Legion Nieśmiertelnych. Tom 1. Świat Stali - ebook
Legion Nieśmiertelnych. Tom 1. Świat Stali - ebook
Minęło siedemdziesiąt lat, odkąd na Ziemię przybyła armada obcych.Ludzkość dostaje proste ultimatum: dołączyć do Imperium lub zniknąć z oblicza galaktyki. Członkostwo jednak kosztuje. By przetrwać, pozbawiona unikatowych surowców Ziemia musi handlować swoim najcenniejszym zasobem – krwią i życiem własnych mieszkańców. Odrodzone z zamierzchłej przeszłości ziemskie Legiony oddają się na usługi obcych ras, by zapewnić byt i przetrwanie ojczystej planety. Ceną jest ciężka, krwawa służba, która rzuca najemników daleko poza granice znanego kosmosu… i śmierci.
James McGill jest chłopakiem jakich wielu: pozbawionym perspektyw i pomysłu na życie mieszkańcem ziemskiej Hegemonii, spędzającym większość czasu w wirtualnej rzeczywistości. Nie mógł się spodziewać, że okrutne zrządzenie losu wkrótce pchnie go w szeregi owianego złą sławą legionu najemników. Pierwsza kampania prowadzi go na Cancri-9, Świat Stali, którego bogactwu dorównuje tylko okrucieństwo targających nim wojen. Kiedy rutynowa misja przybiera nieoczekiwany obrót, James odkrywa straszliwą prawdę – gra toczy się o stawkę większą, niż ktokolwiek śmiałby podejrzewać…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66375-24-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiejszego dnia miałem wyruszyć z Legionem Germanica, jednym z najlepszych legionów w ziemskiej historii. Właśnie wylądowaliśmy na Cancri-9, by wykonać rutynową misję eskortową. Przez całą odprawę żułem baton śniadaniowy, ale bez problemów dotarło do mnie, o co w zasadzie chodzi. Jakiś łuskowaty kosmita, który był w tych stronach księciem, potrzebował pocztu sztandarowego, żeby przeprowadzić go przez ulice największego miasta planety. Szkopuł w tym, że miejscowi byli w dość buntowniczym nastroju.
Misja zapowiadała się na bułkę z masłem, ktoś jednak się martwił, bo w przeciwnym razie nie wybuliłby kasy na najlepszą ochronę, jaką tylko da się kupić: ludzkich legionistów.
– Dobra, żołnierze – w słuchawkach rozległ się głos mojego centuriona. – Jeśli mają pojawić się kłopoty, pewnie spotkają nas w sektorze jedenastym. Za to nam płacą. Chcę podwoić pieszą ochronę przy aerowozie. Trzymajcie tłumy z dala… szczególnie te raptorowate jaszczury. Ani trochę nie podoba mi się sposób, w jaki ciągle ślinią kły.
Intuicja centuriona była wręcz legendarna, więc słuchaliśmy jego poleceń bez najmniejszych wątpliwości. Zostałem dowódcą drugiej drużyny. Wygoniłem ekipę z opancerzonego transportera piechoty i wybiegliśmy na ulice.
Po raz pierwszy dane mi było wyjść na powierzchnię Cancri-9. Budynki miały z pozoru losowe kształty i wyglądały jak bryłki białej gliny. Kolor roślinności stanowił mieszankę bujnej, jaskrawej zieleni i głębokiej purpury. Żółte i czerwone słońca zawieszone na nieboskłonie przypominały dwie olbrzymie, oślepiająco jasne tarcze. Bez hełmu i pancerza usmażyłbym się na skwarek. Miejscowa populacja Saurian była w stanie znieść niewiarygodne natężenie ciepła i promieniowania.
Moja drużyna zajęła pozycje tuż obok pojazdu jaszczurzego księcia. Trudno było nie kwestionować sensu jego wycieczki krajoznawczej przez sam środek wrogiego miasta, ale takie rozważania należało zostawić wyżej postawionym.
Wiedziałem, że tak naprawdę nie ma żadnej potrzeby szwendać się po tych wąskich, zatłoczonych uliczkach. Aerowóz księcia mógł przelecieć bezpiecznie nad nimi, a jeszcze lepiej – zupełnie ominąć całe miasto. Jednak ród rządzący chciał pokazać, że nie boi się rebeliantów. Pragnął zademonstrować, że książę może pozwolić sobie na beztroską przejażdżkę.
Jak dla mnie była to idiotyczna pokazówka, ale trepów nikt nie pytał o zdanie. Poza tym książę miał mnóstwo kredytów do roztrwonienia, a klient ma zawsze rację.
Gdy dotarliśmy do uliczki, która była jeszcze bardziej kręta i węższa niż inne, kolumna stanęła. Wszyscy obrócili głowy i zaczęli sterować przybliżeniem na wizjerach. Próbowali dostrzec, co się działo na przedzie – co nas zatrzymało.
Poprawiłem chwyt na karabinie. Dzięki układom przenoszenia nacisku mogłem wyczuć kolbę nawet przez grube na cal rękawice.
Nie patrzyłem w dal jak inni. Zamiast tego omiatałem wzrokiem drzwi, okna i boczne przejścia.
Tam. Na wiszącym ponad naszymi głowami balkonie stał obcy teropod, trzymając coś w krótkich przednich łapach. Co to było? Na tym właśnie polegał problem z misjami tego rodzaju: nie mieliśmy pojęcia, czy ten obcy stanowi zagrożenie, czy może robi po prostu zdjęcie dla swoich wnuków.
– Mamy jednego dino, prosto nad nami – zakomunikowałem na kanale drużyny.
Wszystkie okoliczne hełmy uniosły się. Kiedy dino zdał sobie sprawę, że został wykryty, rozpętało się prawdziwe piekło.
Saurianin otworzył ogień. Było to samobójcze posunięcie, ale może obudził się dziś w złym humorze. Otworzył paszczę, ukazując około pięciu setek zakrzywionych kłów, jednocześnie wystrzelił w dół kulę niebieskiego światła, która trafiła prosto w dach ochranianego przez nas aerowozu. Był to granat plazmowy. Jeszcze zanim kula energii dosięgła celu, poszatkowaliśmy agresora ogniem karabinów.
