- promocja
Legendy i Latte - ebook
Legendy i Latte - ebook
Światowy fenomen! Bestseller wykraczający poza ramy gatunku!
~
Jeszcze niedawno walczyła z potworami… Dziś zapraszana pyszną kawę.
Znużona dziesięcioleciami walk i krwawych wypraw orczyca Viv uznaje, że nadeszła pora zawiesić miecz na kołku. Ma marzenie – pragnie otworzyć pierwszą kawiarnię w mieście Thune.
Viv chce zostawić przeszłość za sobą, ale nie powinna mierzyć się z tym w pojedynkę. Na jej drodze staną bowiem rywale – dawni i nowi. Mroczne podziemie Thune może sprawić, że orczycy łatwo będzie znów chwycić za miecz, a przecież obiecała sobie, że więcej tego nie zrobi.
Stare porzekadło mówi: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. A jej członkowie nadejdą z najmniej oczekiwanych kierunków. Nieważne, czy przyciągnie ich pradawna magia, smakowite słodkości czy świeżo zaparzona kawa – staną się dla Viv bardziej nieodzowni, niż sobie wyobrażała. Bo prawdziwą nagrodą w wędrówce są ci, których spotykamy na szlaku.
„Legendy i Latte” Travisa Baldree jest jak filiżanka wybornej, świeżo palonej fantasy z domieszką romantycznej pianki. To ciepła, napawająca optymizmem opowieść o podążaniu za marzeniami, o nowych początkach i o rodzinie, którą wybieramy sobie sami. Absolutny must read dla fanów fantastyki, kawoszy i miłośników słodkich wypieków!
***
Absolutnie pokochałam tę książkę. To podnosząca na duchu opowieść o tym, jak praca, intencje i kawa potrafią wspólnie zmienić świat na lepsze. Zaspokaja mój głód szczęśliwych zakończeń. – Genevieve Cogman
„Legendy i Latte” to definicja ciepłej fantasy poprawiającej nastrój… Prześliczna. – Olivia Atwater
Ta książka jest jak ciepły uścisk, miejsce, by na chwilę wycofać się ze świata, napić kawy i powrócić trochę lepszą… – T. Kingfisher
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-05-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Viv z westchnieniem osunęła się na kolana. Nieustępliwe kłucie w krzyżu wróciło z nową siłą, a ona wcisnęła w to miejsce kostki potężnej dłoni, by przegnać ból. Ocierając z twarzy pot i krew, przyjrzała się martwej królowej. Za jej plecami rozległy się krzyki radości i oklaski.
Pochyliła się. Tak, widziała go tam, tuż nad jamą nosową. Łeb bestii był dwa razy szerszy niż Viv – nieprawdopodobne zęby, niezliczone ślepia, ciężka, wisząca szczęka, a w samym środku mięsista fałda, o której czytała.
Wbiła w nią palce i podważyła. Na zewnątrz wylało się słabe żółte światło. Viv wsunęła do tej cielesnej wnęki całą dłoń, zacisnęła palce na wielościennej organicznej bryłce i szarpnęła. Dał się słyszeć odgłos pękających włókien i bryłka ustąpiła.
Fennus podszedł i stanął z tyłu – czuła jego perfumy.
– Więc to jest to? – zapytał, zdradzając tylko odrobinę zainteresowania.
– Aha.
Viv stęknęła, podnosząc się na nogi. Użyła Czarnokrewa jak laski. Nie próbując nawet oczyścić kamienia, wcisnęła go w kieszonkę na bandolierze. Potem oparła miecz na ramieniu.
– I to naprawdę wszystko, czego chcesz?
Spojrzał na nią z ukosa. Na jego pięknej, pociągłej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia.
Skinął na ściany groty, gdzie w warstwach stwardniałej śliny potwora tkwiły niezmierzone bogactwa. Wozy, skrzynie, kości końskie i ludzkie zawisły pomiędzy złotem, srebrem i klejnotami – błyszczącymi odpadkami stuleci.
– Aha – powtórzyła. – Jesteśmy kwita.
Zbliżyła się reszta ekipy. Roon, Taivus i mała Gallina przynieśli z sobą zmęczone, ale radosne paplanie zwycięzców. Roon wyczesywał błoto z brody, Gallina chowała sztylety, Taivus sunął za obojgiem wysoki i czujny. Byli dobrym zespołem.
Viv odwróciła się i ruszyła w stronę wyjścia z groty, skąd wciąż sączyło się słabe światło dnia.
– Gdzie tak leziesz? – huknął Roon swym szorstkim, ale przyjaznym głosem.
– Wychodzę.
– Ale… nie chcesz…? – zaczęła Gallina.
Viv poczuła ukłucie wstydu. Gallinę lubiła najbardziej i pewnie powinna poświęcić chwilę, by jej wytłumaczyć.
Ale skończyła już. Po co przeciągać? Tak naprawdę nie chciała o tym mówić. Jakby się bała, że jeśli powie coś więcej, może zmienić zdanie.
Po dwudziestu dwóch latach przygód dotarła do granic krwi, błota i gówna. Życie orka składało się z siły, przemocy i nagłego, gwałtownego końca – ale niech ją porwą złe moce, jeśli pozwoli, by jej życie zakończyło się w ten sposób.
Pora spróbować czegoś nowego.Viv stała w chłodzie poranka i spoglądała na rozległą dolinę przed sobą. Miasto Thune wyrastało z warstwy mgły przesłaniającej brzegi rzeki, nad którą leżało. Tu i tam błyskał w słońcu kryty miedzią dach jakiejś wieży.
Zwinęła obóz w mroku przedświtu, jej długie nogi szybko pokonały ostatnie kilka mil. Czarnokrew ciążył jej na plecach, a Klejnot Skalwertów spoczywał bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni kurty. Czuła go niczym stwardniałe wysuszone jabłko i od czasu do czasu dotykała przez materiał, by się upewnić, że wciąż tam jest.
Na ramieniu niosła skórzaną sakwę, wyładowaną głównie notatkami i planami. Miała tam również trochę sucharów, mieszek ze sztabkami platyny i rozmaitymi drogocennymi kamieniami oraz pewne niewielkie, interesujące urządzenie. Mgła znikała powoli, gdy Viv podążała drogą prowadzącą w głąb doliny. Samotny wóz farmera przeturkotał obok, wyładowany lucerną.
Czuła wzbierającą nerwową euforię, jakiej nie pamiętała od lat – niby okrzyk bojowy, który ledwie potrafiła powstrzymać. Nigdy jeszcze nie przygotowywała się tak dokładnie na żaden moment. Czytała, rozpytywała, badała i zastanawiała się. Wybrała Thune. Kiedy wykreśliła z listy wszystkie inne miasta, była do niego absolutnie przekonana. Nagle jednak ta pewność wydała jej się niemądra i impulsywna. Mimo to ekscytacja nie przygasała.
Żaden mur nie otaczał miasta. Rozciągało się daleko poza swe dawne, ufortyfikowane granice, jednak Viv wyczuwała, że zbliża się do brzegu… czegoś. Już od wieków nie zatrzymywała się w jednym miejscu na dłużej niż kilka nocek, tyle, ile wymagało zlecenie. Teraz jednak zamierzała zapuścić korzenie w mieście, które jak dotąd w całym swym życiu odwiedziła może ze trzy razy.
