Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • bestseller
  • promocja

Legion Nieśmiertelnych. Tom 20. Świat Kryształów - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
19 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legion Nieśmiertelnych. Tom 20. Świat Kryształów - ebook

Krzemoidzi stają się coraz większym zagrożeniem. Wystrzeliwują kolejne fale krystalicznych dronów, które pustoszą kolonie wzdłuż granicy z Imperium. Ziemia jest zmuszona sprzymierzyć się z dotychczasowymi wrogami, aby wspólnie stawić im czoła.

Zwiadowcy namierzyli wysuniętą bazę tych dziwacznych stworzeń, pragnących zgładzić wszelkie formy życia z krwi i kości. Ziemia organizuje grupę zadaniową złożoną z ziemskich legionów, Rigelian, Saurian oraz okrętów wojennych Mogwa. Powstała koalicja wspólnie atakuje Świat Kryształów.

Na tę niezbadaną planetę zostaje wysłany James McGill – jako jeden z pierwszych, ponieważ jak zwykle podpadł przełożonym. Jego misja jest prosta, choć wcale nie łatwa: ustanowić przyczółek na terenie wroga. Otoczeni i odcięci od posiłków, jego żołnierze walczą do samego końca przeciw istotom złożonym z gleby, kamieni i minerałów.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68102-43-7
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Któregoś pięknego jesiennego poranka mój stuk zaczął wibrować o siódmej rano. To było nietypowe, bo wyciszyłem wszystkie połączenia i wiadomości z wyjątkiem tych od najbliższych przyjaciół – i oczywiście z Centrali. Tych drugich nie zablokowałem jedynie dlatego, że nie mogłem, choć bardzo chciałem. Dlatego zdziwiłem się, że ktoś do mnie dzwoni. Wszyscy znajomi wiedzieli, że nie należy budzić mnie tak wcześnie.

Otworzyłem oczy i wstałem z ciężkim westchnieniem, a leżąca obok Tessie przewróciła się na drugi bok. Od pewnego czasu zostawała u mnie na noc. Sypialiśmy na rozkładanej kanapie. Z jakiegoś powodu narzekała, że jej niewygodnie, choć zapewniałem, że i tak jest dużo lepiej niż kiedyś. Kilka lat temu wymieniłem część mebli w swojej szopie, a starą, sztywną od brudu sofę zastąpiłem kanapą z funkcją spania. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki była całkiem wygodna, ale cóż, niektórym ludziom nikt nie dogodzi.

Przedłużająca się obecność Tessie stanowiła drugie zaskoczenie tego poranka. Gdy ziewałem, przeciągałem się i rozważałem, czy odebrać połączenie, dotarło do mnie, że mieszkamy razem już od paru tygodni. Wprawdzie tak długi romans nie był czymś niespotykanym w moim życiu, ale zdecydowanie nie był też normą. To zawsze miła odmiana, gdy kobieta nie ma mnie dość po kilkunastu nocach namiętności.

Choć nie upierała się, żebyśmy spędzali razem ­każdą sekundę, zdecydowanie przypadło jej do gustu towarzystwo starego McGilla. Najwyraźniej otarcie się o śmierć, albo raczej doświadczenie jej podczas kampanii na Świecie Dżungli, odcisnęło na Tessie piętno. W jej mózgu coś przeskoczyło i zaczęła mnie bardzo lubić. Byłem zadowolony z tego układu, więc jeszcze jej nie wyeksmitowałem. Mało tego, próbowałem w miarę możliwości ukrywać, że jestem niespokojnym duchem.

Wzruszyłem ramionami, wstałem i zacząłem się ubierać. Paski inteligentnej tkaniny owinęły moje ciało, a tymczasem stuk nadal wibrował.

– Jasna cholera – mruknąłem.

Powoli ustępowało senne zamroczenie. Zacząłem się zastanawiać, kto mnie nagabuje i czy powinienem odebrać. Wbrew rozsądkowi spojrzałem na ekran.

„Imperator Galina Turov”.

Westchnąłem. Chciałem ją zignorować, ale coś nie dawało mi spokoju. Sytuacja była dość tajemnicza. Gdyby próbowała się ze mną skontaktować oficjalnymi kanałami – a więc w sprawach służbowych – zwyczajnie zmusiłaby mojego stuka, aby przyjął połączenie. Nie zrobiła tego, nie mogło więc chodzić ani o wznowienie kontraktu, ani o wezwanie do stawienia się w Centrali.

W takim razie o co?

– A to ciekawe… – mruknąłem pod nosem, drapiąc się w głowę.

Oczywiście do tego czasu stuk przestał brzęczeć, ale po paru sekundach znowu zaczął. Dobijała się do mnie już chyba trzeci raz z rzędu.

Wreszcie znów ciężko westchnąłem i zbliżyłem palec do ekranu, aby odebrać.

– Jeśli przyjmiesz połączenie – rozległ się za moimi plecami kobiecy głos – zabiję cię w sali ćwiczeń podczas następnej kampanii.

Jak widać, Tessie już nie spała. Pewnie obudziły ją wibracje stuka i moje wzdychanie.

– Yy… – Zawahałem się, wciąż trzymając palec nad ekranem dotykowym.

– Widzę, że to Turov, ale w jakiejś nieoficjalnej sprawie. Wiem, że inaczej nie czekałaby, aż odbierzesz.

– No, pewnie tak.

– Nie ma żadnego „pewnie”, James.

Oparła ręce o biodra z rozzłoszczoną miną, jaką widziałem już u niezliczonych kobiet. Musiałem się odwrócić, choć była całkiem naga i prezentowała się naprawdę świetnie. Tessie miała małe piersi, ale za to idealnie ukształtowane. W normalnych okolicznościach podziwiałbym ten widok, ale w tym momencie byłem zbyt oszołomiony.

Tymczasem Galina zaczęła dzwonić po raz czwarty.

– Hej, wiesz co? – powiedziałem. – Wyjdę na chwilę, muszę się odlać.

Obrzuciła mnie zabójczym spojrzeniem i podejrzliwie zmrużyła oczy.

– James, na pewno chodzi jej o seks. Nie życzę sobie, żebyś zostawił mnie tu dla kobiety, z którą kiedyś miałeś romans.

W jej głosie słyszałem wyraźną nutę zaborczości. Czemu po paru miłych tygodniach spędzonych z dziewczyną zawsze nadchodziła taka chwila? Czyżby istniało jakieś niepodważalne prawo wszechświata, które nakazywało, by zazdrość prędzej czy później psuła dobrą zabawę? Z moich doświadczeń życiowych wynikało, że najwyraźniej tak.

Odrzuciłem połączenie zdecydowanym ruchem.