Było jednak za późno. Kula uderzyła w pojazd, który zatrząsł się i zabrzęczał. Szczęśliwie tarcze i pancerz zdołały uchronić go przed zniszczeniem. Chmura odłamków prysła prosto na nas, ale drużyna składała się z ciężkozbrojnych i mocne pancerze utrzymały nas przy życiu.
Spojrzałem na pojazd, by ocenić zniszczenia. Na dachu widniał wypalony ślad, a tarcza wyraźnie migotała w ostrym świetle dnia. Im jaśniejszy blask, tym mniejsza stabilność pola ochronnego tarczy. Wyglądało na to, że ta konkretna osłona potrzebowała teraz kilku minut, żeby dokonać rekalibracji i przywrócić właściwe pokrycie pola siłowego.
Pojazd miał też trudności z uniesieniem się w powietrze. Od razu zdałem sobie sprawę, że celem ataku nie było przebicie się przez tarczę, lecz powstrzymanie aerowozu przed ucieczką. Standardowe procedury operacyjne w takich sytuacjach były proste – przesyłka, tutaj w osobie księcia, miała opuścić zagrożony obszar i zostawić wojaków z tyłu, by odparli i sprzątnęli atakujących. Tyle że pojazd nie był w stanie wystartować.
Podobnie jak reszta drużyny, opadłem na jedno kolano, szukając jakiejkolwiek osłony. Szczęśliwie uliczki były zastawione wózkami i koszami na śmieci. Chociaż Saurianie zdołali stworzyć zaawansowaną cywilizację, ich miasta wyglądały jak coś rodem z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Ulice nie były brukowane i zalegało na nich mnóstwo zapylonego śmiecia. Oparłem się o ceglany mur, przypominający w dotyku rozpalony piec. Po prawej stała jakaś mechaniczna riksza, a po lewej zobaczyłem stos glinianych urn w kształcie sześcianów. Poświęciłem chwilę, by wystrzelić jeszcze z tuzin jarzących się smug w teropoda leżącego na balkonie, tak na wszelki wypadek, gdyby wciąż miał siłę wstać.
Na dziesięć sekund zaległa cisza i ekipa mogła pomyśleć, że już po sprawie. Mój drużynowy bombardier nawet roześmiał się i rzucił coś o „stracie czasu”.
W tej samej chwili jakiś bydlak wystrzelił z przecznicy i zaszarżował na niego. Nie minęła sekunda, a opancerzony żołnierz tkwił w najeżonej zębami paszczy jak przyduży kęs hamburgera.
Molochy, pieszczotliwie zwane przez nas „bydlakami”, to bardziej wyrośnięte i głupsze teropody. Przypominają tyranozaury z ziemskiej prehistorii. To konie robocze tutejszej cywilizacji – pechowcy, którzy zostali zniewoleni przez mniejszych, bystrzejszych kuzynów.
Bydlak uniósł mojego bombardiera w przerośniętych szczękach. Ciężki pancerz legionisty brzęczał, gdy tarcza powoli poddawała się pod naciskiem kilkunastocentymetrowych kłów.
Pokryty zieloną łuską potwór był najwyraźniej zbiegłym niewolnikiem, dużym samcem o dzikim spojrzeniu. Na jego szyi wisiała przerwana obroża. Miał około pięciu metrów wysokości i ważył pewnie ze cztery tony.
Tarcza siłowa sięga zaledwie kilka centymetrów ponad pancerz i jej zadaniem jest powstrzymanie uderzeń broni energetycznej albo – mniej skutecznie – miotającej. Nie radzi sobie za dobrze przeciwko atakom takim jak ugryzienie. Gdyby miała odpierać ruch tego rodzaju, nie bylibyśmy w stanie podnieść własnej broni.
Wrzasnąłem, wołając o wsparcie, i błyskawicznie je otrzymałem. Na bydlaka zwaliła się nawałnica ognia. Ale to nie wystarczyło. Szczęki miażdżyły bombardiera, nie zważając na ilość wpakowanych w cielsko wyładowań z karabinów. Pancerz mógł znieść nacisk takich zębów jedynie przez kilka sekund. Kły molocha wbiły się na łączeniach płyt i zmiażdżyły napierśnik. Ze zwisających z paszczy butów bombardiera ściekała krew.
Bydlak w końcu osunął się na bok, wciąż trzymając w szczękach poległego członka drużyny. Poświęciłem chwilę, aby rzucić okiem wzdłuż wijącej się drogi. Omiatałem okolicę lufą karabinu, gotowy w każdej chwili otworzyć ogień. Wszędzie zaroiło się od wielkich i mniejszych teropodów. Wyskakiwały z kryjówek na obydwu flankach. Wybrały właśnie to miejsce na zasadzkę.
W tej samej chwili coś pacnęło mnie w ramię, aż wzdrygnąłem się na niechciany dotyk. Skuliłem się i pochyliłem naprzód, próbując skupić na akcji.
Zmietliśmy pierwszą szarżę z oddali, ale nim zdołaliśmy się przegrupować, natarła na nas kolejna fala teropodów. Tym razem mnie dopadli. Strzelałem bezustannie, opróżniając magazynek i wołając o pomoc. Gdzieś nade mną otworzyły się olbrzymie szczęki i niebo zniknęło sprzed moich oczu.
Nagle świat znów wypełniło światło, a wszystko wokół zaczęło wirować. Jakieś palce wczepiły się w moje gogle. Ktoś zerwał i odłączył mój hełm. Nie mogłem oddychać. Wgryzły się we mnie dwa bydlaki, próbując wyrwać dla siebie po kończynie…
* * *
Mama ściągnęła mi gogle z oczu. Gumowe zapięcie złapało i wyrwało kilka włosów, wywołując bolesny grymas. Zasłoniłem się przed jaskrawym, prawdziwym światłem, które próbowało wedrzeć się do moich oczu. Mama rozsunęła autorolety w moim pokoju. Cienkie linie białego blasku przebijały się przez srebrzystą siatkę refleksyjną, wpuszczając promienie słońca. Zaprotestowałem donośnym jęknięciem.