Przystanęła i rozejrzała się czujnie, jakby trakt nie opustoszał całkiem, kiedy farmer z wozem zniknęli we mgle. Wyjęła z torby kawałek pergaminu i odczytała słowa, jakie na nim przepisała:
Gdy blisko linii thaumicznej
Skalwertów Klejnot zapłonie,
Pragnienie serca zostanie
Rychlej niż myślisz spełnione.
Starannie schowała pergamin i sięgnęła po przyrząd kupiony w zeszłym tygodniu od thaumicznego uczonego w Arvenne – różdżkę.
Niewielkie drewniane wrzeciono owinięte było miedzianą nicią, kryjącą wyryte na nim runy. Rozwidlona jesionowa gałązka została umieszczona na czubku i wsunięta w rowek, by mogła swobodnie się obracać. Viv chwyciła różdżkę, czując, jak miedziana nić wchłania ciepło jej dłoni. Wrzeciono pociągnęło ją ledwie wyczuwalnie. A przynajmniej była prawie pewna, że pociągnęło. W czasie pokazu tego thaumisty reakcja była silniejsza… Orczyca stłumiła nagłą obawę, że wszystko to było jedynie sztuczką. Ludzie mający stałe adresy zamieszkania zwykle unikali oszukiwania orków dwa razy wyższych od siebie, którzy mogliby złamać rękę, gdyby zbyt mocno uścisnęli dłoń.
Odetchnęła głęboko i trzymając różdżkę przed sobą, ruszyła w stronę Thune.
W miarę jak zagłębiała się w uliczki, coraz głośniej rozbrzmiewały odgłosy budzącego się miasta. Na przedmieściach domy były głównie drewniane, choć tu i tam zdarzały się fundamenty z rzecznego kamienia. Dalej zaczynał przeważać kamień, jakby miasto wapniało z wiekiem. Błotnista ziemia ustępowała gdzieniegdzie kamiennym alejom, a te, bliżej centrum, brukowanym ulicom. Świątynie i tawerny kuliły się wokół placów i wokół pomników ludzi, którzy zapewne byli kiedyś ważni.
Wszelkie wątpliwości co do różdżki rozwiały się bez śladu. Przelotne drgania przeszły w uparte szarpnięcia i teraz wyraźnie ciągnęła Viv, niczym żywe stworzenie. A zatem jej badania nie poszły na marne: najwyraźniej pod miastem splatały się linie mocy, potężne strumienie thaumicznej energii. Uczeni spierali się, czy powstawały one w miejscach, gdzie gromadzili się ludzie, czy raczej ściągały ludzi do siebie, jak ciepło w zimie. Jednak dla Viv liczyło się tylko to, że tam były.
Oczywiście znalezienie solidnej linii mocy to był dopiero początek.
Małe widełki z jesionowego drewna obracały się w prawo i w lewo, ciągnąc przez chwilę w jedną stronę, by nagle zawrócić i niczym ryba na haczyku poholować Viv w stronę przeciwną. Po pewnym czasie nie musiała już nawet na nie patrzeć – wystarczył sam dotyk. Zaczęła więc uważniej się przyglądać mijanym budynkom.
Różdżka prowadziła ją przez szerokie arterie i łączące je kręte zaułki, obok kuźni, zajazdów, targowisk i tawern. Na ulicach niewielu było przechodniów jej wzrostu i ani razu nie musiała przeciskać się przez tłum – Czarnokrew zwykle tak działał.
Przechodziła przez wszystkie warstwy zapachów, jakie tworzyły miasto: świeżo wypiekany chleb, budzące się konie, mokry kamień i gorące żelazo, kwiatowe perfumy i stare odchody. Te same zapachy spotykało się w każdym mieście, a gdzieś pod nimi płynął dodatkowo poranny zapach rzeki. Czasami między zabudowaniami Viv dostrzegała szprychy wodnego koła młyna.
Pozwalała, by różdżka wiodła ją, gdzie zechce. Czasami ciągnęła tak silnie, że Viv zatrzymywała się i przyglądała pobliskim budynkom – by po chwili z rozczarowaniem ruszyć dalej. Różdżka zdawała się wtedy opierać przez chwilę, po czym jakby ustępowała i znajdowała nowy kierunek.
W końcu szarpnęła tak mocno, że Viv zatrzymała się nieco oszołomiona i zobaczyła to, czego szukała.
Nie na głównej ulicy – nie liczyła na tak wiele – ale na tej, która z nią sąsiadowała. Wzdłuż niej wyrastały lampy naftowe, wprawdzie wygaszone teraz, ale raczej nie groził tutaj cios noża w ciemności. Budynki na Piaskowców były wyraźnie stare, ale dachy miały zadbane – wszystkie z wyjątkiem tego jednego, do którego doprowadziła ją różdżka.
Był raczej nieduży jak na swoją funkcję – z jedynego ocalałego żelaznego ćwieka zwisał szyld: STAJNIA PARKINA; z rzeźbionych liter już dawno złuszczyła się farba. Budynek miał parę okutych żelazem drewnianych wrót, otwartych teraz na oścież; zamykająca je kiedyś poprzeczna belka stała obok, oparta o mur. Po lewej stronie były mniejsze drzwi, orkowych rozmiarów, wyposażone w zabawną w tej sytuacji kłódkę.
Viv wsunęła głowę do środka. Przez dziurę w dachu sączyło się światło, a w szerokim przejściu między sześcioma zagrodami dla koni leżało kilka roztrzaskanych glinianych dachówek. Wątpliwej wytrzymałości drabina prowadziła na strych. Po lewej stronie był kantorek z pokoikiem na zapleczu. Z paśnika w głębi dochodził kwaśny odór pleśniejącego siana, a w promieniu światła wirował kurz, jakby nigdy nie opadał.
To było najlepsze, na co mogła liczyć. Schowała różdżkę.
Kiedy znów wyszła na bardziej już ruchliwą ulicę, zauważyła naprzeciwko pomarszczoną staruszkę, zamiatającą podest przed drzwiami. Z pewnością robiła to, odkąd Viv się tu pojawiła, a ganek niewątpliwie lśnił już czystością, jednak kobieta pracowała nieustępliwie, co chwilę zerkając dyskretnie w stronę przybyszki.
Viv podeszła do niej. Staruszka przynajmniej postarała się udawać zaskoczoną i przywołała na twarz coś zbliżonego do uśmiechu.
– Wiecie, do kogo ten budynek należy? – spytała Viv, wskazując stajnię.
Kobieta była od orczycy o połowę niższa i musiała wyciągać szyję, by na nią spojrzeć. Oczy staruszki niemal zniknęły, kiedy skupiona twarz pokryła się siecią zmarszczek.
– Stajnia, znaczy?
– Zgadza się.
– No więęęęc… – Z namysłem przeciągnęła to słowo, ale Viv była przekonana, że nie ma żadnych kłopotów z pamięcią. – To stary Ansom, jeśli dobrze sobie przypominam. Nigdy nie miał głowy do interesów. Ani do rzemiosła. Ani mężowskich obowiązków, gdyby posłuchać, co stara Ansomowa o tym mówiła.
Viv nie mogła nie zauważyć znaczącego ruchu brwi staruszki.
– A nie Parkin?
– Nie. Nie chciało mu się szyldu zmieniać, jak to kupił.
Orczyca uśmiechnęła się z rozbawieniem, odsłaniając przy tym dolne kły.
– Wiecie może, gdzie go znajdę?
– Pewności nie mam. Ale myślę sobie, że wykonuje jedyną robotę, która zawsze mu się udaje. – Przekręciła wolną rękę, podnosząc do ust wyimaginowany kufel. – I gdybym to ja chciała go spotkać, tobym spróbowała w Kościstym Zaułku. Jakieś sześć przecznic stąd.
Skinęła na południe.
– Tak wcześnie?
– Och, tę robotę traktuje bardzo poważnie.
– Dziękuję, panno…
– Och, panno, tak? – Staruszka zarechotała. – Możesz mi mówić Laney. A ty planujesz być moją nową sąsiadką…? – Wykonała zachęcający gest.
– Viv.
– Viv. – Laney kiwnęła głową.
– Przekonamy się. Zależy, czy Ansom faktycznie tak marnie prowadzi interesy, jak mówicie.
Staruszka wciąż się śmiała, kiedy Viv ruszyła w stronę Kościstego Zaułka.
Niezależnie od tego, co mówiła Laney, tak naprawdę Viv nie spodziewała się, że o tej porze znajdzie tam nieszczęsnego Ansoma. Uznała raczej, że zapyta o niego w każdej napotkanej otwartej spelunce, a kiedy dowie się, gdzie bywa, wytropi go pod koniec dnia.
Jak się okazało, potrzebowała ledwie trzech przystanków, zanim trafiła na jego miejsce pobytu. Kiedy o niego spytała, oberżysta zmierzył ją wzrokiem i znacząco uniósł brwi na widok wystającej za jej ramieniem rękojeści Czarnokrewa.
– Nie chcę żadnych kłopotów. Chodzi tylko o interesy – oświadczyła spokojnie orczyca, próbując wyglądać mniej groźnie.
Oberżysta, wyraźnie uspokojony, że nie szuka zwady, skinął kciukiem w stronę kąta sali, po czym wrócił do brudu na kontuarze, który przesuwał ścierką w nowe, ciekawsze lokalizacje.
Kiedy Viv zbliżyła się do stołu, doznała przemożnego uczucia, że zagłębia się w legowisko jakiegoś podstarzałego leśnego zwierza. Może borsuka. Nie chodziło o poczucie zagrożenia, ale raczej wrażenie miejsca, gdzie spędzał tyle czasu, że wchłonęło jego zapach i zasadniczo stało się jego.
Nawet wyglądał trochę jak borsuk: na pierś zwisała mu długa i tłusta czarna broda z pasmami siwizny. Niemal tak szeroki, jak wysoki, zajmował tyle miejsca między ścianą a stołem, że kiedy odetchnął głęboko, mebel kołysał się na nogach.
– Ansom? – spytała Viv.
Ansom przyznał, że istotnie.
– Można usiąść? – spytała, a potem usiadła, nie czekając na odpowiedź; Czarnokrewa oparła o krzesło. Prawdę mówiąc, nie była przyzwyczajona do pytania o pozwolenie.
Mężczyzna przyglądał się jej znad opuchniętych dolnych powiek – nie wrogo, ale czujnie. Przed nim stał prawie pusty kufel. Viv skinęła na oberżystę i wskazała naczynie. Ansom ucieszył się wyraźnie.
– Zobowiązany jestem… – wymruczał.
– Słyszałam, że jesteście właścicielem starej stajni przy Piaskowców. To prawda?
Ansom, przyznał, że istotnie.
– Chcę ją kupić – oznajmiła Viv. – I mam przeczucie, że wy chcecie ją sprzedać.
Jej rozmówca był chyba zaskoczony, ale tylko przez moment. Wzrok szybko mu się wyostrzył i choć może nie miał głowy do interesów, Viv nie miała wątpliwości, że znał się na targowaniu.
– Może i tak… – burknął. – Ale to znakomita nieruchomość. Doskonała. Miałem już oferty, ale większość chętnych w ogóle nie umiała spojrzeć poza ten budynek, żeby docenić wartość lokalizacji. Inaczej mówiąc, za nisko licytowali.
W tym momencie oberżysta zamienił jego pusty kufel na pełny i Ansom wyraźnie się rozgrzał do tematu.
– No tak, bardzo dużo żenujących ofert. Muszę was uprzedzić, że wiem, ile ta ziemia jest warta i nie widzi mi się jakoś, żebym ją sprzedał komukolwiek, kto nie jest poważnym biznesmenem… Znaczy, ee… kobietą interesu – poprawił się.
Viv błysnęła zębami w rozbawionym uśmiechu, wspominając Laney.
– Widzicie, Ansom, bywają różne interesy. – Bardzo mocno świadoma stojącego za nią miecza, pomyślała, jak skutecznie jej dawny fach ułatwiłby te negocjacje. – Ale mogę was zapewnić, że kiedy już jakieś interesy robię, to zawsze jestem poważna.
Sięgnęła do torby, wyjęła sakiewkę ze sztabkami platyny i zważyła ją w dłoni. Wyjęła jedną, chwyciła między kciukiem a palcem wskazującym i przyjrzała się uważnie, pozwalając, by metal odbijał światło. Platyna była walutą rzadko widywaną w takich miejscach. Będzie musiała szybko wymienić je na monety o niższych nominałach. Wolała jednak zachować kilka na właśnie taką chwilę jak ta.
Ansom szeroko otworzył oczy.
– Och, uch… Poważna, tak jest. Bardzo poważna, szczera prawda!
Pociągnął solidny łyk, by zamaskować zaskoczenie.
„Chytry pies” – pomyślała Viv, starając się ukryć ironiczny uśmiech.
– Powiem jak jeden człowiek interesu do drugiego: nie chcę marnować waszego czasu. – Orczyca oparła się na łokciu i przesunęła po blacie osiem sztabek. – To jest warte pewnie osiemdziesiąt złotych suwerenów. I sądzę, że pokrywa wartość nieruchomości. Na pewno zgodzimy się, że sam budynek to tylko strata. I myślę, że szanse na… na inną kobietę interesu, która wyśledzi was, żeby położyć na blat gotówkę, są raczej nikłe.
Patrzyła mu w oczy.
Wciąż trzymał kufel przy ustach, ale już nie pił. Viv zaczęła zgarniać sztabki, a wtedy pospiesznie wyciągnął rękę, by ją powstrzymać. Nie odważył się jednak dotknąć jej o wiele większej dłoni.
Uniosła brwi.
– Widzę, że macie dobre oko i znacie się na rzeczy. – Ansom zamrugał gwałtownie.
– Owszem. I jeśli poświęcicie chwilę dziś rano, by przynieść i podpisać akt sprzedaży, zaczekam tutaj. Ale nie dłużej niż do południa.
Okazało się, że stary borsuk jest o wiele zwinniejszy, niż się wydawał.
Viv postawiła znak na dokumencie i schowała klucze, a Ansom zebrał platynowe sztabki do sakiewki, wyraźnie zadowolony, że dobili targu.
– No więc… tak sobie myślę, że raczej nie planujecie otwierać stajni – stwierdził niepewnie.
Powszechnie było wiadomo, że konie niespecjalnie lubią orków.
– Nie. Otwieram kawiarnię. Będę podawać kawę.
Ansom zdziwił się wyraźnie.
– A po co wam do tego stara stajnia?
Viv milczała przez chwilę, po czym rzuciła mu surowe spojrzenie.
– Rzeczy nie muszą zawsze pozostawać takie, jakimi były na początku.
Zwinęła dokument i wsunęła go do torby.
Wychodziła już, kiedy Ansom krzyknął za nią:
– Hej! A co to w ogóle jest ta kawa, do ośmiu piekieł?