– Widzisz? Już nie dzwoni.

Tessie uważnie popatrzyła na ekran i rozluźniła się odrobinę.

– A teraz naprawdę muszę się odlać – dodałem.

Wychodząc na zewnątrz, czułem, jak jej spojrzenie wypala mi dziurę w plecach. Zatrzasnąłem drzwi i poszedłem na podwórze, gdzie faktycznie zacząłem długo i głośno sikać.

Zanim ostentacyjnie odrzuciłem połączenie, na wszelki wypadek wyciszyłem stuka. Znałem Galinę od lat i miałem przeczucie, że tak szybko się nie podda. Nikt nie znał jej lepiej niż ja. Była uparta. I faktycznie znowu zadzwoniła.

Zrobiłem minę tępą jak pysk ryby wyciągniętej nag­le ze strumienia, po czym ukradkiem odebrałem połączenie i wymamrotałem zaspanym głosem:

– No co mi tu tak brzęczy…?

Z głośnika stuka dobiegł kobiecy pisk. Udawałem, że dopiero kończę sikać.

– Co to ma być?! – wykrzyknęła Galina na widok tego, co znała dość dobrze, ale czego w tym momencie nie miała najmniejszej ochoty oglądać. – Ignorujesz mnie od pół godziny, a potem na dzień dobry pokazujesz kutasa?

– O kurde – mruknąłem i uniosłem rękę.

Udawałem, że drapię się po karku, a tak naprawdę zbliżyłem mikrofon do ust. Stałem odwrócony plecami do szopy, z której mogła obserwować mnie Tessie.

– Czego tak bardzo potrzebujesz z samego rana? – zapytałem.

– Pomocy – odparła. – I nie chodzi o tego rodzaju pomoc, jaką mi przed chwilą zaprezentowałeś.

Przyznam, że trochę mnie rozczarowała. Czyli jednak nie po to dzwoniła. To znaczy no jasne, miałem Tessie i nie byłem wyposzczony, ale znaliśmy się z Galiną od dawna. Nie spaliśmy ze sobą od co najmniej kilku miesięcy i…

– No? – warknęła nagląco. – Pomożesz mi czy nie?

Byłem nieco zbity z tropu.

– Zacznijmy od tego, że jest wcześnie. W dodatku mam wolne, a ty nawet nie powiedziałaś, co miałbym zrobić.

– O, już widzę, co tu się dzieje. Słyszę, że szepczesz, i oglądam głównie twoją szyję. Nie jesteś sam. Ty myślisz tylko o jednym, McGill.

– Możliwe – przyznałem. – Ale to nie zmienia faktu, że zaraz się rozłączę, jeśli nie dowiem się, o co chodzi.

– Nie musisz wiedzieć. Jesteś mi winien przysługę.

– Za co?

– Pamiętasz, jak zakończyła się kampania na Świecie Niebios?

Ze sporym wysiłkiem wygrzebałem z pamięci mglis­te wspomnienia z tamtego okresu.

– Masz na myśli walki z Rigelianami w prowincji granicznej?

– Właśnie tak, James – przytaknęła. – Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałeś?

Przyszło mi do głowy kilka rzeczy, ale żadna nie była miła. Podczas tamtej kampanii Galina zabiła mnie kilka razy. Zawsze łatwo się wściekała – nawet jak na wysoko postawioną oficer w ziemskich siłach zbrojnych oraz kobietę, która musiała mnie znosić przez długie lata.

– Pamiętam, że parę razy wkurzyłaś się i załatwiłaś mnie z tego czy innego powodu – powiedziałem.

– Zgadza się. A pamiętasz może, czemu tak postąpiłam?

Zastanowiłem się.

– Miałaś szalone podejrzenia, że przeszedłem na stronę buntowników i takie tam bzdety.

– Nie tylko dlatego, James.

– Yy… – wykrztusiłem, bo właśnie sobie przypomniałem.

Miałem wtedy krótki romans z jej siostrą Sophią. Wiem, że to źle brzmi, ale prawie nic nie zaszło. Parę razy trzymaliśmy się za ręce, kilka razy cmoknęła mnie w policzek… No i spędziliśmy razem jedną upojną noc. Do wszystkiego przyznałem się Galinie, a wtedy ona powiedziała, że jestem jej winien przysługę.

– Chwila, teraz pamiętam – dodałem. – Już o tym rozmawialiśmy. Ty wybaczyłaś mi Sophię, a ja tobie morderstwa. Przypominasz sobie, jak kazałaś przypiąć mnie do ściany i chłostać, aż umrę? I to kilka razy?

– Coś mi świta – przyznała niechętnie.

– No to rachunki wyrównane.

Warknęła ze złości. Chyba liczyła na to, że nie zapamiętałem z tamtego dnia żadnych szczegółów i że będzie mogła wrobić mnie w jeszcze jedną przysługę w ramach rekompensaty za seks z siostrą.

W tym momencie z wnętrza szopy kilkanaście metrów za moimi plecami dobiegł kobiecy głos.

– Odlałeś się w końcu, James? – zawołała Tessie. – Zjadłabym już śniadanie.

Skrzywiłem się. Obserwowała mnie. Musiałem uważać.

– A, tak, jasne! – odkrzyknąłem przez ramię. – Wracam za chwilę, muszę tylko coś sprawdzić w składziku.

Poszedłem w stronę szopy na narzędzia zbudowanej na skraju bagna. Większość terenu, który rodzice nazywali swoją farmą, tak naprawdę nie nadawała się do niczego i składała się z torfowisk, zarośli i podmokłego lasu. Obszar urozmaicały też sadzawki i parę strumieni. Oczywiście bliżej drogi mieli też kilka pól. Oprócz tego hodowali zwierzęta, uprawiali drzewa owocowe i mieli duży ogród warzywny, co nie zmienia faktu, że większość ich ziemi była ponurym, starym jak świat bagnem.

Gdy wycofałem się poza zasięg słuchu Tessie, zapytałem:

– Więc co miałbym dla ciebie zrobić tak wcześnie w środę rano?

– James, po pierwsze, jest czwartek. Po drugie, chcę, żebyś dowiedział się, co stało się z Drususem. I po trzecie, chcę… żebyś mnie zabił.

Tego się kompletnie nie spodziewałem. Opadła mi szczęka i przez chwilę gapiłem się w ekran z rozdziawioną gębą. Mówiła poważnie – i nie była ani trochę zadowolona, że musi mnie o to prosić. Galina nienawidziła umierać. Ciężko to znosiła.

– Ale jak to? – zdziwiłem się. – Mała, przecież wcale się jeszcze nie zestarzałaś.