Odchyliłem się od symulatora i przewróciłem oczami. Cancri-9, teropody, moi wrzeszczący podkomendni – wszystko to zostało na ekranach gogli. Nie byli prawdziwi, ale dla mnie równie realni jak wszystko wokół. Nasza gra nazywała się „Świat Stali” i moim zdaniem była majstersztykiem gatunku.
– Mamo, przez ciebie mnie zabili!
– Już koniec zabawy, James – odparła. W dłoniach trzymała swój tablet.
Chciała mi go podać, ale nawet na niego nie spojrzałem.
– Zdajesz sobie sprawę, że prowadzę jeden z najlepszych klanów, prawda? – burknąłem. – Wiem, że nic cię to nie obchodzi, ale niefajnie jest marnować czas wszystkich moich kumpli.
Znów próbowała zwrócić moją uwagę na tekst na tablecie, ale nie byłem zainteresowany.
Obróciłem się z powrotem do symulatora. Sprzęt był pierwszej klasy. Miałem wszystko, co tylko można było dokupić: gogle, rękawice reagujące na nacisk – nawet opcję pełnego sprzężenia zwrotnego na opuszkach. Główny ekran pokazywał teraz, że jest po mnie, podobny los spotkał większość drużyny. Wszędzie dookoła biegały rozjuszone bydlaki i pożerały kogo popadnie. W rzeczywistości ta historyczna bitwa zakończyła się zwycięstwem Legionu Germanica, który zdołał ocalić jaszczurzego księcia, uwięzionego wewnątrz aerowozu. Niestety, zawaliłem zespołową powtórkę tej misji i widoczny na ekranie pojazd stał w płomieniach.
Sięgnąłem do klawiatury, żeby zamienić kilka słów z ekipą – wszyscy bez wyjątku byli nieźle wkurzeni. Mama znów poklepała mnie po ramieniu.
W końcu obróciłem się i spojrzałem na nią. Drżały jej ręce. Westchnąłem i zabrałem się za lekturę treści wyświetlanej na tablecie.
Z początku nic nie zrozumiałem. Musiałem przeczytać wszystko ponownie, tym razem skupiając się, aby wyłapać znaczenie każdego słowa.
Tekst był e-mailem z departamentu finansowego Hegemonii. Hegemonia była pożyczkodawcą ostatniej instancji. Obsługiwali kredyt na nasze mieszkanie, moje wykształcenie, nawet nasz rodzinny szynowiec.
Jako obywatel Sektora Północnoamerykańskiego, podlegałem rządowi sektora, rządowi federalnemu i, na samym końcu, rządowi Hegemonii. Istniała jeszcze jedna wyższa sfera władzy – rząd galaktyczny – ale nie łączył go żaden bezpośredni stosunek z jakimkolwiek konkretnym Ziemianinem. Uchodziliśmy uwagi obcych, którzy decydowali o losach odległych gwiazd – chyba że akurat potrzebowali jednego z naszych legionów.
– Wniosek odrzucony – przeczytałem na głos. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Zaległości na rachunku? Co to wszystko znaczy?
– To znaczy, James, że koniec z graniem… I ze szkołą też.
Dotarły do mnie emocje malujące się na jej twarzy. To była duża sprawa. To działo się naprawdę, tu i teraz. Jej oczy zmrużyły się w wąskie szparki i pomyślałem, że zaraz może się rozpłakać, ale nic takiego się nie stało.
– Ale dlaczego właśnie teraz chcą mnie wykopać z college’u? Prawie go ukończyłem.
Poczułem, jak moje serce zaczyna się tłuc w piersi. Opadłem na siedzenie i spojrzałem na sprzęt. Była to trójekranowa maszyna z pełnym sterowaniem kontaktowym, interpretacją gestów i śledzeniem ruchu oczu. Około tuzina osób o pseudonimach w stylu „Doop0bij” właśnie zasypywało mnie wiadomościami na priwie i zaproszeniami do czatów. Zignorowałem je wszystkie. Spędziłem całe lata, prowadząc wirtualne życie na tej maszynie – ale teraz ledwie ją dostrzegałem.
– Czy to przez moje oceny? – spytałem. – Aż tak dałem ciała?
– Na pewno nie grożą ci żadne stypendia, co prawda, to prawda. Ale nie w tym rzecz. W końcu jakoś zdajesz egzaminy. Jest coś, czego ci jeszcze nie powiedziałam.
Spojrzałem na nią z otwartymi ustami.
Na twarzy mojej mamy wyrysował się zbolały uśmiech.
– Wyrzucili mnie z pracy – powiedziała.
Mój wzrok podążył ku zegarowi. Była trzecia po południu. Rzeczywiście powinna właśnie być w pracy. Jakby się nad tym zastanowić, ostatnio często spędzała popołudnia w domu, ale nigdy nie zwracałem uwagi na takie drobiazgi. Kto, u licha, miał pojęcie, gdzie o danej godzinie powinni być jego rodzice? Miałem dopiero dwadzieścia dwa lata i to nie był mój problem.
Aż do teraz. Mama wyjaśniła, że tata zachował swój etat, ale jej praca była lepiej płatna. Przez trzy miesiące próbowali jakoś to wszystko odwlec, ale w końcu dopadły nas rachunki. W skrócie: lato dobiegało końca, ale nie wrócę na uczelnię, żeby zacząć nowy semestr.
Mój umysł zupełnie tego nie ogarniał. Przez całe życie to ja się opieprzałem, a rodzice próbowali mnie chronić przed konsekwencjami. Teraz już nie mogli sobie na to pozwolić. Nie miałem grosza przy duszy, a bez ich podpisów i dobrej zdolności kredytowej ukończenie college’u było kompletnie nierealne. Uzyskanie dyplomu wymagałoby wyłożenia co najmniej miliona kredytów, a do takiej sumy brakowało mi jakieś dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy.
Minął tydzień i sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. W czwartek nasza rodzina została wyeksmitowana z lokalu. To był ciężki dzień. Nowe mieszkanie, które dostaliśmy z przydziału, okazało się ciasną kawalerką z obłażącymi ścianami i spękaną betonową podłogą.
