- promocja
Legion Nieśmiertelnych. Tom 14. Świat Skraju - ebook
Legion Nieśmiertelnych. Tom 14. Świat Skraju - ebook
Samotna planeta skalista okrąża gwiazdę na samym skraju Rubieży 921. Na tym świecie, do którego prawa roszczą sobie zarówno Mogwa, jak i Skayowie, wytwarzane są towary handlowe o kluczowym znaczeniu. Wojna między tymi dwiema frakcjami Galaktyków staje się coraz bardziej prawdopodobna.
James McGill zostaje wysłany wraz z Legionem Varus, aby bronić planety nazywanej Światem Skraju. Obraca się ona wokół własnej osi tak powoli, że doba trwa tam jeden ziemski rok. Osłoneczniona strona jest spalona nieustającym żarem, a pogrążona w ciemności półkula jest mroźna i pełna dziwacznych stworzeń. Natomiast strefę na skraju dnia i nocy zwaną Półmrokiem zamieszkują nomadzi. Właśnie ten koczowniczy lud muszą chronić legioniści.
Do układu przylatują trzy floty należące do trzech stron sporu – Mogwa, Skayów oraz Ziemi. Rozpoczynają się rozmowy pokojowe, ale wtedy McGill otwiera usta i mówi, kiedy powinien milczeć. Sprawy przyjmują zły obrót…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67053-89-1 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po tym, jak Abigail Claver odwiedziła mnie w mojej szopie, kolejnych kilka miesięcy upłynęło mi na błogim odpoczynku. Czułem się świetnie, a rodzice też byli zadowoleni, że siedzę w domu. Nawet Etta wpadła z wizytą z Miasta Centralnego. Przerwy między misjami zwykle były bardzo przyjemne.
Jednak w swoim długim i pełnym wrażeń życiu nauczyłem się, że szczęśliwe chwile zawsze trwają za krótko. Taka jest natura rzeczy, że kiedy człowiek jest radosny i pełen nadziei, złośliwy los bierze go na celownik i sra mu na głowę jak gołąb.
– James? James?! Wiem, że mnie słyszysz!
Dobrze znałem ten głos. Należał do dowódczyni legionu, niejakiej Galiny Turov.
– O cholera… – szepnąłem, spoglądając na stuka.
W końcu ktoś mnie znalazł. Ukrywanie się przed własnym stukiem to nie lada wyzwanie. Urządzenie tkwiło przecież w moim przedramieniu, więc zadanie było prawie niemożliwe – ale człowiek taki jak ja mimo wszystko musiał spróbować.
Zacząłem parę miesięcy temu. Najpierw wyłączyłem powiadomienia i wykrywanie lokalizacji oraz zablokowałem aplikacje śledzące. Zrobiłem wszystko, co mogłem, z wyjątkiem interwencji chirurgicznej. Ale to był zaledwie początek. Jakiś rok temu Winslade pokazał mi, że owinął swojego stuka folią aluminiową. Moim zdaniem to było genialne – i od tamtej pory kusiło mnie, żeby postąpić podobnie.
W połowie września podjąłem decyzję. Z folii, kleju i taśmy zmajstrowałem coś w rodzaju karwasza zakrywającego całe przedramię, a potem – żeby nie wyglądać na czubka – oplotłem rękę sportową owijką na urazy stawów.
Przez tydzień mój nowy patent działał jak złoto. Nikt nie zawracał mi głowy. Jeśli o czymś musiałem koniecznie wiedzieć, za pośredników robili moi rodzice – na przykład przekazując wiadomości od Etty. Odcięty od globalnej sieci czułem się jak w raju.
Jednak rozwiązanie nie było idealne. Choćby dlatego, że nie wziąłem pod uwagę swojej niefrasobliwej natury. Jeśli nie muszę o czymś w danej chwili myśleć, odkładam to na jutro. Albo na za tydzień. Tak więc kiedy uporałem się z konstrukcją „karwasza”, kompletnie o nim zapomniałem. Zająłem się własnymi sprawami i nie zaprzątałem nim sobie głowy. Spałem w nim, jadłem, ćwiczyłem i kąpałem się.
To ostatnie mnie zgubiło. Woda z mydłem i szorowanie musiało mu zaszkodzić. Pot na pewno też nie pomagał. W końcu taśma zaczęła się odklejać. Zauważyłem pierwsze oznaki, ale ograniczyłem się do przyciskania jej z powrotem. To tak, jakbym próbował z powrotem przykleić plaster, który już się zabrudził i zaczął zwijać.
Pod koniec trzeciego tygodnia z mojego przedramienia zwisały luźne strzępy owijki. Patent nadal działał, więc ignorowałem uszkodzenia i dalej prowadziłem proste, ale beztroskie życie na skraju bagna. Oglądałem na suficie seriale, pływałem łodzią po rzece Satilla i podrywałem dziewczyny w barach. Chyba uwierzyłem, że dobre czasy nigdy się nie skończą.
Jednak dziś nastał smutny dzień. Przedramię zaczęło do mnie gadać. Galina zdołała nie tylko się dodzwonić, ale również wykorzystać swoje specjalne uprawnienia. Stuk automatycznie przyjął połączenie bez mojej zgody.
– James, do ciężkiej cholery – spod folii dobiegał jej przytłumiony głos. – Wiem, że mnie słyszysz. Nie udawaj, że śpisz, jest piętnasta.
Spojrzałem ponuro na brudny „opatrunek”.
– To ty, trybunie? – zapytałem.
Miałem ochotę skłamać, że nic nie rozumiem przez zakłócenia, ale stwierdziłem, że to na nic. Westchnąłem ciężko i pogodziłem się z losem. Galina nie należała do osób, które łatwo się poddają.
Niechętnie zacząłem odwijać taśmę i zrywać folię, stopniowo odsłaniając zaskoczoną twarz Galiny.
– Co ty zrobiłeś? Zakryłeś sobie rękę folią aluminiową?
– Zgadłaś. Bo widzisz, dojadałem kurczaka z wczoraj i…
– Zamknij się, nie chcę tego słuchać. Dostałeś nowe zadanie.
– O ile wiem, legion nadal jest zdemobilizowany.
– Znam doskonale status Varusa. Dowodzę nim.
– No właśnie. Więc o co chodzi?
– Wybraliśmy szereg naszych najlepszych oficerów, którzy wezmą udział w nowym, ekscytującym eksperymencie.
Zamrugałem, patrząc na stuka tępym wzrokiem.
– Zgłosiliście mnie na ochotnika do czegoś okropnego?
– Nic z tych rzeczy, to w zasadzie będą drogie wakacje. Na Księżycu.
Tego jeszcze nie grali. Choć odwiedziłem dziesiątki układów gwiezdnych, tam jeszcze nie zagościłem.
– Na Księżycu, tak?
Uśmiechnęła się.
– Właśnie. Nigdy tam nie byłeś, prawda? Sprawdzałam.
Obecnie Księżyc był czymś więcej niż szarawym kamulcem na niebie. Stanowił miejsce wypoczynku dla milionów ludzi. Wiele osób marzyło o tym, żeby choć raz polecieć tam i zobaczyć go na własne oczy. Dla większości to było jedyne miejsce poza atmosferą Ziemi, jakie mieli szanse odwiedzić.