W pierwszej chwili myślałem, że zechciała po prostu wykorzystać wskrzeszenie jako kurację odmładzającą, aby odzyskać urodę dziewiętnastolatki. Miałem wrażenie, że jest na to o wiele za wcześnie, bo Galina nadal świetnie wyglądała i, jeśli dobrze pamiętam, zginęła całkiem niedawno. Ostatnio chyba wtedy, gdy Hegemonia wysadziła „Dominusa”, bo ścigał go wkurzony Skay pod koniec kampanii na Świecie Niebios. Ten sam Skay, który rok później wybuchł nad Światem Dżungli.

Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. W przeciwieństwie do gigantycznej sztucznej inteligencji my, ludzie, zostaliśmy wskrzeszeni. Jednak w całym znanym wszechświecie nie istniała maszyna zdolna przywrócić do życia Skaya. O ile wiedziałem, oni nawet nie robili kopii zapasowych własnych umysłów. Gdy kosmiczny potwór o rozmiarach planety ginął, pozostałe uznawały, że widocznie był wadliwy, i nie zawracały nim sobie głowy, tylko wprowadzały poprawki do kodu źród­łowego i próbowały od nowa. W ten sposób starały się doskonalić swój dziwaczny gatunek.

– Nie chodzi o to, żeby pozbyć się zmarszczek, James – syknęła Galina. – Muszę zniknąć na jakiś czas. W miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. I chcę, żebyś mi w tym pomógł.

Zamrugałem z konsternacją. W tym momencie usłyszałem za plecami szelest. Wyciszyłem rozmowę, odwróciłem się powoli… i stanąłem oko w oko z Tessie. Posłałem jej szeroki, fałszywy uśmiech, na który odpowiedziała rozzłoszczonym spojrzeniem. Uniosła rękę i wymierzyła we mnie palec w oskarżycielskim geście.

– Spadam stąd – oznajmiła. – Nie dość, że rozbierasz wzrokiem każdą dziewczynę w sklepie i na tym gównianym basenie, na który zaciągasz mnie za każdym razem, gdy jedziemy do miasta, to teraz jeszcze kryjesz się po kątach i szepczesz do swojej byłej? A więc to prawda, co mówią o tobie wszystkie babki w legionie. Nie potrafisz przez dwa tygodnie skupić uwagi na jednej partnerce!

– Oj, Tessie, nie przesadzaj… – zacząłem.

Więcej nie zdążyłem powiedzieć, bo obróciła się na pięcie i odeszła, wkurzona. Odprowadziłem wzrokiem jej zgrabny tyłeczek i westchnąłem ciężko. Wsiadła do auta, które zostawiła na podjeździe.

Uniosłem przedramię i popatrzyłem z poirytowaniem na Galinę. Cofnąłem wyciszenie, choć miałem wrażenie, że tego pożałuję. Właśnie była w trakcie wściekłej tyrady.

– No i? – zapytała ostro. – Pomożesz czy nie?

– Przez ciebie właśnie straciłem dziewczynę.

Przewróciła oczami.

– Tak, wszystko słyszałam. Przepraszam, że znowu mieszam się w twoje życie prywatne. Ale James, przecież wiesz, że to nie była kobieta dla ciebie. Po prostu bawiłeś się nią, bo ci się nudziło.

– Nie wiesz tego – odburknąłem, choć oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że ma rację.

Takie były realia życia w dwudziestym trzecim stuleciu. Galina i ja wyglądaliśmy na dwudziestoparolatków, ale w rzeczywistości byliśmy o całe dekady starsi. Człowiek mógł wydawać się młody, ale w środku dojrzewał i nabierał doświadczeń. Nawet jeśli ciało pozostawało fizycznie sprawne i pełne wigoru, umysłowi trudno było nawiązać głębszą więź z kimś znacznie młodszym.

– No dobra – powiedziałem po chwili do Galiny. – Co mam zrobić?ROZDZIAŁ 2

Źle zacząłem dzień. Gdy Galina przekazała mi listę rzeczy do zrobienia, rozłączyłem się i poszedłem wziąć prysznic. Do tego czasu Tessie już się zwinęła, zabierając ze sobą ubrania i kosmetyki. Jednak w łazience odkryłem, że zostawiła całą masę drobiazgów. Niektórych nie umiałem nawet nazwać, ale wszystkie zaliczały się do kategorii „babskie pierdoły”. Zgarnąłem je do kosza pod umywalką.

Ktoś mógłby zapytać, czy to nie utrudniłoby ewentualnego pojednania z Tessie. Ja odpowiedziałbym, że nie – bo znam się na kobietach.

Jeżeli wróci, zanim inna zajmie jej miejsce, zawsze mogłem powiedzieć, że wyrzuciłem te rzeczy, ogarnięty żalem i wściekłością po jej odejściu. Potem miałaby sporo zabawy przy kupowaniu nowych produktów, a przy tym rozmyślałaby o moim stanie emocjonalnym i o tym, jak jej nieobecność na mnie wpłynęła.

Z kolei jeśli na miejsce Tessie pojawi się inna, wtedy zdecydowanie nie chciałaby znaleźć w mojej łazience rzeczy innej kobiety.

Po kąpieli poszedłem pożegnać się z rodzicami. Obecnie znowu wyglądali na starych i schorowanych, ale wiedziałem, że poradzą sobie beze mnie. Mama poprosiła, żebym zadbał, by Etta przyjechała na wakacje ze Świata Pyłu. Nie odwiedziła rodzinnego domu od ponad roku, a mama źle znosiła tak długą rozłąkę z wnuczką. Odłożyłem to do mentalnej szuflady z napisem „do załatwienia później”. Może się uda, może nie. Etta miała już ponad trzydzieści lat. Fizycznie była starsza ode mnie i równie uparta, jak każdy McGill w drzewie genealogicznym.

Pojechałem ciężarówką rodziców na lotnisko, a potem odesłałem ją z powrotem na autopilocie. Kupiłem tani bilet do Miasta Centralnego, usiadłem obok chrapiącego grubasa i przygotowałem się na długi lot pociągiem powietrznym. Ponure myśli o Tessie, mamie oraz Etcie zepchnąłem w głąb umysłu, a skupiłem się na tym, czego oczekiwała ode mnie Galina.