Czasami może i bywałem trochę ociężały, ale to akurat zrozumiałem jasno i wyraźnie: najwyższy czas wyfrunąć z gniazda.
Urodziłem się w ostatni dzień 2099 roku. Lekarze wywoływali poród w noc sylwestrową – byłem przedwcześnie złożonym jajeczkiem, które miało zapewnić moim rodzicom ulgę podatkową. W miarę dorastania przeistoczyłem się w typowego męskiego osobnika swojego pokolenia. Od zawsze nie cierpiałem szkoły. Całą energię poświęcałem nie na naukę, lecz uganianie się za dziewczynami albo piłką do kosza. Większość życia spędziłem podpięty do sieci i nie miałem zielonego pojęcia, co zrobić ze swoją przyszłością.
To wszystko zmieniło się tego dnia, gdy zdecydowałem się odwiedzić Izbę Werbunkową. Od lat bawiłem się grami o legionach i, jak każdy dzieciak, we własnym mniemaniu byłem gotowy na prawdziwą walkę.
Dla każdego pełnoletniego Ziemianina Izba Werbunkowa była czymś na kształt legendy. W szkole średniej koledzy rozprawiali o Izbie tonem pełnym brawury i nonszalancji. Każdy był przekonany, że przeszedłby kwalifikacje, żeby dołączyć do najlepszych z najlepszych. Dzieciaki ze szkoły zarzekały się, że mogą trafić do każdego z kosmicznych legionów, jaki im się przyśni – jeśli tylko im się zechce.
Wszyscy przechwalali się, że dołączą do Żelaznych Orłów, Germaniki czy nawet Victrix. Te owiane sławą oddziały miały wręcz błagać nas o podpisanie kontraktu.
W ostatniej klasie rozmowa robiła się nieco poważniejsza, mniej było lekceważenia i przechwałek. Większość z nas nadal nie przyznawała się, że nie mamy dość jaj, żeby dołączyć do któregoś z legionów. Zamiast tego zaczynaliśmy zachwalać nasze plany budowania kariery w księgowości, biotechnologii albo – najczęściej – świetlaną przyszłość, jaka czekała nas w bliżej nieokreślonym biznesie. Nie wyruszaliśmy w kosmos, bo szkoda na to zachodu. Wcale nie było tam tak wspaniale, a tak po prawdzie, nawet nie mieliśmy ochoty lecieć.
Po ukończeniu szkoły średniej następowało nieuchronne zderzenie z rzeczywistością. Przeważająca część młodzieży z całego świata wracała do swoich dziecięcych pokoi, by uświadomić sobie, że jest biedna i pozbawiona perspektyw na pracę. Z czasem znajdowaliśmy jakąś marną fuchę albo udawało się nam przeczołgać przez studia na uczelni, a niektórzy lądowali na bruku, wykopani z domów. Prawda jest taka, że ostatnio bardzo trudno było o sensowne zajęcie. Przeciętny absolwent szkoły średniej wkraczał w życie z bagażem w postaci przeszło miliona kredytów długu. Z takim stanem konta tylko wybrańcy mogli pozwolić sobie na college.
Ja należałem do tych nielicznych szczęśliwców, którzy mieli szansę uczęszczać na miejscową uczelnię. Rzecz jasna, zupełnie tego nie doceniałem. Traktowałem to jako swojego rodzaju unik, sposób, żeby rodzice przestali się mnie czepiać. Moje oceny w szkole średniej były słabe, ale udało mi się ją skończyć dzięki postawie rodziców, którzy nigdy nie pozwolili mi zgnuśnieć do reszty, zamkniętemu w pętli całodziennej gry w koszykówkę i całonocnych sesji przy komputerze. Ich wspaniałomyślna dyscyplina rozciągała się również na mój college, dzięki czemu zaliczyłem trzy pierwsze lata.
Byłem na dobrej drodze ku dyplomowi z informatyki, jadąc na trójkach i czwórkach z niezbyt imponującą średnią, kiedy trafił do nas ten niespodziewany mail. Ale teraz to już historia.
Żegnając się ze mną, tata powiedział jedno:
– Tylko nie wyląduj na permach, synu.
„Permy” i „permazgon” to slangowe określenia na „permanentną śmierć” – tak oficjalnie nazywano stan, którego chciałby uniknąć każdy wojak we wszechświecie. Chociaż nasza medycyna i techniki rekonstrukcyjne były o niebo lepsze niż kiedyś, usterka albo inny ekstremalny przypadek mogły sprawić, że człowiek umierał naprawdę – i na zawsze.
Westchnąłem i przewróciłem oczami.
– Nic mi nie będzie. Z tego, co słyszę, coś takiego nie zdarza się prawie nigdy.
Odpowiedział mi stanowczym spojrzeniem.
– Plotki i reportaże lubią kłamać. Po prostu uważaj na siebie.
– No pewnie – powiedziałem i przytuliłem ich ostatni raz na pożegnanie. – Nie martwcie się.
Sprzedałem moją maszynę do gier i oddałem rodzicom pieniądze, żeby choć trochę zrekompensować im cały ten bajzel, który ściągałem na ich głowy przez ostatnie dwadzieścia lat. W końcu wybrałem się koleją powietrzną do olbrzymiej Izby Werbunkowej w Newark.
Rodzice opowiadali mi, że w czasach ich młodości Newark nie należało do najprzyjemniejszych miast na północnym wschodzie Stanów. Po wyjściu z pociągu musiałem stwierdzić, że od tamtej pory sytuacja raczej nie uległa poprawie. Po ulicach przemykały targane wiatrem kłęby śmieci. Wszyscy ludzie, których mijałem po drodze, spoglądali na mnie nieprzychylnym wzrokiem. Kryła się w nim jakby bezinteresowna nienawiść, tyleż do mnie, co do własnego losu.
Na szczęście nie wyglądałem na mięczaka, więc nikt nie próbował ze mną zaczynać, a od celu dzieliło mnie raptem kilka przecznic.
Tablice kierujące mnie w stronę Izby Werbunkowej pozostawiały niezatarte wrażenie. Były pełne krzykliwych kolorów oraz półnagich męskich i damskich postaci w zapraszających pozach. Zobaczyłem błyskające karabinki laserowe, padające trupem potwory, a potem jeszcze więcej uroczych ludzi przemieszanych z tematycznymi zdjęciami gwiazd, mgławic i pokrytych zielenią planet.