Oprócz kurortów i atrakcji turystycznych na Księżycu mieściły się również bazy, gdzie przeprowadzano liczne eksperymenty. Rząd testował tam nowe rodzaje broni i różne niebezpieczne technologie. Brak atmosfery i niewielka liczba mieszkańców sprawiały, że naukowcy nie musieli się ograniczać.
Gdy sobie o tym przypomniałem, zrzedła mi mina. Zrozumiałem, że nie będę sączył drinków ani oglądał wyścigów w kraterach. Pewnie trafię na ciemną stronę Księżyca, daleko od turystów.
Wyszedłem na zewnątrz, uniosłem wzrok i zamrugałem, oślepiony przez słońce. Księżyc dziwnie wyglądał w świetle dnia – blady, niebieskawobiały dysk nad dachem mojej szopy. Zamyśliłem się.
– Niech cię szlag, James, czy ja patrzę na twój tyłek?
– Och. – Uniosłem stuka z powrotem do twarzy. – Wybacz, musiałem się podrapać.
– Jedź do Centrali. Wznowiono twój kontrakt. Wylatujesz o dziewiątej rano i nie spóźnij się, bo wyślę po ciebie żandarmerię.
– Jasne, załatwione – mruknąłem.
Osłoniłem oczy dłonią i znowu wbiłem spojrzenie w niebo. Dziwnie było pomyśleć, że jutro rano polecę na Księżyc. Pomimo wszystkich obaw na usta cisnął mi się uśmiech. Przecież nie mogło być aż tak źle, prawda?ROZDZIAŁ 2
Dzień później zapiąłem się w fotelu na pokładzie barki Hegemonii. Okręt był jedną z tych starych i głośnych maszyn. Gdy wzbijaliśmy się w niebo, trzęsło nami jak liśćmi przy huraganowym wietrze.
– Od tego telepania człowiek ma wrażenie, że mu zaraz mózg wypłynie uszami, prawda? – zapytał siedzący obok mnie podoficer, przekrzykując hałas.
Żołnierze Hegemonii rzadko opuszczali Ziemię. Facet wydawał się podekscytowany i trochę oszołomiony startem.
– E tam! – odkrzyknąłem. – Dla legionisty z Varusa tu jest całkiem przytulnie.
Na plakietce miał nazwisko Bevan, a sądząc po akcencie, był Brytolem. Może Walijczykiem. Zresztą co za różnica?
Po chwili szturchnąłem go łokciem.
– Wiem z zaufanego źródła, że ludziom, którzy nie latają w kosmos, skraca się kręgosłup. Podobno do emerytury robicie się niżsi dwa centymetry. To prawda?
Spojrzał na mnie z taką miną, jakby poczuł smród.
– Jak to możliwe?
– Czysta fizyka, wieprzku. Przez całe życie przygniata was okrutna grawitacja. Nic dziwnego, że w końcu się garbicie.
Wydawał się trochę zdezorientowany.
– Trochę znam się na fizyce i myślę, że to nieprawda. Ale w sumie kto wie?
Dziwna reakcja jak na wieprza. Spodziewałem się, że zaprzeczy z oburzeniem, ale Bevan najwyraźniej był myślącym człowiekiem. Zaskoczyło mnie to, bo Hegemonia zwykle takich nie rekrutuje.
Pokręcił głową, odwrócił się i popatrzył na długi szereg foteli. Nie wszystkie były zajęte. Chyba pożałował, że usiadł koło mnie.
– Podobno grawitacja psuje też charakter – mruknąłem, ale nie zareagował.
Postanowiłem dać mu spokój i zająć się czymś na stuku. Urządzenie prezentowało się już lepiej. Na skórze przy ekranie zostało tylko parę brudnych śladów po taśmie.
Kiedy otworzyłem rozkazy z Centrali, wieprz zerknął ukradkiem na mojego stuka. Rozkazy były proste: wsiąść na pokład i polecieć w kosmos.
– Jeśli naprawdę jest pan z Varusa, a nie z bezpieczeństwa wewnętrznego – powiedział wreszcie Bevan – na pewno pan wie, dlaczego kazali nam lecieć na ten cholerny Księżyc.
Miałem ochotę zmyślić jakąś historyjkę, żeby go nastraszyć, ale odpuściłem sobie. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Prowokowałem go od samego początku, a on się nie wściekł. Taka samokontrola była u wieprzy rzadkością i zasługiwała na nagrodę.
– Nie mam pojęcia, jakie plany wobec nas ma Centrala. Choć to na pewno nic przyjemnego, zapewniam.
Pokiwał głową i mruknął coś z niezadowoleniem. A potem zamknął oczy i po jakimś czasie zasnął. Byłem pod wrażeniem. Zwykle tylko ci, którzy regularnie latali w kosmos, umieli zdrzemnąć się w drodze na orbitę.
Barka przez jakiś czas sunęła siłą bezwładności, a potem poczuliśmy szarpnięcie. Zamigały światła, jęknęły serwomechanizmy. Zadokowaliśmy do innej, większej jednostki, ale załoga jeszcze nie wypuściła nas z modułu pasażerskiego. Siedzieliśmy i czekaliśmy, nadal przypięci. Znów dało się wyczuć przyspieszenie, choć tym razem łagodniejsze.
– Co się teraz dzieje? – zapytał wieprz.
– Strach cię obleciał?
– Nie – skłamał. – Po prostu się nudzę. I wkurza mnie to, że nikt nam nic nie mówi.
– To nie jest lot komercyjny. Ładne stewardessy nie rozdają napojów i solonych orzeszków. Dla załogi jesteśmy tylko ładunkiem. A przecież nikt nie powie tuszy wołowej, na który targ jedzie, prawda?
Wieprzowi szeroko otworzyły się oczy. Rozejrzał się nerwowo.
– Myśli pan, że odetną dopływ powietrza? Żeby nas sprawdzić albo coś w tym stylu?
– Może.
– Jak to rozpoznać?
Wcisnąłem przycisk na klamrze jego uprzęży. Zaklął, gdy zaczął się unosić.
– Zdaje się, że nic nam nie będzie – stwierdziłem. – Gdyby chcieli nas zabić, nie dałoby się rozpiąć pasów.
Byliśmy w prawie całkowitej nieważkości. Tylko niewielkie przyspieszenie ciągnęło go ku rufie barki – ale facet ewidentnie nie miał doświadczenia z mikrograwitacją. Bezradnie wymachiwał rękami i nogami. Próbował złapać za oparcie swojego fotela, ale zamiast je chwycić, klepnął w nie ręką i odbił się lekko, co wprawiło go w ruch wirowy.
– O rany! – jęknął, bezowocnie próbując się zatrzymać. – McGill, ty sukinsynu, pomóż mi!
Westchnąłem, odpiąłem pasy, zahaczyłem stopą o podstawę fotela, a potem złapałem dryfującego wieprza i pociągnąłem go z powrotem na miejsce.
Zamieszanie przykuło uwagę primuski z Hegemonii. Podfrunęła do nas z imponującą gracją i wprawą.
– Co się dzieje? Weteranie Bevan, czemu opuścił pan fotel?
– Ja tylko… chciałem sprawdzić, jak działa uprząż, proszę pani.
