- promocja
Legion - ebook
Legion - ebook
Powieść łącząca emocje Gladiatora Ridleya Scotta z autentyzmem Plutonu Olivera Stone’a.
Za Rzym! Za towarzyszy broni!
„Każda strona jest przesycona żołnierskim potem”. -Giles Kristian
Legion to niecierpliwie wyczekiwany prequel dziejów rzymskiego legionisty Corvusa opisanych w Krwawym lesie i Oblężeniu
Brutalna, zuchwała opowieść, której akcja toczy się w zawrotnym tempie. - Anthony Riches, autor cyklu „Cesarstwo”
6 rok n.e. Rzym zbiera armię, by walczyć, zdobywać nowe ziemie i okrywać się chwałą.
Ale nie dotyczy to legionu Corvusa, który ma zostać w forcie w Panonii, dzikiej prowincji, gdzie góry są równie zabójcze jak wróg.
Corvusowi trudno się z tym pogodzić, zwłaszcza że jego najlepszy przyjaciel, Marcus, wyrusza na wojnę. Nie zdaje sobie sprawy, że już wkrótce jego pragnienie walki się spełni. Zbuntowane plemiona formują wielką armię, by pomaszerować na Rzym. I tylko Corvus i jego towarzysze z legionu mogą im w tym przeszkodzić.
Krew i bebechy, ale także wnikliwe spojrzenie na wieloznaczność wojny i wierność sztandarowi. - „Mail on Sunday”
Fikcja historyczna stworzona przez prawdziwego weterana, który wie wszystko o ryzyku, bólu i więziach, jakie rodzą się w walce. - „Weekend Sport”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-786-1 |
Rozmiar pliku: | 743 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panonia, AD 1
Przyglądałem się śmierci przyjaciela.
Osunął się na skalną płytę, czerwoną od jego krwi. Prawą ręką przytrzymywał rozdartą kolczugę i rozpłatany brzuch, lewa zwisała bezsilnie u boku. Kiedy zaciskał ranę od włóczni, spomiędzy jego palców o zniszczonej skórze sączyła się ciemna ciecz.
Chciałem go rozbawić, zanim nas opuści.
– Gównianie ci idzie umieranie, Brutusie.
– Odpieprz się. – To miało być warknięcie, ale jego szare oczy się uśmiechały.
Kryliśmy się we dwóch między skałami jałowego wąwozu o spalonych zboczach. Nozdrza drażnił nam smród dymu, krwi i gówna – nieopodal płonęła mała wioska. Wnosząc z przeciągłych krzyków, mój przyjaciel nie był jedynym, którego ciało posmakowało żelaza.
– Robisz to pierwszy raz? – Próbowałem zażartować, pragnąc z całych sił okazać obojętność wobec własnej rozpaczy i jego pożałowania godnego stanu. Straszliwie pragnąc być wojownikiem, jakim nauczył mnie być.
Weteran się skrzywił, zamiast obdarzyć mnie swoim zwyczajowym wspaniałym uśmiechem.
– O mnie się nie martw. Dam sobie radę.
Nie spodziewałem się, żeby Brutus powiedział coś innego. Odsłużywszy w legionach piętnaście lat, był kimś więcej niż tylko dowódcą mojej drużyny. Był mi przyjacielem, nauczycielem i ojcem – albo przynajmniej kimś najbliższym ojcu, jakiego kiedykolwiek miałem.
– Przepraszam. – Było mi przykro, bo moja żołnierska maska się ześlizgiwała i drżały mi ręce. Byłem przerażony.
Zauważył to i zbył wzruszeniem ramion, jakby kwestia jego życia lub śmierci była czymś pobocznym, a całą uwagę poświęcał młodemu żołnierzowi pod jego dowództwem.
– Uratowałeś mi życie.
Pokręciłem głową.
– Umierasz.
– Nie dzielmy włosa na czworo – wysapał i jego słowa wywołały śmiech nas obu. Krótka chwila buntu przeciwko absurdalności tego wszystkiego, zanim srożący się, czerwony ból ponownie skręcił trzewia mojego przyjaciela, który przeklął po imieniu wszystkich znanych sobie bogów. – Spierdalaj stąd, zanim mnie znowu rozśmieszysz. – Skrzywił się. – Idź i sprawdź, co z innymi.