Może i jestem młody, ale dobrze wiem, kiedy próbują mi coś wcisnąć. Zauważyłem, że okoliczni mieszkańcy też nie dawali się nabrać. Rzadko unosili wzrok, by spojrzeć na te olbrzymie, odpicowane hologramy.
W końcu wziąłem głęboki oddech, mocno ścisnąłem uchwyt sportowej torby i przyłożyłem dłoń do panelu przy drzwiach Izby.
Po chwili z upaćkanego, spękanego ekranu wyłoniła się moja podobizna. Zaraz potem ukazały się moje podstawowe dane.
James McGill, włosy piaskowy blond, oczy niebieskie. Dwadzieścia dwa lata i dokładnie dwa metry wzrostu.
W przeciwieństwie do większości kolegów nie dźwigałem zbędnych kilogramów. Zawdzięczałem to bardziej dobrym genom i koszykówce niż jakiejś szczególnej wstrzemięźliwości w kwestii jedzenia.
Dałem sobie spokój z dalszą lekturą. Chwilę później zamek wreszcie szczęknął i drzwi otworzyły się, zapraszając mnie do środka.
Wszedłem do Izby Werbunkowej przy akompaniamencie zatrzaskiwanych drzwi i powracającej na miejsce zasuwy.– 3 –
Kilka godzin później poczułem, jak ktoś mnie szarpie na wszystkie strony. Otworzyłem oczy i napotkałem spojrzenie wściekłego Carlosa.
– Kompletnie ci odbiło, McGill? – warknął.
– Nie, tak się składa, że grzecznie sobie spałem.
Znajdowaliśmy się w wagonie kolei powietrznej, która miała nas dowieźć do barki transportowej. Wyjrzałem na zewnątrz zamglonym wzrokiem. Padało, a większość widoku zasłaniały olbrzymie statki, górujące nad całym otoczeniem ze swoich platform wyrzutowych. Przeciągnąłem się i zamrugałem, próbując się im przyjrzeć. Były ciemne i paskudne.
– To muszą być nasze transportowce.
– Wielkie, kurwa, odkrycie – burknął Carlos. Wydawał się zdenerwowany. Stał nade mną, chociaż wszystkie błyskające znaki kazały mu usiąść i zapiąć pasy. – Trochę pogrzebałem na temat tego całego Varusa. To skończone ofiary. Powiedzieć ci coś? Varus zniósł się już dwa razy.
Nie chciałem się przyznać, że nie mam pojęcia, o co chodzi z tym znoszeniem, więc zgrywałem pewniaka.
– No i?
– Nie, nie wierzę, że można być takim kretynem! Masz jakiś problem? Życie ci niemiłe? Może potrzeba dwóch mózgów, żeby obsłużyć całe to twoje cielsko? W takim razie przestaw się łaskawie na ten, który nie siedzi w twojej dupie!
Zaczynał mnie drażnić. Z natury nie jestem skory do gniewu, ale kiedy w końcu osiągam punkt krytyczny… oj, źle się dzieje.
Odpiąłem pasy, wstałem i pochyliłem się nad nim.
– Wiesz, co chciałbym teraz zrobić? – spytałem.
Zobaczyłem odpowiedź w jego oczach. Wiedział.
– Ta, sorki – wymamrotał. – Działam tak na wielu ludzi. Słuchaj, powiedz mi tylko jedno. Celowo zrobiłeś mi koło dupy? Specjalnie namówiłeś mnie, żebym zaciągnął się do Varusa? Jak to wszystko przeczytałem, nasunął mi się właśnie taki wniosek. No ale potem dotarłem tutaj i zobaczyłem, że faktycznie też jedziesz i że to nie ściema z twoim kontraktem. Więc teraz już nie wiem.
– Po prostu powiedz, czego takiego dowiedziałeś się o Varusie.
– Znieśli się. Wytłukli ich wszystkich po kolei, do nogi. I to nie raz.
Wreszcie dotarło do mnie, o czym mówi.
– Znaczy że… dali się znieść z powierzchni ziemi.
– No. Właśnie o to chodzi. Wszyscy wybici. Już zajarzyłeś? Nikt nie ocalał.
– Ale chyba nie mówisz, że permanentnie, co?
– Nie, no co ty. Jakby wszyscy trafili na permy, to skasowano by cały legion. Ale wszyscy zginęli już kilka razy i trzeba było ich odtworzyć z zamrożonych danych. Wniosek jest jeden: są do dupy. Biorą cieniasów, bo nikt nie chce do nich dołączyć. W tym legionie rekruci padają jak muchy.
Wzruszyłem ramionami.
– Ale wiesz, nie umiera się tak naprawdę – odparłem. – Nie, jeśli da się ciebie przywrócić.
Carlos roześmiał się i zajął miejsce tuż obok. Obydwaj z powrotem zapięliśmy pasy.
– Dobra, fakt – powiedział. – Przechowują kopie. Mogą cię zrekonstruować ze świńskiej krwi czy coś takiego. Ale to wciąż znaczy, że w ramach gratisu dostajesz pełne doświadczenie własnej śmierci. Wiesz, męczarnie, sranie w gacie… pełny serwis. Prawda, że cudownie?
Zaczynałem rozumieć, o co mu chodzi.
– Dlaczego się… znieśli?
– Tego nie wie nikt. Nikt też nie ma pojęcia, jakiej roboty się chwytają. Trzymają to w tajemnicy. Po wstąpieniu do Varusa wszyscy nabierają wody w usta.
Zastanawiałem się nad tym i wyliczyłem sobie wszystkie możliwe przyczyny takiego podejścia. Żadna z nich nie brzmiała zbyt dobrze.
– Może biorą nielegalne kontrakty – stwierdziłem. – Może zaciągnęliśmy się do legionu eskortującego przemytników.
– Albo to, albo to jakaś banda piratów.
Pokiwałem głową.
– Pryskasz? – spytałem.
– Nie, wolę spróbować szczęścia w kosmosie, niż wylądować w pierdlu.
– Czemu?
– Bo nikt cię nie przywraca, jak zdechniesz za kratami.
Roześmiałem się.
– Rzeczywiście. Ze wszystkich moich znajomych byłbyś chyba pierwszy w kolejce, żeby wylądować z kosą w brzuchu.
Skrzywił wargi i rzucił mi cierpkie spojrzenie.
– Wielkie dzięki.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się z przeciągłym zgrzytem. Ruszyliśmy do wyjścia wraz z blisko dziesiątką innych rekrutów. Wyglądali na wystraszonych, skrytych i podejrzliwych – nie dostrzegłem ani jednej zadowolonej miny.
Carlos trzymał się zaraz za moimi plecami. Przemknęło mi przez myśl, czy nie powiedzieć mu, żeby spadał, ale z jakiejś przyczyny spasowałem. Był irytujący, ale sam go w to wplątałem, a do tego – poza weteranem Harrisem – był jedyną osobą w legionie, która w ogóle znała moje imię.
Wysiedliśmy na peron, który tonął w cieniu olbrzymiej barki transportowej. Masywny statek przysłaniał księżyc, gwiazdy, a nawet światła otaczającego nas pola startowego. Zaczęliśmy potykać się w ciemnościach, ale w końcu zaświecił rząd migoczących żółtych diod. Były schowane w nawierzchni pola startowego i przypominały światła ewakuacyjne, montowane w niektórych budynkach.
Maszerując w niemal całkowitej ciszy, ruszyliśmy w ślad za lampkami, które zaprowadziły nas do krawędzi rampy opuszczonej z opasłego kadłuba transportowca. Wyglądało to tak, jakby jakiś gigantyczny drapieżnik otwierał paszczę i chciał nas wszystkich pochłonąć. Posłusznie wspięliśmy się po rampie do wnętrza. Stojąca na szczycie znudzona specjalistka techniczna pozbierała od wszystkich srebrne żetony i sprawdziła nasze identyfikatory. Wrzuciła dyski do pojemnika i nie rozdała ich z powrotem.
Wnętrze barki nie prezentowało się zbyt spektakularnie. W niższych przedziałach ładunkowych, gdzie nas rozmieszczono, nie było żadnych okien. Pomieszczenie wypełniały składane siedzenia i uprzęże, których większość pozostawała pusta. Kilku członków załogi kursowało między rzędami i wrzeszczało na nas, żebyśmy wyprostowali taśmy pasów, dwa razy sprawdzali zapięcia i celowali w zardzewiały odpływ pośrodku każdego rzędu, gdyby zachciało się nam rzygać.
Następnie statek wzbił się w powietrze – i nie była to żadna przyjemność. Wykręcało nam wnętrzności, jakbyśmy przez bite dwadzieścia minut jechali najszybszą windą w ludzkiej historii. Na koniec weszliśmy w stan nieważkości, ale kiedy jesteś obwiązany jak baleron, a wszędzie roznosi się smród wymiocin, nie robi to tak pozytywnego wrażenia jak w grach.
Wreszcie usłyszeliśmy potężnych stukot i serię donośnych zgrzytów. Statek zatrząsł się, jakby tuż obok przejeżdżał pociąg.
– Dokujemy – stwierdził Carlos.
Przed odlotem usadowił się obok mnie. Przynajmniej on zdołał utrzymać zawartość żołądka na wodzy.
Nikt z załogi nie pofatygował się już do nas. Zamiast tego na statku zapanowała cisza. Po chwili zaczęły ją wypełniać głosy zniecierpliwionych rekrutów. W sumie było nas na pokładzie koło setki, może więcej. Nasza grupa złapała ostatni nocny pociąg jadący w stronę stacji transportowców, reszta dotarła tutaj wcześniej. Wielu z nich narzekało z powodu wielogodzinnego siedzenia w tej kupie złomu.
Wszyscy natomiast rozglądali się niecierpliwie na boki, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Gdy w końcu coś się wydarzyło, odpowiedzieliśmy tylko kolektywnym jękiem.
Otóż w pomieszczeniu wysiadły światła. Temu przykremu wydarzeniu towarzyszył przeciągły furkot, który po chwili niespodziewanie się urwał. Wszyscy już kiedyś słyszeliśmy ten dźwięk – było to ostatnie tchnienie zdychającej maszynerii.
Na jakieś dziesięć sekund statek pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Potem zewsząd dobiegł łomot przełączanych przekaźników. Pokład wypełniła przyćmiona, czerwonawa poświata.
„Pewnie oświetlenie awaryjne” – pomyślałem.
Na końcu każdego rzędu siedzeń zapalił się szereg diod sygnalizacyjnych, które jedna po drugiej zmieniały kolor z zielonych na bladopomarańczowy.
– Patrz, a już prawie się nam udało – zaśmiał się Carlos.
Minęło kilka kolejnych, długich minut oczekiwania, aż załoga upora się z Bóg wie jakim urządzeniem odpowiedzialnym za awarię. Spodziewałem się, że ktoś z nich czy choćby jakiś członek legionu zjawi się, żeby nas poinstruować, ale nic takiego nie miało miejsca. Wszyscy jakby rozpłynęli się w powietrzu.
Kilku wojaków śmiało się na całego, a inni kłócili się i wymieniali kopniaki. Nikt nie miał do powiedzenia nic dobrego. Byliśmy niczym więcej jak pożałowania godną hołotą.
W końcu pojawiło się coś nowego. Usłyszeliśmy syczenie. Ten dźwięk nie spodobał mi się od samego początku. Nie brzmiał dobrze, a właściwie brzmiał zdecydowanie źle, znaczy groźnie.
– Co, do diabła…? – wymamrotał siedzący przy mnie Carlos.
Pochyliłem się i spojrzałem uważnie raz w jedną, raz w drugą stronę.
– Coś tu nie gra – stwierdziłem i zabrałem się za rozpinanie zapięć.
– Mieliśmy zostać na miejscach – upomniał mnie Carlos.
– Rób, co chcesz. Jak ta krypa ma się rozhermetyzować albo wybuchnąć, to wolę poszukać wyjścia ewakuacyjnego.
Wypiąłem się jako pierwszy w całym przedziale. Ostatnie zapięcie się zacięło i nie chciało puścić. Bez chwili wahania wyciągnąłem nóż i zabrałem się do roboty. Ciąłem do skutku – materiał w końcu ustąpił i byłem wolny.
Zacząłem unosić się z dala od siedzenia pod dziwacznym kątem i wpadłem w korkociąg. Zapomniałem, że jesteśmy w stanie nieważkości, ale w końcu jeszcze nigdy nie byłem w kosmosie. Szarpnąłem się do tyłu i zdołałem złapać poszatkowaną uprząż. Podciągnąłem się bliżej i zacząłem wspinać, aż w końcu znalazłem się na szczycie rzędu zapiętych rekrutów. Zadzierali głowy, gapiąc się na mnie.
– Hej, wracaj na miejsce. Jak cię zobaczy jakiś weteran, zeżre cię żywcem.
Postanowiłem zignorować wszystkie drwiny i śmiechy, ale wtem zawołał za mną Carlos:
– Hej, McGill! Nie zostawiaj mnie tutaj!
Obróciłem się, żeby mu się przyjrzeć. Też szamotał się z tym ostatnim zapięciem. Nie chciało puścić, dokładnie jak moje. Może dla bezpieczeństwa było zamykane magnetycznie? Warcząc z frustracji, mozolnie wróciłem całą drogę aż do jego siedzenia i uwolniłem go z pasów. W końcu skierowaliśmy się ku najbliższemu wyjściu.
Już prawie byliśmy na miejscu, gdy szlag trafił uszczelnienie. Brakowało nam z Carlosem może trzech metrów, żeby dotrzeć do włazu kapsuły ewakuacyjnej, kiedy kawał gumy przymocowany gdzieś z tyłu komory w końcu się poddał. Do tamtej chwili jeszcze nie byłem pewien, co się właściwie dzieje, ale od razu poznałem dźwięk uciekającego powietrza.
To, co wcześniej brzmiało jak syczenie, zamieniło się we wrzeszczący huragan. Towarzysze, którzy jeszcze chwilę temu upominali mnie i śmiali się w głos, teraz wrzeszczeli i szarpali za uprzęże. Wielu z nich doszło do tego ostatniego zapięcia i zażarcie siłowało się z blokadą.
– Odetnijcie się! – zawołałem na cały głos, ale nie sądzę, żeby mnie usłyszeli, było zbyt wiele hałasu i zamieszania. Poza tym większość chyba nie miała pod ręką noża.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do drzwi awaryjnych, złapałem za klamkę i przekręciłem ją. W drzwiach wycięto okrągłe okno, ale było zupełnie czarne. Były też i instrukcje, ale miałem czasu ich czytać. Już zaczynało mi brakować tlenu. Powietrze robiło się rzadkie i choć wstrzymywałem oddech, czułem, jakby zaraz miało rozsadzić mi płuca. Dekompresja w kabinie mogła wkrótce sprawić, że naprawdę pękną. Tyle przynajmniej się dowiedziałem z filmów o kosmosie i gier komputerowych.
Walcząc o zachowanie przytomności, spróbowałem wyważyć drzwi. Przyszło mi do głowy, że cały ten wysiłek był daremny i wszyscy pewnie jesteśmy już praktycznie martwi, ale ani myślałem się poddawać. Zamierzałem za to wykorzystać cały czas, jaki mi został, żeby otworzyć te cholerne drzwi. Problem sprowadzał się do uzyskania odpowiedniej dźwigni. Złapałem dobry chwyt na klamce, ale skonstruowano ją tak, że odblokowanie wymagało jej przekręcenia. W stanie nieważkości naprawdę trudno znaleźć dobre oparcie, a ja do tego nie miałem żadnego przeszkolenia.
Wypełniające komorę odgłosy paniki powoli ucichły. Z początku wydawało mi się, że zaczynam świrować. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że rozrzedzone powietrze zmieniało częstotliwość dźwięków. No i spanikowani rekruci zaczynali tracić przytomność.
Zerknąłem za siebie i zobaczyłem, że Carlos już zemdlał. Odpływał ode mnie z szeroko otwartymi ustami. Odepchnąłem go nogami i sięgnąłem nimi jak najdalej do tyłu, wykorzystując swój wzrost. Zaparłem się o najbliższe siedzenie, które dzieliło od klamki dobre półtora metra.
Podziałało. W końcu miałem oparcie. Odpychając się nogami, zdołałem przekręcić klamkę i zwolnić zapadkę. Drzwi szarpnęły, otwierając się na oścież, a w moją twarz buchnął powiew ciepłego powietrza. Próbowałem je wciągnąć, ale obłok zniknął w mgnieniu oka.
Ku mojemu zaskoczeniu za drzwiami stał człowiek odziany w kombinezon próżniowy. Na jego rękawie widniał hełm z czerwonym grzebieniem, co oznaczało, że był centurionem. Spojrzał na mnie i uniósł dłoń. Z zaciśniętej pięści sterczał uniesiony kciuk.
Traciłem już kontakt z rzeczywistością i niezupełnie rozumiałem, co się w ogóle dzieje. Nie umiałem skupić myśli.
W końcu straciłem przytomność, a moja ostatnia myśl wyrażała zupełną konsternację. Nie mogłem pojąć, dlaczego centurion po prostu tam stał, obserwując nas przez to okno, i nawet nie kiwnął palcem, żeby nam pomóc.
* * *
Niektórzy już się nie obudzili. A mimo to kilka godzin później, kiedy ocalali odzyskiwali siły w okrętowym ambulatorium, zobaczyliśmy, jak niedoszli truposze powracają do naszej grupy. Zostali przywróceni do życia.
Mogłem sobie tylko wyobrażać, jak to wyglądało. Czy ich ciała wpadały w drgawki i nienaturalne spazmy, gdy powracało do nich życie?
Kazano nam się zebrać na dużej sali odpraw, obłożonej z każdej strony wielkimi ekranami ściennymi – pokryto nimi nawet sufit i podłogę. Gapiliśmy się na nie, ogarnięci mimowolną fascynacją. Każdy ekran przedstawiał inny widok okrętu, na którym się znajdowaliśmy, albo samą przestrzeń kosmiczną.
Jednostka była ogromna, większa od dowolnego statku, który kiedykolwiek przemierzał ziemskie oceany, podłużna i smukła. Nie znaczyło jej zbyt wiele otworów działowych, ponieważ głównym przeznaczeniem okrętu był transport wojsk między układami gwiezdnymi, a nie walka w kosmosie.
Poniżej widniała biało-niebieska kula ziemska, zawieszona w przestrzeni niczym olbrzymia perła. Tkwiąc nad naszą ojczystą planetą, czułem zarazem dojmującą samotność, jak i pewną podniosłą dumę.
Większość obecnych była po prostu poirytowana. Tym, którzy zostali przywróceni do życia, szczególnie nie było do śmiechu.
Na salę wszedł centurion – ten sam, który wcześniej powitał mnie kamiennym wzrokiem przy wyjściu z barki. Stanął pośrodku naszej grupy.
– Dzień dobry, rekruci – zaczął. – Jestem centurion Graves i będę waszym dowódcą. Witam was na pokładzie drednota „Corvus”.
Odpowiedziała mu grobowa cisza. Podejrzewałem, że spora część ekipy mogła chować urazę.
– Prawie daliście się wytrzebić – oświadczył. – Tylko nielicznym udało się w ogóle dotrzeć do wyjścia, a jedynie obecny tu McGill zdołał je otworzyć.
Poczułem, że zwróciło się na mnie kilka par oczu. Nie odwzajemniłem spojrzeń, zamiast tego wpatrywałem się twardo w centuriona.
– W normalnych warunkach – ciągnął – gdyby była to autentyczna sytuacja awaryjna, działanie McGilla stanowiłoby podstawę do awansu. Jako że było to tylko ćwiczenie, zamiast tego otrzyma on pochwałę z wpisem do akt.
Moim zdaniem, zasługiwałem na więcej, ale nie zamierzałem wyrywać się teraz z pretensjami. Dotarło do mnie z całą ostrością, że ten legion nie jest dla ludzi o słabych nerwach. Nieważne, jakie misje przyjdzie nam wykonywać – graliśmy na poważnie. Czytałem trochę o szkoleniach i nigdzie nawet nie napomknięto, żeby jakaś ekipa wybijała wszystkich rekrutów do nogi w ramach rutynowego powitania w pierwszym dniu służby.
Graves stał swobodnie, otoczony gromadą rekrutów, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że wielu z nas chciałoby go zabić. A może po prostu miał to gdzieś.
– A teraz, skoro zostaliście już właściwie powitani w Legionie Varus – ciągnął – macie znaleźć przydzielone wam prycze i zrobić sobie przerwę. Ci, którzy zginęli, zauważą, że potrzeba kilku godzin, żeby dojść do siebie. Weteran jest w stanie wrócić do walki zaraz po wskrzeszeniu, ale większość rekrutów nie daje rady. Dostajecie wszyscy dwanaście godzin czasu wolnego, zanim przystąpimy do dalszej części szkolenia. Widzimy się na siłowni o piątej.
Już na odchodnym centurion podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu.
– Dobra robota – powiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zdołał otworzyć te drzwi w pojedynkę. Z założenia miałeś tam dotrzeć i zrobić to z pomocą kolegi, który zapewniłby punkt oparcia. Jednak nie zabrakło ci wzrostu ani determinacji, żeby poradzić sobie samemu.
Pokiwałem głową, ale bez uśmiechu. Wiedziałem już, że kawał z niego skurwysyna. Skazał nas wszystkich na niepotrzebne męczarnie. Rozumiałem, że wszyscy dostaliśmy nauczkę, i rozumiałem też wagę szkolenia, ale tak robić ludzi w ciula… Niewesoło.
Centurion przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową, jakby usatysfakcjonowany. Gdy w końcu wyszedł, pojawił się przy mnie kręcący głową Carlos.
– Wielki James McGill! – wypalił, unosząc ręce w geście zwycięskiego pozdrowienia. Jego ton nie krył jednak drwiny. Nie kpił sobie ze mnie, wyglądał raczej na zmieszanego, jakby nie był pewien, co właściwie o mnie sądzić. – Chyba jestem ci dłużny za to, że po mnie wróciłeś – stwierdził.
Wzruszyłem ramionami.
– To nie było na serio.
– Właśnie że było. Na miłość boską, kupa ludzi zginęła w tych siedzeniach! Im dłużej o tym myślę, tym bardziej do mnie dociera, że to było najgorsze, co nas może spotkać. Nie wiedzieliśmy, że te dyski, które im oddaliśmy przy wchodzeniu na pokład, zawierają wszystkie nasze dane, wystarczająco wiele, żeby mogli nas przywrócić. Kiedy traciłem przytomność, myślałem, że to prawdziwy koniec. Teraz będzie już tylko lepiej. Od tej chwili, ilekroć umrę, będę wiedział, że pewnie tu wrócę.
Pokiwałem głową z namysłem.
– Tu się zgodzę. Też myślałem, że mamy przejebane.
– Co tam widziałeś, jak otworzyłeś te drzwi?
– Centuriona Gravesa. Po prostu tam stał i pokazał mi okejkę.
– Co za kutas – stwierdził Carlos ze śmiechem i znów pokręcił głową. – Więc Graves przyglądał się nam cały ten czas? Nie kiwnął palcem, żeby pomóc? Nie mogę uwierzyć, że miał tupet zostawić nas wszystkich na śmierć, kiedy sam grzał dupę za tymi drzwiami. Jesteś tego pewien?
– Tak to wyglądało.
Po chwili namysłu twarz Carlosa przybrała inny wyraz. Jeszcze nie widziałem, żeby wyglądał tak poważnie.
– Wiszę ci, stary. Wiszę ci.
– Co niby takiego?
– Nie mam pojęcia. Może któregoś dnia rzucę się za ciebie na granat. To będzie coś zajebistego, w ten deseń. Zobaczysz.
Jakoś wątpiłem, żeby Carlos miał dotrzymać słowa, jak przyjdzie co do czego… ale doceniałem, że o tym pomyślał.