Obrzuciła go chłodnym spojrzeniem, a potem bez cienia uśmiechu przeniosła wzrok na mnie.
– A pan to… McGill, prawda? Mogłam się domyślić. Uprzedzono mnie, że pan często sprawia kłopoty. Proszę się odpowiednio zachowywać, jeśli chce pan przeżyć na Księżycu, centurionie. Nikt pana nie zastrzeli, ale tutaj można zginąć na wiele sposobów.
– Nie mogę się doczekać – odpowiedziałem radośnie.
Odleciała, kręcąc głową. Raz po raz oglądała się przez ramię ze skwaszoną miną.
– Weteran Bevan, tak? – zapytałem. – Skąd ona cię zna?
Poklepał się po oznaczeniach i plakietce z nazwiskiem.
– Może umie czytać. A ty jesteś McGill? Słyszałem o tobie.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy.
Uśmiechnął się szeroko.
– No, nie do końca…
– Hej, miło z twojej strony, że nie powiedziałeś, że to ja cię odpiąłem. Jesteś w porządku jak na wieprza.
O dziwo ucieszył się z mojego wątpliwego komplementu. Zawsze trzymałem się teorii, że wieprze to ludzie, którzy chcieliby zostać prawdziwymi legionistami, ale z jakiegoś powodu postanowili nie ryzykować. Bevan zdawał się należeć do takich osób. Nigdy nie dogadywałem się z wieprzami, ale on wydawał się w porządku. Miał poczucie humoru i nie trzymał kija w dupie jak większość z nich.
Reszta podróży na Księżyc była raczej nieciekawa. W sumie trwała sześć godzin. Zapomniałem, jak rozległy jest Układ Słoneczny, gdy nie ma się napędu Alcubierre’a.
Wreszcie holownik wypuścił barkę, posyłając nas w kierunku powierzchni. Nasza jednostka była skąpo wyposażona w okna, ale mogliśmy podpiąć się do sieci i obserwować widok z kamer za pośrednictwem stuków. Surowa, szarobiała powierzchnia Księżyca wręcz oślepiała.
– Myślałem, że wylądujemy po ciemnej stronie – mruknął Bevan.
Roześmiałem się.
– Ona tak naprawdę nie jest ciemna. To znaczy nie bardziej niż ta zwrócona w kierunku Ziemi. Nazwa pochodzi stąd, że zwykli ludzie nigdy jej nie widzieli. Księżyc jest w obrocie synchronicznym względem naszej planety, czyli zawsze pokazuje nam się tylko z jednej strony.
Pokiwał głową na znak, że rozumie, choć podejrzewałem, że nie załapał. Nie przeszkadzało mi to. Sam często żyłem w niewiedzy i tylko udawałem, że wiem, o co chodzi.
Wyglądało na to, że będziemy lądować w ogromnym zagłębieniu. Przed odlotem trochę poczytałem, więc łatwo je rozpoznałem.
– Pod nami jest Basen Biegun Południowy – Aitken, największa struktura uderzeniowa na Księżycu. I jedna z największych w Układzie Słonecznym.
– Chodzi o tę wielką, ciemną plamę? Przecież to chyba ćwierć powierzchni.
– Zgadza się – przytaknąłem. – Basen jest głęboki na sześć tysięcy metrów i otaczają go ściany wysokie na osiem kilometrów. To musiał być niezły szok dla ludzi, którzy zobaczyli go po raz pierwszy w dwudziestym wieku.
– Ale zaraz, „struktura uderzeniowa”? Czyli coś wielkiego walnęło w Księżyc? Co mogło zostawić takie wgniecenie?
Wzruszyłem ramionami.
– Tego nikt nie wie.
Gdy pilot podchodził do lądowania, Bevan z niepokojem spoglądał na krater Aitkena i resztę Basenu.
– Właśnie coś do mnie dotarło – odezwałem się. – Nie zapytałem, co wiesz o naszej misji.
Spojrzał na mnie z ukosa.
– Coś tu znaleźli – powiedział cicho. – Więcej nie wiem.
– Znaleźli? Co takiego?
– Coś, o czym nikt nie mówi głośno. Coś, co woleliby ukryć przed opinią publiczną.
– Coś złego?
Wzruszył ramionami.
– Chyba tak.
– Więc po co tu przyleciałeś?
– Właśnie nad tym się zastanawiam. Czemu wybrali weterana Hegemonii? – zapytał retorycznie. – Czemu nie jakiegoś mózgowca w białym fartuchu?
Skinąłem głową i rozejrzałem się. Większość pasażerów bardziej pasowała do opisu naukowca z laboratoriów w podziemiach Centrali.
– Masz jakąś specjalność? – zapytałem go. – Może jest jakiś powód, dla którego cię tu wysłali?
– Nie nazwałbym tego swoją specjalnością, ale na studiach wybrałem najłatwiejszy kierunek, jaki mieli.
Prychnąłem lekceważąco.
– Jesteś po studiach?
– Tak. Mam dyplom z ceramiki.
– Serio? Czyli co, jesteś garncarzem?
– To trochę bardziej skomplikowane.
– Nie wątpię. Hmm. I poza tym na pewno niczym się nie wyróżniasz? Nie byłeś dobry z fizyki?
– Jechałem na trójach. A ty? W czym jesteś dobry?
– Odwiedziłem wiele planet i spotkałem wielu kosmitów. Całe mnóstwo.
– Czyli jesteś tak jakby dyplomatą?
– Gdzie tam. Najczęściej do nich strzelałem.
– Och, rozumiem.
Podczas lądowania siedzieliśmy cicho. Barka zawisła nad kraterem i zaczęła się zniżać. Spoglądaliśmy nerwowo na stuki. Wszystko wokół się trzęsło, a wskazania instrumentów przez cały czas były w zakresie żółtym.
Dopiero gdy stary, rozklekotany okręt dotknął podłoża, z ulgą rozluźniliśmy mięśnie.ROZDZIAŁ 3
Grupka opuszczających barkę ludzi nie mogła liczyć na huczne powitanie. Znudzony członek załogi skierował nas do rampy, która zaraz miała się otworzyć.
– Lepiej zamknij hełm, debilu – burknął do Bevana, który natychmiast wykonał polecenie.
Ku swojemu zdziwieniu nie wyszliśmy do żadnego terminalu ani ładowni. Zamiast tego ukazał nam się zdumiewający widok. Stanęliśmy bezpośrednio na powierzchni Księżyca. Jałowy krajobraz składał się z ostrej bieli i odcieni szarości z głębokimi cieniami zalegającymi w każdej szczelinie i zagłębieniu. Pagórkowaty, chropowaty teren kojarzył mi się z wytłaczanką na jajka, którą ktoś odwrócił do góry dnem i pomalował na biało.
Podążyliśmy za tłumkiem do skupiska modułów połączonych tunelami. Wkrótce dotarliśmy do bazy i wkroczyliśmy do wielokątnej komory. Gdy zamknęły się za nami wielkie drzwi, pracownicy obsługi sprawdzili szczelność, a potem z ulgą unieśli osłony twarzy. Wszyscy zrobiliśmy to samo. Niektórzy drapali się po policzkach i nosach, inni wdychali stymulanty. Parę osób przepłukało oczy odrobiną wody. Kiedy żyje się w kosmosie, jedną z najgorszych rzeczy jest to, że trzeba przez cały czas mieć zamknięty hełm i nie można dotknąć własnej twarzy.