Chciała, żebym najpierw znalazł Drususa. Ktoś mógłby pomyśleć, że pójście do Centrali i namierzenie niesamowicie znanej i ważnej osoby, która jeszcze niedawno pełniła funkcję konsula Ziemi – a więc w praktyce dyktatora – powinno być łatwizną. Rzecz w tym, że stary Drusus wypadł z łask. Od chwili, gdy stanął przed Radą Rządzących i abdykował, wszystkie jego osiągnięcia znaczyły dla grubych ryb tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Z tego, co mówiła Galina, jego stuk nie znajdował się już nawet w rejestrze. We współczesnym świecie prawie każdy mógł wyszukać każdego, korzystając jedynie z komputera wszczepionego w przedramię. Zależnie od ustawień prywatności, większość osób dało się w jedną chwilę namierzyć. Ale nie Drususa. Sam dla pewności spróbowałem w trakcie lotu – i oczywiście nic z tego.

Albo zniknął, albo się ukrywał. Tak czy inaczej, czułem niepokój.

Nasunęła mi się inna, poboczna myśl, która już wcześniej kołatała mi się po głowie. Czemu Galinie zależało, żebym znalazł Drususa? Jeżeli z jakiegoś niewyjaśnionego powodu chciała, żebym ją zabił, co ją obchodziło, czy przedtem namierzę Drususa?

Te pytania nie dawały mi spokoju w trakcie długiego lotu do Miasta Centralnego. Poświęciłem więc kilka minut, aby je spisać i wysłać Galinie. Nie doczekałem się odpowiedzi.

Zmarszczyłem brwi i sprawdziłem coś jeszcze: gdzie przebywała sama Galina? Znaleźć Drususa to jedno, ale co z kobietą, której rzekomo wyświadczałem przysługę? Gdzie ona się podziewała?

Jak się okazało, na Białorusi, w rodzinnym mieście, w dawnym Sektorze Zachodniorosyjskim. Siedziała albo u ojca, albo gdzieś niedaleko. To trochę dziwne. Zastanawiałem się, czy do niej nie zadzwonić, ale sobie odpuściłem. Choćby dlatego, że u nich był środek nocy. Pewnie spała. Gdy się do mnie tak usilnie dobijała, w ich strefie czasowej było już dość późno.

Wzruszyłem ramionami i postanowiłem później wypytać ją o te wszystkie tajemnice. Może przed tym, jak ją utopię albo uśmiercę w inny, wybrany przez nią sposób.

Pociąg powietrzny wylądował w porcie kosmicznym i przetransformował się w pojazd naziemny. Wysiadła większość ludzi, ale nie ja. Na następnej stacji chrapiący grubas obudził się i wyszedł – ku mojej wyraźnej uldze. Niedługo później pociąg zadrżał, z basowym pomrukiem znów się przetransformował, tym razem w wagony metra, i zabrał mnie do Centrali.

Wysiadłem kilkanaście pięter pod ziemią. Wszed­łem do budynku bramką pilnowaną przez grupkę ziewających podoficerów. Wieprze skrzywili się, gdy zeskanowali mój identyfikator, jednak mnie przepuścili. Sztuczna inteligencja w rdzeniu danych Centrali wiedziała, że jestem częstym gościem w kwaterze głównej ziemskich sił zbrojnych. Dzięki temu ten jeden raz nikt mnie nie aresztował i nie poprowadził korytarzami gigantycznego budynku. Byłem zdany na siebie.

Prawdę mówiąc, rzadko tu przychodziłem bez przymusu. Dziwne uczucie – coś jak pójście do biura w weekend albo do sklepu spożywczego w Boże Narodzenie. Takie zachowanie wydawało mi się nudne i wręcz okrutne wobec samego siebie, lecz robiłem to dla Galiny.

W holu z windami była druga bramka ochrony. Strażnicy zlustrowali mnie podejrzliwym wzrokiem, bo ściśle rzecz biorąc, nie byłem na służbie. Jeden wyjątkowo kościsty wieprz postanowił mnie zagadnąć.

– Centurion McGill, tak?

– Zgadza się, wieprzku – odparłem z uśmiechem. – Jestem z Legionu Varus.

Podniósł wzrok z wyrazem lekkiego niepokoju. Moja formacja nie cieszyła się najlepszą reputacją. Zmrużył oczy. Chyba nawet nie zauważył, że rzuciłem mu w twarz obelgą.

– W Centrali chyba nie dzieje się nic dziwnego, prawda, centurionie? – zapytał.

– Nic, o czym chciałbyś wiedzieć – odparłem.

Pokiwał głową, jakby pojął ukryte znaczenie moich słów. W rzeczywistości wcale nie zamierzałem rzucać aluzji i po prostu chciałem, żeby dał mi spokój i przepuścił mnie przez tę cholerną bramkę.

– Zwykle nie widujemy tu takich jak pan – stwierdził z nutą podejrzliwości. – Zwłaszcza w weekend i na nieaktywnym kontrakcie.

– Naprawdę? – Uniosłem stuka i przewinąłem listę kontaktów, na której znajdowały się bardzo ważne osoby. – Może chcesz o to zapytać mojego trybuna? Nazywa się Leonard Winslade. Albo może wolisz byłego konsula? W razie gdybyś zapomniał, obecnie jest pretorem i nazywa się Drusus.

Wieprzkowi odpłynęła krew z twarzy. Cała jego ciekawość i podejrzliwość nagle wyparowały.

– A może przyszłą konsul, pnącą się po szczeb­lach kariery Galinę Turov? – kontynuowałem. – Może ona będzie w twoim stylu. Na pewno jest przyjemniejsza dla oczu. Na liście szybkiego wybierania mam nawet zarządców paru sektorów.

Wieprz omal nie narobił w spodnie.

– Już nieważne, centurionie, nieważne – wybełkotał pospiesznie.

Szybko wklepał coś na klawiaturze, starannie unikając mojego wzroku. Już po chwili miałem na stuku upoważnienie. Powinno otworzyć mi wszystkie drzwi, do których wystraszony wieprz miał dostęp.

Uśmiechnąłem się, skinąłem głową i dotknąłem czapki, mijając go. Przebrałem się w mundur już wcześniej, w śmierdzącym kiblu pociągu. Nie chciałem chodzić po Centrali w cywilnych ciuchach. Wtedy zatrzymywałby mnie co trzeci napotkany strażnik, a reszta by się gapiła.

Przemierzałem korytarze takim krokiem, jakbym wiedział, dokąd idę – choć nie miałem pojęcia. Potrzebowałem chwili, żeby się zastanowić, od czego rozpocząć poszukiwania. Normalny człowiek pewnie najpierw sięgnąłby po różne archiwa i spisy. Bardziej skrupulatny pewnie najpierw obdzwoniłby przyjaciół i poprosił o wskazówki.

Nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, a to dlatego, że byłem doświadczony, a przez to ostrożny do bólu. Lepiej uważać, gdy bada się sprawę tajemniczego zniknięcia wysoko postawionej osoby. Głupcem jest każdy, kto uważa, że rozsądnie byłoby rozpowiadać ludziom, że szuka człowieka, który najprawdopodobniej zaginął z powodów politycznych. Dlatego musiałem przeprowadzić śledztwo w tajemnicy.

Im dłużej o tym myślałem, tym wyraźniej widziałem, że poproszenie mnie o pomoc było genialnym posunięciem ze strony Galiny. Co tak w zasadzie zrobiła? Zaangażowała do brudnej roboty najbardziej pozbawionego lęku i elementarnej wiedzy prostaka. Gdyby coś poszło nie tak, mogła się wszystkiego wyprzeć i stwierdzić, że nie ma pojęcia, czemu zainteresowało mnie miejsce pobytu Drususa. Mogła powiedzieć, że jestem zwyczajnie szalony – i każdy by się z nią zgodził.

Niestety, sam nie mogłem się nikim wysłużyć. Nie miałem w Centrali dłużników ani przyjaciół dysponujących realną władzą. Wszyscy tacy znajomi przeby­wali gdzie indziej. Zaliczał się do nich oczywiście sam zaginiony Drusus, a poza nim Floramel, która obecnie mieszkała z Badaczem na Świecie Pyłu i zajmowała się Bóg wie czym. Ostatnią deską ratunku byłaby Etta, ale ona pracowała teraz z Floramel.

Jak już mówiłem, byłem zdany na siebie.

Przez kilka sekund lustrowałem wzrokiem tłumy na korytarzach w nadziei, że wpadnie mi do głowy jakiś pomysł. I na szczęście tak się stało. Jeśli chodzi o podstępy, kłamstwa i machlojki, mój umysł był jak żyzna gleba.

Obróciłem się na pięcie i poszedłem prosto do wind. Uprawnienia otrzymane od kościstego wieprza, którego nastraszyłem, zapewniały mi dostęp do wielu kondygnacji: wszystkich publicznych obszarów, wszystkich biur i koszar legionów, a nawet do kilku stref dla wyżej postawionych oficerów powyżej trzechsetnego piętra, zarezerwowanych głównie dla primusów i trybunów. Jednak – co jeszcze ważniejsze – stało przede mną otworem pierwszych sto pięter pod ziemią. Były o tyle istotne, że właśnie tam mieściły się areszty, a pod nimi centrum operacji strategicznych. Właśnie tam zapadały najważniejsze decyzje, gdy Ziemi groziło niebezpieczeństwo z kosmosu.

Ktoś mógłby się spodziewać, że najpierw zajrzę do aresztu. Logicznie byłoby założyć, że każda „zniknięta” przez służby osoba trafiała tam przynajmniej na jakiś czas. Mieli tam sale tortur, automatycznych sędziów i tak dalej.

Ja jednak zignorowałem te piętra i zjechałem niżej, aż do centrum operacyjnego. Czemu? Bo skoro Drusus zniknął, chciałem przekonać się, kto go zastąpił – choć miałem swoje podejrzenia.

Po trwającej kilka długich chwil przejażdżce w głąb Ziemi winda wreszcie zatrzymała się, pisnęła i otworzyła drzwi. Wyszedłem z kabiny pewnym krokiem.

Przy wyjściu z holu zatrzymało mnie dwóch strażników. Obaj zdawali się być w podłym nastroju. Unieśli karabiny i wycelowali we mnie.

Podszedłem do nich z taką miną, jakby poma­chali przyjaźnie, uśmiechnęli się i zaproponowali mi piwo.

– Cześć, chłopaki, szukam pretora Wurtenbergera – powiedziałem. – Jest tu na dole?

Dwaj wieprze wymienili spojrzenia.

– Jeśli ma pan upoważnienie do przebywania w centrum operacji strategicznych, proszę je natychmiast pokazać, centurionie – burknął ten po lewej.

Posłusznie uniosłem stuka i znowu przewinąłem listę kontaktów pełną grubych ryb z nazwiskami pisanymi czerwoną czcionką. Wybrałem Wurtenbergera i kliknąłem „połącz”. Oczywiście nie miałem szans połączyć się bezpośrednio z nim, ale system przekierował mnie do jego biura, które mieściło się wysoko nad nami, pewnie w okolicach pięćsetnego piętra. Właśnie tam urzędował kiedyś Drusus.

Rozmawiałem kolejno z dwiema sekretarkami, a potem z dwójką asystentów w stopniu primusa. Przedstawiałem się każdemu, kłamałem, podlizywałem się i robiłem wszystko, żeby przełączyli mnie dalej – wkurzając i zanudzając przy tym wieprzy przy bramce.

W końcu użyłem prawdziwej petardy, którą obmyślałem już od dłuższej chwili. Wiedziałem, że ta sztuczka wreszcie załatwi sprawę.

– Miałem spotkać się tu na dole z pretorem Drususem – powiedziałem asystentce Wurtenbergera. – Prawdę mówiąc, właśnie stoję przed wejściem do centrum operacyjnego.

– To niemożliwe, centurionie, ponieważ…

– Ale, co najdziwniejsze, nie widzę na stuku powiadomienia, że on też tu jest, dlatego próbuję zrozumieć, co się dzieje. Czy ktoś przesunął nasze spotkanie?

Wieprzka kilkaset pięter wyżej chyba dopiero teraz zrozumiała, co do niej mówię.

– Chce pan powiedzieć, że był umówiony z… hm, z poprzednim dowódcą?

– Zgadza się. Słyszy mnie pani? Czy coś nam przerywa? Może popytam gdzie indziej, powołam się na panią.

Sługuska Wurtenbergera zrobiła minę, jakby poraził ją prąd. Rozejrzała się ukradkiem jak dziecko podbierające ciasteczka ze słoika.

– Hmm, no cóż, centurionie, nie jestem pewna, czy takie spotkanie jest obecnie możliwe.

– Rozumiem, ale czy Drusus nie dowodzi obroną planetarną?

– On… yy, kiedy ostatni raz o nim słyszałam, faktycznie tak było – odparła dyplomatycznie primuska.

Czuła, że stąpa po cienkim lodzie, bo Drusus stał się osobą, o której lepiej w ogóle nie wspominać. Wszystkie rozmowy były podsłuchiwane przez najróżniejsze sztuczne inteligencje. Każda wzmianka o nim mogła więc wywołać śledztwo.

– W porządku – odparłem głośno, udając, że kompletnie nie rozumiem jej obaw. – Jeśli Drususa nie ma, mogę spotkać się z jego zastępcą. Jeśli dobrze rozumiem, to będzie właśnie Wurtenberger. Dlatego dzwonię do jego gabinetu. Mam tu napisane, że mam spotkać się z szefem obrony, więc to może być ktokolwiek, dopóki pełni tę funkcję.