– Nie powinienem cię opuszczać.
– Nadal jestem dowódcą twojej drużyny, chłopcze. Rób, co mówię.
Wytrzymałem jego kamienne spojrzenie. Chciałem się sprzeciwić. I niemal tak zrobiłem, kiedy wyszczerzył się i powiedział:
– Nie umrę bez pożegnania.
Bez sensu było obiecać coś takiego, a jednak mu uwierzyłem. Wstałem i odwróciłem się. Spostrzegłem grupkę żołnierzy. Dwaj byli młodzi, o oczach szeroko otwartych z powodu szoku, ale pozostali byli godni zaufania i wiedziałem, że dopilnują maksymalnej wygody naszego weterana. Wynurzyłem się spośród ostrych głazów, pomiędzy które wciągnąłem go dla bezpieczeństwa, i zszedłem na dno wąwozu, kierowany ku połowie mojej centurii sykiem i trzeszczeniem płonących gwałtownie strzech górskiej osady. Kilka chat stało na razie nietkniętych, ale byłem pewny, że i one zamienią się w popiół, zanim stąd odejdziemy. Najpierw zniesie się do nich trupy tubylców; widziałem, że legioniści już dźwigają krwawiące ciała wrogów na miejsce ich ostatniego spoczynku.
Wrogowie. To był bardzo naciągany termin, wiedziałem o tym. Ludzie, których zabiliśmy tego dnia, nie byli niczym więcej, jak złodziejami i rozbójnikami, ale sprzeciwili się władzy Rzymu i dlatego zginęli. Niektórzy nawet od mojego miecza. Stali się moimi pierwszymi ofiarami. Byłem zabójcą, pojąłem to teraz. Tego poranka byłem po prostu…
Sobą.
Potarłem oczy. Jakim cudem sytuacja zmieniła się tak szybko, w zaledwie kilka godzin? Dzień zaczął się spokojnie, od pełznięcia pomarańczowego światła malującego szczyty gór z takim dostojeństwem, że nikt się nie odzywał, kiedy gotowaliśmy się do wymarszu. Ranek, który nastąpił po tym naturalnym przepychu, był chłodny, przynajmniej w porównaniu z przytłaczającym upałem gór w lecie, i nic nie zapowiadało, że nadchodzące godziny będą świadkami krwi, flaków, gówna i krzyków. Potem jednak, kiedy zarzuciliśmy ekwipunek na ramiona i powlekliśmy się kamienistymi zboczami, nasza drużyna natknęła się na pozornie opuszczone obozowisko rozbójników działających w okolicy. Oczywiście szukaliśmy ich, ale w końcu zawsze tropiliśmy przestępców, lecz nigdy ich nie znajdowaliśmy. To była ich ojczyzna. Ich góry. Wyłaniali się z jarów i znikali w nich jak duchy, a my, pocąc się, poruszaliśmy się w przesmykach z wdziękiem słoni. Samo znalezienie niedawnego obozowiska stanowiło powód do świętowania i nikt z nas nie przypuszczał, że górale znajdują się w odległości kilku kilometrów od naszego małego oddziału patrolowego w sile czterdziestu ludzi, nie mówiąc już o tym, że są na długość włóczni.
To się zmieniło, kiedy Brutus poprowadził naszą ośmioosobową drużynę na poszukiwanie wody. Kto wie, dlaczego zbójcy zdecydowali się tego dnia stawić opór? Może po prostu zmęczyło ich uciekanie; może tak bardzo znienawidzili widok naszych zbroi, że już dłużej nie mogli utrzymać mieczy w pochwach. Bez względu na powód, napadli na nas z włóczniami i mieczami, a ich zaciekłość była tak niespodziewana, że przez chwilę się zdawało, że możemy ulec zaskoczeniu i gwałtowności ich działania.
Ocalił nas jeden człowiek.