Doświadczeni mieszkańcy ignorowali nas. Rozmawiali tylko między sobą, ale Bevan i tak postanowił do nich zagadać.
– Naprawdę wlewacie sobie wodę do skafandrów? A ona potem nie spływa i nie zbiera się przy tyłku?
Paru z nich parsknęło tylko z pogardą. Nie odpowiedzieli.
– Daj im spokój – mruknąłem, ciągnąc Bevana z daleka od ponurych robotników. – To tutejsi. W legionach mówimy na takich „Próżniaki”. Przywykli do długiej pracy w skafandrze i wdychania własnego smrodu przez kilka dni z rzędu. Tacy ludzie rzadko są w dobrym humorze.
Poszliśmy dalej, w głąb bazy. Nadal nikt nas nie powitał ani nie wydał instrukcji. Osobiście nie miałem nic przeciwko temu. Nie lubiłem, gdy ktoś ciągle mi rozkazywał. Jeżeli w okolicy nie było niczego do zabicia, wolałem, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju.
Szedłem przodem, stawiając długie kroki, odrywając obie stopy od podłoża i każdym susem przemierzając co najmniej dwa metry. Zawsze tak się poruszałem przy niskim ciążeniu. Bevan wydawał się nerwowy, ale podążał za mną. Uczepił się mnie jak rzep psiego ogona.
– Nie powinniśmy poszukać kogoś z przełożonych? – zapytał.
– Co? Nie ma mowy. Ja szukam baru.
– Baru? Poważnie? Myślisz, że w ogóle mają tu takie lokale?
Roześmiałem się.
– Spokojna głowa, na pewno mają. Bar to pierwsze, co Próżniaki budują w nowej bazie.
– A z czego mają robić alkohol, jeśli kwatermistrz jest nieskłonny do współpracy?
– Sfermentują nawet własne odcięte palce, jeśli będzie trzeba – zapewniłem.
– Uroczo.
Wkrótce znaleźliśmy rampę prowadzącą do tunelu wrzynającego się w ścianę krateru. Właśnie tam, w najciemniejszym zakątku bazy, wypatrzyłem bar. Zamiast ścian miał nagie księżycowe skały, a zamiast stolików stały puste beczki przykryte płytą pilśniową. Powietrze było tu lodowate.
Ludzie siedzący w tym prowizorycznym barze spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Pewnie wszyscy należeli do stałej obsady stacji i nie nawykli do widoku gości w swojej zatęchłej spelunie. Nic sobie z tego nie robiąc, usiadłem z taką pewnością siebie, jakbym był właścicielem. Bevan z ociąganiem zajął miejsce obok. Zamiast stołków mieliśmy pod tyłkami szpule po stalowej linie.
– Na pewno wolno nam tu przychodzić, McGill? – szepnął Bevan.
– Pewnie nie. Ale po ciężkiej podróży muszę się napić.
Po dłuższej chwili podeszła kobieta i zmierzyła nas badawczym spojrzeniem.
– Zgubiliście się, chłopaki? – zapytała.
– Macie gorzałę? – odpowiedziałem pytaniem.
Uśmiechnęła się.
– Najlepszą na Księżycu.
– No to przyszedłem w odpowiednie miejsce. Poproszę dwa razy najmocniejsze, co macie.
– Specjalność lokalu klepie jak paliwo rakietowe. Tylko jest bardziej toksyczna.
Uśmiechnąłem się.
– Brzmi idealnie.
Popatrzyła na nas podejrzliwie.
– Nie przyjmujemy waluty Sektora. Musicie zapłacić kredytami Hegemonii.
Ze śmiechem przyłożyłem stuka do jej nadgarstka i dałem jej sto kredytów napiwku. Od razu poprawił jej się nastrój.
– Dwa drinki zaraz będą.
Zatrzymałem ją, gdy się odwróciła.
– Chwileczkę. Te dwa drinki są dla mnie. Nie przyjęła pani zamówienia od mojego kolegi.
Z konsternacją odwróciła się do Bevana.
– A ty na co masz ochotę, słonko?
– Piwo, jeśli je macie.
Skinęła głową i odeszła. Bevan rozglądał się nerwowo, ale kiedy kelnerka przyniosła płyny, trochę się rozluźnił.
– To miejsce jest dziwne – stwierdził. – Inne, niż sobie wyobrażałem. Jak to możliwe, że w kosmosie wszyscy są brudni? Myślałem, że będzie tu wręcz sterylnie.
– To źle myślałeś. Dobowy przydział ciepłej wody pewnie jest bardzo mały, a ludzie to istoty biologiczne. Zabierają swój brud wszędzie, dokąd polecą.
Kiedy osuszyłem drugą szklaneczkę „księżycówki”, poczułem się całkiem nieźle. Kelnerka znów do nas podeszła, ale Bevan próbował ją spławić.
– Dość już wypiliśmy. Ściśle rzecz biorąc, jesteśmy na służbie.
Zignorowała wieprza i popatrzyła na mnie surowo.
– Pan nazywa się James McGill?
– A kto pyta?
– Zdaje się, że pańska szefowa.
Pokazała mi swojego stuka. Na ekranie zobaczyłem wściekłą twarz Galiny Turov.
– McGill? Barka przyleciała ponad godzinę temu. Odprawa już się skończyła.
– Odprawa?
Spojrzałem ukradkiem na własnego stuka. Jak zwykle zignorowałem wiadomości i próby połączeń, także te o najwyższym priorytecie.
– Och… Więc gdzie teraz mam iść, trybunie?
– Na górę, do sali konferencyjnej. I to w podskokach!
– Tak jest.
Zerwałem się z prowizorycznego stołka, ale zachwiałem się i dopiero po chwili odzyskałem równowagę w niskiej grawitacji. Bevan coś gadał, chyba marudził, ale go nie słuchałem. Zapłaciłem rachunek i wyszedłem.ROZDZIAŁ 4
Po drodze na górę zauważyłem, że Bevan wciąż lezie za mną jak pies. Przeszło mi przez myśl, żeby go zgubić, ale nie miałem serca tego zrobić.
– Chcę cię o coś zapytać – zagadnąłem go. – Nie masz nic do roboty? Nikt na ciebie nie czeka?
Odwrócił wzrok z taką miną, jakby coś przede mną ukrywał. Zrobiłem się podejrzliwy.
– Daj spokój, nie mów mi… – zacząłem.
– Przyznaję, kazano mi za tobą chodzić. Myślałem, że się zorientujesz.
– Zauważyłem to, ale myślałem, że po prostu lejesz w majtki ze strachu. To naprawdę twój pierwszy raz w kosmosie?
– Naprawdę. I faktycznie się boję.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. W normalnych warunkach obraziłbym się, gdybym odkrył, że wieprz zakolegował się ze mną po to, żeby mnie szpiegować. Taki pechowiec mógłby nawet zostać później znaleziony martwy – tym bardziej na Księżycu, gdzie na niedoświadczonych gości czyhają różne niebezpieczeństwa. Mogłoby mu zabraknąć powietrza. Albo zamarzłby na kość. Albo i jedno, i drugie.
Może to przez alkohol, a może dlatego, że Bevan wyglądał jak ryba wyjęta z wody, ale nie miałem serca go zabić. Wziąłem głęboki wdech i powoli wypuściłem powietrze.
– Bevan, nie możesz pod byle pozorem za mną łazić. Ludziom nawet za mniejsze przewinienia przytrafiały się wypadki.
– Serio? Kurde… Posłuchaj, nie prosiłem o to. Jak już mówiłem, jestem tylko weteranem, który…
– Który studiował ceramikę, wiem, słyszałem. Kto kazał ci mnie szpiegować?
– Ja cię wcale nie szpiegowałem. Nazwijmy to „towarzystwem na zlecenie”.
– Zwykle za towarzystwo płacę z własnej kieszeni i żadna z dziewczyn nie była tak brzydka jak ty.
Zaśmiał się nerwowo.
– Turov cię wynajęła, prawda? – zapytałem.
– Nie mogę powiedzieć.
Rozzłoszczony, złapałem za ramię pierwszego lepszego mieszkańca Księżyca, który przechodził obok. Próżniak spojrzał na mnie z wściekłością. Zacisnął pięści, ale mnie nie uderzył. Widząc, że moje palce są grube jak rękojeść latarki, postanowił rozwiązać sprawę dyplomatycznie.
– Czego chcesz, planeciarzu?
– Zapytać o drogę. Gdzie u was sypiają grube ryby?
– Kto, oficerowie?
– A jak myślisz?
Łypnął na mnie ze złością i wskazał na rampę. Puściłem go i poszliśmy we wskazanym kierunku na górne poziomy bazy. Wkrótce dotarliśmy na piętro zarezerwowane dla oficerów. Tutaj panował zauważalnie wyższy standard. Wpuścili mnie, bo byłem centurionem. Poręczyłem za Bevana, więc jemu też pozwolili wejść.
– Yy, McGill? Jeśli chcesz pogadać z Turov, ja naprawdę nie muszę przy tym…
– Zamknij się. Chciałeś być ze mną, no to jesteś. Nie możesz teraz stchórzyć.
Podążył za mną z nadąsaną miną. Wkrótce dotarliśmy do kwatery mieszkalnej połączonej z gabinetem Turov. Zastukałem do drzwi. Były okropnie cienkie. Bałem się, że je wgniotę jak tanią blachę.
– Co to ma znaczyć? – wykrzyknęła Turov, otwierając drzwi. – Och, tutaj jesteś. Czemu tak późno?
– Musieliśmy po drodze odwiedzić kilka miejsc – wyjaśniłem.
Turov zerknęła na Bevana, a później znowu na mnie.
– Wejdźcie, wszystko wam opowiem.
Wskazałem kciukiem na stojącego za mną wieprza.
– Na pewno potrzebujesz tu swojego pupilka? Dostarczył mnie pod twoje drzwi całego i zdrowego.
– Wiedziałeś, że wykonuje moje rozkazy?
– Oczywiście.
Zacisnęła wargi.
– W takim razie dziwię się, że on nadal żyje. Ale tak, wejdźcie obaj. On też jest mi potrzebny.
Wkroczyliśmy do jej ciasnego gabinetu. Gdy usiedliśmy wokół biurka z komputerowym blatem, nasze kolana się stykały. W księżycowych bazach nie było za wiele miejsca. Ogrzewanie modułów mieszkalnych i dbanie o dostęp do świeżego powietrza musiało być sporym wyzwaniem.
– Pewnie obaj zastanawiacie się, po co was tu wezwano – zaczęła. – Mnie również całkiem niedawno przydzielono do tej misji. Prawdziwy powód naszego przylotu znajduje się pod naszymi stopami i stanowi tajemnicę.
– Co to za tajemnica? – zapytałem.
Westchnęła.
– Pod bazą odkryliśmy obiekt, którego nie powinno tam być. Powierzono mi zadanie stworzenia zespołu, który go zbada. Centrala przysyła tu najróżniejszych ekspertów. Głęboko, na samym dnie krateru trwają prace wykopaliskowe.
– Wiem, że krater Aitken jest głęboki – odpowiedziałem. – Chyba już i tak jesteśmy w najniżej położonym punkcie na Księżycu. Zgaduję, że to odpowiednie miejsce, jeśli chce się znaleźć coś ciekawego pod powierzchnią.
– Owszem. – Galina spojrzała na mnie dziwnie. – A co ciekawego ty spodziewałbyś się znaleźć, McGill?
Wzruszyłem ramionami.
– Może lód z komety. Pewnie tej, która walnęła kiedyś w Księżyc i zrobiła to wielkie wgniecenie.
– Nieźle. Właśnie to znaleźliśmy. Wykopaliska miały na celu znalezienie zamarzniętej wody na potrzeby bazy.
– No i tajemnica się wyjaśniła.
Pokręciła głową.
– Wcale nie. Pod regolitem, skałami i lodem natrafiliśmy na coś jeszcze. Na twardą powierzchnię.
– Co to jest? – odezwał się po raz pierwszy Bevan.
– Nie jesteśmy pewni. To materiał o niezwykle wysokiej gęstości. I bardzo twardy. Możliwe, że… nie stworzyła go natura.
Przykuła naszą uwagę. Bevan i ja wymieniliśmy spojrzenia. Wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
– Statek kosmiczny! – wykrzyknąłem. – Najprawdziwszy statek kosmiczny? Zakopany przez tysiące lat pod powierzchnią Księżyca! To niesamowite!
Galina uciszyła mnie. Bevan był bardziej zaniepokojony niż podekscytowany.
– McGill ma rację? Znaleźliśmy statek kosmiczny?
– Tego jeszcze nie ustaliliśmy. Dlatego sprowadzono eksperta od twardych materiałów.
– Twardych materiałów? – Zerknąłem na Bevana. – Raczej od ceramiki. Gliniane garnki łatwo się tłuką.
– Nie zgrywaj idioty, McGill. Skoro domyśliłeś się, że weteran Bevan pracuje dla mnie, z pewnością sprawdziłeś jego kartotekę.
– Yy…
Oczywiście niczego takiego nie zrobiłem.
– Pierwsze, na co musiałeś natrafić – ciągnęła Turov – to jego badania nad pastobetonem. Prawdę mówiąc, jest ekspertem w tej dziedzinie.
Spojrzałem na Bevana. Wzruszył ramionami. Był ze mną nie do końca szczery.
– Jak ty się uchowałeś ze stopniem weterana, skoro jesteś inżynierem? – zapytałem.
Skrzywił się.
– Wymyślanie nowych typów pastobetonu jest fascynujące, ale produkcja tego materiału jest w zasadzie nielegalna. Po studiach nikt nie chciał mnie zatrudnić. Nie chcieli robić sobie kłopotów. Ani Hegemonia, ani prywatne firmy… Nikt nie chciał mieć nic wspólnego z gościem, który poświęcił lata, żeby nauczyć się technik naruszających monopol innej planety. Wybierając temat pracy dyplomowej, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wszyscy będą bali się pozwu. Nawet gdybym miał zajmować się czymś zupełnie innym, woleli nie mieć kogoś takiego na liście pracowników. Żeby broń Boże ktoś nie pomyślał, że zamierzają łamać prawo Galaktyków.
– Hm, rozumiem. Więc z braku lepszych perspektyw zostałeś wieprzem?
– No tak. Nie chcieli przyjąć mnie na oficera, ale postanowiłem spróbować szczęścia. Może kiedyś awansuję. Fakt, że jestem po studiach, działa na moją korzyść. Podobno nawet nie patrzą na kierunek, liczy się tylko dyplom.
Odwróciłem się do Turov.
– Wyjaśnijmy coś sobie. Znaleźliście coś twardego pod powierzchnią Księżyca, więc wezwaliście eksperta. Tyle jestem w stanie zrozumieć. Ale po co ja tu jestem?
Galina zawahała się.
– Cóż… Jeśli dostaniemy się do środka obiektu, ktoś musi go zbadać, prawda?
Teraz załapałem. Zostałem zgłoszony na ochotnika, żeby sprawdzić, czy wewnątrz statku obcych jest bezpiecznie. W pierwszej chwili opadła mi szczęka, ale potem się opanowałem.
– Szykuje się niezła zabawa! – rzuciłem, szczerząc się szeroko.
Galina uśmiechnęła się z ulgą.
– Wiedziałam, że wybrałam odpowiednią osobę.ROZDZIAŁ 5
Przez parę godzin patrzyłem, jak naukowcy i technicy obsługują sprzęt do odwiertów. Byłem znudzony. Najgorsze, że musieliśmy nosić obszerne i niewygodne skafandry. Tego rodzaju kombinezony nie tylko zapewniały powietrze, ale też ogrzewanie i chłodzenie. Oznaczało to dwie rzeczy. Po pierwsze, miały z tyłu coś w rodzaju plecaka, przez co nie dało się w nich położyć i przespać. I po drugie, nie sposób było w nich odróżnić mężczyzn od kobiet.
Nie mogłem nic przegryźć, nie miałem na co popatrzeć ani czym się zająć i byłem zmuszony słuchać, jak mózgowcy przerzucają się żargonem. Wśród nich był też Bevan. Rozmawiał z innymi i podobnie jak reszta, postanowił zanudzić mnie na śmierć.
– Niebywałe – powtórzył chyba dziesiąty raz, skrobiąc na dnie pokrytej pyłem dziury. – Nie da się tego zarysować. Wiertło z diamentowym czubkiem powinno zostawić ślad na każdym materiale, nawet pastobetonie.
– Więc materiał ma jeszcze wyższą gęstość? – zapytała Galina.
– Na pewno jest twardszy od pastobetonu. Żeby zmierzyć gęstość, musimy najpierw pobrać próbkę.
– Jak pobrać próbkę czegoś, czego nie umiemy naciąć?
Bevan wzruszył ramionami i sięgnął po odczynniki chemiczne. Wkrótce znad otworu w ziemi uniosły się gęste opary kwasu. Chyba dobrze, że tego nie wdychaliśmy.
Prace trwały jeszcze długo. Technicy usuwali z dna krateru duże ilości księżycowych skał, odsłaniając linię, która ciągnęła się coraz dalej, aż w końcu dotarła do przeciwległych ścian krateru.
– Ta sama powierzchnia, setki metrów w każdą stronę. Taka płaska i gładka. Jeśli to okręt, musi być naprawdę wielki.
– Zaczynam myśleć, że to wcale nie okręt – powiedziała Galina. – Więcej sensu ma założenie, że to podpowierzchniowa baza.
– Kto mógł ją zbudować? – zapytał Bevan. – Swego czasu Blok Azjatycki i Blok Amerykański prześcigały się w kolonizacji Księżyca i…
– Tak, tak, ale to na pewno nie ich obiekt. Nie dałoby się ukryć budowy takiej skali. Nie dysponowali takim materiałem.
Bevan pokiwał głową.
– Rzeczywiście. Ziemianie nie mieli czegoś takiego do czasu, gdy zaimportowali pastobeton spoza Układu Słonecznego. Dopiero stosunkowo niedawno udało się odtworzyć go w naszych laboratoriach.
– Dzięki pańskim badaniom?
Bevan wzruszył ramionami. Galina spojrzała na niego, mrużąc oczy.
– Teraz rozumiem, czemu nikt nie chciał pana zatrudnić. Gdyby Nairbowie przeprowadzili audyt, mogliby uznać pańskie prace za próbę kradzieży patentu.
– Przecież ja nie sprzedaję pastobetonu, tylko go badam.
– Nie zna pan Nairbów. Nie przemawiają do nich takie rozróżnienia.
– Trybun ma rację – powiedziałem, podchodząc do nich. – Planowanie przestępstwa i dopuszczenie się go to dla Nairbów praktycznie to samo. Za jedno i drugie chętnie wszystkich ukarzą.
Bevan wydawał się zirytowany. Na pewno wiele razy słyszał podobne argumenty. Wrócił do dłubania w ziemi, a ja do rozglądania się i myślenia o niebieskich migdałach.
– Bevanowi kończą się pomysły – rzuciłem do Galiny jakiś czas później. – Co teraz?
– Istnieje inna opcja… – zaczęła z namysłem.
– Jaka?
– Można kogoś teleportować na ślepo, żeby sprawdzić, jak głęboko sięga ta twarda powierzchnia.
– Ja pierdzielę, kobieto! Przecież to pewna śmierć na zawsze! Jak wydostać biedaka z powrotem, jeżeli nie można się z nim skontaktować?
– Sam wiesz, w jaki sposób. Mam na myśli transmiter materii. Możemy wysłać cię pod powierzchnię, setki metrów w dół. Jeśli przeżyjesz, będziesz raportował na bieżąco, aż zginiesz. A wtedy wydrukujemy ci nowe ciało.
– Chwileczkę. Chcesz mnie wystrzelić na ślepo?
Wzruszyła ramionami.
– Nie dramatyzuj. Zawsze można wyhodować nowego McGilla. Będziemy obserwować cię za pośrednictwem transmitera, a sygnał dotrze do nas niezależnie od odległości i przeszkód między tobą a urządzeniem. Po prostu zadbaj o to, żeby zginąć po dziesięciu minutach, a wtedy cię wskrzesimy. Pestka.
– Łatwo ci mówić, nie ty ryzykujesz pójście na permy.
– Oczywiście, że nie ja. Każdy ma swoją rolę do odegrania. Bevan ma zbadać obiekt i go zidentyfikować. Twoje zadanie polega na sprawdzeniu, co jest w środku.
Westchnąłem. Dotarło do mnie, że się z tego nie wywinę.
– Gdzie mam się podpiąć?
– Żeby teleportować się na Ziemię? Nie tak szybko. Z Centrali przybędzie ekipa, która sama cię tam wyśle.
– Z Centrali? I zabiorą ze sobą transmiter? To cholerstwo jest wielkie.
– Najnowszy model jest dużo bardziej poręczny.
– A skoro o teleportacji mowa, czemu nie wysłaliście mnie tu przez bramę? Czemu musiałem lecieć barką jak w dawnych czasach?
Galina westchnęła ciężko.
– Wścibski jak zawsze. Ale dobrze, odpowiem. Ta struktura ma dziwne właściwości. Zakłóca działanie bram.
– Co? Ale mimo wszystko zamierzacie wysłać mnie do środka? Skąd pomysł, że działanie transmitera materii nie zostanie zakłócone? Pójdę na permy jak nic.
– Twoje tchórzostwo robi się żenujące, McGill.
– Posłuchaj, nie przeszkadza mi umieranie. Sama świetnie o tym wiesz. Dopóki dobrze płacą albo cel jest szczytny, mogę zginąć tuzin razy. Ale permanentna śmierć to całkiem inna para kaloszy.
– Niech ci będzie – mruknęła z odrazą w głosie. – Wezmę kogoś innego. Na pewno na całym Księżycu znajdzie się jeden legionista z jajami.
Chciała mnie wyminąć, ale ja złapałem ją za łokieć. Zirytowało ją to – w końcu była moją przełożoną. Choć czasem ze sobą sypialiśmy.
– Nie tak szybko. Może uda nam się jakoś dogadać. We dwójkę.
Posłałem jej swój najbardziej czarujący uśmiech, ale ona tylko zmarszczyła brwi.
– Ty tak na poważnie?
– W takich sprawach nigdy nie żartuję.
– W ubiegłym roku wolałeś ode mnie Abigail Claver. Nie jestem zainteresowana.
– Rozumiem, ale czy nie chcesz wiedzieć, co kryje się pod tą skałą?
Dla podkreślenia swoich słów parę razy tupnąłem w ziemię.
– Chcę. Ale zapomnij o szczególnym traktowaniu.
Odeszła, a ja odprowadziłem ją wzrokiem.
Bevan podszedł do mnie i zapytał z zaciekawieniem:
– Chyba dobrze znasz się ze swoją dowódczynią, prawda?
– Plotki się rozchodzą?
– Tak, nawet wśród wieprzy.
W tym momencie zrozumiałem, że Bevan w głębi duszy nie jest wieprzem. Prawdziwy wypierdek z Hegemonii nigdy by tak siebie nie nazwał – choć określenia „wieprz” używali wszyscy oprócz nich.
– Spotkałeś kiedyś Floramel? – zapytałem.
– Kogo?
Opisałem ją jako wysoką kobietę o nietypowej urodzie i niesamowitym umyśle. Wydawał się zaintrygowany.
– Chyba jest ważną personą w laboratoriach pod Centralą, prawda? – zapytał. – A ty ją znasz?
– Prawie tak dobrze jak Galinę.
– Rozumiem – roześmiał się. – No cóż, szepnąłbyś jej o mnie dobre słówko? Chętnie przeniósłbym się z mundurówki do grupy badawczej, która bardziej odpowiada moim talentom.
– Pomyślałem dokładnie o tym samym. Zobaczę, co da się zrobić.ROZDZIAŁ 6
Floramel przyleciała następnym promem. Ona jednak – zamiast się zgubić i zawędrować do baru – poszła od razu na teren tajnych wykopalisk pod bazą. Na mój widok oparła dłonie o biodra. Na jej twarzy powściągliwość walczyła z zaciekawieniem.
– McGill?
– Jak się masz, Floramel? Miło cię widzieć! Baza księżycowa jest jak luksusowy kurort, prawda? Całkiem jak w reklamach.
Zacisnęła wargi. Nie zawsze rozumiała sarkazm, ale przywykła do takich wypowiedzi z mojej strony.
– Nie, to miejsce wcale takie nie jest – odpowiedziała. – Jednak zagadkowe znalezisko jest dla mnie bardziej ekscytujące niż atrakcje turystyczne. To ważna ekspedycja naukowa. Dlatego zastanawia mnie, czemu ktoś uznał za stosowne cię tutaj zaprosić.
Byłem prawie pewny, że właśnie mnie obraziła, ale mimo wszystko uśmiechałem się dalej.
– Mam tu mądrego gościa, którego powinnaś poznać. Nazywa się Bevan.
Przedstawiłem jej swojego pupilka-wieprza. Bevan sprawiał wrażenie zawstydzonego, ale kompetentnego. Floramel przyglądała mu się przez chwilę, a potem zaczęła robić coś na stuku. Ona często była nieuprzejma. Sprawdzała jego kartotekę, kiedy stał tuż przed nią. Po minucie albo dwóch podniosła wzrok.
– Pańskie badania są interesujące. W pracy nad tym projektem przydałoby nam się pańskie spojrzenie. Kto pana zwerbował? Bo z pewnością nie McGill, prawda?
Miałem ochotę zapewnić, że to ja, ale na pewno by nie uwierzyła.
– Znalazła mnie trybun Turov – wyjaśnił Bevan. – Mam dość… wyjątkowe kwalifikacje, a w dodatku już i tak jestem związany rządowym kontraktem. Skontaktowała się z moimi przełożonymi i zorganizowała tymczasowy transfer do jej legionu.
– Co? – zdziwiłem się. – Nie wspomniałeś o tym! Jesteś teraz oficjalnie żołnierzem z Varusa?
– Cóż, na to wygląda. Ale tylko krótkoterminowo, jako członek personelu wspomagającego.
– I pomyśleć, że nazywałem cię wieprzem i zastanawiałem się, jak cię zabić! Trzeba było mówić wcześniej. Jakoś ci to później wynagrodzę. Gdy tylko wyrwiemy się z tej mroźnej dziury, pokażę ci, jak bawią się profesjonaliści.
Floramel obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.
– Nadal nie rozumiem, czemu ty tu jesteś, James.
Wyjaśniłem, że Galina planuje sprzedać mi bilet w jedną stronę pod ziemię. Floramel pokiwała głową.
– Miałam nadzieję, że jest inny powód. Na przykład jako ochroniarz albo konsultant… ale nie. To oczywiste, że jesteś tu po to, żeby zostać moim królikiem doświadczalnym.
– Masz rację – powiedziałem z uśmiechem, ale ona nie podzielała mojego optymizmu.
Łączyła nas skomplikowana przeszłość, a Floramel często miała wyrzuty sumienia z powodu rzeczy, które spotykały mnie w jej laboratorium. Galinie nawet nie drgnęłaby powieka, ale Floramel była bardziej wrażliwa. Nie lubiła posyłać na permy przyjaciół, nawet przez przypadek.
W tym momencie na teren wykopalisk zaczęli wchodzić członkowie jej ekipy. Od razu zajęli się rozstawianiem sprzętu i wielkich lamp oświetlających rów. Mieli też drony, ale nie latające – które byłyby bezużyteczne bez powietrza – tylko chodzące. Rozpełzły się jak robactwo, badając kamerami i czujnikami każdy centymetr powierzchni.
Spodziewałem się zobaczyć Ettę, ale jej nie było. Zapytałem o nią Floramel, gdy ta przeglądała notatki.
– Co z moją córką? – zapytałem. – Wciąż należy do twojego zespołu, prawda?
Floramel zamrugała z zaskoczenia i wbiła wzrok w dłoń, którą położyłem jej na ramieniu. Wiedziałem, że dotyk dziwnie na nią działa, więc zabrałem rękę. Dopiero teraz popatrzyła mi w oczy.
– Etta jest na górze, gdzie rozstawia transmiter energii. Jeśli chcesz z nią porozmawiać, zaczekaj, aż skończy pracę.