Viv zrobiła jeszcze trzy przystanki, zanim wróciła do stajni. W kantorze przy składzie handlowym zaopatrzyła sakiewkę w trochę miedzi, srebra i złota. Potem ruszyła w stronę Ateneum przy niedużej thaumicznej uczelni na północnym brzegu rzeki. Chciała sprawdzić, gdzie dokładnie się znajduje, na wypadek, gdyby przyszło jej coś poczytać.
Co ważniejsze, Poczta Terytorialna dawała połączenia między rozrzuconymi Ateneami i bibliotekami w większości dużych miast, i była w miarę niezawodna. A te kryte miedzią dachy, które widziała z daleka, sprawiały, że łatwo było je znaleźć.
Siedząc przy wielkim stole między regałami, napisała dwa listy, używając do tego kilku arkuszy własnego pergaminu. Zapach papieru, kurzu i czasu zbudził wspomnienie nie tak dawnych wizyt w podobnych miejscach.
Całe życie ćwiczenia mięśni, szybkości, przytomności umysłu zamienione na czytanie, planowanie i ustalanie szczegółów… Pisząc, uśmiechała się smętnie.
Gnomka przy kontuarze pocztowym nie mogła przestać się na nią gapić, kiedy odbijała w wosku pieczęć. Była tak zaszokowana widokiem orka w tym budynku, że musiała dwa razy pytać o adres.
– Szukam ślusarza. Znacie jakiegoś porządnego?
Gnomka jeszcze przez chwilę rozdziawiała usta, ale opanowała się i przejrzała informator za ladą.
– Markev i Synowie – powiedziała. – Aleja Murarzy osiem dwa siedem.
Podała przybliżony kierunek. Viv podziękowała jej i wyszła.
Warsztat Markeva i Synów był na miejscu, zgodnie ze wskazówkami. Lżejsza o sztukę srebra i trzy miedziaki odeszła, niosąc pod pachą wielki i dosyć ciężki sejf.
Zanim jeszcze zaszło słońce, Viv otworzyła drzwi kantorku w Stajni Parkina. Zablokowała belką wrota i przeciągnęła sejf za ladę w kształcie litery L. Schowała tam akt własności i swoje fundusze, zamknęła drzwiczki, a klucz zawiesiła na szyi.
Przez chwilę sprawdzała stopami i czubkami palców, aż znalazła obluzowany kamień w przejściu między zagrodami. Mocno napinając mięśnie, podważyła go i przesunęła. W ziemi pod spodem wykopała dołek i starannie ułożyła w nim Klejnot Skalwertów. Przysypała go dokładnie, umieściła kamień na miejscu i przeciągnęła parę razy sztywną, łysiejącą miotłą, żeby wyglądał na nieruszany.
Przez chwilę wpatrywała się w to miejsce. Wszystkie jej nadzieje skupiały się w tym niewielkim kamieniu, zakopanym niby ukryte serce Stajni Parkina.
Nie, już nie Parkina. To miejsce należało teraz do Viv.
Rozejrzała się. To jej lokal. Nie jakiś chwilowy przystanek, nie miejsce, żeby rozłożyć śpiwór na jedną noc. Jej…
Rześkie wieczorne powietrze spływało przez dziurę w dachu, więc przynajmniej będzie się czuła jak każdej innej nocy pod gwiazdami.
Spojrzała w górę, na strych i prowadzącą tam drabinę. Sprawdziła stopą jeden z niższych szczebli, który rozpadł się w drzazgi jak balsa. Prychnęła, odpięła Czarnokrewa i oburącz cisnęła nim na górę, strasząc stadko gołębi, które uciekły przez dach. Przez chwilę spoglądała za nimi, po czym rozwinęła śpiwór w jednej z zagród. Trudno, nie będzie dziś ogniska, nie warto też było nawet wspominać o latarniach, ale to nic.
W gasnącym świetle rozejrzała się po wnętrzu stajni, lawirując wzrokiem między końskim łajnem przedwieczy i kurzem zapomnienia. Nie znała się na remontach, ale było jasne, że to miejsce będzie wymagało gigantycznej pracy.
Ale na jej końcu… Coś, co zbudowała zamiast zniszczyć.
To śmieszne, ma się rozumieć. Kawiarnia? W mieście, gdzie nikt nawet nie wie, co to kawa? Zresztą jeszcze sześć miesięcy temu ona sama nie słyszała o czymś takim, nigdy jej nie wąchała, nie kosztowała. Na pierwszy rzut oka przedsięwzięcie wydawało się całkiem bez sensu.
Uśmiechnęła się w mroku.
Kiedy w końcu położyła się na posłaniu, zaczęła układać listę zadań na następny dzień. Nie dotarła jednak nawet do jej trzeciej części.
Spała jak zabita.Zbudziła się w fiolecie przedświtu, słysząc z zewnątrz narastający szum miasta. Gołębie gruchały na strychu, gdzie wróciły do swoich gniazd. Viv wstała i sprawdziła kamień nad Klejnotem Skalwertów: nietknięty, oczywiście.
Zebrała kilka rzeczy i wyśliznęła się na ulicę. Przeżuwała ostatni swój suchar, wdychając wilgotny poranny aromat ustępujących przed słońcem cieni. Czuła się zwinna i pełna energii, jakby chodziła na czubkach palców, gotowa wystartować do biegu.
Po drugiej stronie ulicy Laney zamieniła miotłę na miskę groszku, który łuskała, siedząc na trójnożnym stołku. Przyjaźnie skinęły sobie głowami, po czym Viv zaryglowała wrota i odeszła w kierunku rzeki.
Zauważyła, że idąc, nuci pod nosem.
Wśród niknącej porannej mgły orczyca dotarła do doków, przylegających do brzegu rzeki. Wszędzie rozbrzmiewały piły, młotki i stłumione wołania. Dobrze wiedziała, czego szuka, ale nie liczyła, że znajdzie to od razu. Na szczęście potrafiła być cierpliwa – w jej fachu to konieczność. Poświęcając długie godziny na rozpoznanie albo obserwację legowiska bestii, musiała godzić się z upływem czasu. Kupiła kilka jabłek z jutowego worka, sprzedawanych przez małego obdartusa. Znalazła gdzieś na boku stos skrzynek i usiadła, by patrzeć.
Łodzie tu nie były wielkie – głównie płaskodenne krypy albo rybackie łódki, najlepiej sprawujące się na rzece. Przy kei stało ich kilkanaście, otoczonych przez niewielkie grupki szkutników, którzy czyścili je, smołowali albo łatali. Viv przyglądała się, jak pracują, cały czas wypatrując tego, czego szukała. Ranek mijał, a grupki kurczyły się i rozrastały na przemian.
Jadła już ostatnie jabłko, kiedy wreszcie to dostrzegła.
Większość robotników pracowała w zespołach po dwóch czy trzech: potężni mężczyźni o potężnych głosach, przechodzący przez burty i pokrzykujący między sobą.
Po kilku godzinach pojawił się jednak osobnik drobniejszej budowy, dźwigający skrzynkę z narzędziami o połowę ledwie mniejszą od siebie. Miał długie uszy, żylaste ciało i chropowatą, oliwkową skórę. Płaską czapkę ściągał nisko na oczy.
Nieczęsto spotykało się w miastach hobgobliny. Ludzie nazywali je lekceważąco „chochlikami” i zwykle ich unikali, więc trzymały się na uboczu.