Primuska zacisnęła wargi, robiąc „dziób w ciup” – albo, jak ja to nazywałem, „odbyt z gęby”. Przez chwilę patrzyła na mnie z namysłem, aż w końcu ze świstem wypuściła powietrze.

– W porządku, połączę pana. Proszę zaczekać.

Czekałem przy akompaniamencie nijakiej muzyki. Dwaj wieprze nadal mi się przyglądali, nieco zaintrygowani, ale też wkurzeni. Najchętniej by mnie aresztowali i wcale się nie dziwiłem. Ich robota polegała na tym, żeby sterczeć tu przez cały dzień, sto pięter pod powierzchnią, z dala od świeżego powietrza i światła słonecznego. Byli jak dwa psy mające nadzieję, że dzisiaj wyjdą na spacer.

– Wiecie co? – rzuciłem do wieprzka po lewej, tego, który ośmielił się do mnie odezwać. – Rozważcie dołączenie do legionów, chłopaki. Tu na dole wieje nudą. Nie macie tego dość? Nie wolelibyście uczciwie zapracować na żołd, latając w kosmos?

– Nie – odparł beznamiętnie. – Ja już służyłem w legionach. Byłem w Solstice. Nie podobało mi się.

– Ach, no to szkoda. Cóż, takie życie nie jest dla każdego. Nie wszyscy mogą być legionistami.

Obrzucił mnie cierpkim spojrzeniem i wiedziałem, że od teraz nie mogę liczyć na żadną pomoc z jego strony. Mało mnie to obeszło, bo i niczego szczególnego się nie spodziewałem. Tak czy inaczej by mnie nie przepuścił, chyba że przełożeni rozkażą inaczej.

Wreszcie zgłosił się Wurtenberger we własnej osobie. Długo na to czekałem, ale potrafię być cierpliwy.

– McGill? – zapytał z wyraźnym europejskim akcentem. – Centurion McGill? Co pan robi w Cen­trali? Nie jest pan nawet w czynnej służbie. Sprawdziłem.

– Rzeczywiście, sir, byłem umówiony na prywatne spotkanie z Drususem, ale nie mogę go znaleźć.

Przez chwilę bez słowa mierzył mnie gniewnym spojrzeniem. Wreszcie, podobnie jak przed paroma chwilami jego asystentka, słyszalnie wypuścił powietrze. Sapnął dość głośno z racji otyłości. Jeszcze rok temu, krótko po wskrzeszeniu, był szczupły, ale od tamtej pory najwyraźniej z determinacją godną lepszej sprawy starał się odzyskać każdy stracony kilogram. Wspinałem się na wyżyny taktu, by tego nie skomentować.

Jednak zamiast go obrażać, w razie konieczności zamierzałem zażądać, żeby mi się odwdzięczył. Przy naszym ostatnim spotkaniu wyciągnąłem go z czyśćca, więc moim zdaniem był mi winien przysługę. To głównie dlatego postanowiłem się z nim skontaktować. Chciałem znaleźć Drususa, taki miałem cel. Kto inny miałby znać jego miejsce pobytu, jeśli nie człowiek, który przejął po nim schedę?

Oczywiście nic bym nie osiągnął, gdybym zwyczajnie poszedł do gabinetu Wurtenbergera, zapukał do drzwi i poprosił o rozmowę. Nie, nie, nie. Wysoko postawieni oficerowie byli mistrzami w unikaniu różnej maści lizusów, wazeliniarzy i pochlebców. Jeśli chciałem z nim pogadać, musiałem sprawić, żeby on też tego chciał. Musiał mieć w tym interes.

Postawiłem po prostu na zwykłą ciekawość. Niech się głowi, czemu przyszedłem na spotkanie z Drususem. Dzięki temu będę miał okazję zapytać, co się z nim stało.

Zaczekałem z uśmiechem, aż Wurtenberger podejmie decyzję, której oczekiwałem.

– Nie ma go w centrum operacyjnym, idioto – powiedział. – Nawet ty powinieneś o tym wiedzieć.

Pokręciłem głową i rozdziawiłem usta w wyrazie udawanego zdumienia.

– Ja o niczym nie wiem, sir. Jak sam pan zauważył, nie jestem na służbie. Zgłosiłem się tutaj, bo…

– Tak, tak, przestań to już powtarzać. I nie wypowiadaj więcej tego nazwiska.

– Chodzi o Dru…?

– Cisza, kretynie! Przyjdź do mojego gabinetu. Nie zatrzymuj się po drodze i nie naprzykrzaj się nikomu innemu.

– Tak jest! – wykrzyknąłem i zasalutowałem, ale on już się rozłączył.

Pożegnałem wieprzy, którzy tylko pokręcili głowami, a potem odwróciłem się i poszedłem z powrotem do windy.ROZDZIAŁ 3

Podróż z minus setnego piętra na czterysta pięćdziesiąte była dość długa. Zabijałem czas, wysyłając wiadomości do byłych członków sztabu Drususa. Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy od tego nie zacząć. Weźmy na przykład primusa Boba. On mógł udzielić wielu przydatnych informacji.

Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, nie dało się skontaktować z nikim ze sztabu Drususa. Wysyłałem wiadomości kolejno do każdej osoby i za każdym razem dostawałem komunikaty jak na przykład „skrzynka odbiorcza pełna”, „adresat nieznany” albo, mój faworyt, „nie znaleziono skrzynki odbiorczej”.

Zawahałem się, choć tylko na chwilę. Cokolwiek przydarzyło się Drususowi, przydarzyło się też jego najbliższym współpracownikom. To nie wróżyło nic dobrego…

Ding! Winda stanęła. Opuściłem kabinę i ruszyłem przed siebie tak pewnym krokiem, jakbym codziennie przemierzał te korytarze. Znajdowaliśmy się bardzo wysoko. Parę razy strzeliło mi w uszach z powodu zmian ciśnienia.

Bardzo szybko zatrzymało mnie dwóch wieprzy. Pokazałem im wiadomość od Wurtenbergera, w której kazał mi przyjść do swojego gabinetu. Z ociąganiem zeszli mi z drogi.

Tuż za drzwiami gabinetu czekała na mnie primuska, ta sama, która zrobiła buzię w ciup. Zatrzymała mnie gestem, sprawdziła mój identyfikator i zacisnęła wargi prawie do białości.

– Tędy proszę, centurionie McGill – powiedziała.

W jej głosie słyszałem nutę niechęci, może nawet strachu, ale miałem to gdzieś. Ważne, że udało się zrealizować plan. Życie nauczyło mnie, że trudno cokolwiek osiągnąć, jeśli człowiek nie jest bezczelny i wkurzający.