– Spokojnie, nie będę sprawiał problemów – odparłem.
Poszedłem rampą na wyższe pokłady. Etta znajdowała się na jednym z tarasów, gdzie rozstawiała coś, co wyglądało jak sprzęt do prześwietleń dentystycznych.
– Będę musiał usiąść na tym krześle elektrycznym? – zapytałem, dotykając zagłówka.
– Tato? O Boże, nie mów, że bierzesz w tym udział!
Przytuliła się, a ja podniosłem ją w powietrze. Nie widzieliśmy się od paru miesięcy.
– Skończyłaś to podłączać? – zapytałem. – Transmiter wydaje się dużo mniejszy niż ostatnio. Co stało się z tamtą wielką kulą białego światła w czymś w rodzaju klatki?
– Och, chodzi ci o model alfa? Od tamtej pory posunęliśmy się do przodu o trzy generacje. To urządzenie działa inaczej. Pasażer nie wchodzi do kuli, tylko siada w fotelu, a transmiter formuje plazmę wewnątrz ciała. Dzięki temu reakcja jest dużo bardziej stabilna. Osoba się nie porusza, co pozwala na szybki i precyzyjny skan. Proces jest bardziej wydajny, mniej podatny na błędy i wykorzystuje mniejsze pole.
– Yy, w porządku. Czyli zminiaturyzowaliście transmiter dzięki temu, że ofiara siedzi w fotelu. Załapałem.
Przytaknęła, ale po krótkiej chwili kąciki jej ust opadły.
– Nie chcę znowu patrzeć, jak umierasz, tato.
– Och, to żaden problem. Gdy nadejdzie czas, zamkniesz oczy, a zgon potwierdzi ktoś z twoich asystentów.
Pokręciła głową. Wyglądała, jakby ją zemdliło. Nie drążyłem tematu. Przez lata nauczyłem się, że gadanie o tym, co nas przeraża, sprawia, że strach rośnie, zamiast maleć.
Westchnęła z rezygnacją i wyregulowała fotel – podobny do tego u dentysty – tak, żeby pasował do mojego ciała. Musiała obrócić wszystkie pokrętła do oporu.
– Całkiem wygodnie – oznajmiłem na koniec.
– Wracam za chwilę, tato.
Kiedy wyszła, przyznam, że chwilę się zdrzemnąłem.
– McGill? – zadźwięczał mi w uszach głos Galiny. – Ty tutaj śpisz?
Poczułem, że uderzyła mnie w bark, co było dość nieuprzejme. Siedziałem bez skafandra, w zwykłym ubraniu i choć fotel wyglądał jak krzesło elektryczne, czułem się tu całkiem swobodnie.
– Ja? Wcale nie spałem!
Przeciągnąłem się i ziewnąłem. Galina skrzywiła się, a kiedy skończyłem, nachyliła się i powiedziała cicho:
– Tam na dole, w kraterze, mamy pewien problem. Chodź ze mną. Musisz coś zobaczyć.
– No dobra.
Wstałem i poklepałem po głowie Ettę, która, jak się okazało, klęczała pod fotelem z wkrętarką elektryczną.
– Tato? Dokąd idziesz?
– Obowiązki wzywają, mała. Nie martw się, już niedługo będziesz miała okazję podsmażyć swojego staruszka. Swoją drogą, miło, że zadbaliście o komfort. Tapicerka jest tak miękka, że prawie nie mogę się doczekać dezintegracji.
Zdziwiona Etta chciała coś powiedzieć, ale wtedy zauważyła, kto mi towarzyszy. Na jej twarzy odmalowała się mieszanka rozbawienia i zniesmaczenia. Na pewno pomyślała, że Turov ciągnie mnie na małe spotkanie w cztery oczy. Uśmiechnąłem się szeroko, śmiejąc się w duchu z jej konsternacji – i prawdę mówiąc, liczyłem na to, że dziewczyna ma rację.
Niestety, tym razem Galina wcale nie poprowadziła mnie do swojej kwatery. Naprawdę poszliśmy do krateru.
– Dzieje się coś złego – oznajmiła. – Nie podoba mi się to.
– Aha.
Na terenie wykopalisk odkryłem, że pod moją nieobecność prace posuwały się w zawrotnym tempie. Ekipa Floramel usunęła mnóstwo regolitu i skał. Moja drzemka musiała trwać co najmniej godzinę, jeśli nie dwie.
– O rany! – zdziwiłem się. – W podłożu widać pęknięcie.
– Zgadza się – przytaknął Bevan, który wydawał się jeszcze bardziej podekscytowany niż poprzednim razem. – Uznałem, że warto wykopać więcej niż ten jeden rów, dlatego usunęliśmy podłoże na większości obszaru. I właśnie wtedy znaleźliśmy ten ślad.
Zaprowadził mnie kawałek dalej i wskazał palcem rysę. Była cienka jak włos i zygzakowata. Przywodziła na myśl pęknięcie skorupki jajka.
– Gdy to zobaczyliśmy – kontynuował – zaczęliśmy kopać wzdłuż linii, która jak się okazało, łączyła się z inną, większą szczeliną.
Pochylił się i podniósł luźny fragment.
– Wiesz, co to jest, McGill?
– Księżycowa skała?
– Nie. Nie skała. Czegoś takiego nigdy nie było na powierzchni Księżyca. Albo raczej nie powinno być.
– Serio?
– Zgadza się. A tu leży kolejny odłamek i jeszcze jeden. Wysłałem kilka z nich do laboratoriów. Wyniki jeszcze nie przyszły, ale ja już wiem, co to jest.
– Tak?
– To skompresowana materia. A przynajmniej częściowo skompresowana. Proszę, weź ten kawałek.
Wziąłem z jego otwartej dłoni odłamek materiału. Był trochę większy od mojego kciuka, ale zaskakująco ciężki.
– Masywny jak złoto albo ołów.
Bevan uśmiechnął się. Błysk w jego oczach zdradzał, że wbrew pozorom jest naukowcem.
– Owszem, ale jest jeszcze masywniejszy, waży co najmniej kilogram.
– No nieźle – mruknąłem, rzucając odłamek na stertę ziemi.
Bevan gapił się na mnie z taką miną, jakbym wciąż nie rozumiał. Ludzie często tak na mnie patrzyli. Pokręcił głową, podniósł bryłkę i pomachał mi nią przed nosem.
– Nie rozumiesz, McGill? Jesteśmy na Księżycu, gdzie doświadczamy zaledwie jednej szóstej ziemskiego ciążenia. A to znaczy, że ten materiał ma dużo większą gęstość, niż powinien. Kawałek szczerego złota o identycznych wymiarach ważyłby tu nie więcej niż kilkadziesiąt gramów.
Gdy znaczenie jego słów wreszcie do mnie dotarło, opadła mi szczęka. Miał rację. Kamyk ważył co najmniej dziesięć razy więcej, niż powinien. Był niemożliwie ciężki jak na swój rozmiar.
– Yy, czyli to skompresowana materia? Gwiezdny pył?
– Nie ma innego wytłumaczenia.
Rozejrzałem się z wciąż otwartymi ustami i potrząsnąłem głową w oszołomieniu.
– Wiem, co to jest – oznajmiłem ściszonym głosem. – Wiem, co znaleźliśmy.