Zareagował z taką siłą i brutalnością, że niemal sam odparł pierwszy atak wroga. Gdy reszta stała, spanikowana i z wielkimi oczami, tego żołnierza momentalnie ogarnęła żądza zabijania i masakrowania, czemu się oddał z tak brawurowym lekceważeniem legionowych zasad szermierki, że gwałtownym ciosem miecza pozbawił jednego bandytę głowy. W obliczu tego bojowego szału przeciwnicy kompletnie stracili ducha walki i uciekli, ale nasze oszczepy spadły na ich odsłonięte grzbiety, jakby byli zwierzyną łowną, i teraz w rozrzuconych żałośnie zwłokach napastników i w ich krwi roiło się robactwo. Przyglądając się skutkom rzezi, myślałem o okrutnym człowieku, który odwrócił los potyczki. O człowieku, który radośnie przyjął możliwość zabijania. O człowieku, który uciekł do legionów w poszukiwaniu obietnicy takiej brutalnej śmierci.
Rozmyślałem o sobie.
Z bolesnej zadumy wyrwał mnie dotyk dłoni na ramieniu, ciężkiej jak niedźwiedzia łapa. Odwróciłem się i spojrzałem na Vara, starszego ode mnie towarzysza, o twarzy i rysach tak ostrych i posępnych jak teren, na którym walczyliśmy tego dnia.
– Chodź ze mną.
Podążyłem za nim. Zaprowadził mnie do legionisty leżącego na plecach i rozebranego z kolczugi. Dwaj żołnierze oferowali rannemu wodę i pocieszenie. Jednym był Priscus, życzliwy weteran mający za sobą tyle samo lat służby co Brutus. Drugi, Oktawiusz, był przystojnym młodzieńcem, który odbył szkolenie wojskowe wraz ze mną. Popatrzyłem na niego i przekonałem się, że nie jestem jedynym, któremu drżą ręce.
Skierowałem spojrzenie na leżącego między nimi legionistę. Był to Fano, młody żołnierz z naszej drużyny. Dostał włócznią na początku starcia. Jego skóra miała woskowaty połysk i barwę suchego popiołu. Bliżej mu było do świata umarłych niż do naszego. Wiedziałem w tamtej chwili, że umrze daleko od przybrzeżnego italskiego miasta, od którego wziął imię. Miasta, o którym mówił z miłością i dumą. Nigdy więcej nie zobaczy morza. Nie ujrzy swojej matki. Powiedział mi, że płakała, kiedy się zaciągnął. Jak rozpaczliwie będzie szlochała teraz?
– Pomyślałem, że będziesz chciał się pożegnać – powiedział Priscus, zawsze roztropny.
– Żegnaj, Fano. – Tylko tyle. Co więcej mogłem powiedzieć?
Priscus spojrzał na Vara, po czym skinął na Oktawiusza i na mnie.
– Weź tych dwóch i znieście resztę ciał do chat.
Odeszliśmy. Varo wyczuł, że dręczy mnie pytanie.
– Dlaczego nie zajrzy do Brutusa? – zapytałem.
Varo nie odpowiedział. Zamiast tego wskazał gestem młodego rozbójnika leżącego w kałuży ciemnej krwi. Z brzucha trupa wylewały się kiszki. Oczy były otwarte, wpatrzone w puste błękitne niebo.
– Twój, nie? – zapytał.
Owszem. Mój miecz przeszył go na wylot. Przypomniałem sobie teraz doznanie oporu na ostrzu, żar krwi tego człowieka na dłoni i jego zdławiony oddech na mojej twarzy.
– Pierwszy?
Skinąłem głową.
– Potem jeszcze dwóch.
Wielkolud uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu.
– Gdyby człowiek nie zabił nikogo przed zaciągnięciem się, to skąd by wiedział, że to polubi? – Wyrósłszy na wielkiego chłopaka w wielkim mieście, Varo wcześnie poznał przemoc.
Nie odpowiedziałem, tylko spojrzałem na pozbawione życia ciało u moich stóp. Podobało mi się zabicie go? Z pewnością nie wzbudziło mojej odrazy. Patrzenie na trupa nie wywoływało we mnie żadnych emocji, dobrych ani złych. Byłem po prostu odrętwiały. Gdy zabijałem, istniały we mnie jedynie wściekłość i pragnienie ochronienia Brutusa.
– Wleźliśmy w zasadzkę. – Oktawiusz wzruszył ramionami, patrząc na strome zbocza wzgórz i skaliste ostańce, które drwiły z naszej wyćwiczonej taktyki. – Mamy szczęście, że wszyscy nie skończyliśmy jak Fano.