Przy drzwiach do wewnętrznej części gabinetu primuska uniosła drobną dłoń i zapukała. Przyspieszyłem sprawę, bez ceregieli otwierając drzwi. Kobieta odsunęła się i spojrzała na mnie ze złością.

– Pański gość właśnie przyszedł, pretorze Wurtenberger – oznajmiła formalnym tonem.

– Ach tak, centurion McGill – powiedział Wurtenberger. – Proszę wejść.

Przestąpiłem próg i rozejrzałem się. Byłem zmuszony przyznać, że gabinet jest całkiem imponujący. Wprawdzie nie tak przestronny, jak swego czasu małe królestwo Drususa, ale i tak cholernie ładny. Grube szychy umiały się ustawić.

– Dzień dobry, pretorze – powiedziałem. – Bardzo miło, że zechciał pan się spotkać i mi pomóc, sir.

– Jeszcze nie dziękuj, McGill – syknął.

– Czemu, sir? Nikt inny w całej Centrali nie chciał poświęcić mi chociaż chwili.

Spojrzał na mnie pochmurnie spod krzaczastych brwi.

– I nie bez powodu. Dotarłoby to do ciebie, gdybyś nie był imbecylem.

Starałem się sprawiać wrażenie człowieka, który nic nie rozumie. Było to o tyle łatwe, że faktycznie niewiele rozumiałem, a poza tym moja twarz po prostu tak wygląda. Poirytowanym gestem kazał mi usiąść naprzeciw siebie przy ogromnym, misternie zdobionym biurku.

Odniosłem wrażenie, że gust Wurtenbergera plasuje się gdzieś między wyrafinowaniem Drususa a zamiłowaniem do luksusu Galiny Turov. Miał nawet podobnie jak u niej zasłony z czerwonego aksamitu, przewiązane złotymi sznurkami. Im dłużej się rozglądałem, tym trudniej było mi oderwać wzrok. Gabinet przypominał obrazki zachęcające do zakupu wycieczki do Europy. Wielkie lustro w złoconej ramie, podwójne drzwi z prawdziwego drewna, a po ich obu stronach mahoniowe regały pełne najprawdziwszych drukowanych książek. Ciekawe, czy Wurtenberger kiedyś choć jedną otworzył. Krótko mówiąc – przepych aż do porzygu.

I wtedy dostrzegłem najbardziej zdumiewający element. W rogu umieszczono najprawdziwszy kominek – ogromny, z marmurowym obramowaniem. Przed nim stały dwa fotele obite tym samym czerwonym aksamitem, z którego uszyto zasłony. Wyobraziłem sobie, że właśnie na nich rozpłaszcza tyłek Wurtenberger i obżera się przekąskami, gdy akurat nie jest zajęty wydawaniem rozkazów.

Podczas gdy rozglądałem się i kręciłem głową jak sowa, Wurtenberger przeszedł do rzeczy.

– McGill, nie traćmy czasu. Odnoszę wrażenie, że mam wobec ciebie coś w rodzaju długu. Jedynie z tego powodu zgodziłem się na to spotkanie.

Przestałem gapić się na meble i popatrzyłem na niego.

– Jak to, pretorze?

– Kilka miesięcy temu przyczyniłeś się do wydostania mnie z czyśćca.

– Ach, o to chodzi… Jestem pewien, że pan zrobiłby dla mnie to samo.

Wurtenberger przez chwilę przyglądał mi się nieufnie, po czym zmienił temat.

– Słuchaj, Drusus jest teraz w czyśćcu, tak jak ja wcześniej. Powinieneś się tego domyślić i wcale tu nie przychodzić. Nawet debil z niesprawną połową mózgu mógłby dojść do tego wniosku.

Wskazałem na niego palcem.

– No i właśnie trafił pan w sedno problemu, sir – powiedziałem. – Tak się składa, że mam niesprawne ponad pół mózgu. Moja babcia mówiła…

– Zamknij się – warknął Wurtenberger. – Pozostało ci do zrobienia tylko jedno. Wracaj tam, skąd przyszed­łeś, ukryj się i módl, żeby nikt po ciebie nie przyszedł.

Wolno pokręciłem głową.

– No nie wiem, sir. Nie za bardzo umiem siedzieć w norze i lać w spodnie ze strachu. Powinien pan to już dawno zauważyć. Zwykle wyróżniam się pod tym względem.

Wurtenberger westchnął.

– No dobra. Po co przyszedłeś? W jakiej sprawie miałeś spotkać się z Drususem?

Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem szeroko ręce.

– Oczywiście, że w sprawie bezpieczeństwa Ziemi.

Pretor ożywił się. W końcu był nie tylko projektantem wnętrz, ale też głównodowodzącym odpowiedzialnym za obronność Ziemi. Taki człowiek chciał wiedzieć wszystko o potencjalnych zagrożeniach dla naszego świata.

– Dobra, co mi szkodzi. Co to za misja? – zapytał. – Z jakimi informacjami przyszedłeś zawracać Drususowi głowę?

– Pracuję dla niego jako pomoc wizualna.

– Jako… co?

– Osobnik, który składa naoczne relacje na temat zagranicznych zagrożeń.

Zamrugał z konsternacją.

– Czyli próbujesz powiedzieć, że jesteś szpiegiem?

– To takie brzydkie słowo, pretorze. Bardzo nieuprzejme.

– Dobra, gdzie byłeś i co widziałeś?

Nachyliłem się do niego i zniżyłem głos z miną człowieka, który zaraz zdradzi wielki sekret. Wurtenberger nie dało się nabrać i dalej siedział prosto.

– Wie pan, że tu i tam panują buntownicze nastroje? – zapytałem. – Nie tylko wobec Imperium, ale też wobec Matki Ziemi?

Wurtenberger obrzucił mnie cierpkim spojrzeniem i wydął wydatne wargi.

– Oczywiście. Ludzie zawsze są niezadowoleni i szepczą o buncie. Taka jest natura człowieka. I kosmity.

– Rzeczywiście – przytaknąłem. – A gdzie pańskim zdaniem szepczą najczęściej?

Wzruszył ramionami. Wydawał się nieco znudzony.

– Podobno w Azji Południowo-Wschodniej i w Ameryce Południowej. Poza tym…

– Nie, nie, nie, sir. Nie na Ziemi. Mam na myśli ludzi, którzy faktycznie mogą coś zrobić. Ludzi na innych światach.

Zmarszczył brwi.

– Co wiesz o innych światach?

Roześmiałem się.

– Sporo podróżuję, bywam tu i tam. Widuję różne rzeczy.

