- promocja
Legion Nieśmiertelnych. Tom 19. Świat Dżungli - ebook
Legion Nieśmiertelnych. Tom 19. Świat Dżungli - ebook
Z mrocznych odmętów Galaktyki wyłania się nowe zagrożenie. Nieznani najeźdźcy atakują planety na całym pograniczu. Pierwsze ciosy spadają na Rigel, który dzieli od Układów Centralnych tysiąc lat świetlnych więcej niż Ziemię.
Nastroje w Centrali są wręcz triumfalne. Największy rywal jest osłabiony, pora na atak! Legion Varus ląduje na porośniętej dżunglą planecie głęboko wewnątrz rigeliańskiego terytorium. Przyciśnięty na dwóch frontach wróg ponosi sromotną klęskę.
A jednak wśród ludzi znajduje się ktoś, kto ośmiela się kwestionować te posunięcia. Czy chciwość Ziemi nie poprowadzi jej ku zgubie ze strony kosmicznego monstrum?
Głos rozsądku ma nieoczekiwanego ambasadora – zostaje nim James McGill.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-22-2 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy ktoś żyje tak długo jak ja i doświadczył już wielu bitew, wojen czy nawet śmierci, zaczyna wymyślać sobie pewne tradycje. Tradycje te pomagają rozładować stres, oczyścić umysł i przestawić się z trybu walki i stresu na relaks i normalne, codzienne życie. Stosując się do tej zasady, natychmiast po powrocie do domu w Waycross w moim rodzinnym dystrykcie Georgii rozpocząłem długie i całkowicie bezczynne wakacje.
Przez kilka długich miesięcy zdawało się, że świat przymykał na to oko. Szwendałem się po jadłodajniach, barach i salonach bilardowych w Waycross i najbliższej okolicy. Ochoczo narzucałem się każdej młodej damie, która obdarzyła mnie uśmiechem, i ogólnie cieszyłem się życiem.
Mijały miesiące, a ja z czasem przestałem zwracać uwagę na potok bzdur wylewający się ze wszystkich serwisów informacyjnych. Nie brakowało niepokojących doniesień o starciach granicznych z Rigelem oraz dziwacznych, olbrzymich skał nadlatujących z głębokiej przestrzeni, by uderzyć w tę czy inną planetę. Byłem tak zdeterminowany we wdrażaniu urlopowego programu pod tytułem „Struś z łbem w piaskownicy”, że niebawem wygłuszyłem wszystkie kanały wiadomości, nawet te, które przychodziły wprost na mojego stuka. Pod osłoną starannie pielęgnowanej ignorancji bawiłem się doskonale.
A jednak u progu jesieni w końcu zderzyłem się z nieuchronnym – była to wiadomość, której zwyczajnie nie mogłem zignorować.
„Tu Graves” – przeczytałem. „Jestem w drodze do ciebie. Widzimy się rano”.
Przez chwilę tępo wpatrywałem się w ekran. Wykorzystując moją nieuwagę, strużka piany z mojej głowy spłynęła prosto do oka. Rzecz w tym, że akurat stałem pod prysznicem i zamierzałem tylko przejrzeć kilka powiadomień.
Mrużąc oczy, próbowałem rozszyfrować alarmującą wiadomość, ale dopiero struga wody ujawniła straszną prawdę. Graves informował, że wybiera się do mnie z Centrali, tyle że do mojego zamglonego umysłu dotarło właśnie, że wiadomość musiała przyjść do mnie poprzedniej nocy.
I rzeczywiście – patrząc na datę i godzinę odbioru, mogłem spodziewać się Gravesa właściwie w każdej chwili.
Gdy odzyskałem kontrolę nad własną szczęką, natychmiast zabrałem się za spłukiwanie piany z cielska, umilając sobie czas litanią przekleństw. I właśnie wtedy, z ręką jeszcze na kurkach, usłyszałem złowróżbny łomot.
Głuche łupanie niosło się po ścianach. To musiał być ktoś przy drzwiach.
Wyskoczyłem spod prysznica i złapałem ręcznik, nie tracąc jednak czasu na próby wytarcia się z wody – łomotanie do drzwi jakoś nie zdradzało chęci do negocjacji. Jako że byłem już nauczony nie przejmować się takimi błahostkami jak golizna czy szeroko pojęty wstyd, przemaszerowałem dziarsko po brudnym dywanie i z rozmachem otworzyłem drzwi.
Na mojej rozlatującej się werandzie stał primus Graves we własnej osobie. Jego dłoń zawisła w powietrzu, gotowa wymierzyć drzwiom kolejne ciosy. Wyraz twarzy mojego przełożonego mógłbym określić dyplomatycznie jako grymas niezadowolenia.
– O, witam, primusie – oświadczyłem. – W czym mogę pomóc?
Spojrzenie Gravesa wyrażało tyleż dezaprobatę, co niemal fizyczną odrazę.
– Wrzucaj łachy, McGill – burknął bezceremonialnie. – A potem wyjdź do mnie, pójdziemy na spacer. Musimy porozmawiać.
Z tymi słowami obrócił się na pięcie i wymaszerował na podwórze.
Mamrocząc pod nosem, zrobiłem, jak kazał. Nie jadłem jeszcze śniadania, nie ogoliłem się ani nie byłem nawet w toalecie – to wkurzające, kiedy przełożony wchodzi z kamaszami w moje życie, kiedy technicznie rzecz biorąc, jestem po służbie.
Prawie mnie kusiło, żeby zmusić go do czekania, aż się wystroję i napastuję buty. Chciałem też poinformować go, że jestem aktualnie zdemobilizowany i że musi odnowić mój kontrakt, jeśli chce mi rozkazywać.
Powstrzymałem się jednak na wszystkich frontach. Graves może i nie był kimś, kogo nazwałbym przyjacielem, ale znaliśmy się kopę lat. Przeszliśmy wiele przez ostatnie cztery czy pięć dekad, a osobiste doświadczenie nie zostawiało złudzeń, że marudzenie czy inne wygłupy cokolwiek tutaj zmienią. Wobec tego pozostało mi tylko naciągnąć ubrania na mokrą skórę, wrzucić buciory – nie zawracając sobie nawet głowy skarpetami – i wyjść na zewnątrz.
Na werandzie otrzepałem się energicznie jak mokry kundel, rozpryskując wszędzie resztki wody z włosów. Graves przyglądał się temu z daleka z milczącą dezaprobatą.
– Nie dostałeś mojej wiadomości? – spytał.
– Ależ oczywiście, sir. Po prostu nie spodziewałem się pana tak wcześnie.
Usta Gravesa wykrzywiły się jeszcze bardziej.
– Jest dziesiąta, McGill. Trudno nazwać to wczesną porą.
– Cóż, sir, gdy nie jestem w aktywnej służbie, nie żyję według czasu garnizonowego. Swoją drogą, nie ma pan przypadkiem w kieszeni papierów z odnowieniem kontraktu?
– Nic z tych rzeczy. To nieoficjalna wizyta.
– Hę? – mruknąłem, trochę skołowany.
To mi się wcale nie podobało. Czasami Graves maczał palce w bardzo nieprzyjemnych, ciemnych sprawkach. Tak się składa, że ledwie rok wcześniej zatłuczono mnie kilka razy na śmierć, a potem skazano na dekadę niebytu. A wszystko to za samą znajomość z tymże człowiekiem.
Pełen złych przeczuć wymierzyłem w niego nieufne spojrzenie.
– O, no nie wiem, sir… Jak to nieoficjalne, to raczej nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Wzrok Gravesa mógłby zmrozić wszystkie okoliczne bagna.
– Już jesteś w to zamieszany, McGill, czy tego chcesz, czy nie. Teraz idę się przejść. Jeśli nie interesuje cię, co czeka ciebie i twoją rodzinę, to idź do domu, dokończ prysznic, strzel browara i wracaj do łóżka. Mam to gdzieś. Ale jeśli obchodzi cię twój los, proszę za mną.
Nie czekając na odpowiedź, Graves odwrócił się i zaczął iść. Nie poszedł jednak w stronę drogi, gdzie spodziewałem się znaleźć zaparkowany wóz, a zamiast tego pomaszerował przez moje zachwaszczone podwórze.
Z początku stałem jak wryty, mrucząc pod nosem przekleństwa.
Graves tymczasem zniknął w mojej szopie i krzątał się tam przez chwilę. Gdy w końcu stamtąd wylazł, skierował się prosto do lasu. Dziwne było to, że zdawał się doskonale orientować w okolicy. To mnie zaniepokoiło, bo nie tak dawno dokonałem kilku nieprzyjemnych odkryć na pobliskich mokradłach. Zwykle nikt się tam nie zapuszczał – poza mną i członkami mojej rodziny.
Wypluwając świeżą porcję przekleństw, w końcu ruszyłem w jego ślady. Na wszelki wypadek chwyciłem prędko broń i sprawdzony nóż bojowy. Nie przeszkadzały mi szczególnie w kieszeniach, zwłaszcza że pistolet był niewielki i miał wąski profil. Nie miałem zbyt wielkich oczekiwań względem tej pozaziemskiej tandety, ale w razie czego mogła wypalić dziurę w nieuzbrojonym przeciwniku.
Wydłużyłem krok i po chwili udało mi się dogonić Gravesa.
– Primusie, sir – zawołałem – tak właściwie to gdzie, u licha, idziemy?
– Dobrze wiesz, gdzie idziemy, McGill.
Kolejna zagwozdka. Na działce moich rodziców były tylko dwa miejsca, które mogły wydawać się godne szczególnej uwagi. Pierwszym była stara stodoła, gdzie zaciągnąłem już niejednego chwasta, który musiał zniknąć – zwłoki kompostowałem potem w mulistym bagnie. Drugie miejsce to stary bunkier z czasów wojny o zjednoczenie, który odkryła u nas Etta. Splądrowałem go ledwie rok wcześniej.
Nie miałem ochoty zaglądać do żadnej z tych atrakcji. Przybrałem wystudiowany, pogodny wyraz twarzy i zaśmiałem się serdecznie.
– Przykro mi, sir – podjąłem – ale tam nie ma nic poza wężami i zgrają dzięciołów. Chyba ktoś próbuje pana wkręcić.
– Wiem o bunkrze, McGill – odparł obojętnie. – Rozmawialiśmy o tym. Pamiętasz już?
– O… A, tak. Ale tam nie ma co oglądać. To raptem dziura w ziemi i kilka sparciałych antyków. Co udało mi się stamtąd wyciągnąć, to para przyzwoitych gogli noktowizyjnych. Mogę pokazać. Są w mojej szopce.
– Nie – odparł Graves.
Od początku nie uraczył mnie nawet spojrzeniem, nie zamierzał też zwalniać kroku. Parł przed siebie przez chaszcze, odpychając na bok gałęzie, które potem odbijały mi się na gębie. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że dobrze zna drogę. Teraz już na pewno nie kierował się w stronę stodoły, ale prosto w okolicę bunkra. To budziło we mnie jeszcze więcej pytań.
– Sir, co tak ważnego może być w tych nieużytkach?
Graves roześmiał się, choć nie było w tym krzty wesołości.
– O, w końcu się zainteresowaliśmy, tak? Twój kompletny brak zainteresowania światem był jednym z głównych powodów, dla których zdecydowaliśmy się na to zadupie.
– „Zdecydowaliśmy”? O jakie „my” tutaj chodzi?
– Mniejsza z tym. Nie chcesz wiedzieć.
Pewnie miał rację, chyba wolałem nie wiedzieć. Zamknąłem się, ale nadal odczuwałem niepokój. Skoro Graves wiedział o starym bunkrze, to było praktycznie pewne, że wiedział też, co kryło się w środku – a była to naprawdę dziwna kolekcja.
Najgorsze było to, że zabrałem stamtąd jedną jedyną rzecz, która była naprawdę niezwykła – słój z gadającym mózgiem. Przeniosłem to pożałowania godne trofeum na Świat Pyłu i zostawiłem je w spokoju. Przygotowywałem się psychicznie na reakcję Gravesa, gdy się o tym dowie. Raczej nie będzie zachwycony.
Ktoś ulepiony z innej gliny mógłby przyznać się do wszystkiego zawczasu, próbując ukoić gniew przełożonego. Ale ja dla zasady nie rzucam wszystkich kart na stół. O nie, w moim doświadczeniu próby ostrzeżenia kogoś o nadchodzącej niespodziance, zwłaszcza jeśli nie są to przyjemne wieści, zbyt często skłaniają go do zrzucania całej winy na moje biedne, stare barki.
Wiedziony tym doświadczeniem gadałem o bzdurach, wskazując to na jakąś roślinę, to na zwierzaka kryjącego się w zaroślach. Trajkotałem tak całą drogę przez mokradła, budując przyjazną aurę absolutnej, czystej niewinności.
– Czy wiedział pan, że niektóre drzewa na tych bagnach liczą sobie bez mała tysiąc lat? Święta prawda. Czytałem o tym. Wokół nas rosną jedne z najstarszych żywych roślin w całej Ameryce Północnej.
– Zamknij się, McGill – Graves uciął moją paplaninę. – To tutaj, prawda?
– Eee… – jęknąłem z miną absolutnego niezrozumienia.
Napotkałem chmurne spojrzenie Gravesa.
– Gdzie ten nasyp? Nigdzie go nie widzę.
Zacząłem niewinnie rozglądać się na wszystkie strony. Na koniec tego przedstawienia uniosłem wysoko ręce i wzruszyłem ramionami.
– Ale ja nawet nie wiem, o czym pan mówi, sir!
Graves spiorunował mnie wzrokiem.
– Obym się właśnie nie dowiedział, że przyjechałeś tu traktorem, żeby to wszystko zaorać.
– Ależ nic z tych rzeczy. Nie rozumiem, w czym problem. Ja nawet…
Graves zignorował mój bełkot i zaczął przetrząsać okoliczne zarośla w poszukiwaniu śladów bunkra. W końcu odkrył małą górkę, którą zasłoniłem świeżo zasadzonymi krzakami.
– Aha, wszystko jasne – mruknął. – Zakamuflowałeś wejście… Całkiem przyzwoita robota, widzę, że przykryłeś wszystko glebą, nawet właz. No to jazda. – Rzucił mi łopatę, którą zabrał z szopy. – Zacznij kopać.
Pomogłem mu odsłonić wejście, chociaż nie omieszkałem wyrazić braku entuzjazmu. Wkrótce naszym oczom ukazał się właz. Graves nie tracił czasu i otworzył go na oścież, zrzucając grudki czarnej ziemi w ziejącą poniżej ciemność. Z wnętrza dobywał się ten niepowtarzalny, piwniczny zapach rdzy i stęchlizny, który pamiętałem z ostatniej wizyty w tym miejscu.
Graves obejrzał się na mnie i uśmiechnął się półgębkiem.
– Widzę, że się napracowałeś, żeby to ukryć, tak?
– Co takiego? Nie miałem pojęcia, że to tutaj jest, sir. Najmniejszego.
Graves zapraszająco machnął ręką w stronę ciemnego otworu.
– Ty przodem.
W odpowiedzi tylko westchnąłem ciężko, odrzuciłem łopatę i zacząłem opuszczać się w ciemność po zardzewiałych szczeblach. Już na dole włączyłem latarkę i zbadałem wnętrze schronu. Wyglądało na nietknięte, odkąd byłem tu ostatni raz. Może trochę bardziej zawilgocone, trochę chłodniejsze, ale w zasadzie bez zmian.
Graves opuścił się za mną po drabince i stanął na usłanej żelastwem podłodze.
– A gdzie się podział… A, rozumiem. Zasłoniłeś złomem właz na niższy poziom, zgadza się?
– Co proszę, sir? To jakieś szaleństwo. Nawet nie wiem, co my tu, u licha, robimy, a już na pewno nie mam pojęcia, co to właściwie za miejsce. Ale wydaje mi się, że Etta kiedyś się tutaj bawiła. Mówiła mi, że ma kryjówkę, ale wie pan, była wtedy mała… Uznałem, że to zbyt niebezpieczne, więc…
– Zamknij paszczę – warknął Graves.
Znudziły mu się moje kłamstwa, a poza moim ojcem był chyba najtrudniejszym zawodnikiem, jeśli chodzi o wciskanie kitu. Pewnie się uodpornił, słuchając moich markowych dyrdymałów przez te wszystkie długie lata.
Przy akompaniamencie stęknięć i sapania Graves zabrał się za odsuwanie beczek, kartonów i innych śmieci, które ustawiłem na włazie prowadzącym na dolny poziom.
Gdy go odnalazł, naturalnie przyjąłem ten fakt z absolutnym zaskoczeniem i niedowierzaniem. Nieoliwione żelastwo zgrzytnęło w ciemnościach i droga stanęła otworem.
Graves zszedł pierwszy, znikając w mroku wypełniającym dolny poziom.
Muszę wyznać, że gdy tak stałem nad otwartym w podłodze włazem, naszły mnie pewne nieprzyjemne myśli. Przykładowo, gdyby ktoś tak po prostu dźwignął stalową pokrywę i zatrzasnął ją, potem zamknął i zablokował, a na koniec dorzucił kilka łańcuchów… Może jeszcze kilka skrzyń i kartonów na wierzchu… Cóż. Ktoś mógłby wtedy wdrapać się po drabinie na powierzchnię, zamknąć górny właz i zakopać ten cały bunkier z powrotem, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Mój wykolejony umysł bawił się tą myślą przez dobrą chwilę. Czułbym wyrzuty sumienia, to jasne, ale też dobrze znałem samego siebie. Przez jakiś czas nie dawałoby mi to spokoju, ale potem zapomniałbym o całej sprawie. Miałem taki szczególny dar, taką supermoc. Można by to nazwać „szufladkowaniem”. Ta szczególna zdolność czasem podpowiadała mi rozwiązania, które innym nawet nie przyszłyby do głowy.
Dla typowego żołnierza legionów, gdy wyższy rangą oficer wydaje rozkaz, są w zasadzie dwie proste opcje. Pierwsza to wykonanie go natychmiast i bez wahania. Druga to niesubordynacja i odmowa wykonania poleceń przełożonego. To oczywiście niosło za sobą pewne konsekwencje – można było się spodziewać co najmniej chłosty, a może i degradacji. Normalna sprawa i, przynajmniej dla mnie, na pewno nie pierwszyzna.
Ale dla gościa takiego jak ja, obdarzonego dość rzadkim typem osobowości, zawsze istniało trzecie rozwiązanie – sprowadzało się do eliminacji osoby, która wydała ten rozkaz.
I tutaj tkwiło sedno. Gdybym zamknął Gravesa tam na dole, żeby zdechł w ciemnościach, uszłoby mi to zupełnie na sucho. Bunkier znajdował się w martwym punkcie, bez połączenia z siecią bezprzewodową. Żadnej łączności, elektryczności, wody, żywności – nic, co zapewniałoby przetrwanie. Góra tydzień i byłoby po nim.
Później otwierały się przede mną różne możliwości. Skoro i ja, i Graves znajdowaliśmy się poza zasięgiem, zawartość naszego umysłu nie była rejestrowana i przekazywana do centrum danych. Nasze stuki dysponowały własną pamięcią krótkotrwałą, ale to dało się załatwić ostrym nożem i odrobiną przemocy. W rezultacie mogłem posłać Gravesa na permy, zostawiając go w tym lochu, dopóki nie zostanie po nim tylko szkielet i kombinezon, albo mogłem sfingować szokujące odkrycie jego ciała w zupełnie innym miejscu.
Przy tej radosnej okazji objawiłby się nagle z uszkodzonym stukiem, dziurą w pamięci i brakiem kopii zapasowej. A najlepsze było to, że to ja wybierałem właściwy moment. Mogło to być za tydzień, za miesiąc… Kurna, choćby i za dziesięć lat.
Ale chwila – każda zdrowa, normalna osoba mogłaby się zastanawiać, dlaczego miałbym krzywdzić człowieka tak szlachetnego jak Graves, który z pewnością sobie na to nie zasłużył. Byłby to czyn okrutny i niewybaczalny, bez dwóch zdań.
Tyle że moim zdaniem Graves sam zgotował sobie ten los. Wprosił się tutaj nieoficjalnie i nawet nie raczył aktywować mojego kontraktu. Zjawił się w moim domu, a teraz wciągał mnie w odkopywanie jakichś starodawnych powiązań z buntownikami.
Oczywiście wiedziałem, że Graves brał udział w wojnie o zjednoczenie, ale niewiele mnie to obchodziło. Mnie tam nie było, mojego ojca też nie, a o ile mi wiadomo, nawet świętej pamięci dziadek McGill nie maczał w tym palców. Czasy rebelii to już zamierzchła przeszłość. Nawet stare wygi unikały tego tematu.
Ale Graves był inny niż wszyscy. Przy nim byle staruszek sprawiał wrażenie dziecka. Minęło ze sto lat, odkąd ten człowiek postarzał się choćby o dobę. Pamiętał rzeczy, o których wszyscy inni zapomnieli – czy to celowo, czy poprzez cenzurę umysłu.
A wszystko to oznaczało, że Graves był niebezpieczny. Stanowił zagrożenie dla mnie, dla mojej rodziny i w zasadzie wszystkiego, co było mi drogie. I właśnie dlatego nie podążyłem za nim w dół ciemnego lochu. Został sam na dolnym poziomie bunkra, podczas gdy ja rozważałem swoje opcje.
– McGill? – Głos Gravesa dobiegał spod moich stóp. – Skończ się obijać i złaź tutaj do mnie. Coś ty zrobił z tymi drzwiami? Chryste, ale z ciebie idiota…!
Nic nie odpowiedziałem. Stałem ze wzrokiem utkwionym we właz i w milczeniu ważyłem los dowódcy.2
Podjąłem brzemienną w skutki decyzję. Nie było to łatwe, bo lubiłem Gravesa. Znałem go i szanowałem od wielu, wielu lat. Ale fakt był taki, że przybył tutaj nieproszony i naraził mnie oraz moich bliskich na niebezpieczeństwo. Tego nie mogłem tolerować.
Kiedy posyła mnie na samobójczą misję albo wymierza mi surową, choć zwykle zasłużoną karę, umiem to przyjąć… Kiedy jednak rzecz dotyczy mojej rodziny – mojego ojca, mamy, jedynej córki, którzy nie mają nic wspólnego z legionowym życiem – nie mogłem na to pozwolić.
Trzeba pamiętać, że Hegemonia nie była miłosierną władzą. Podobnie jak Galaktycy, nasi prawdziwi władcy, przedstawiciele Hegemonii nie spoglądali łaskawym okiem na wszelkie objawy myśli wywrotowej, buntowniczej i tym podobne.
Przekonałem się o tym na własnej skórze, i to całkiem niedawno, a wszystko przez luźne powiązania z Gravesem i jego ciemnymi sprawkami. Nie żebym nie sympatyzował z jego ideą, bo przywrócenie dawnej Republiki brzmiało całkiem nieźle. Byłby to powrót do czasów, gdy narody Ziemi były niepodległe, a ludzie cieszyli się względną wolnością. Gdy jednak spotkała mnie bolesna kara za samo poruszenie tego tematu, zdałem sobie sprawę, że nie będzie żadnej litości, jeśli ktoś niepowołany dowie się o szemranych wycieczkach Gravesa na moje bagna.
Moja decyzja wynikała więc z czystej ostrożności, a nie okrucieństwa czy złej woli. Wplątując moich bliskich w swoje knowania, Graves unieważnił wszelką osobistą sympatię, jaką do niego czułem.
Pokrywa włazu zadudniła głucho u moich stóp. Później nawet nie umiałem sobie przypomnieć, żebym ją kopnął.
– McGill? – Tym razem w głosie Gravesa pobrzmiewał nieco inny ton.
W końcu dotarło do niego, że jego los spoczywa w moich rękach, a sprawy przybrały niekorzystny dla niego obrót. Nie mógłbym powiedzieć, że usłyszałem jakąś błagalną nutę czy zwykły strach. Było jednak jasne, że dotychczasową pogardę zastąpił niepokój.
– McGill, natychmiast otwieraj mi ten właz. To rozkaz.
– Przykro mi, sir – powiedziałem do swoich stóp. – Po prostu nie mogę tak ryzykować.
– Co, do kurwy? Co ty odpieprzasz, McGill? Zostawiłbyś mnie w tej dziurze, żebym zdechł?
– Niekoniecznie, sir. Dobrze pan wie, jak ze sobą skończyć. Jest chyba z tuzin sposobów i pewnie wypróbował pan już wszystkie.
Graves milczał przez chwilę, więc zacząłem iść w stronę drabinki, za którą czekało światło dnia, a z nim śpiew ptaków, opadające złote liście, życie i radość. Wszystko, co dobre, było tuż nad moją głową. Niebawem Graves miał zapomnieć o tych wszystkich wspaniałościach.
Postawiłem stopę na najniższym szczeblu drabinki.
Graves przemówił raz jeszcze, jego głos zadudnił gdzieś spod moich buciorów.
– McGill? – zawołał. – Poczekaj. Porozmawiajmy.
Zawahałem się, chociaż w głębi serca wiedziałem, że to błąd. Kiedy masz kogoś zamordować, szczególnie jeśli jest to ktoś, na kim ci zależy albo kogo szanujesz, lepiej zrobić to szybko i bez zastanowienia.
Niby wiedziałem to wszystko, a jednak zastygłem w miejscu.
– Proszę bardzo, sir.
– Dobrze, posłuchaj mnie. Zagalopowałem się. Źle podszedłem do tematu i dlatego przepraszam, że wparowałem w twoje rodzinne strony i potraktowałem cię jak byle rekruta z poligonu. To był błąd.
Moje brwi poszybowały ku górze w wyrazie niedowierzania. Graves przyznawał się do błędu. Taką okazję należało zapisać w kalendarzu. Muszę zaznaczyć, że faktycznie nie miał w zwyczaju popełniać błędów, ale przyznawał się do nich jeszcze rzadziej.
– Proszę kontynuować, sir – powiedziałem.
– Widzisz, McGill, ja… a właściwie my… zostawiliśmy coś tutaj. To był zły pomysł. Rzecz działa się dawno temu i zapewniam cię, że nie było w tym żadnych złych zamiarów.
– Czymkolwiek jest to cholerstwo, sir, to zginęło przez nie sporo ludzi.
– Wiem o tym – odparł. – I ten sam spór pochłonął całe miliony istnień, jeszcze zanim się urodziłeś. Ale posłuchaj, McGill. Dawno, naprawdę dawno temu powierzono mi pewne zadanie… Miałem podtrzymywać płomień nadziei, szansę na przyszłość. Ale podły był ze mnie opiekun i pozwoliłem mu zgasnąć nawet we własnym sercu.
Nie miałem pojęcia, o czym facet mówi. Nie mógłbym uczciwie powiedzieć, żeby mnie to jakoś strasznie obchodziło, ale pozwoliłem mu nawijać. Zastygłem z dłońmi na drabince i stopą na dolnym szczeblu.
Raz po raz mój wzrok podążał w stronę światła, pędzących chmur i przelatujących ptaków. To wszystko wydawało się tak bardzo, bardzo odległe. Chciałem już stąd wyjść i zapomnieć o wszystkim. Swoją drogą spodziewałem się, że będę potrzebował co najmniej sześciopaku piwa – ba, raczej dwa razy tyle – by zmyć niesmak tych wydarzeń. Terapia może potrwać i trzy dni, kto wie…
– McGill, jesteś tam jeszcze?
Dotarło do mnie, że Graves nawijał dalej, chociaż sam nieco odpłynąłem.
– Tak, sir, chłonę każde słowo.
– No, jak mówiłem, ten bunkier stał tu na długo przed tym, jak twoja rodzina nabyła tę ziemię.
– Tak właśnie myślałem, primusie.
– Istnieje wiele podobnych schronów, które ukrywano na odludziu. Sporo zostało już ujawnionych – ale nie wszystkie. Tak się składa, że wiem, gdzie znajduje się wiele z tych nieodkrytych. W każdym razie, jakiś czas po tym, jak twoja rodzina kupiła tę ziemię, Turov nasłała na ciebie kilku nieprzyjemnych typków…
– Ha! – huknąłem z zadowoleniem. – Pamiętam to. Pozabijałem ich wszystkich, całą trójkę.
– Zgadza się – ciągnął Graves. – I sam dałeś się przy tym zabić. Tak czy siak, może pamiętasz, że tu, na bagna wysłano wtedy cały oddział. To właśnie przy tej okazji dotarło do mnie, że jeden z bunkrów mieści się na waszej ziemi.
– To było podczas kampanii na Świecie Postępu… – mruknąłem bardziej do siebie niż jako odpowiedź. – W sumie ma to sens. To dlatego przyszliście tutaj, żeby ukryć ten wasz wielki sekret?
– Dokładnie. Wiedziałem, że nigdzie się nie wybierasz. Twoja rodzina podobnie. Zwykle mogłem na ciebie liczyć, no i uznałem, że raczej się stąd nie ruszysz przez kilka dekad służby w legionach.
Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej dziwiła mnie diaboliczność tego planu. To była zagrywka praktycznie w stylu Clavera albo, cóż… mnie, ale nie prostolinijnego Gravesa.
– Rozumiem, sir – westchnąłem. – Słucham pana. Proszę mówić dalej.
– Reszta jest dość oczywista. Mamy człowieka, który jest wieloletnim członkiem legionów i mieszka w odludnym zakątku kraju. To jedno z nielicznych miejsc na Ziemi, gdzie kończy się zasięg wszędobylskiej sieci. Ale wisienką na torcie jest ten zakichany bunkier. Gdzie, u diabła, mielibyśmy znaleźć lepsze miejsce, by ukryć coś przed Hegemonią?
– Ale naprawdę, sir? – odparłem z pretensją. – Naprawdę trzeba było robić to na mojej ziemi? I to bez słowa?
Graves zaśmiał się szyderczo.
– Uważasz, że powinienem był ci o tym powiedzieć? Sam zobacz, jak na to zareagowałeś. Jesteś gotów trwale uśmiercić zawodowego oficera, który jest twoim bezpośrednim przełożonym. Czy mogę przy okazji nadmienić, że to poważne przestępstwo?
– Przyjąłem, sir.
– Dobra. Dokonaliśmy pewnego wyboru. Może i było to nieuczciwe, może nierozważne, ale teraz nie ma to większego znaczenia. Minęły już całe dziesięciolecia. Wiele lat temu zgromadziliśmy pewne… osobistości, nazwijmy je „zbłąkanymi duszami”, i ukryliśmy je w tym bunkrze. Od czasu do czasu ktoś musiał sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku. Ja osobiście dostaję co kilka miesięcy wiadomość z raportem o stanie tego bunkra.
– A tak – mruknąłem. – Teraz jak pan o tym mówi, przypominam sobie taki temat…
– Czy w takim razie w końcu mi wierzysz? – spytał Graves.
– Ależ oczywiście, sir. Wierzę. Wierzyłem panu, jeszcze zanim w ogóle otworzył pan usta. I muszę przyznać, że to wszystko trzyma się kupy. Ale to wcale nie oznacza, że akceptuję niebezpieczeństwo, jakie pan i ten bunkier ściągają na mnie i moją rodzinę.
– Co takiego? – Graves prychnął, teraz jakby szczerze rozbawiony. – Myślisz, że Hegemonia da ci spokój tylko dlatego, że ja zniknąłem bez wieści?
Milczałem przez chwilę.
– Nie, sir. Pewnie nie.
– Słuchaj, McGill – podjął głos z podziemi – mój stuk w tej chwili niczego nie rejestruje, ale Centrala wie, w którym miejscu znalazłem się poza zasięgiem. System oznaczył to miejsce godzinę temu, może dwie.
Dotarło do mnie, że facet ma całkowitą rację. Podobnie jak niezliczeni mordercy przede mną, najzwyczajniej w świecie zapomniałem o konsekwencjach geolokalizacji. Każdy śledczy, który zainteresuje się zniknięciem niejakiego primusa Ryana Gravesa, prędzej czy później zapuka do moich drzwi.
Roześmiałem się nad własną głupotą.
– Ależ, sir, ja wcale nie zamierzam wysyłać pana na permy!
– To co niby knujesz?
– Po prostu chciałem, żeby zapomniał pan o wszystkim, co tu zaszło.
– Aa… – Graves mruknął ze zrozumieniem. – Wszystko jasne. Zamierzasz zostawić mnie tu na śmierć, a potem zaaranżować wielkie odkrycie? Może za tydzień zrzucisz moje zwłoki gdzieś nad Górami Błękitnymi?
– Nie wiem, sir. Raczej myślałem o jakimś pożarze lasu, głębokim jeziorze… Coś w tym stylu.
– Nieważne – odparł obojętnie Graves. – To też byłoby na nic. Będę pamiętał swój zamiar, by tutaj przylecieć, i na pewno odkryję, że tutaj dotarłem przed zaginięciem. Nie sądzisz chyba, że ten przyszły Graves nie będzie w stanie poskładać tych wszystkich faktów i zawęzić listy podejrzanych do pewnego dwumetrowego goryla? W dodatku znanego z zamiłowania do przemocy oraz kłamstw?
No tak. Tu mnie miał. Nawet jeśli ukryję go przed światem, ktoś prześledzi jego drogę tutaj.
Z ciężkim westchnieniem zsunąłem stopę z najniższego szczebla drabinki. Zrezygnowany, wróciłem do dolnego włazu i kopniakiem usunąłem stojące na nim beczki, a następnie odblokowałem zasuwę i otworzyłem metalową klapę. Dostrzegłem twarz Gravesa. Patrzył na mnie spod drugiej drabinki z pistoletem wymierzonym prosto w moją gębę.
Wyszczerzyłem ją w serdecznym uśmiechu.
– Proszę bardzo, sir – oświadczyłem radośnie. – Przepraszam za niedogodności. Już schodzę, żeby mógł mi pan pokazać to cudo… Cokolwiek to, u diabła, jest.
Graves jakoś nie był w nastroju do żartów. Prawie sapał z oburzenia, ale pozwolił mi zejść po drabince. Jego broń podążała za każdym moim krokiem. W końcu schował pistolet, nie obyło się jednak bez tyrady o zdradzie, niesubordynacji i innych haniebnych oskarżeniach.
Gdy już skończył mnie łajać, wskazał dłonią jedne z dwojga pancernych drzwi, które znajdowały się na tym poziomie. Otaczał je wianuszek czerwonych migających świateł.
– Próbowałeś się tam przebić, co? Nie udało ci się bez kodów?
Przytaknąłem.
– Obawiam się, że nie.
Teraz wymierzył palec w pozostałości drugich drzwi – tych, które z braku alternatywy rozwaliłem rzygaczem.
– A drugie zwyczajnie rozpieprzyłeś…? Ale ze mnie kretyn, że zostawiłem to wszystko tutaj. Skończony kretyn. Jakbym wręczył małpie granat i uznał, że jakoś to będzie.
Oparłem dłonie na biodrach, ale znów musiałem się z nim zgodzić. Byłem zdecydowanie niewłaściwą osobą, by powierzyć mi opiekę nad tym jego arcyważnym schronem.
– Hmm… sir? – podjąłem, bo tknęła mnie pewna myśl. – Pan nie mówił czasem, że stuk daje panu znać przez jakąś apkę, czy wszystko tutaj w porządku?
Graves spojrzał na mnie chłodno.
– Nie miałem żadnej apki, McGill. Myślisz, że wieprzki z Centrali przegapiłyby coś takiego?
– A, no tak.
Podczas kampanii na Świecie Niebios nieźle się na nas uwzięli. Śledczym nie umknęłoby nic podejrzanego na naszych stukach, to pewne.
Graves westchnął ciężko.
– Już od dawna nie docierały do mnie żadne raporty. Dlatego właśnie zjawiłem się tu osobiście, gdy tylko Hegemonia odpuściła sobie trochę z inwigilacją. Rola opiekuna tej instalacji spadła na ciebie wobec braku wszelkich alternatyw.
– I tu właśnie popełniliście największy błąd – stwierdziłem.
– Tak, zaczyna to do mnie docierać. Zobaczmy, jak bardzo mamy przesrane.
Mrucząc przekleństwa, Graves skierował się ku rozwalonym drzwiom. Po chwili odwrócił się do mnie z wyrazem niedowierzania.
– Nie żyją? – warknął. – Wszyscy nie żyją? Co z tobą, kurwa, nie tak? Pozabijałeś wszystkich?
Lufa pistoletu znów mierzyła między moje oczy. To było więcej niż gniew, Graves był naprawdę wściekły. Bardziej niż wtedy, gdy zagroziłem mu śmiercią głodową w tym ciemnym lochu.
Uniosłem ręce na wysokość głowy.
– Sir, Bóg mi świadkiem, znalazłem tu osiem móżdżków. Tylko jeden był przy życiu, kiedy się tu dostałem. Z reszty zostały zasuszone trupy.
– Jeden przeżył, tak? Co żeś z nim zrobił?
– No, to jakby długa historia, bo…
Graves wysunął szczękę i wyszczerzył na mnie kły. Lufa pistoletu wrzynała mi się w czoło.
– Powinienem cię spalić tu, na miejscu. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Zabiłeś osiem kluczowych osób. Ośmiu niezastąpionych ludzi. Starszych od ciebie i ode mnie!
– Stop, stop, stop – zaprotestowałem. – Proszę zaczekać, sir. Ja nikogo tu nie zabiłem. Siedmioro już nie żyło, kiedy tu dotarłem, a jeden mózg udało mi się akurat uratować.
– I gdzie on się znajduje?
– Na Świecie Pyłu – wyznałem.
Nie było to łatwe.
Graves przyglądał mi się przez chwilę, a potem powoli pokiwał głową.
– No tak, masz te swoje niejasne powiązana z tamtymi buntownikami, racja?
Wydawało mi się trochę dziwne, żeby akurat on nazywał kogoś buntownikiem, ale postanowiłem odpuścić. Primus wrócił do półki i przyglądał się pustemu miejscu, gdzie powinien stać ósmy słój. Mamrotał coś pod nosem, licząc na palcach. Chwilę potem obrócił się znów do mnie.
– Już wiem, kogo zabrałeś. Co o niej wiesz?
– Niewiele – stwierdziłem. – Wredna taka… lubi się rządzić.
Przez twarz Gravesa przemknęła jakby iskra, najlżejszy cień uśmiechu.
– Taa – mruknął. – To właśnie ona. Cieszę się, że utrzymała się przy życiu.
Teraz Graves pomaszerował ku drugim, zamkniętym drzwiom. Coś przy nich gmerał, wpisywał kody i tak dalej.
– Ehm – chrząknąłem. – Primusie Graves, sir, czy mogę wiedzieć, kim dokładnie są ci ludzie? Skąd się tu wzięły te mózgi?
– To chyba oczywiste, McGill – odparł znad klawiatury. – Ci ludzie zniknęli z powierzchni Ziemi wiele, wiele lat temu. To ważne osobistości, rebelianci, przywódcy. Należeli do rządu, który stał w opozycji do Hegemonii, kiedy ta przejęła władzę. Dla pryków takich jak ja to znaczy, że są naszym ostatnim prawowitym rządem, aż po dziś dzień.
– No tak, ale… Jak to się stało, że są teraz… no… mózgami w słojach? Ze sterczącymi gałami? Trochę to paskudne, wie pan.
– Powiedziałeś mi kiedyś – podjął Graves – że byłeś w podziemiach głęboko pod Centralą, w Krypcie Zapomnianych.
– Zgadza się. Przyprawia człowieka o ciarki.
Graves przytaknął z powagą.
– Zaaranżowaliśmy ich uwolnienie. Udało się nam uratować te stracone dusze przed męką w laboratorium i ukryliśmy je tutaj, w bunkrze pod waszym bagnem.
– Wow – gwizdnąłem. – Niezła historia. Kiedy udało się wam tego dokonać?
Primus wzruszył ramionami.
– Jakieś czterdzieści lat temu, kiedy specjalizowałeś się w malowaniu kleksów przy desancie.
– Okej… – powiedziałem, próbując poukładać sobie to wszystko w głowie. – Musieliście uznać, że jestem idealnym wsiokiem do waszych celów. Pewnie siedziałbym na tych moczarach całe stulecia, przy okazji robiąc za stróża dla waszych mrożonych mózgów.
– Dokładnie. Lepiej, żeby byli u nas niż u Hegemonii.
Przytaknąłem z namysłem. Nie spodziewałem się tego po Gravesie, ale z drugiej strony widziałem z rzadka pewne oznaki, że nie był wcale tak posłuszny, jak przystało na wysokiego przedstawiciela legionów. Pewnie najmocniejszym argumentem w tę stronę był ten prosty fakt, że Hegemonia zwyczajnie mu nie ufała. Należał do najbardziej uzdolnionych oficerów, a mimo to nigdy nie został awansowany wyżej niż do stopnia primusa. Z perspektywy czasu musiałem ocenić, że ta nieufność nie była bezpodstawna.
Po kilku minutach Graves zdołał sforsować zablokowane drzwi. Wewnątrz znalazł jedynie kolejnych osiem zaschniętych mózgów w słojach.
– Nie rozumiem – powiedział. – System podtrzymywania życia powinien był wytrzymać znacznie dłużej. Zasilanie jest, więc co, u licha, poszło nie tak?
– Hmm – bąknąłem. – Tego nie wiem, sir. Nigdy nie ogarniałem tego miejsca.
Graves zaczął przyglądać się przeróżnym rurom, komputerom, sterownikom i zbiornikom z pożywkami. W końcu zwrócił się do mnie.
– Chyba nawalił dopływ wody – stwierdził. – Jest tlen, zasilanie, odżywka, ale brakuje świeżej wody. Bez tego kilka dni i wszystko umiera.
– Aha – mruknąłem.
I nagle mnie trafiło. Poczułem zimny skurcz gdzieś głęboko w żołądku. Zdradzenie nagłego niepokoju w niczym by mi się nie przysłużyło, więc udałem przed Gravesem, że wszystko w porządku.
Zresztą był znów zajęty, bo teraz łaził wzdłuż to tej, to tamtej rury. Po chwili wrócił, bluzgając na czym świat stoi.
– To na pewno wodociąg. Tam ledwie kapie! Musiało wystarczyć, by uchował się jeden jedyny zbiornik. Co tu się odpieprza? To przecież zasrane bagno, wody tu raczej nie brakło.
Podrapałem się po głowie. W ogóle jakoś wszystko zaczynało mnie swędzieć. Prawda była taka, że właśnie uczepiło się mnie takie jedno mroczne podejrzenie.
– A w ogóle to… ehm… dokąd prowadzą te rury?
Zniecierpliwiony Graves machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku.
– Przez pół bagna. Jest tam stara stodoła ze studnią. Podpięliśmy się do tej studni przy samym dnie. Powinno być tam mnóstwo wody. A w każdym razie na pewno dość na całą wieczność dla tych mózgowców.
– Aha… – wydusiłem, a moje myśli powędrowały ku tej stodole.
Jakiś rok, może dwa lata temu, podczas kampanii na Świecie Lodu, próbowałem pomóc rodzicom w przygotowaniach do sprzedaży tej działki. Na wypadek oględzin zburzyliśmy stodołę i zasypaliśmy studnię. Czy to aby nie było właśnie to źródło wody?
– McGill? – przemówił lodowatym tonem Graves. Nagle znalazł się tuż przede mną. – Widzę po tym twoim durnym ryju, że jesteś winny. – Zimna lufa oparła się o mój podbródek. – Gadaj, coś narobił!
– Ale nic, primusie, sir! Klnę się na Boga i cały stos Biblii!
Graves na odlew trzepnął w moją dłoń i moje zmyślone księgi.
– Wiem, że coś zrobiłeś – warknął. – Coś kretyńskiego, coś… szkodliwego. Jaki ze mnie był dureń. Wyobrażasz sobie, jakim trzeba być świrem, żeby uznać ciebie za najlepszego opiekuna dla dziedzictwa naszych przywódców?
– Trochę słabo – przyznałem.
Graves skurczył się w sobie, pokonany.
– Dobra… No dobra. Było, minęło. Wynośmy się stąd.
Po chwili byliśmy już na powierzchni. Zatrzasnęliśmy razem górny właz i przykryliśmy go ziemią. Idąc z powrotem na farmę, miałem nadzieję już nigdy tu nie wracać.3
W drodze do Centrali miałem wrażenie, że cały ciężar rozmowy spoczywał na mnie. Graves z zasady nie był zbyt wylewny, ale tego dnia zachowywał się jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Gdy przelatywaliśmy nad dystryktem Wirginii, w desperacji paplałem już nawet o smutku, jakim napawają mnie gasnące wraz z upływem lata świetliki. Przez okno pociągu powietrznego widziałem zielone połacie lasów i szare wyspy miast.
Akurat wtedy z jakiejś przyczyny Graves uznał, że ma dość mojego trajkotania.
– Przymknij się w końcu, McGill – rzucił cierpko.
– Yyy… tak jest, sir. Już się robi. Czasami człowiek nie zdaje sobie sprawy, kiedy przesadza. Czasami…
– Stul pysk! – ryknął, a ja w końcu zamilkłem.
– Czy chodzi o coś innego, sir? Coś, o czym wolałby pan teraz porozmawiać? – zapytałem po dłuższej chwili.
– Dobrze wiesz, że teraz nie możemy o niczym porozmawiać, nie w tym pociągu. Mikrofony są wszędzie. Sztuczna inteligencja wszystko słyszy, McGill. Nie zapominaj o tym.
– Jakbym nie wiedział, sir… Ale jakoś sztuczna inteligencja w moim domu przekręca właściwie wszystko, co do niej mówię.
– To prawda – odparł Graves – ale za to działa doskonale wtedy, gdy jest to akurat komuś potrzebne.
Spojrzałem na niego nieco oszołomiony. Ta myśl jakoś nigdy wcześniej nie zaświtała w moim nierozgarniętym mózgu. Czy domowa sztuczna inteligencja moich rodziców faktycznie była tak kiepska w identyfikacji głosowej? Prawda była taka, że Ziemia nie rozwinęła tej konkretnej technologii ani o krok w ciągu ostatniego stulecia. Jeśli od czasu do czasu działała lepiej niż zazwyczaj… czy był to kompletny przypadek? Co jak co, ale ludzie zdecydowanie bardziej uważali na słowa w obecności inteligentnych maszyn niż tych głupawych.
Rozejrzałem się. Otaczała mnie niezliczona rzesza robotów. Oczywiście zazwyczaj nie wyglądały jak roboty. Nie miały rąk czy nóg, ale zawsze uważnie słuchały.
– Jest coś, co możemy omówić. – Graves przerwał moje ponure rozmyślania. – Musimy porozmawiać o twoim nowym adiunkcie.
– Moim nowym…? Ach, ma pan na myśli sprawę Dicksona.
– Dokładnie.
– Poza tym, że to kutas o skłonnościach sadystycznych rozbudowanych niczym gama zapachowa wnerwionego skunksa, co z nim jest nie tak? – zapytałem.
– Nie tak jest to, że nie istnieje.
– Że co?
– To, co powiedziałem. Adiunkt Dickson nie istnieje. Nigdy nie istniał. Sprawdziliśmy go. Nie służył nigdy w Legionie Victrix, a przynajmniej nie ma go w oficjalnych dokumentach. W Varusie też go nie było… oficjalnie.
Gapiłem się na Gravesa, a on na mnie. Kamienny wyraz jego twarzy jednoznacznie mówił mi, że primus bynajmniej nie robi mnie w jajo. Co zresztą mnie nie dziwiło, Graves nigdy nie był skłonny do żartów.
– Ale jak to możliwe?
– Komputery o nim zapomniały. Wnioskuję, że my również powinniśmy. Jakby ktoś pytał, na naszej ostatniej misji na Świecie Niebios brakowało ci jednego adiunkta. Tyle tylko wiesz.
– No dobra. Ale co z kolejną kampanią? Będę potrzebował kogoś na to stanowisko, prawda?
– Zgadza się. Czas, byś wyznaczył kogoś zaufanego, zamiast wybierać losowego gościa z innego legionu. – Mówiąc to, Graves kilkukrotnie dźgnął mnie w żebra.
Nie brzmi to może jak coś dokuczliwego, bo też Graves był znacznie drobniejszej postury niż ja, ale miał szczególny talent do dotkliwego dźgania paluchem. Preferował kostki, nie czubki palców. Zginał palec, formując ostry i twardy łuk, który bez litości wykorzystywał do obijania mi żeber. Jakimś cudem było to bolesne.
– Wyznaczyć kogoś? – dopytałem. – Niby kogo?
– Kogoś ze swojej jednostki. Kogoś, komu ufasz.
– Hmm – mruknąłem w zamyśleniu. – Któryś z podoficerów?
– Brzmi sensownie. Tylko nie Carlos Ortiz. Nie zniósłbym obecności tego idioty na naradach oficerskich.
– To nie wchodzi w grę, sir. Nie na mojej warcie.
– Dobrze. Trzymam cię za słowo.
Po tych słowach Graves umilkł. Mnie również odechciało się gadać. Pogrążyłem się w rozmyślaniach. Zastanawiałem się, kto mógłby zostać moim nowym adiunktem… i gdzie, u diabła, wcięło Dicksona. Druga kwestia na razie musiała zostać nierozwiązana, więc skupiłem się na pierwszej.
Po dłuższej chwili do głowy przyszły mi dwa nazwiska. Pierwsze to Sargon. Był chyba najbardziej doświadczonym weteranem i był świetny w swojej robocie. Świecił przykładem jako wybitny bombardier, dzięki czemu awansował na dowódcę drużyny. Ale przede wszystkim mogłem mu zaufać, że na mój rozkaz popełni choćby i najpaskudniejszy mord. Ten człowiek był chodzącą definicją lojalności.
Drugie nazwisko to Moller. Weteran Moller była niezastąpiona w trzeciej kompanii już od ponad dekady. Była równie wielka, brutalna i nieprzyjemna dla oka jak stary Sargon.
Nie umiałem tak od ręki określić swojego faworyta, więc zwróciłem się do Gravesa:
– Co pan myśli o Moller albo Sargonie?
– Hmm – mruknął, rozważając moje propozycje – nie wiem, czy są na to gotowi. Nie wiem, czy kiedykolwiek będą. To zabawne, że gdy już jesteś oficerem, wszyscy w jednostce nagle wydają ci się nieopierzonymi żółtodziobami. Kto by pomyślał, że ty, James McGill, staniesz się kiedyś przyzwoitym oficerem?
– Na pewno nie ja – przyznałem.
– No właśnie. Cóż, decyzja należy do ciebie, McGill. Weteran Sargon ma dłuższy staż. Weteran Moller ma za to chyba nieco bardziej oficerski temperament. Ja bym pewnie wybrał ją, szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie meldunki o niesubordynacji w twojej jednostce.
– Hę? – zdziwiłem się.
Przez chwilę nie wiedziałem, o co Gravesowi chodzi, ale potem mi się przypomniało. Stary Sargon ubił Dicksona, kierowany moim subtelnym poleceniem, za co musiał potem odsiedzieć swoje. W nienagannej historii jego służby była to czarna plama, która przeszkadzała w awansie na stopnie oficerskie. Oficerowie, którzy zatwierdzali awanse, niezbyt chętnie dopuszczali w swoje szeregi podoficerów z taką przeszłością.
Gdy tak nad tym rozmyślałem, oświeciło mnie. Wskazałem palcem na Gravesa, ale nie odważyłem się go dźgnąć.
– Chwilunia – powiedziałem. – Jakim cudem Sargon mógł zabić Dicksona, skoro Dickson nie istnieje?
Graves spojrzał na mnie zaskoczony. Po chwili uśmiechnął się półgębkiem.
– Zupełnie niezły unik – stwierdził. – Raczej nie przejdzie to przed trybunałem, ale muszę ci przyznać… zupełnie niezły unik.
– No dobrze, w takim razie wybrałem sobie człowieka. Awansuję Sargona.
Graves pokręcił głową.
– Nie, to tak nie działa. Musisz zgłosić co najmniej dwa nazwiska, a najlepiej trzy. Nie pozwolą ci tak po prostu podjąć decyzji. Wolno ci tylko przedstawić rekomendacje.
– Matko jedyna, to po co mnie w ogóle pytają? – zirytowałem się. – No dobra, dwa nazwiska: Sargon i Moller. Sargon jako mój faworyt i Moller jako plan B. Tych ludzi wybieram, sir.
Graves pokiwał głową.
– W porządku. Twoje argumenty są logiczne, nie widzę przeciwskazań. Podpiszę się pod tym i prześlę to do trybunału.
– I co dalej?
– Potem rekomendacje trafią na biurko Winslade’a. Ostatecznie jest naszym trybunem, ale to tylko formalność. Ostateczna decyzja będzie należała do wszystkich w randze primusa, jak tylko się zbierzemy.
– Jako głównodowodzący primus Varusa nie jest pan przypadkiem szefem szefów tego trybunału primusów?
– Pewnie… Można tak powiedzieć.
– Świetnie. A skoro mamy to już ustalone… po co właściwie wracam z panem do Centrali?
Oczywiście nie pierwszy raz zadałem to pytanie w ciągu długiego lotu z Georgii, ale Graves jak dotąd nie raczył mi odpowiedzieć. Ten człowiek nie lubił pytań.
– Coś się wydarzyło – stwierdził zdawkowo.
Masywny pociąg powietrzny zmienił kurs. Zaczęliśmy opadać po szerokiej spirali, która ostatecznie miała nas sprowadzić do Miasta Centralnego. Przeróżne brzęczyki i świecące na pomarańczowo lampki ostrzegały, że za niespełna dwadzieścia minut wylądujemy.
Graves rozejrzał się, jakby szukał podsłuchującego nas robota. Pewnie jakiś faktycznie słuchał.
– Chodzi o nasze planety na pograniczu, McGill. Kilka z nich zostało ostrzelanych z głębokiej przestrzeni kosmicznej.
– Z głębokiej przestrzeni kosmicznej? – zdumiałem się. – Mówi pan o czymś międzygwiezdnym?
– Dokładnie tak – potwierdził.
– Co pan rozumie przez ostrzał, sir? Mówimy o fuzji, antymaterii czy…
– Nic z tych rzeczy – uciął. – Pociski kinetyczne. Wielkie i dziwaczne formacje krystaliczne, coś jak komety, ale niewidoczne i śmiertelnie groźne. Nie jesteśmy w stanie namierzyć ich przed atakiem. Wynurzają się z nieprzeniknionego mroku, ciemne i ciche. Niczego nie emitują, ledwo cokolwiek odbijają. Uderzają w planety: Świat Burz, Świat Ciemności, a nawet Świat Niebios. Wszystkie zostały zaatakowane.
– Rety – mruknąłem pod nosem. – A co ze Światem Krwi?
Graves pokiwał głową.
– Tak samo. A wiesz, co jest najdziwniejsze? Kratery. Pamiętasz te wszystkie kratery ze Świata Krwi? Gdy pierwszy raz tam wylądowaliśmy, zastanawialiśmy się, kto ich tak potężnie zbombardował, kojarzysz?
Pokiwałem głową z rozdziawioną gębą.
– Na Świecie Krwi są teraz świeże kratery – ciągnął primus – dokładnie takie same, jak te stare. Wyrwy wielkości małego miasta wgryzające się w powierzchnię planety. Jak tak dalej pójdzie, każda planeta w tym rejonie będzie równie podziobana jak nasz Księżyc.
– Nikt nie wie, skąd pochodzą te pociski?
– Znamy tylko ogólną lokalizację – odparł Graves. – Nadlatują z obrzeży Galaktyki, gdzieś zza Rigela.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jakoś nie byłem zdziwiony. Miśki zbyt długo siedziały cicho.
Niedawno najechaliśmy na Świat Ciemności i Świat Niebios, wykopując stamtąd Rigelian. Ich floty stawiały zaskakująco słaby opór. A teraz, wiele miesięcy później, doczekaliśmy się kontrataku. Miało to sens.
Rigel znów ruszał do akcji.