– To dlatego, że to była banda zwykłych przestępców – zadrwił Varo, chwytając moją ofiarę za włosy i ciągnąc ją w stronę chaty; ślad na pylistym podłożu zabarwiła czerwień. – Nie wojownicy. Tylko złodzieje. To była knajpiana burda na zboczu góry, chłopaki. Bez znaczenia.
Znaczyła coś dla Fana.
– Nie żyje – powiedział nam później Priscus, kiedy już umieściliśmy ostatnie zwłoki Panończyków w chałupach i je podpaliliśmy.
– Co z Brutusem? – zapytałem.
Priscus nie odpowiedział. Varo oparł dłoń na moim ramieniu.
– Dobrze się dzisiaj spisałeś – pochwalił mnie.
– Co z Brutusem?
Weterani spojrzeli na mnie wzrokiem wyrażającym cierpliwość.
– Dobrze się spisałeś, Corvusie – stwierdził Priscus. – Chodź obmyć się z tej krwi.
I odprowadził mnie z dala od dymu, gówna i trupów. Odprowadził mnie od miejsca, w którym pierwszy raz zabiłem. W którym pierwszy raz straciłem towarzysza. W którym pierwszy raz walczyłem jak pies w ziemnym dole.
Gdybym wiedział, czym stanie się moje życie, położyłbym się i został z martwymi.1
Pięć lat później
Krążyły pogłoski o wojnie.
To były plotki rozpowiadane zduszonym głosem przez kupców, rozsiewane przez kurwy i przekazywane szeptem przez niewolników.
To były ostrożne nowiny, uciszane przez oficerów, dementowane przez urzędników i smakowane przez żołnierzy.
Smakowane przez nas, gdyż mówiły o walce.
– Musimy to uczcić – oświadczył Varo, a bełkotliwa wymowa wskazywała, że wielkolud zaczął świętować już wiele godzin temu.
– Nie sprzeciwiam się. – Priscus wzruszył ramionami. – Oktawiuszu?
– Jestem za. Nie zabierzemy tego ze sobą, prawda? Jeśli mam zginąć, to chcę zostawić po sobie jakieś bogate dziwki. Co powiesz, Corvusie?
Co powiedziałem? Niezbyt wiele. Byłem znany ze swojego temperamentu, nie z wymowy, a głowę miałem zajętą wojną. Nie chciałem pogłosek, pragnąłem bitwy. Prawdziwej bitwy z prawdziwym wrogiem.
– Znowu ma to spojrzenie. – Varo oskarżycielsko wymierzył we mnie paluch. – Ponury drań.
– Zastanawiam się – odparłem.
– Nad czym?
– Ile czasu zajmie wykopanie grobu na twoje tłuste dupsko.
Towarzysze się roześmiali, a na moje usta wypełzł wątły uśmiech. Oktawiusz go zauważył i udał, że spada ze stołka.
– Widzieliście to, chłopaki? Widzieliście? Odrobinę szerzej, a obawiałbym się, że rozedrze sobie gębę na pół.
– To pewna odmiana od martwienia się o rozdarcie twojej dupy.
– Bogowie. – Priscus pokręcił głową. – Naprawdę jesteś w dobrym humorze. O co chodzi?
Wzruszyłem ramionami, jakby to było oczywiste. Jakby nie było lepszego wyjaśnienia dla uśmiechów, rechotu i oczekiwania jutra z podnieceniem.
– Wojna – odpowiedziałem im. – Nasza wojna.
Wkroczyliśmy do miasta – wypięte piersi, podniesione głosy. Byliśmy pewnymi siebie draniami, żołnierzami w rozkwicie sił. W ciągu trzech lat od chwili, gdy pierwszy raz zabiłem, moi przyjaciele i ja osiągnęliśmy nowe stanowiska, ale nigdy się nie rozdzieliliśmy. Każdy z nas dowodził drużyną w drugiej centurii drugiej kohorty Ósmego legionu, co w rozmowach z wtajemniczonymi – żołnierzami i ludźmi z taborów – skracaliśmy do frazy: druga drugiej Ósmego. Centuria, licząca osiemdziesięciu żołnierzy, była naszą rodziną, kohorta wioską, a legion plemieniem. Priscus, Varo i Oktawiusz byli moimi braćmi, razem tworzyliśmy zwartą grupę. Nie bez dumy: wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrymi żołnierzami. Okazja uczestniczenia w wojnie ominęła nas wszystkich, z wyjątkiem najstarszego Priscusa, ale dowódcy nam ufali, a legionowa brać szanowała. Kiedy dojdzie do bitwy – co wydawało się bliskie – wiedzieliśmy, że inni żołnierze będą się na nas oglądali, gdy przyjdzie do utrzymania szyku albo poprowadzenia ataku.
– To Tyberiusz będzie dowodził armią – powiedział Priscus, kiedy ze zmrużonymi oczami wędrowaliśmy ulicami miasta, którego białe mury odbijały słoneczne promienie.
Jak wiele innych w cesarstwie, wyrosło ono obok fortu, mającego pomieścić legion i położonego strategicznie dla najefektywniejszego wspierania wprowadzania rzymskiego prawa i porządku w nowej prowincji. Panonia była świeżą zdobyczą cesarstwa, a Priscus walczył jako małoletni żołnierz w ostatnich miesiącach kampanii, podczas której ją zajęto. Kochaliśmy go za to i podziwialiśmy.
– Jest wspaniałym dowódcą – ciągnął Priscus, uważając, żeby nie wdepnąć w końskie gówno na gruntowej ulicy.
– Co go wyróżnia? – zapytał Oktawiusz, wiodąc wzrokiem za młodą niewolnicą, która szła obok swojego pana.
– Cóż, po pierwsze, kocha nas – zadumał się starszy mężczyzna. – Nie jest podobny innym patrycjuszom. Maszeruje i jeździ konno wraz ze swoimi ludźmi. Jada z nimi przy jednym stole.
– Nie obchodzi mnie, gdzie je – wtrącił się Varo. – Co do mnie, może ucztować ze szczurami w latrynie, byle tylko zwyciężał.
– Tak robi – zapewnił Priscus z przekonaniem człowieka, który widział te wiktorie na własne oczy.
Osobiście niewiele wiedziałem o Tyberiuszu ani o niego dbałem. Wiedziałem jedynie, że sprawdził się w walce, że początkowo był pasierbem cesarza Oktawiana Augusta, ale kilka lat temu został usynowiony, żeby zapewnić Augustowi prawowitych następców. Ludzie tacy jak Priscus, którzy pod nim służyli i w związku z tym czuli więzi męstwa, zdawali się z pewnym zainteresowaniem śledzić jego karierę, której fragmenty z wolna i zdecydowanie przesączały się z Rzymu kanałami zarówno oficjalnymi, jak i nieoficjalnymi. Jednak dla większości żołnierzy największym zmartwieniem w czas pokoju było nie to, kto nimi rządzi, tylko żeby im płacono. Jeśli skrzynie z żołdem przybywały na czas i były pełne, mało nas obchodziło, czyje oblicze jest wybite na monetach.
– Dzisiaj stawiasz – zwróciłem się do Oktawiusza, snując w głowie takie myśli. – Wisisz mi za poprzednią noc.
Na jego przystojnej twarzy pojawił się grymas.
– Nie pamiętam.
– Właśnie. Byłeś nawalony i rozlewałeś wino. Musiałem kupować chyba trzy kubki na każdy jeden, który zdołałeś donieść do ust.
Priscus i Varo roześmiali się na to wspomnienie, a Oktawiusz wzruszył ramionami, uznając swoją prawdopodobną winę.
– Nie ma jak w domu – powiedział potem Varo z uśmiechem, gdy dostrzegł winorośl zdobiącą gospodę „Pod Czarną Owcą”, ulubioną karczmę naszego bractwa i większości kohorty.
– Cześć, chłopaki – powitał nas weteran przy drzwiach. – Słyszeliście nowiny?
Varo uniósł wielkie ręce w geście protestu.
– Mówiłem to już twojej żonie: nie jest moje.
Stary wiarus się roześmiał, a odór wina w jego oddechu uderzył mnie w twarz, tak że zmarszczyłem nos.
– Nie to, kutasie. Wieści o wojnie! Przybywa Tyberiusz i zamierza zebrać największą armię, jaką widziano w tym pokoleniu!
Spojrzałem na towarzyszy. Wyobrażam sobie, że to, co ujrzeli w moich oczach, było drobiazgiem w porównaniu z tym, co ja zobaczyłem w ich spojrzeniach – nieokiełznane podniecenie, jak u dziecka na widok pierwszej w życiu zabawki.
– Gdzie to słyszałeś? – zapytał sceptycznie Varo, świadomy, jak bardzo żołnierze lubią wyolbrzymiać liczby.
Weteran wskazał kciukiem za siebie, w stronę gospody.
– Siedzi tam kilku kancelistów ze sztabu legionu. Zdradzają tajemnice za kubek wina.
– Dokąd wyruszamy? – zapytałem szybko.
– Na północ, za Dunaj! Królowi Marbodowi należy się porządna rzymska łaźnia!
Przyglądałem się twarzy Priscusa, gdy przyswajał te wiadomości. Pierwszy raz, wśród ogólnej radości, ujrzałem odrobinę wahania.
– Jest królem Markomanów – powiedział w końcu. – To liczne plemię.
– Właśnie! – wybełkotał pijacko weteran. – Bawcie się dobrze, chłopcy! Pod koniec lata będziemy albo bogaci, albo martwi!
– Wiem, kim ja będę. – Oktawiusz się uśmiechnął, przepchnąwszy się do szynkwasu i machnąwszy na oberżystę.
– Mógłbyś znaleźć całą hordę króla Marbojakośtam i nadal być nam winien forsę, skąpy draniu. – Varo uśmiechnął się ironicznie. – Co myślisz, Priscusie? Umilkłeś.
– To liczne plemię – powtórzył stary żołnierz.
– Jak ci się zdaje, kogo mamy najechać? – Varo pokręcił głową, zirytowany tym, że humor jego towarzysza przygasł. – Nie wzbogacimy się, rabując paru wieśniaków, nie?
Priscus trzymał język za zębami; zamiast odpowiedzieć, wziął kubek, który wyciągnął do niego Oktawiusz.
– A co z tobą? – zapytał mnie Varo. – Co o tym myślisz?
Nie odpowiedziałem.
– No cóż, obaj jesteście zajebistą kompanią – parsknął Varo, osuszając swój kubek jednym haustem.
Jednak wielkolud błędnie wziął moją apatię za brak zainteresowania – nie obchodziło mnie, z kim walczymy, po prostu chciałem się bić. Ani razu od tamtego dnia w górach nie wyciągnąłem miecza z pochwy w innym celu, jak na potrzeby musztry i treningu, i tych kilka krótkich chwil potyczki wspominałem z tęsknotą zarezerwowaną zwykle dla kochanek. Prawda była taka, że nie obchodziło mnie, czy występuję przeciwko królowi Marbodowi czy Tyberiuszowi. Chciałem tylko walczyć. Upuszczać krwi. Zabijać. Zatracić się w takiej chwili. W jedynym momencie, kiedy faktycznie – prawdziwie – zapominałem o powodzie, który przede wszystkim sprowadził mnie do legionów.
– Hej! – usłyszałem okrzyk oberżysty. – Hej, Corvusie! Nie wywołuj znowu dzisiaj awantur. Ostrzegam cię!
Byłem znany „Pod Czarną Owcą”, a właściciel dostrzegł ponury nastrój, który zasnuł mi twarz jak całun. Wiedział, co to zwiastuje. Tak jak wiedzieli moi przyjaciele.
– Nie – poprosił Priscus, ujmując mnie za ramię.
Ale było już za późno.
Pijany żołnierz zatoczył się na mnie, więc miałem pretekst.
W jednej chwili gospoda stała się miejscem zadymy.2
Gęste roje much zawirowały z brzęczeniem wokół mnie, kiedy w ścieku opadłem na kolana i skląłem swój los. Za wywołanie bójki w gospodzie ukarano mnie służbą poza kolejnością i teraz moim zadaniem było odblokowanie rury biegnącej od jednej z latryn kohorty. Usiłowałem nie zwymiotować, przebijając się przez zator, a trzymane przeze mnie narzędzie wychodziło pokryte gównem, które ochlapywało mi przedramię.
– Urodziłeś się do tego – usłyszałem głos za sobą.
Odwróciłem się i stwierdziłem, że patrzę na rzymski ideał.
Marcus.
Jeśli jest możliwe, żeby człowiek lśnił jaśniej od zbroi, to tak było w jego przypadku. Grecy podziwialiby go za doskonałą harmonię ciała, a Spartanie za naturalnie szlachetną postawę. Marcus przypominał ożywiony posąg Achillesa; byłem dotkliwie tego świadomy od czasu, gdy dorastaliśmy razem jako chłopcy, i stanowił obiekt zawiści lub pożądania wszystkich ludzi w mieście. Był doskonały pod każdym względem.
Rzuciłem w niego bryłką gówna.
Oczywiście uchylił się przed nią bez trudu. Otaczająca go aura była tak czysta, że wątpiłem, by mój przyjaciel musiał kiedykolwiek kucnąć i się wysrać, jak reszta nas, śmiertelników. Miał stanowisko optio – był zastępcą dowódcy centurii w szóstej kohorcie, w związku z czym często byliśmy rozdzieleni, nawet jeśli na niewielką odległość i w obrębie obozu.
– Czego chcesz? – warknąłem zamiast powitania.
– Słyszałem, że wdepnąłeś w gówno.
– Zabawny jesteś.
– A ty głupi. Kolejna burda?
Wzruszyłem ramionami, wycierając brudną rękę o ziemię.
– On zaczął.
Marcus pokręcił głową, ale z czułością.
– Niech zgadnę. Wpadł na ciebie.
– Szukał kłopotów.
– Cóż, i znalazł je, co?
Owszem. Zanim mnie dotknął, zaprawiłem go z byka. Mojej twarzy daleko było do nieskazitelnego piękna Marcusowego oblicza, a blizny na czole i krzywy nos opowiadały historię innych pijatyk i bójek.
– Dlaczego to robisz, Corvusie? – zapytał Marcus, patrząc z brzegu wykopu. – Kiedyś mógłbyś zostać centurionem, gdybyś nie był taki wrogi i agresywny.
– Jestem żołnierzem piechoty – mruknąłem, przyglądając się odcinkowi rury, który nadal musiałem oczyścić. – Oczekuje się, że będę wrogi i agresywny.
– Nie dla swoich.
Miał rację, wiedziałem, ale stopień i funkcja nigdy nie były moimi ambicjami. Wstąpiłem do legionów tylko z jednego powodu. A skoro nie dawano mi wrogów, z którymi mógłbym się bić, to zastępowali ich żołnierze mojego cesarstwa.
Nie jak Marcus. Opuścił nasze rodzinne miasto dwa lata przede mną, mając głowę pełną rojeń o wielkości i chwale. Zamierzał poszerzyć granice Rzymu i rzucić barbarzyńców na kolana. Chciał nieść oświecenie ku ciemnym zakątkom świata. Zamierzał budować cesarstwo, które przetrwa tysiąc lat. Miał zamiar dokonać tego wszystkiego i w trakcie chciał mnie mieć u swojego boku.
– Z czego się śmiejesz? – zapytał teraz.
Nie mogłem się powstrzymać, ale też nie mogłem wyjawić przyjacielowi powodu, ryzykując, że urażę jego idealistyczne poglądy – całe to górnolotne gadanie, a oto mamy rzeczywistość: Marcus nigdy dotąd nie ubrudził krwią miecza w bitwie, a ja miałem ręce po łokcie w legionowym gównie.
– Po prostu wspominałem stare, dobre czasy – odparłem.
A było co wspominać. Czasy, kiedy biegaliśmy po wzgórzach. Nurkowaliśmy w czystym, błękitnym morzu. Biliśmy się jeden za drugiego, kłamaliśmy jeden za drugiego, kryliśmy jeden drugiego. Urodziliśmy się w różnych rodzinach, ale naszym przeznaczeniem było zostać braćmi. Żaden dzień nie ukazał tego bardziej prawdziwie niż ten, kiedy uciekłem z domu do legionów.
– O co chodzi? – zapytał.
Mój uśmiech zgasł.
– O nic.
Nie dało się jednak okłamać Marcusa. Momentalnie ześlizgnął się ze skarpy; jego nieskazitelne sandały zagłębiły się w nieczystościach z przepełnionych koryt.
Uśmiechnął się do mnie.
– Pomogę ci.
Jak mogłem nie odpowiedzieć uśmiechem?
– Zawsze razem w gównie – parsknąłem.
– Zawsze, bracie.