– Tak, tak. Powiedz coś konkretnego albo wynoś się.

Rozłożyłem szeroko ręce.

– Zbierałem te informacje dla pretora Drususa, sir. Gdyby więc mógł go pan zawołać albo podać miejsce jego pobytu…

– Już ci mówiłem, idioto! Znalazł się w czyśćcu na czas nieokreślony.

– Zabili go i nie wskrzeszają?

– Oczywiście, to właśnie znaczy „w czyśćcu”. Według moich informacji nie żył już przed kampanią na Świecie Niebios. Nie pamiętasz?

Wurtenberger przez chwilę szukał czegoś na stuku, a potem wysłał kilka plików na biurko. Wyświetliły się zdjęcia mnie konającego na brudnej podłodze celi, otoczonego wianuszkiem roześmianych wieprzy.

– Myślałem, że dobrze wiesz, z czym to się wiąże – dodał pretor.

– Faktycznie. A kiedy odbędzie się proces? – zapytałem.

– Drususa? Rozprawę odroczono.

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem.

– Do kiedy? – naciskałem.

– Odroczono… na czas nieokreślony.

Zmarszczyłem nos. Coś mi tu śmierdziało. Odnios­łem wrażenie, że maczał w tym paluchy zarządca Turov. Byłem przy tym, jak kazał aresztować Drususa.

– Yy, sir, coś mi tu strasznie cuchnie. A przypominam, że jako chłopak ze wsi znam się na różnych rodzajach smrodu.

– Słuchaj, McGill. Drusus oraz wszyscy jego ludzie zostali aresztowani i straceni, a ich procesy wstrzymane. Te rozprawy nigdy się nie odbędą. Nigdy.

– To nie jest sprawiedliwość, sir.

Wurtenberger wzruszył ramionami.

– Jeśli z lojalności wobec Drususa chcesz do niego dołączyć, myślę, że da się to załatwić.

– Hm, nie, dziękuję. Nie jestem zainteresowany.

– Tak podejrzewałem. A teraz, jeśli odpowiedziałem już na wszystkie twoje absurdalne pytania, sugeruję, żebyś opuścił mój gabinet i nie wracał. Jeżeli będziesz uparty, drugi raz się za tobą nie wstawię.

Smętnie pokręciłem głową.

– Teraz rozumiem, czemu wybrali pana na tę posadę, sir.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zjeżył się Wurtenberger.

– Jest pan ustępliwym człowiekiem. Takim, który robi, co mu każą, i nie zadaje pytań. Drusus taki nie był. On nie potrafił odpuścić. Lubił zaglądać pod każdy kamień i sprawdzać, co się tam kryje. Ta cecha zrobiła z niego konsula, ale też ostatecznie doprowadziła do jego upadku.

Wurtenberger zrobił zmartwioną minę, a ja powoli wstałem, zasalutowałem i ruszyłem do wyjścia.

– Zaczekaj – powiedział nagle. – Chodź tu, McGill.

Wróciłem i bez słowa stanąłem przed jego biurkiem. Wiedziałem, że facet ma do podjęcia trudną decyzję.

– Chcę, żebyś informował mnie tak samo, jak przedtem Drususa – powiedział po chwili namysłu. – Zastąpiłem go, więc od teraz jesteś moim szpiegiem. Chcę usłyszeć, co wiesz.

Opowiedziałem mu to, co zaobserwowałem – o buntowniczych nastrojach na Świecie Pyłu i o innej rebelii, która, jak podejrzewałem, szykowała się na Świecie Śmierci. Helsa, Kattra i ich pobratymcy ze Świata Skraju nie byli zadowoleni, że utknęli na tamtej planecie, a koloniści znoszący od pokoleń piekielny żar Świata Pyłu też nie tryskali radością, przy czym w dodatku ­mieli nowego przywódcę, który mógł sprawić, że staną się jeszcze groźniejsi.

Oczywiście nie zająknąłem się ani słowem o bunkrze znalezionym na mojej posesji ani o tym, że przetrzymywano w nim Boudikę. Nie wspomniałem nawet, że była mózgiem w słoju ani jak naprawdę się nazywała, bo tego ostatniego i tak nie wiedziałem. Skupiłem się na niepokojach narastających na Świecie Śmierci i Świecie Pyłu.

Ktoś mógłby powiedzieć, że to było zdradzieckie z mojej strony, i miałby trochę racji, ale Wurtenberger i tak już na pewno o wszystkim wiedział. Te miejsca musiały być jak migające czerwone plamy na mapie. Poza tym moje doniesienia były o tyle bardziej wiarygodne, że niedawno odwiedziłem obie te planety.

Gdy skończyłem mówić, Wurtenberger łupnął w blat tłustą pięścią.

– To nie w porządku – oznajmił. – Drusus był dob­rym człowiekiem. W dodatku, tak jak sam zasugerowałeś, zasługiwał na funkcję konsula pewnie bardziej niż ja. Co ja tu robię? Kulę się ze strachu. Siedzę za biurkiem naprzeciw człowieka, który ma więcej odwagi niż ja przez całą swoją długą karierę.

To było zaskakujące wyznanie. Rzecz jasna były to oczywistości, ale to zdumiewające, że w ogóle przeszły mu przez gardło. Moja ocena jego osoby od razu poszła o dwa oczka w górę, może nawet trzy.

– Posłuchaj, McGill – powiedział. – Ja też chcę dowiedzieć się trochę więcej o tym, co spotkało Drususa. Chcę, żebyś pracował dla mnie, skoro objąłem po nim stanowisko.

– Hm, no dobrze. A co konkretnie mam zrobić, sir?

– Zjedź do Krypty Zapomnianych i znajdź go.

Zamrugałem, oszołomiony. Potrzebowałem paru sekund, żeby dotarło do mnie, co właśnie powiedział.

– Tam na dole, sir? Czyli…? O rany… Naprawdę wrzucili go do pływających mózgów.

Wurtenberger wbił wzrok w puszysty dywan. Wolno pokiwał głową.

– Mówiłem ci, że utknął na stałe.

Teraz załapałem. Zrozumiałem wszystko. To dlatego Wurtenbergera obleciał strach. To, co zrobili Drususowi, było gorsze niż śmierć i parę lat bez wskrzeszenia. Znacznie, znacznie gorsze.

Zabrali go tam, gdzie trafiali najgorsi zbrodniarze – ludzie, o których chciano zapomnieć na zawsze. Znalazł się wśród osobników, których umysły, intelekt i wiedzę uznano za cenne i warte zbadania.

Słowem, przechowywali go w Krypcie Zapomnianych jak puszkę brzoskwiń w spiżarni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: