszego okupanta i w ten sposób zapewniający sobie ciepło, wikt i opierunek do wiosny. w areszcie. Po wyjściu z „internatu" opiekowałem się nim przez jakiś czas, a potem załatwiłem mu miejsce. w Strzebielinku, bo nasze więzienie z czasów internowania po stanie wojennym zamieniono wkrótce na dom pomocy społecznej. Może mnie ten człowiek, niegdyś znakomity sopocki rzemieślnik, czasem przeklinał jako komunistycznego oprawcę, który nie pozwolił mu umrzeć na wolności. Cóż - byłem wtedy zbyt młody, aby zrozumieć zawiłości ludzkiego losu. W Sopocie Górnym takich ruchomych atrakcji nigdy nie było - tylko granat morza wspinający się jakby pionowo do niebiańskiego błękitu.
W owym Strzebielinku Leszek siedział najdłużej ze wszystkich (chyba wyszedł jako przedostatni, a wypuszczano partiami, aby osłabić naszą więź). Gdy już znalazł się na wolności, solidarnościowe podziemie zorganizowane zostało przez byłych działaczy WZZ, odsuniętych w 81 roku przez Wałęsę (do tej grupy należeli wtedy także Borusewicz i Lis) oraz przez tych, którzy pozostali w konspiracji (na wszelki wypadek) przez cały czas działania legalnego Związku. Leszek oczywiście stał się jedną z najważniejszych postaci tej struktury, choć nie był za-konspirowany w sensie ścisłym. Mieszkał „naziemnie" na ulicy Mierosławskiego, w parafii św. Michała w rejonie Sopotu Wyścigi, tuż obok dzisiejszego mieszkania Donalda Tuska i klimatycznego ryneczku, na którym nieraz można było spotkać żonę Leszka, którą nazywaliśmy Marylką. Na ryneczku tym zawsze można było w kilkanaście minut poznać jak w soczewce cały polski naród posilający się w barze „Co nieco", poprzez swych reprezentantów skierowanych tam w drodze zziębniętego losu, kupić za grosze najmodniejszą paryską marynarkę, toaletkę z dziewiętnastego wieku albo kieł słonia, no i oczywiście dowiedzieć się wszystkiego z kraju i zagranicy. Marylka przepadała za ryneczkiem tak jak my wszyscy i czuła się tam jak motyl na wiosnę.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Leszek stał na czele RKK, czyli wojewódzkiej podziemnej centrali Solidarności. Wtedy „z urzędu" znalazł się w kontakcie z Lechem Wałęsą. Na początku roku 87 postanowiłem wykorzystać ten fakt. Otóż znany pisarz katolicki - Piotr Wojciechowski (autor między innymi Jajka w jajku) zwrócił się do mnie o pomoc w sprawie powołania Bractw Trzeźwości. Ponieważ miał kłopoty z uzyskaniem poparcia dla tej idei ze strony Kościoła, wpadł na pomysł uzyskania takiego wsparcia od Wałęsy. Leszek załatwił mi audiencję u Lecha i Przewodniczący wstępnie się zgodził. W Wielki Piątek Leszek zawiózł do niego zredagowany przeze mnie tekst apelu antyalkoholowego, z którym Przewodniczący miałby wystąpić przed zbliżającą się wizytą Papieża w Gdańsku i tym samym zapoczątkować kampanię tworzenia Bractw. Żadnej reakcji Wałęsy jednak nie było i cała inicjatywa Wojciechowskiego upadła.
Inne ciekawe zdarzenie z końca roku 1988. Zaproponowałem Leszkowi wspólne pójście do teatru na spektakl prezentowany gościnnie przez jakiś zespół z Warszawy (a wiedziałem, że Leszek pochodzi z tego miasta). Nagle zauważyłem u niego jakąś dziwną konsternację. Po długiej, krępującej chwili okazało się, że szefa RKK, przez którego ręce przechodzą znaczne sumy dla podziemnej Solidarności, po prostu nie stać na drogi bilet. Czy wszyscy byli wtedy tak krystalicznie uczciwi?
W latach dziewięćdziesiątych, gdy wszyscy przesiadali się do zachodnich wozów, Kaczyńscy weszli w posiadanie stareńkiej rozklekotanej skody. Używaną hondę civic kupili dopiero tuż przed awansem na ministra sprawiedliwości w roku 98. Mieszkali wtedy już przy Armii Krajowej (dawniej Czerwonej). Mieszkałem kilka kroków od nich i niejeden raz zachodziłem z prośbą o pomoc prawną dla jakichś zwykłych, nieznanych Leszkowi osób, czasem nawet z marginesu społecznego, którzy zwracali się do mnie. Leszek odkładał wtedy pracę (a pracował intensywnie zawsze) i sporządzał dla mnie ekspertyzę. Tak w praktyce wyglądała ta starointeligencka misja, która teraz uzmysławiana jest ludziom powszechnie w mediach. Tak było zarówno przed preze-sowaniem NIK-owi, jak i po nim. Ta „starointeligenckość" znajduje odbicie w społecznej tkance obszaru, na którym znajduje się mieszkanie u zbiegu Armii Krajowej i Kopernika.
Obszar Górnego Sopotu stanowi bowiem od 1945 roku rzadki rezerwuar klasycznej polskiej inteligencji. Prowadząc kiedyś tutaj badania socjologiczne, zdumiony byłem „stężeniem" profesorów, a także innej kadry naukowej oraz artystów. Nie ma tu żadnych punktów, w których to zjawisko ogniskowałoby się gdzieś namacalnie - klubów, kawiarni, obiektów kultury (może z wyjątkiem powstałej niedawno Spółdzielni Literackiej niedaleko kościoła św. Michała). A jednak obłok prawdziwej elity ducha unosi się nad tą niewielką przestrzenią i wszyscy go wyczuwają. W jego uskrzydlającym łuku rozwinęło się w ciągu 20 lat życie Leszka, niosąc w sobie profetyczne przesłanie i zarazem realizując je.
W czasie jakichś hucznych braw na I Zjeździe Solidarności w hali Oliwii jesienią 81 roku wsunąłem zdziwionemu Leszkowi do ręki wiersz jemu dedykowany. Był tam następujący werset: „Niech drży zwalisty tyran - już niedługo księżyc podniosą bez wysiłku bracia jednoskrzydli...".
Myślę, że nie znamy jeszcze pełnej prawdy o doniosłej roli obu braci w tym, co się stało w roku 1989. W owym czasie Leszka i moje ideowe wizje już się częściowo istotnie rozeszły, lecz przyjaźń pozostała do końca.