Viv mogła to zrozumieć, choć ją samą o wiele trudniej było onieśmielić.
Hobgoblin pracował sam przy małej łódce; szkutnicy i dokerzy starali się go omijać. Orczyca obserwowała jego sumienną i skrupulatną pracę. Nie była cieślą, ale potrafiła docenić fachowca. Narzędzia miał starannie ułożone, naostrzone i czyste, a wszystkie jego ruchy wydawały się przemyślane i oszczędne. Wykańczał właśnie nadburcie, używając ośnika, struga i paru innych narzędzi, których nie potrafiła nazwać.
Dojadała jabłko i przyglądała mu się, starając się nie zwracać na siebie uwagi. W końcu czajenie się było jedną z tych umiejętności, które opanowała bardzo dobrze.
Nadeszło południe, kiedy mężczyzna odłożył narzędzia na miejsce i wyjął ze skrzynki drugie śniadanie. Wtedy do niego podeszła.
Zerknął na nią spod daszka czapki, ale nie odezwał się, kiedy stanęła nad nim.
– Niezła robota – stwierdziła.
– Hm…
– Przynajmniej wydaje mi się, że niezła. Nie znam się na łodziach – przyznała.
– Myślę, że trochę to osłabia pochwałę – odparł. Głos miał oschły, ale głębszy, niż się spodziewała.
Roześmiała się i rozejrzała po nabrzeżu.
– Niewielu tutaj pracuje w pojedynkę.
– No nie.
– A dużo macie roboty?
– Wystarczająco. – Wzruszył ramionami.
– Na tyle wystarczająco, że nie wzięlibyście więcej?
Zdjął czapkę i przyjrzał się jej badawczo.
– Jak na kogoś, kto się nie zna się specjalnie na łodziach, dziwne, że potrzebujecie szkutnika…
Viv przykucnęła; miała dość patrzenia na niego z góry.
– No więc macie rację: nie potrzebuję. Ale drewno to drewno, a fach to fach. Przyglądałam się, jak tu pracujecie. Jak się pożyje dość długo, to się poznaje, że niektórym wystarczy pokazać problem i dać narzędzia, a oni już sobie poradzą. Nigdy się nie wahałam przez zatrudnieniem kogoś takiego.
Chociaż, pomyślała, w historii jej życia narzędzia i pracownicy bywali zwykle o wiele więksi i bardziej krwawi.
– Hm… – mruknął znowu.
– Jestem Viv. – Wyciągnęła rękę.
– Katastrofa. – Jego stwardniała dłoń zniknęła w jej, dużej i silnej.
Viv szeroko otworzyła oczy.
– Hobgoblinowe imię – wyjaśnił. – Możesz mi mówić Kat.
– Jak tam chcesz. Twoje imię nie musi mi się podobać.
– Kat będzie dobre. Za dużo mielenia językiem przy tym drugim.
Przykrył niedojedzone śniadanie złożoną ściereczką, a ona zrozumiała, że poświęca jej teraz całą swoją uwagę.
– No a ta… ta robota. To taka bardziej na tu i teraz, czy raczej… – Machnął ręką na jakąś mglistą przyszłość.
– Tu i teraz, dobrze płatna, z materiałami, które sam zamówisz, nie takimi, które ja dla ciebie wybiorę.
Sięgnęła po sakiewkę, otworzyła ją, wyjęła złotego suwerena i podała w jego stronę. Kat wyciągnął ręce, jakby spodziewał się, że rzuci monetą, ona jednak powoli położyła mu ją na dłoni.
Przygryzł wargę i podrzucił monetę w ręku.
– No tak… A dlaczego ja, właściwie?
Zrobił ruch, jakby chciał jej oddać pieniądze, ale odmówiła.
– Jak mówiłam, przyglądałam ci się. Narzędzia masz naostrzone. Sprzątasz przy pracy. Skupiasz się na tym, co robisz. – Rozejrzała się wymownie po wyludnionych dokach. – I robisz to nawet wtedy, kiedy ktoś inny mógłby uznać, że rozsądniej byłoby nie.
– Hm… Czyli chcesz mnie z powodu braku rozsądku, tak? I to nie łodzie mam dla ciebie budować. No więc o co konkretnie chodzi?
– Lepiej będzie, jeśli ci pokażę.
– Wrak i ruina… – mruczał pod nosem Kat.
Zdjął czapkę i wcisnął za pasek spodni.
Stali na ulicy, przed rozwartymi na oścież wrotami stajni. Viv poczuła nagłą falę niepewności.
– Nie znam się zbytnio na dekarstwie – oświadczył, spoglądając na dziurę w dachu.
– Ale coś wymyślisz?
– Hm… – odparł, a Viv zaczynała rozumieć, że takie mruknięcia oznaczają potwierdzenie.
Kat obszedł wolno całe wnętrze, kopiąc przy tym w ścianki zagród i tupiąc na kamieniach podłogi. Orczyca znieruchomiała, kiedy przechodził po tym kryjącym Klejnot Skalwertów.
Spojrzał na nią.
– Ilu planujesz tu zatrudnić?
– Jeśli masz kogoś, z kim lubisz pracować, to nie mam nic przeciwko. Ale poza tym służę pomocną parą rąk. Nie męczą się zbyt łatwo. – Wyciągnęła je dla demonstracji. – Tyle że nie chcę tu mieć stajni.
– Nie?
– Słyszałeś kiedyś o kawie?
Pokręcił głową.
– No więc planuję… no, restaurację, tak jakby. Z napojami. Czekaj…
Poszła po swoją torbę i wyjęła z niej plik szkiców i notatek. Nagle, nie wiedzieć czemu, poczuła się skrępowana. Nigdy dotąd nie przejmowała się ocenami innych. Łatwo było je ignorować, kiedy miała trzy stopy i z siedemdziesiąt funtów przewagi nad większością spotykanych osobników. Teraz jednak zaczęła się obawiać, że ten niski człowieczek uzna ją za idiotkę.
Kat czekał spokojnie na dalszy ciąg opowieści.
Viv zaczęła trajkotać…
– Trafiłam na nią w Azymucie, takim mieście gnomów na Wschodnim Terytorium. Byłam tam z powodu… Zresztą to nieważne, po co tam byłam. Najpierw ją poczułam, potem trafiłam na ten lokal i robili tam… No więc to jest trochę jak herbata, ale nie do końca. I pachnie jak… – Zawahała się. – Zresztą nieważne, jak pachnie, i tak nie potrafię tego opisać. W każdym razie wyobraź sobie, że zamierzam otworzyć taką tawernę, tylko bez kurków, beczek i piwa. Tylko stoliki, lada, trochę miejsca na tyłach. O tutaj, zrobiłam parę rysunków tamtego lokalu.
Podsunęła mu papiery i poczuła, że rumieniec wpełza jej na policzki. To niedorzeczne…
Kat wziął kartki i obejrzał dokładnie, każdą z nich po kolei, jakby starał się wszystko zapamiętać. Po kilku nieznośnych minutach oddał je Viv.
– To twoje szkice? Całkiem niezłe.
Zarumieniła się jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe.
– I planujesz też tutaj mieszkać? – Wskazał kciukiem strych. – To by się nadało.
– Ja… no tak.
Oparł ręce na biodrach i spojrzał w głąb, na zagrody.
Viv spodziewała się niemal, że odwróci się na pięcie i wyjdzie, teraz jednak pojawiła się nadzieja, że być może wybrała właściwą osobę.
– No tak… – Kat znów przespacerował się dookoła. – Zagrody można chyba zachować. Trzeba je trochę przyciąć. Wyrwać bramki, umocować je przy ścianach jako ławy. Można wziąć parę długich desek i postawić je na kozłach pośrodku. W ten sposób dostaniesz parę boksów i stoliki tutaj, po bokach. Tę ścianę do kantorku trzeba rozwalić. Lada powinna się nadać, sprawdzimy tylko, czy nie próchnieje.
Kopnął w połamany szczebel drabiny i spojrzał na Viv, unosząc brwi.
– Potrzebna będzie nowa drabina. Parę worków gwoździ. Wapno do bielenia. Farba. Dachówki. Trochę rzecznego kamienia. Worki wapna. Może będziesz chciała wstawić tu kilka dodatkowych okien. No i… mnóstwo drewna.
– Więc weźmiesz się za to?
I znowu rzucił jej przeciągłe, badawcze spojrzenie.
– Jak to mówiłaś? Że robię rzeczy, kiedy wydaje się, że rozsądniej byłoby ich nie robić? Cóż, jeśli mi pomożesz, to raczej tak. Daj trochę tego pergaminu i rysik, jeśli masz. Będzie nam potrzebna lista. Długa lista. Jutro zajmiemy się zamawianiem wszystkiego i przekonamy się, jak bardzo odchudzimy tę twoją sakiewkę. – Uśmiechnął się lekko, po raz pierwszy, odkąd go zobaczyła. – Nie chcesz spytać, ile to będzie kosztowało?
– A myślisz, że już wiesz?
– Nie, raczej nie.
– No właśnie.
Viv zdjęła ze ściany skrzynię na uprząż, zdmuchnęła kurz i podała mu rysik. Razem pochylili się nad pergaminem, a Kat zaczął pisać.
Wyszedł późnym popołudniem, by dokończyć pracę przy łódce, i obiecał, że wróci rano. Viv schowała listę zakupów i stanęła w ciszy stajni, gdzie lekki szum z zewnątrz prawie nie docierał. Wyjrzała przez wrota na ganek Laney, ale był pusty.
Nagle poczuła się bardzo samotna. Co było dziwne, bo przecież do tej pory mnóstwo czasu spędzała bez żadnego wartego wspomnienia towarzystwa – długie wyprawy, samotne obozowiska, zimne namioty i ociekające wilgocią jaskinie.
Ale w mieście nie była sama prawie nigdy. Zawsze miała przy sobie kogoś z drużyny.
Teraz jednak, w tym konkretnym mieście, pełnym ludzi wszelkich ras i pochodzenia, odczuwała samotność niezwykle mocno. Trzy osoby znała tu z imienia, a żadna nie była nawet znajomym, choć Laney przynajmniej wydawała się przyjazna, a Kat miał dziwnie uspokajający wpływ na otoczenie.
Zamknęła wrota i ruszyła główną arterią – w przeciwnym kierunku niż Kościsty Zaułek.
„Czujesz, że trzeba ci towarzystwa? No to świetnie, doskonale trafiłaś. Nowe miejsce. Nowy dom – tym razem na stałe”.
Wybrała najjaśniejszy, najbardziej hałaśliwy lokal, jaki znalazła. Pub wyraźnie był całkiem popularny, ale pozbawiony zataczających się pijaków przed wejściem i kałuż moczu, przez które musiałaby przestępować. Schyliła się w drzwiach i weszła. Nastąpił wyraźny spadek głośności rozmów, ale Thune było otwartym miastem, w którym orkowie nie byli nieznani – po prostu rzadziej się ich spotykało. Dlatego gwar szybko wrócił do poprzedniego stanu.
Viv odetchnęła głęboko i spróbowała przybrać niegroźny wyraz twarzy – coś, co od pewnego czasu ćwiczyła. Nie miała na plecach miecza i nosiła zwykłe ubranie, co też powinno pomóc.
Wewnątrz zobaczyła długi i czysty bar, niezbyt gęsto obstawiony, a za nim wiszące na ścianie lustro. W sali jadalnej płonęły latarnie. Nie było jeszcze tak zimno, by palić ogień, ale pomieszczenie wypełniało przyjemne światło.
Większość stolików była zajęta, więc Viv przysunęła sobie stołek przy barze. Usiłowała się nie wiercić. Była trochę skrępowana – tak wielu obcych tak blisko – i po raz pierwszy nie znalazła się tu przejazdem. Dręczyło ją wrażenie, że każde uchybienie, każde niewłaściwe zachowanie może prześladować ją i zawstydzać już zawsze… A przecież tak naprawdę nawet jeszcze się tu nie osiedliła. Jej obawy były wprawdzie irracjonalne, ale nie ustępowały.
Do lady podszedł mężczyzna o twarzy okrągłej jak księżyc w pełni, z rumianymi policzkami i odrobinę szpiczastymi uszami. Prawdopodobnie miał w sobie trochę elfiej krwi, choć obwód brzucha sugerował bardzo ludzki metabolizm.
– Dobry wieczór szanownej pani – powiedział i podsunął jej tabliczkę z wypisanym kredą menu. – Jedzenie czy picie?
– Jedzenie. – Uśmiechnęła się, próbując nie odsłaniać zbytnio dolnych kłów.
Jego mina nie zmieniła się ani odrobinę. Postukał w tabliczkę.
– Polecam wieprzowinę – rzekł. – I pozwolę się pani zastanowić.
Po tych słowach odszedł.
Kiedy wrócił po kilku minutach, zamówiła wieprzowinę. Czekając na posiłek, rozglądała się, zamyślona. Do tej chwili nie próbowała nawet snuć tak odległych planów, najwyżej całkiem abstrakcyjne, jednak po zatrudnieniu Kata pozwoliła sobie trochę pomarzyć.
Kawiarnia, którą odwiedziła w Azymucie, była idealnym przykładem gnomicznej architektury – precyzyjnie dopasowane kafelki na ścianach, geometryczne kształty, płytki brukowe ułożone w skomplikowane, splecione wzory. Meble oczywiście też były dostosowane do gnomów – Viv całą wizytę musiała spędzić na stojąco.
Wiedziała, że jej lokal będzie inny, teraz jednak próbowała wyobrazić go sobie naprawdę. Przyjrzała się dekoracjom w tawernie: olejny obraz w starej złoconej ramie, wielki ceramiczny wazon ze świeżymi liśćmi paproci, mającymi odświeżać powietrze, prosty kandelabr z trzema grubymi świecami, wyraźnie regularnie zmienianymi, bo bez brzydkich nacieków z wosku.
Viv zaczęła w myślach przedstawiać własny lokal.
„Będzie jaśniejszy – pomyślała – dzięki temu wysokiemu stropowi stajni. Więcej światła wpadającego przez wysokie okna”.
Wiedziała, o co chodziło Katowi z boksami, ale może dobry będzie też długi stół z ławami po obu stronach, ciągnący się przez sam środek pomieszczenia – dla poczucia wspólnoty.
Wyobrażała sobie szeroko rozwarte stajenne wrota, może też kilka stolików przed wejściem, żeby korzystać z bryzy i słońca. Wypolerowane kamienie bruku. Czyste, bielone ściany…
Przybycie posiłku wyrwało ją z rozmarzenia. Najpierw dotarł do niej smakowity zapach i odkryła, że jest straszliwie głodna.
– Zanim odejdziecie – powiedziała – chciałam spytać… Jesteście tu właścicielem?
Półelf zamrugał i uśmiechnął się nieco szerzej, niż wymagała tego zwykła zawodowa uprzejmość.
– Jasne. Już cztery lata.
– A jeśli wolno… Jak zaczynaliście?
– No… – Pochylił się nad barem. – To nie jest rodzinny interes, jeśli o to wam chodzi. I moja pierwsza knajpa nie mieściła się przy głównej ulicy.
Zaśmiał się.
– A interes na początku kręcił się wolno? Czy klienci zjawili się od razu? – Machnęła ręką na pełną salę.
– Och, wolno, straszliwie wolno. Prawdę mówiąc, straciłem więcej pieniędzy, niż mogłem sobie pozwolić… A potem straciłem jeszcze trochę. No ale teraz tracę akurat tyle, żeby jakoś przeżyć. Planujecie otworzyć pub w tej okolicy? No, nie powiem, żebym was zachęcał.
Wyraźnie żartował, bo mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Nie dokładnie, ale coś w tym rodzaju.
Wydawał się zaskoczony, ale szybko się opanował.
– No to powodzenia życzę – rzucił, po czym dodał teatralnym szeptem, zasłaniając dłonią usta: – Ale będę wdzięczny, jeśli nie będziecie odbierać mi klientów…
– Raczej nie ma na to szans, jak sądzę.
– No to w porządku. Jedzcie teraz, bo wystygnie.
Viv jadła powoli i już z nikim nie próbowała rozmawiać. Wyszła zamyślona. Po drodze znalazła otwarty jeszcze sklep ze świecami, kupiła latarnię i wróciła do stajni. Długo leżała, wpatrzona w płomień. Wizje tego, co kiedyś może się zdarzyć, były bardzo dalekie od zimnego, zapuszczonego pomieszczenia, w którym rozłożyła śpiwór.
Jutro jednak miała się zacząć prawdziwa praca.– Bogowie, ależ to robi różnicę – westchnęła Tandri.
Autocyrkulator Kata wirował nad nimi leniwie, chłodny podmuch przynosił błogosławioną ulgę. Naparstek, jak się zdawało, doceniał go nie mniej, a może nawet bardziej niż obie kobiety. Viv nie była pewna, czy szczurołaki w ogóle się pocą, ale biorąc pod uwagę, że pracował blisko pieca, powinien wcześniej najbardziej cierpieć, nawet jeśli nigdy się nie skarżył. Niektórzy stali klienci żałowali dawnego ciepła, jednak wszelkie narzekania bladły wobec zainteresowania nowym gnomim wynalazkiem do poruszania powietrza.
Viv rozejrzała się po sali i doszła do wniosku, że jest nadzwyczajnie dumna z lokalu. Wnętrze wydawało się nowoczesne, a równocześnie przytulne i gościnne. Mieszające się aromaty gorącego cynamonu, mielonej kawy i słodkiego kardamonu oszałamiały, a kiedy parzyła kawę, uśmiechała się do gości, podawała im zamówienia czy z nimi gawędziła, wzbierało w niej poczucie głębokiego zadowolenia. Było ono niczym fala ciepła, jakiego nigdy nie doświadczyła, ale podobało jej się. Bardzo jej się podobało.
Szybkie spojrzenie na stałych klientów dało jej pewność, że oni też to wyczuwają. A jednak stanie za ladą miało w sobie specjalną słodycz, emocję dostępną tylko dla niej.
„Bo ten lokal jest mój” – pomyślała.
Wtedy spostrzegła, że na twarzy Tandri także rozlewa się uśmiech.
„No, może nasz…”
_Rozdział dostępny w wersji pełnej._– Klejnot Skalwertów? – zdziwiła się Tandri, zwracając Viv klucze.
Rankiem siedziały naprzeciwko siebie przy długim stole, na długo przed przybyciem Naparstka. Tandri otworzyła drzwi i wśliznęła się do środka przed świtem. Viv i tak nie spała. Tak jak obiecała, opowiadała teraz o spotkaniu, niczego nie pomijając.
– Słyszałaś o nich?
– Nie słyszałam. To znaczy… chyba wiem, czym jest skalwert. Głównie z bajek dla dzieci.
– Są wielkie, paskudne i złośliwe. Mnóstwo ślepi. Więcej zębów, niż byś chciała. Trudne do zabicia. A u królowej roju rośnie klejnot. O tutaj… – Viv stuknęła się w czoło.
– Jest coś wart?
– Dla większości nie. Jednak dotarłam do pewnych legend… Trudno uwierzyć, ale właściwie najpierw usłyszałam piosenkę.
Viv wyjęła z sakiewki skrawek pergaminu i podsunęła Tandri, która rozłożyła go i przeczytała. Uniosła brwi.
– Thaumiczne linie… Nic dziwnego, że się wzdragałaś za każdym razem, kiedy Hemington wspominał o tych swoich liniach mocy.
– Zauważyłaś, prawda?
– „Pragnienie serca zostanie rychlej niż myślisz spełnione…” – Tandri uniosła wzrok. – Więc co to jest? Talizman przynoszący szczęście?
– Garść dawno nieżyjących ludzi tak właśnie sądziła. Nie jestem pewna, o co dokładnie im chodziło, ale ta legenda pojawia się znowu i znowu… Wokół Klejnotów narosło sporo mitów. Tyle że w dzisiejszych czasach niewiele się o nich słyszy. Pewnie dlatego, że mało już zostało królowych skalwertów, a jeszcze mniej śmiałków, którzy chcieliby którąś zabić.
– Przyznaję, że pobudziłaś moją ciekawość. Gdzie można schować możliwe-że-magiczny talizman?
Viv wstała z ławy, gestem nakazała Tandri zrobić to samo i przesunęła stół o kilka stóp w bok. Przykucnęła, wydłubała piasek wokół kamienia podłogi i podważyła go czubkami palców. Ostrożnie odgarnęła ziemię, odsłaniając Klejnot, który lśnił, jakby był mokry.
– Leży tutaj od pierwszego dnia.
Tandri także kucnęła i przyjrzała się Klejnotowi.
– Prawdę mówiąc, wyobrażałam go sobie bardziej spektakularnie. I uważasz, że ten kamień odpowiada za to wszystko? – Skinęła na ściany wokół siebie.
Viv pomyślała, że może odpowiadać nawet za coś więcej niż tylko budynek, ale nie wchodziła w szczegóły.
– Miałam wątpliwości, ale Madrygał wyraźnie tak uważa.
– A jednak pozwoliła ci odejść. Dlaczego go nie zabrała? – spytała z powątpiewaniem Tandri. – I właściwie to dlaczego jej ludzie nie patroszą naszego lokalu?
Viv starannie ułożyła kamień bruku i zmiotła piasek.
– Dojdę do tego. – Przesunęła stół na miejsce. – Pamiętasz Fennusa?
– Trudno zapomnieć. Więc… – Tandri zerknęła na leżący na stole pergamin i zmarszczyła czoło, wspominając tamto spotkanie. – On wiedział, że go masz, oczywiście.
– Tak. I wygląda na to, że dopilnował, by Madrygał też się dowiedziała.
– Ale dlaczego? Z czystej złośliwości? Rozstaliście się w aż takiej niezgodzie?
Viv westchnęła.
– Myślę, że popełniłam głupi błąd. Powiedziałam mu, że nie chcę niczego więcej z łupów po naszym ostatnim zleceniu, które zresztą sama pomagałam zdobyć. Zgaduję, że stał się przez to podejrzliwy i trochę poszukał na własną rękę. Musiał się domyślić, że próbuję ich odciąć od czegoś znaczącego. Albo, co pewnie ważniejsze, że próbuję odciąć jego.
– Jeżeli chciał dostać Klejnot, to nie rozumiem, dlaczego wciągnął w to kogoś jeszcze, kto też jest nim zainteresowany.
– A po co miał stawać przeciwko mnie, jeśli mógł to zostawić komuś, z kim już i tak jestem z konflikcie? Prawdę mówiąc, to całkiem do niego podobne, żeby się wycofać i pozwolić innym się wykrwawiać. Może wpadnę w panikę i przyłapie mnie, jak przenoszę Klejnot, co oszczędzi mu poszukiwań? A jeśli nie, to zawsze warto pozwolić, żeby przeciwnicy najpierw trochę się wzajemnie zmiękczyli. Zaczekać, aż kurz opadnie, i pogrzebać w popiołach. Może udałoby mu się zdobyć to, na czym mu zależy, i włos by mu przy tym z głowy nie spadł…
– No dobrze. Ale to przecież nie tłumaczy, dlaczego Madrygał nie zabrała Klejnotu.
Viv zaśmiała się ponuro.
– Wiesz, nie mam pewności, czy to jedyny powód, ale wygląda na to, że nieźle ją wkurzył.
– To wszystko?
– Najwyraźniej jest z niego potworny dupek.
– Ale nie zrobił na mnie wrażenia kogoś, kto łatwo rezygnuje.
Orczyca zmarszczyła brwi.
– Zdecydowanie nie. Myślę nawet, że teraz będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. – Zerknęła na drzwi, nie mogąc wyrzucić z głowy wizji Fennusa przyciskającego ucho do dziurki od klucza. – Ale zajmę się tym.
Zapadła cisza. Tandri stukała palcem w dolną wargę, a jej ogon zataczał leniwe pętle.
– Zostawmy tę kwestię – odezwała się w końcu. – Co z pieniędzmi za ochronę? Co z tym jej oddziałem egzekutorów?
Viv rozłożyła ręce.
– Zawarłyśmy porozumienie. To był jej pomysł.
– Jakie porozumienie?
– Faktycznie będziemy ponosić swojego rodzaju opłatę. W dodatku tygodniową.
Tandri zmarszczyła czoło, nie rozumiejąc.
– Zgaduję, że Madrygał lubi cynamonowe bułeczki Naparstka.
_Rozdział dostępny w wersji pełnej._– Był tutaj? W środku nocy?
Otworzyły później niż zwykle. Tandri się uparła. Viv z początku nic nie mówiła, ale tamta szybko wyczuła, że coś jest nie w porządku – zadziałał jej wrodzony instynkt. Chciała wiedzieć, co się stało.
– Przyszedł po Klejnot, tak? Zdobył go?
– Nie.
Tandri czekała na dalszy ciąg, a kiedy ten nie następował, uderzyła dłonią o ladę – mocno.
– Co się tu wydarzyło? Tym razem chcę usłyszeć wszystko, jeśli można.
Viv opowiedziała więc o wydarzeniach nocy, wymieniając wszystkie zapamiętane szczegóły.
– Powinnyśmy znaleźć jakiś sposób, żeby zatrudnić tę kotkę – mruknęła Tandri, kiedy orczyca skończyła.
– Barani udziec czekający w chłodni na moment, kiedy się zjawi – odpowiedziała Viv z bladym uśmiechem. – Rankiem już jej nie było. Nie mam pojęcia, jak się wydostała.
– Czyli ta osłona, którą ustawił Hemington… zadziałała. Musisz go poprosić, żeby postawił nową.
– Nie ma sensu. Fennus nie spróbuje tego samego po raz drugi. Wymyśli coś innego. Nie wiem, co to będzie, ale muszę zachować czujność. A z tym całkiem nieźle sobie radzę… a przynajmniej kiedyś sobie radziłam.
– Jak daleko się posunie, żeby go zdobyć? – Tandri zmrużyła oczy.
– Szczerze? Nie mam pojęcia. Na pewno dalej niż dzisiaj.
Sukkuba zaczęła krążyć po sali, machając ogonem na boki i stukając palcami o dolną wargę.
– Ten Klejnot. Gdyby zniknął, co by się stało?
– Też zadawałam sobie to pytanie. Moim zdaniem dotarłyśmy do punktu, kiedy należałoby przyznać, że faktycznie działa. Wszystko zbyt dobrze się układa. Madrygał też była tego niemal pewna. Oczywiście nie mam żadnych podstaw do porównań, ale jednak…
– Co możesz stracić w najgorszym wypadku?
Viv spojrzała na Tandri. Nie wypowiedziała na głos swej pierwszej myśli, zamiast tego zaczęła kręcić.
– Sama nie wiem. Może wszystko? Może nic? Może powinnam ukryć go gdzie indziej, żeby się przekonać. Może wrzucić go do rzeki i o nim zapomnieć… – Westchnęła zdesperowana. – A może znów powinnam spać z mieczem przy posłaniu?
– Przestań – rzuciła surowo Tandri. – Nie wychodzi ci takie użalanie się nad sobą.
Viv skrzywiła się.
– Przepraszam.
Tandri przestała krążyć, nagle zakłopotana.
– Poza tym obawiam się, że pozbywanie się go teraz może być wyjątkowo złym pomysłem.
– Co masz na myśli?
Sukkuba mruczała coś, jakby nie chciała odpowiadać, ale w końcu ustąpiła.
– Widzisz… w thaumice jest taka koncepcja… Nazywa się zasadą magicznej wzajemności. To z jej powodu thaumika jest tak silnie kontrolowana i dlatego nie używa się jej w działaniach wojennych. Przynajmniej nie do zabijania. – Westchnęła. – Spotkałaś się może z teorią że kiedy lekarstwem tłumimy ból, tak naprawdę tylko go opóźniamy? Że kiedy lek przestaje działać, nagle odczuwasz całe to cierpienie, jakby zostało zmagazynowane na później?
– Słyszałam o tym, ale chyba w to nie wierzę. Przeżyłam mnóstwo bólu. – Viv uśmiechnęła się ironicznie.
– No więc w thaumice tak to mniej więcej działa, tyle że efekt jest mierzalny. Działanie magicznej siły wywołuje efekt wzajemności, który… objawia się dopiero wtedy, kiedy ta siła ustępuje. Wszystko musi się zrównoważyć. Kiedy magiczna siła znika, coś równie mocno napiera z powrotem. Zaawansowana thaumika zajmuje się głównie przekierowaniem tego odrzutu.
– Więc uważasz, że kiedy Klejnot zniknie, nastąpi… przeciwna reakcja? Znaczy pasmo pecha?
– Nie wiem tego na pewno – odparła Tandri. – Czy Klejnot to w ogóle thaumika? Czy podlega tym samym regułom? – Wykrzywiła usta. – Może jednak istnieć taka możliwość. A jeśli to prawda, to prawdziwe pytanie, jakie powinnaś… jakie powinnyśmy sobie zadać, nie brzmi: „Co możemy stracić?”, ale: „Ile będzie nam za to później odebrane?”.
Viv spojrzała na nią i zacisnęła zęby.
– Więcej, niż skłonna jestem oddać.
_Rozdział dostępny w wersji pełnej._