Legenda - ebook
Legenda - ebook
Ona jest genialną agentką.
On jest genialnym przestępcą.
Tylko jedno z nich stanie się legendą.
Po serii katastrof naturalnych, wywołanych globalnym ociepleniem, Stany Zjednoczone przestają istnieć. Na ich gruzach powstają Kolonie oraz Republika – zajadli wrogowie, którzy zwalczają się wzajemnie.
W republikańskim Los Angeles mieszka June, która pochodzi z elity i ma przed sobą świetlaną przyszłość. Dla ojczyzny jest gotowa zrobić wszystko.
Day żyje w slumsach i każdego dnia walczy o przetrwanie. Poza tym sabotuje działania rządu Republiki, bo uważa go za dyktaturę.
Gdy podczas pełnienia służby zostaje zamordowany Metias, starszy brat June, dowody wskazują na Daya. Tylko jedna osoba jest na tyle zdeterminowana, by sprawdzić, czy nieuchwytny buntownik dokonał tego zabójstwa. Ale rząd już postanowił: pierwszą misją June jako agentki będzie pomszczenie śmierci brata...
Serię „Legenda” pokochały miliony czytelników na całym świecie. Historia buntu, walki o wolność i zdrady osadzona w alternatywnej rzeczywistości stawiana jest na równi z kultowymi „Igrzyskami śmierci”.
Marie Lu to autorka powieści młodzieżowych. Przed swoim debiutem literackim pracowała jako dyrektorka firmy tworzącej gry komputerowe. Teraz jest pełnoetatową pisarką, a wolny czas spędza na czytaniu, rysowaniu i graniu w Assassin’s Creed. Jej seria „Legenda” trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”.
[blurby – zagraniczny i polskie do wyboru]
Dystopiczna powieść Marie Lu to legenda, która rodzi się na naszych oczach.
„USA Today”
„Legendy” nie da się tak po prostu odłożyć na półkę, a jeszcze trudniej o niej zapomnieć.
Kami Garcia, współautorka serii „Kroniki Obdarzonych”
Już dawno nie bawiłam się tak genialnie podczas czytania książki! Byłam podekscytowana cały czas, od początku do końca „Legendy”, a nawet po zakończeniu lektury!
Maja Targosz, @majestatyczna_
Ta książka zdecydowanie ma „to coś”. Zżyłam się bardzo z bohaterami i odczuwałam wiele emocji razem z nimi – a to jest jedną z najważniejszych rzeczy, jakich szukam w książkach.
Anna Poloczek, @bookshaped_heart
Akcja książki jest bardzo szybka, nie można narzekać na nudę. Bardzo ciekawy motyw pandemii (myślę, że bardzo na czasie), a także interesujące śledztwo, które muszą przeprowadzić bohaterowie, by dojść do prawdy.
Maja Karbowniczek, @books_and_cats
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-796-8 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Matka myśli, że nie żyję.
To oczywiście nieprawda, ale lepiej dla niej, żeby tak myślała.
Przynajmniej dwa razy w miesiącu widzę swoje zdjęcie z podpisem „Poszukiwany” na którymś z JumboTronów rozsianych po centrum Los Angeles. Zupełnie tam nie pasuje. Większość zdjęć pojawiających się na tych ekranach przedstawia szczęśliwe sceny – uśmiechnięte dzieci pod błękitnym niebem, turystów pozujących na tle ruin Golden Gate – lub reklamy Republiki w neonowych kolorach. Pokazywane są również propaganda wymierzona w Kolonie i hasła takie jak: „Kolonie domagają się naszych ziem! Chcą tego, co do nich nie należy! Nie pozwól, by sięgnęli po nasze domy! Poprzyj wspólną sprawę!”.
Potem na JumboTronie wyświetla się raport na temat mojej działalności przestępczej, wielokolorowy i wspaniały jak wszystkie inne:
POSZUKIWANY PRZEZ REPUBLIKĘ
SPRAWA NR: 462178-3233 „DAY”
-----------------------------------
Poszukiwany za napaść, podpalenie, kradzież, zniszczenie własności wojskowej i sabotaż wysiłku wojennego. Za informację umożliwiającą aresztowanie przewidziana jest nagroda w wysokości 200 000 republikańskich kredytów.
Przy raporcie za każdym razem pojawia się inne zdjęcie. Raz był to chłopak w okularach i z czupryną gęstych miedzianorudych loków. Kiedy indziej chłopak na zdjęciu miał ciemne oczy i głowę ostrzyżoną na zero. Bywa, że jestem ciemnoskóry, czasem biały, zdarza się, że mam skórę oliwkową, brązową, żółtą, czerwoną czy jaką tam wymyślą.
Innymi słowy, Republika nie ma bladego pojęcia, jak wyglądam. Najprawdopodobniej nie wiedzą o mnie prawie nic poza tym, że jestem młody, a w ich bazach danych nie ma moich odcisków palców. To dlatego mnie nienawidzą. To dlatego nie jestem najbardziej niebezpiecznym przestępcą w tym kraju, ale najbardziej poszukiwanym. Przeze mnie wychodzą na głupców.
Wieczór dopiero nadchodzi, ale na dworze panują już egipskie ciemności. W kałużach na ulicy odbijają się światła JumboTronów. Siedzę na kruszącym się gzymsie na wysokości drugiego piętra, dobrze ukryty za zardzewiałymi stalowymi dźwigarami. Swego czasu był to apartamentowiec, ale popadł w ruinę. Na podłodze walają się popsute lampy oraz kawałki szkła, a od ścian odłazi farba. W jednym z kątów leży stary portret Elektora Primo. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał – nikt nie byłby na tyle szalony, by pozwolić, żeby portret Elektora tak po prostu leżał na podłodze.
Włosy jak zwykle upchnąłem pod starą czapką z daszkiem. Wpatruję się w niewielki parterowy budynek po drugiej stronie ulicy. Bawię się wisiorkiem zawieszonym na szyi.
Tess wychyla się z drugiego okna w pokoju i przygląda mi się bacznie. Jestem dziś niespokojny, a ona jak zwykle od razu to wyczuwa.
Zaraza nie oszczędziła sektora Lake. W świetle JumboTronów oboje widzimy żołnierzy w maskach gazowych i czarnych, połyskliwych pelerynach, noszonych luźno ze względu na wysoką temperaturę. Systematycznie dokonują inspekcji każdego domu przy końcu ulicy. Czasami po wyjściu malują wielkie czerwone X na drzwiach. Nikt później nie wchodzi do takiego domu ani z niego nie wychodzi, a przynajmniej nie na oczach innych.
– Dalej ich nie widać? – szepcze Tess. Nie widzę jej twarzy w ciemnościach.
Usiłując zająć myśli czymkolwiek innym, ze starych rur PCV konstruuję prowizoryczną procę.
– Nie jedli obiadu. Nie zasiedli do stołu od wielu godzin.
Zmieniam pozycję i układam wygodniej nogę z niezaleczonym kolanem.
– Może nie ma ich w domu?
Obrzucam Tess poirytowanym spojrzeniem. Wiem, że próbuje mnie pocieszyć, ale nie jestem w nastroju.
– Świeci się światło. Spójrz na te świece. Mama nigdy nie marnowałaby świec, gdyby nikogo nie było w domu.
Tess przysuwa się do mnie.
– Może powinniśmy wyjechać z miasta na kilka tygodni, co? – Próbuje mówić normalnym głosem, ale słyszę w nim strach. – Niedługo będzie po epidemii i będziesz mógł ich odwiedzić. Wystarczy nam pieniędzy na dwa bilety na pociąg.
Kręcę głową.
– Pamiętasz, co ustaliliśmy? Jeden wieczór w tygodniu. Muszę choć raz na tydzień sprawdzić, czy wszystko u nich gra.
– Jasne. W tym tygodniu byłeś tu codziennie.
– Chcę mieć pewność, że wszystko jest ok.
– A jeśli zachorujesz?
– Jestem świadom ryzyka. A ty nie musiałaś tu ze mną przychodzić. Mogłaś zaczekać w Alta.
– Ktoś musi mieć na ciebie oko. – Tess wzrusza ramionami. Jest o dwa lata młodsza ode mnie, ale bywa, że mówi jak dorosła, jakby rzeczywiście się mną opiekowała.
W milczeniu obserwujemy, jak żołnierze zbliżają się do mojego rodzinnego domu. Za każdym razem, gdy zatrzymują się przy kolejnym wejściu, jeden z żołnierzy wali w drzwi, a drugi stoi obok z bronią gotową do strzału. Jeśli w ciągu dziesięciu sekund nikt nie otwiera drzwi, pierwszy z żołnierzy wyważa je kopnięciem i obaj wbiegają do środka. Nie widzę, co dokładnie tam robią, ale znam procedurę – jeden z nich pobiera próbkę krwi od każdego członka rodziny, podłącza ją do przenośnego czytnika i sprawdza, czy któryś z nich nie jest nosicielem choroby. Wszystko to trwa około dziesięciu minut.
Liczę domy między moim rodzinnym a tym, w którym akurat znajduje się patrol. Jeśli chcę się dowiedzieć, czy w domu wszystko w porządku, będę musiał czekać godzinę.
Z drugiego końca ulicy dobiega echo dzikiego wrzasku. Odwracam się natychmiast w kierunku źródła dźwięku, a moja dłoń błyskawicznie opada na rękojeść noża, który noszę przy pasku. Tess wciąga powietrze.
Znaleźli ofiarę zarazy. Z pewnością cierpiała na chorobę od wielu miesięcy, gdyż jej skóra jest popękana i zewsząd broczy krwią. Zachodzę w głowę, jak mogli ją przegapić podczas poprzednich inspekcji. Oszołomiona kobieta przez moment idzie przed siebie, potykając się, a potem rzuca się do biegu, lecz potyka się znowu i pada na kolana. Zerkam na żołnierzy. Widzą ją. Ten z dobytą bronią podchodzi do niej, a pozostałych jedenastu kontynuuje przeszukiwanie. Pojedyncza ofiara zarazy nie stanowi wielkiego zagrożenia. Żołnierz unosi broń i celuje. Ciało chorej kobiety rozszarpuje seria iskier.
Chora pada i nieruchomieje. Żołnierz dołącza do swoich towarzyszy.
Marzy mi się taka broń. Zgrabny karabin tego typu nie kosztuje wiele – trzeba na niego wydać zaledwie czterysta osiemdziesiąt kredytów, mniej niż na piecyk. Podobnie jak inne karabiny jest bardzo celny dzięki magnesom oraz prądom elektrycznym i można z niego trafić w cel znajdujący się trzy przecznice dalej. Tata mówił, że technologię tę skradziono Koloniom, choć Republika nigdy by się do tego nie przyznała. Moglibyśmy wraz z Tess kupić ich z pięć, gdybyśmy tylko chcieli… Przez minione lata nauczyłem się odkładać wszystkie ukradzione pieniądze, których nie zdołaliśmy wydać, i zgromadziłem spory zapas na czarną godzinę. Koszt nie stanowi więc problemu. Trudność polega na tym, że broń łatwo jest namierzyć. Każdy karabin jest wyposażony w czytnik, który rejestruje kształt dłoni, odcisk kciuka oraz pozycję właściciela, tak więc muszę trzymać się od nich z daleka. Pozostaje mi broń domowej roboty, jak choćby wykonane z rur proce czy inne gadżety.
– Znaleźli jeszcze kogoś – mówi Tess i mruży oczy, by lepiej widzieć.
Spoglądam w dół i widzę, jak żołnierze wybiegają z innego domu. Jeden z nich potrząsa puszką farby w spreju i kreśli ogromną czerwoną literę X na drzwiach. Znam ten dom. Ludzie, którzy tam kiedyś mieszkali, mieli córkę w moim wieku. Wraz z moimi braćmi spędzaliśmy z nią sporo czasu, gdy byliśmy młodsi – bawiliśmy się w berka albo graliśmy na ulicy w hokeja żelaznymi pogrzebaczami i zmiętą kulką papieru.
Tess próbuje odciągnąć moją uwagę, wskazując zawiniątko u moich stóp.
– Co im przyniosłeś?
Uśmiecham się i sięgam po zawiniątko, by je rozwiązać.
– To trochę z tego, co udało nam się zdobyć w tym tygodniu. Zrobię im niespodziankę, gdy tylko inspekcja dobiegnie końca.
Gmeram wśród przedmiotów, które znajdują się w środku, i wyciągam parę używanych gogli. Raz jeszcze się upewniam, czy na szkle nie ma żadnych pęknięć.
– To dla Johna. Przedwczesny prezent urodzinowy.
Mój starszy brat kończy dziewiętnaście lat w tym tygodniu. Pracuje przez czternaście godzin dziennie przy piecach w znajdującej się nieopodal elektrowni i gdy wraca do domu, zawsze trze oczy podrażnione dymem. Pofarciło mi się z tymi goglami – udało mi się je podwędzić z wojskowej dostawy.
Odkładam je i przeglądam pozostałe rzeczy. To głównie puszki gulaszu z mięsem i ziemniakami, które ukradłem z bufetu statku powietrznego, a także para butów z podeszwami w idealnym stanie. Dużo bym dał, by móc im to wręczyć osobiście, ale z całej rodziny tylko John wie, że jeszcze żyję, i obiecał, że nie powie o tym mamie i Edenowi.
Eden za dwa miesiące kończy dziesięć lat, co oznacza, że za dwa miesiące zostanie poddany Próbie. Ja swoją oblałem, gdy byłem w jego wieku, tak więc martwię się o niego, bo nawet jeśli jest najsprytniejszy z naszej trójki, jego sposób rozumowania jest bardzo podobny do mojego. Gdy moja Próba dobiegła końca, byłem tak bardzo pewien swoich odpowiedzi, że nawet nie przyglądałem się, jak je oceniają. Potem jednakże oficerowie nadzorujący przebieg egzaminu zabrali mnie i kilka innych dzieciaków do rogu stadionu, na którym odbywała się Próba. Przybili jakąś pieczątkę na moim teście, a potem wepchnęli mnie razem z innymi do pociągu jadącego do centrum. Nie było mi wolno zabrać niczego poza wisiorkiem, który nosiłem na szyi. Nie dostałem nawet szansy, by się pożegnać.
Próba może się zakończyć na wiele sposobów.
Uzyskujesz najwyższy możliwy wynik – 1500 punktów. Jednak nikt jeszcze go nie osiągnął z wyjątkiem pewnego dzieciaka kilka lat temu. Wojskowi zrobili wokół niego mnóstwo zamieszania. Któż może wiedzieć, co czeka kogoś, kto zdobył tyle punktów? Pewno mnóstwo forsy i władza, no nie?
Dostajesz między 1450 a 1499 punktów – możesz poklepać się po plecach, bo to oznacza natychmiastowy awans do sześcioletniej szkoły średniej, a potem cztery lata na którymś z czołowych uniwersytetów Republiki: Drake, Stanford lub Brenan. Potem zatrudnia cię Kongres i zarabiasz mnóstwo forsy. Żyjesz w szczęściu i radości, przynajmniej zdaniem Republiki.
Osiągasz dobry wynik, gdzieś pomiędzy 1250 a 1449 punktów. Możesz kontynuować naukę w szkole średniej, a potem zostaje ci przydzielona szkoła pomaturalna. Nieźle.
Udaje ci się uplasować między 1000 a 1249. Kongres blokuje ci drogę do szkoły średniej i dołączasz do biedoty, tak jak moja rodzina. Przypuszczalnie utopisz się podczas pracy przy turbinach wodnych lub zabije cię para w elektrowni.
Oblewasz.
Niemal zawsze oblewają dzieciaki ze slumsów. Jeśli należysz do tej pechowej kategorii, Republika wyśle urzędników do twojego domu rodzinnego. Ci zmuszą twoich rodziców do podpisania umowy, w myśl której rząd przejmuje prawa do dysponowania twoją osobą. Mówią, że zostałeś odesłany do któregoś z republikańskich obozów pracy i że rodzina już cię nie zobaczy. Rodzice zaś muszą przytaknąć i zgodzić się na to. Dla niektórych owa wizyta jest nawet powodem do świętowania, gdyż Republika ofiarowuje im tysiąc kredytów jako podarunek kondolencyjny. Trochę forsy i jedna gęba do wyżywienia mniej? Cóż za troskliwy rząd!
Tylko że to wszystko kłamstwo. Bezwartościowe dziecko z kiepskimi genami na nic się ojczyźnie nie przyda. Przy odrobinie szczęścia nie zostaniesz wysłany do laboratoriów, gdzie będą badać twoje wady. Kongres po prostu pozwoli ci umrzeć.
Jeszcze pięć domów. Tess patrzy mi w oczy i widzi, że się martwię. Kładzie mi dłoń na czole.
– Znów zaczyna się ten twój ból głowy?
– Nie. Nic mi nie jest.
Wpatruję się w otwarte okno domu mojej matki, a potem po raz pierwszy udaje mi się dostrzec znajomą twarz. Pojawia się Eden, który spogląda na zbliżających się żołnierzy i celuje w ich kierunku z jakiegoś wynalazku własnej roboty, a potem nachyla się i znika z pola widzenia. Jego jasne loki lśnią w migotliwym blasku lampy. Znając go, zapewne zbudował ów gadżet po to, by mierzyć odległość dzielącą go od kogoś lub coś w tym stylu.
– Nie był taki chudy – mówię cicho.
– Żyje i chodzi – stwierdza Tess. – Moim zdaniem to i tak sukces.
Kilka minut później widzimy matkę i Johna, którzy przechodzą obok okna, głęboko pogrążeni w rozmowie. Jesteśmy z Johnem podobni, choć on, na skutek ciężkiej pracy w elektrowni, rozrósł się nieco w barach. Podobnie jak większość ludzi w naszym sektorze nosi długie włosy, sięgające aż za ramiona, które wiąże w koński ogon. Ma na sobie kamizelkę poplamioną czerwoną gliną. Jestem pewien, że mama beszta go za coś, przypuszczalnie za to, że pozwolił Edenowi wychylić się z okna. Nagle odpycha rękę Johna, gdy łapie ją atak chronicznego kaszlu. Wypuszczam powietrze z płuc. Uff. A więc cała trójka ma się przynajmniej na tyle dobrze, że mogą chodzić. Nawet jeśli jedno z nich jest zarażone, jest to jeszcze wczesny etap, więc nadal mają szansę na przeżycie.
Nie przestaję snuć wyobrażeń, co by było, gdyby żołnierze oznaczyli drzwi do naszego domu. Widzę, jak moja rodzina stoi nieruchomo. Nikt się nie rusza, choć żołnierze już wyszli. Potem mama jak zwykle zaczyna udawać odważną, ale przez całą noc nie zmruży nawet oka. Siedzi i w ciszy ociera łzy. Rankiem zaczynają otrzymywać niewielkie porcje wody i jedzenia. Rozpoczyna się oczekiwanie na wyzdrowienie. Lub na śmierć.
Moje myśli umykają ku pieniądzom, które ukryliśmy wraz z Tess. Dwa tysiące pięćset kredytów. Za taką forsę moglibyśmy się wyżywić przez długie miesiące, ale nie starczyłoby jej, by kupić lekarstwa dla mojej rodziny.
Czas mija powoli. Chowam procę i przez chwilę gram w papier, kamień, nożyce z Tess. Nie wiem jak, ale ona jest piekielnie dobra w tę grę. Kilkakrotnie zerkam na okno domu matki, ale nikogo nie widzę. Zapewne zebrali się przy drzwiach, by je otworzyć, gdy tylko rozlegnie się pierwsze uderzenie pięścią.
I nadchodzi ten moment. Wychylam się tak bardzo, że Tess łapie mnie za łokieć, bym nie spadł na ziemię. Żołnierze walą w drzwi. Matka otwiera natychmiast, wpuszcza żołnierzy i zamyka. Wytężam słuch, chcę usłyszeć głosy, kroki, jakiekolwiek dźwięki dobiegające z wnętrza. Im szybciej to wszystko się skończy, tym prędzej będę mógł ukradkiem podrzucić prezenty Johnowi.
Nadal trwa cisza.
– Brak informacji to dobra informacja, prawda? – szepcze Tess.
– Ale śmieszne.
W głowie odliczam sekundy. Minęła minuta. Dwie, cztery, w końcu dziesięć.
Potem piętnaście minut. Dwadzieścia.
Zerkam na Tess, która wzrusza ramionami.
– Może zepsuł im się czytnik? – podpowiada.
Mija pół godziny. Nie ośmielam się nawet drgnąć. Boję się, że coś wydarzy się tak szybko, że przegapię to, gdy mrugnę. Rytmicznie postukuję palcami o rękojeść noża.
Czterdzieści minut. Pięćdziesiąt. Godzina.
– Coś tu nie gra – szepczę.
Tess zaciska wargi.
– Skąd wiesz?
– Wiem i już. Czy w innej sytuacji byliby tam tak długo?
Tess otwiera usta, chcąc udzielić odpowiedzi, ale w tej samej chwili żołnierze wychodzą z mojego domu. Idą w szeregu, a z ich zachowania nie sposób czegokolwiek wyczytać. Ostatni zamyka drzwi i sięga po coś przy pasie. Niespodziewanie ogarniają mnie zawroty głowy. Wiem, co się zaraz wydarzy.
Żołnierz rysuje na drzwiach długą czerwoną linię, idącą po przekątnej. Potem rysuje kolejną, aż powstaje wielka litera X.
Przeklinam pod nosem i zaczynam się odwracać, gdy żołnierz robi coś całkowicie nieoczekiwanego, coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem.
Rysuje trzecią kreskę, pionową, przecinając X na pół.June
godzina 13:47
Uniwersytet Drake, sektor Batalla
temperatura w pomieszczeniach:
72° Fahrenheita / 22° Celsjusza
Siedzę w sekretariacie dziekanatu. Znów. Patrzę przez matową szybę w drzwiach i widzę kilku moich kolegów (ostatni rok, wszyscy przynajmniej cztery lata starsi ode mnie), którzy kręcą się w pobliżu i próbują się dowiedzieć, co się stało. Paru widziało, jak dwóch groźnie wyglądających ochroniarzy wyciągnęło mnie z popołudniowych zajęć przysposobienia obronnego (temat brzmiał: „Jak załadować i rozładować karabin XM-621”). Gdy dzieje się coś takiego, plotki błyskawicznie roznoszą się po całym kampusie.
„Ukochane cudowne dziecko Republiki znów wpadło w tarapaty”.
W sekretariacie panuje cisza, zakłócana jedynie przez cichy szum komputera. Zapamiętałam już wszystkie szczegóły tego pomieszczenia – podłoga z ręcznie ciętych plastrów marmuru z Dakoty, sufit kryty trzysta dwudziestoma czterema kwadratowymi płytkami z plastyku, mierzące sześć metrów szare zasłony po obu stronach wspaniałego portretu Elektora Primo zawieszonego z tyłu pomieszczenia, a na bocznej ścianie trzydziestocalowy ekran z wyciszonym dźwiękiem. Na ekranie pojawia się informacja: „Grupa zdradzieckich »patriotów« podłożyła bombę w lokalnym garnizonie, pięć osób zginęło”. Po chwili zastępuje ją inna: „Republika pokonuje Kolonie w bitwie o Hillsboro”. Arisna Whitaker, sekretarka dziekana, siedzi za biurkiem i stuka palcami w szklany blat. Bez wątpienia spisuje właśnie raport na mój temat. Będzie to już mój ósmy w tym semestrze. Założę się, że jestem jedyną studentką w historii Drake’a, która zebrała osiem raportów w semestrze i nie została wywalona.
– Zrobiła sobie pani wczoraj coś w rękę, pani Whitaker? – odzywam się po chwili.
Przerywa i wbija we mnie nieprzyjemne spojrzenie.
– A skąd ten wniosek, panno Iparis?
– Pisze pani nierówno. Poza tym oszczędza pani lewą rękę.
Pani Whitaker wzdycha i rozsiada się na fotelu.
– Tak, June. Zwichnęłam wczoraj nadgarstek podczas meczu kivaballu.
– Przykro mi to słyszeć. Powinna pani robić zamach z ramienia, a nie z nadgarstka.
Chciałam po prostu stwierdzić fakt, ale moje słowa zabrzmiały nieco złośliwie i pani Whitaker z pewnością nie poczuła się lepiej.
– Wyjaśnijmy coś sobie, panno Iparis – powiedziała. – Możesz sobie myśleć, że jesteś bardzo mądra. Możesz myśleć, że dzięki swoim znakomitym ocenom zasługujesz na specjalne traktowanie. Możesz nawet sobie myśleć, że masz w tej szkole wielbicieli, co zakrawa na nonsens. – Wskazała ręką uczniów po drugiej stronie drzwi. – Ja jednakże mam już serdecznie dość naszych spotkań w tym biurze. Uwierz mi również, że gdy skończysz uczelnię i otrzymasz przydział, który państwo uzna za stosowny dla ciebie, twoje wygłupy z pewnością nie zachwycą nowych przełożonych. Rozumiemy się?
Kiwam głową, ponieważ tego właśnie pani Whitaker ode mnie oczekuje, ale wiem, że się myli. Wcale nie chodzi o to, jakobym uważała się za wyjątkowo mądrą. Jestem jedyną osobą w całej Republice, która uzyskała 1500 punktów podczas Próby. Trafiłam tutaj, na najlepszy uniwersytet w kraju, w wieku lat dwunastu, cztery lata wcześniej od innych. Potem przeskoczyłam drugi rok studiów. Od trzech lat otrzymuję możliwie najwyższe oceny. Ja naprawdę jestem mądra. Mam to, co Republika nazywa „dobrymi genami”, a moi profesorowie zawsze powtarzali, że lepsze geny dają nam lepszych żołnierzy, a ci większą szansę zwycięstwa w walce z Koloniami. Jeśli więc dochodzę do wniosku, że popołudniowe zajęcia niewiele mi dają w kwestii nauki wspinania się na mury z karabinem, to cóż… Nie moja wina, że musiałam ćwiczyć na ścianie osiemnastopiętrowego budynku z XM-621 przyczepionym do pleców. Wybrałam rozwój osobisty dla dobra kraju.
Plotka głosi, że Day potrafi wspiąć się na czwarte piętro w ciągu niecałych ośmiu sekund. Skoro najbardziej poszukiwany przestępca Republiki może osiągnąć taki wynik, to jak mamy kiedykolwiek go złapać, jeśli nie będziemy od niego szybsi? A skoro nie potrafimy go złapać, to jak mamy wygrać tę wojnę?
Biurko pani Whitaker alarmuje ją potrójnym sygnałem. Naciska jakiś przycisk i mówi:
– Tak?
– Kapitan Metias Iparis jest na zewnątrz – odpowiada jej jakiś głos. – Przyszedł po siostrę.
– Dobrze. Wpuśćcie go.
Sekretarka puszcza przycisk i celuje we mnie palcem.
– Mam nadzieję, że twój brat zacznie lepiej radzić sobie z dyscyplinowaniem ciebie, bo jeśli jeszcze raz w tym semestrze wylądujesz w moim gabinecie…
– Metias radzi sobie lepiej niż nasi nieżyjący rodzice – odpowiadam, chyba nieco ostrzej niż zamierzałam.
Zapada niezręczna cisza.
Wydaje mi się, że upłynęła cała wieczność, ale w końcu słyszę jakieś zamieszanie na korytarzu. Studenci przy drzwiach w jednej chwili uciekają na boki, ustępując miejsca pojedynczej, wysokiej sylwetce. To mój brat.
Gdy Metias otwiera drzwi i wchodzi do środka, widzę, jak kilka dziewcząt w korytarzu zasłania dłońmi uśmiechy, ale uwaga mego brata skupia się całkowicie na mnie. Mamy te same oczy, czarne ze złotymi akcentami, te same długie rzęsy i ciemne włosy. Długie rzęsy zwłaszcza jemu dodają urody. Choć zamknął za sobą drzwi, nadal słyszę szepty i chichoty dobiegające z zewnątrz. Wygląda na to, że przybył na kampus prosto z którejś misji patrolowej. Ma na sobie pełen mundur – czarny płaszcz oficerski z podwójnym rzędem złotych guzików, rękawiczki (wykonane z neoprenu, ze wzmocnioną wyściółką i z wyszytymi insygniami kapitańskimi), lśniące epolety, formalną czapkę wojskową, czarne spodnie i wypolerowane buty. Nasze spojrzenia się spotykają.
Jest wściekły.
Pani Whitaker wita Metiasa uroczym uśmiechem.
– Ach, kapitanie! – woła. – Miło mi pana widzieć!
Metias salutuje uprzejmie, dotykając czapki.
– Żałuję tylko, że spotykamy się znów w takich okolicznościach – odpowiada. – Niezmiernie mi przykro.
– To nie problem, kapitanie. – Sekretarka dziekana zbywa temat machnięciem dłoni. Cóż za podła lizuska! Jak ona śmie, zwłaszcza po tym, co powiedziała przed chwilą o Metiasie! – Przecież to nie pańska wina. Pańska siostra została dziś przyłapana w porze lunchu na próbie wspięcia się na wysoki budynek. Oddaliła się w tym celu o dwie przecznice od kampusu. Jak sam pan wie, studenci mają korzystać jedynie ze ścian wspinaczkowych w obrębie kampusu, a opuszczenie go w środku dnia jest surowo zabronione…
– Tak, jestem tego świadom – przerywa jej Metias i zerka na mnie kątem oka. – Ujrzałem dziś w południe helikoptery nad Drakiem i ogarnęło mnie podejrzenie, iż może to mieć jakiś związek z June.
Były trzy helikoptery. Nie byli w stanie wspiąć się za mną po ścianie budynku, więc ściągnęli mnie siecią.
– Dziękuję za pomoc. – Metias kończy rozmowę z sekretarką i strzela palcami, co oznacza, że mam wstawać. – Gdy June wróci na kampus, będzie się zachowywać modelowo.
Ignoruję fałszywy uśmiech pani Whitaker i wychodzę w ślad za bratem na korytarz. Inni studenci natychmiast zbiegają się wokół mnie.
– June! – odzywa się chłopak o imieniu Dorian, idący obok mnie. Już dwa razy zapraszał mnie na doroczny bal uniwersytecki, ale za każdym razem odmawiałam. – To prawda? Jak wysoko się wspięłaś?
Metias mierzy go surowym spojrzeniem.
– June wraca do domu – stwierdza i kładzie mi dłoń na ramieniu, by wyprowadzić mnie z tłumu uczniów.
Spoglądam przez ramię i zmuszam się do uśmiechu.
– Trzynaście pięter! – wołam.
W odpowiedzi słyszę wrzawę. To dziwne, ale nigdy wcześniej nie udało mi się nawiązać równie mocnej więzi z innymi studentami na Drake’u. Jestem podziwiana. Jestem tematem rozmów i plotek. Mówi się o mnie, a nie do mnie.
Tak wygląda życie piętnastolatki na uniwersytecie przeznaczonym dla dzieciaków od szesnastego roku życia w górę.
Metias nie odzywa się ani słowem. Idziemy korytarzami, mijamy starannie wypielęgnowane trawniki dziedzińca ze wspaniałą figurą Elektora Primo, a potem przechodzimy przez jedną z sal gimnastycznych. Trwają tam zajęcia popołudniowe, w których powinnam uczestniczyć. Patrzę, jak moi koledzy pędzą po długiej bieżni otoczonej ekranem pokazującym jakąś opuszczoną drogę na froncie wojennym. Trzymają przed sobą karabiny, próbując je jak najszybciej ładować i rozładowywać w biegu podczas symulacji. Na innych uniwersytetach nie byłoby tak wielu studentów-żołnierzy, ale na Drake’u zdecydowanej większości absolwentów pisana jest kariera w armii Republiki. Kilkoro z nas ma wylądować w polityce i w Kongresie, a parę osób pozostanie na uczelni i będzie wykładać. Drake to najlepszy uniwersytet Republiki i z uwagi na fakt, że ci z najlepszymi ocenami zawsze otrzymują przydział w armii, sale treningowe są zawsze pełne ćwiczących.
W końcu wychodzimy na którąś z bocznych uliczek kampusu. Gdy wspinam się na tylne siedzenie czekającego na nas wojskowego dżipa, Metias wreszcie wybucha:
– Zawieszenie na tydzień? Wyjaśnisz mi to jakoś? – krzyczy. – Wracam po całym poranku użerania się z tymi buntownikami Patriotami i co słyszę? Helikoptery dwie przecznice od Drake’a! Dziewczyna wspinająca się na drapacz chmur!
Wymieniam przyjazne spojrzenie z Thomasem, żołnierzem na fotelu kierowcy.
– Przepraszam – mruczę.
Metias, który już rozsiadł się w fotelu pasażera, obraca się ku mnie i mruży oczy.
– Co ci odbiło, do ciężkiej cholery? Nie wiedziałaś, że opuściłaś teren kampusu?
– Wiedziałam.
– Jasne. Przecież masz piętnaście lat. Wspięłaś się na trzynaste piętro…
Bierze głęboki wdech, zamyka oczy i uspokaja się.
– Byłbym ci głęboko wdzięczny, gdybyś choć raz pozwoliła mi wypełnić poranne obowiązki bez zamartwiania się, co tym razem wymyślisz.
Wpatruję się w lusterko wsteczne, próbując złapać kontakt wzrokowy z Thomasem, ale ten nie spuszcza oczu z drogi. Naturalnie, przecież nie powinnam się spodziewać od niego wsparcia. Wygląda schludnie jak zawsze, ma perfekcyjnie przyczesane włosy i równie perfekcyjnie wyprasowany mundur. Nic – ani zbłąkana nitka, ani odstający włos – nie psuje ideału. Thomas zapewne liczy sobie kilka lat mniej od Metiasa i jest jego podwładnym, ale jeszcze nigdy nie spotkałam człowieka tak zdyscyplinowanego jak on. Czasem mu tego zazdroszczę. Przypuszczalnie w duchu potępia moje wybryki jeszcze bardziej niż Metias.
Zostawiamy za sobą centrum Los Angeles i w ciszy jedziemy krętą autostradą. Znikają stupiętrowe drapacze chmur sektora Batalla, a w ich miejsce pojawiają się stojące ciasno przy sobie koszary i dwudziesto-, góra trzydziestopiętrowe kompleksy cywilne ze światłami ostrzegawczymi migoczącymi na dachach. Ściany budynków, niemalże obdarte z farby po tegorocznych burzach, wspierane są przez krzyżujące się metalowe belki. Mam nadzieję, że wkrótce je czymś wzmocnią. Przez to, że w ciągu ostatnich dziesięcioleci infrastrukturę cywilną zaniedbywano na rzecz potrzeb wojsk na froncie, trudno było uwierzyć, że te budowle przetrwają kolejne trzęsienie ziemi. Niedawno działania wojenne znów przybrały na sile.
Po kilku minutach Metias odzywa się spokojniejszym głosem:
– Naprawdę mnie dzisiaj wystraszyłaś – mówi. – Myślałem, że wezmą cię za Daya i zastrzelą.
Wiem, że nie chciał, by zabrzmiało to jak komplement, ale mimo to uśmiecham się. Pochylam się, by oprzeć ramiona o oparcie jego siedzenia.
– Hej – odzywam się i ciągnę go za ucho jak dawno temu, gdy byłam dzieckiem. – Przepraszam, że znów dostarczam ci zgryzot.
Parska wzgardliwym śmiechem, ale czuję, że jego gniew słabnie.
– Jasne. Słyszę to za każdym razem, June. Czy w Drake’u naprawdę pozwalają wam na nudę? Jeśli tak, to nie wiem, co cię zajmie na tyle, byś przestała kombinować.
– No wiesz… Gdybyś zabrał mnie na którąś ze swoich misji, to pewnie nauczyłabym się o wiele więcej i nie popadłabym w nowe tarapaty.
– Próbuj dalej, June. Nigdzie cię nie zabieram. Poczekaj, aż skończysz uczelnię i przydzielą cię do twojego własnego patrolu.
Gryzę się w język. Tak naprawdę Metias w zeszłym roku zabrał mnie raz – raz jeden jedyny! – na akcję. Wszyscy studenci trzeciego roku zostali wówczas przydzieleni do wojskowych, u boku których mieli odbywać praktyki. Dowódca Metiasa wysłał go, by zabił zbiegłego jeńca wojennego z Kolonii. Mój brat wziął mnie ze sobą i wspólnie ścigaliśmy tego człowieka coraz dalej w głąb naszego terytorium, coraz dalej od płotów granicznych i wąskiego pasma ziemi, ciągnącego się od Dakoty do Zachodniego Teksasu, który oddziela Republikę od Kolonii, coraz dalej od linii frontu, gdzie niebo upstrzone jest statkami powietrznymi. Wytropiłam go w uliczce w Yellowstone City w Montanie, a Metias go zastrzelił.
Podczas pościgu złamałam sobie trzy żebra i wbito mi nóż w nogę. Teraz Metias nie chce mnie nigdzie zabierać.
Gdy odzywa się ponownie, w jego głosie słychać starannie skrywane zaciekawienie:
– No, mów prawdę – szepcze. – W jakim czasie udało ci się wspiąć na to trzynaste piętro?
Thomas chrząka z dezaprobatą, ale ja uśmiecham się szeroko. Burza dobiegła końca. Metias znów mnie kocha.
– Sześć minut – odpowiadam szeptem. – I czterdzieści cztery sekundy. Co ty na to?
– To pewnie jakiś rekord. Choć dobrze wiesz, że nie wolno ci brać się do takich rzeczy.
Thomas zatrzymuje dżipa na czerwonym świetle, tuż przed linią wymalowaną na jezdni, i spogląda na Metiasa z niezadowoleniem.
– Niechże pan przestanie, kapitanie – mówi. – June… znaczy się, panna Iparis nigdy się niczego nie nauczy, jeśli będzie pan ją chwalił za łamanie zasad.
– Wyluzuj, Thomas – Metias klepie go po ramieniu. – Przecież można przymknąć oko na to, że ktoś raz od wielkiego dzwonu złamie jakąś zasadę. Zwłaszcza, jeśli robi to tylko po to, by poprawić swoje umiejętności i lepiej przysłużyć się Republice. Przecież jakoś musimy pokonać Kolonie, prawda?
Zapala się zielone światło. Thomas znów kieruje uwagę na drogę. Mam wrażenie, że policzył w myślach do trzech, nim nacisnął pedał gazu.
– Prawda – mruczy. – Ale mimo to myślę, że powinien pan uważać na to, do czego zachęca pan pannę Iparis, zwłaszcza po tym, jak zostaliście bez rodziców.
Metias mocno zaciska usta i spogląda przed siebie z lękiem. Dobrze znam to spojrzenie.
Mogę mieć najlepszą intuicję na świecie, mogę mieć najlepsze wyniki na Drake’u i osiągnąć mistrzostwo w strzelaniu i walce wręcz, ale w oczach Metiasa zawsze będę widzieć ten sam lęk. Boi się, że któregoś dnia może mi się stać coś złego, tak jak naszym rodzicom, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Ten lęk nigdy go nie opuszcza, a Thomas dobrze o tym wie.
Nie znałam rodziców na tyle długo, by tęsknić za nimi tak bardzo jak Metias. Za każdym razem, gdy płaczę z powodu ich utraty, robię to dlatego, że nie mam żadnych wspomnień związanych z nimi. Mgliście pamiętam długie nogi dorosłych oraz ręce podnoszące mnie z fotelika. To wszystko. Wszystkie inne wspomnienia z dzieciństwa związane są z Metiasem. To on zaglądał do auli szkolnej, gdy wręczano mi nagrodę, to on gotował mi zupę, gdy chorowałam, to on mnie beształ i przykrywał do snu.
Przejechaliśmy już połowę sektora Batalla i minęliśmy kilka ubogich przecznic. „Czy ci nieszczęśni biedacy nie mogliby się trzymać z dala od naszego dżipa?” – myślę. W końcu docieramy do błyszczących, krytych tarasami wieżowców w Ruby i jesteśmy w domu. Metias wysiada pierwszy, a ja idę w jego ślady. Thomas uśmiecha się lekko.
– Do zobaczenia, panno Iparis – mówi, salutując.
Już straciłam nadzieję, że kiedyś przekonam go, by zwracał się do mnie per June. Ten człowiek nigdy się nie zmieni. Choć z drugiej strony nie ma chyba nic złego w tym, że ktoś zwraca się do mnie jak należy. Może gdy będę starsza, a Metias przestanie mdleć na samą myśl o tym, że mogę zacząć się umawiać na randki…
– Na razie, Thomas. Dzięki za podwiezienie – mówię, wyskakując z dżipa, i również się uśmiecham.
Drzwi zamykają się za nami, a Metias odwraca się do mnie i mówi przyciszonym głosem:
– Wrócę późno do domu.
W jego oczach znów widać napięcie.
– Nie wychodź nigdzie sama. Słyszałem w wiadomościach frontowych, że odetną dziś zasilanie mieszkań, by oszczędzić prąd dla baz lotniczych. Miej oczy i uszy szeroko otwarte, dobrze? Na ulicach będzie ciemniej niż zwykle.
Ogarnia mnie zniechęcenie. Chciałabym, by Republika wygrała nareszcie tę wojnę, byśmy mogli cieszyć się prądem przez cały miesiąc bez przerwy.
– Gdzie się wybierasz? Mogę pojechać z tobą?
– Mam nadzorować dostarczenie fiolek z jakimś zmutowanym wirusem do laboratorium w Szpitalu Głównym Los Angeles. Nie powinno to zająć całej nocy. Poza tym już ci mówiłem. Żadnych misji.
Metias waha się.
– Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe. Mamy wiele spraw do obgadania.
Kładzie mi dłonie na ramionach, ignoruje zdziwienie w moich oczach i całuje mnie w czoło.
– Kocham cię, Pchełko – mówi, co w jego języku oznacza: „Do widzenia”. Odwraca się i wsiada do dżipa.
– Położę się spać, nim wrócisz! – wołam za nim, ale on siedzi już w odjeżdżającym samochodzie. – Uważaj na siebie – dodaję szeptem.
Za późno. Jest już za daleko, by mnie usłyszeć.