-
promocja
Legion Nieśmiertelnych. Tom 22. Świat Rebelii - ebook
Legion Nieśmiertelnych. Tom 22. Świat Rebelii - ebook
Kiedy przed domem Jamesa McGilla ląduje tajemniczy pozaziemski monolit, daje to początek problemom, które mogą stać się zarzewiem wojny na skalę galaktyczną. W ziemskich koloniach źle się dzieje. Rebelianci budują armie przerażających hybryd i broń zdolną niszczyć planety. Kruchy układ sił w Rubieży 921 zostaje wystawiony na ciężką próbę.
Sytuacja w Układach Centralnych Drogi Mlecznej również jest burzliwa. Mogwa roszczą sobie prawo do imperialnego tronu, wzbudzając gniew rywali. Ziemska Hegemonia oraz rebelianci dają się wciągnąć w konflikt zagrażający całej Galaktyce.
W obliczu nadciągającej wojny domowej James McGill ma tylko jedną szansę, żeby wyprzedzić bieg wydarzeń. Czy talent do walki i blefu pomoże mu wydostać się z labiryntu pełnego zawiłych układów i niebezpiecznych wrogów?
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68102-88-8 |
| Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziłem się nagle, a w głowie mi huczało, jakby ktoś walił w nią młotem pneumatycznym. Szopa, w której mieszkałem, skrzypiała i trzeszczała, przypominając mi, w jak nędznym jest stanie. Przez szczeliny wypaczonych desek przenikały promienie słońca. Drobiny kurzu unoszące się w powietrzu błyszczały jak świetliki.
Rozkładana kanapa pisnęła z wyrzutem, gdy się z niej zwlokłem. Prawie potknąłem się o skrzynkę ciepławego piwa, opróżnioną już w trzech czwartych.
Dobiegły mnie znajome odgłosy gospodarstwa. Coś mi tu jednak nie grało. Kury gdakały gorączkowo, jak gdyby paliły im się ogony, a nasza krowa, zwykle spokojna, teraz wydawała się podenerwowana.
– Co tu się odwala? – mruknąłem, szukając starego pistoletu laserowego. Wyciągnąłem go ze skrytki za sfatygowaną kanapą i ruszyłem chwiejnie do wyjścia.
Drzwi siatkowe zatrzasnęły się za mną, kiedy wyszedłem na chylący się ganek. Poczułem zew natury i nie ośmieliłem się protestować. Schowałem się za szopą i rozpiąłem rozporek.
Kiedy tak stałem, robiłem swoje i mrugałem zaspanymi oczami, coś zwróciło moją uwagę. Pośrodku ogródka stało…
– Hę?
Za cholerę nie miałem pojęcia, co to było.
Wyglądało to tak, jakby ktoś zrzucił na posesję rodziców wielką, niebieskawą lodówkę. Pionowy obiekt był gładki jak szkło i ze trzy razy wyższy ode mnie.
Z wrażenia zapomniałem, co robię.
– Ja pierdzielę! – krzyknąłem, kiedy dotarło do mnie, że leję sobie po butach.
Strząsnąłem ostatnie krople, zapiąłem spodnie i mocniej chwyciłem broń. Zacząłem ostrożnie podchodzić do… tego czegoś.
– No dobra, pieprzony kamolcu – zacząłem, okrążając obiekt – czym jesteś i jak trafiłeś do mojego ogródka?
Zataczałem krąg niczym sęp wypatrujący padliny, trzymając pistolet w gotowości. Niebieski blok nie miał łączeń, przycisków ani niczego podobnego. Ot, wielki, lśniący kawał skały, stojący w ogródku moich staruszków, jakby był tam od zawsze.
Podczas długoletniej służby w Legionie Varus widziałem sporo popieprzonych rzeczy, ale to była już gruba przesada. Kto wie, może miałem przed sobą wielką kosmiczną latrynę albo futurystyczny automat z przekąskami. Kurczę, niewykluczone też, że Galaktycy postanowili wejść do branży ozdób trawnikowych.
– No dobra, ty durny klocu – powiedziałem, dając obiektowi solidnego kopniaka. – Co masz mi do powiedzenia?
Blok wymownie milczał. Nie powiem, żeby mnie to dziwiło.
Kiedy tak stałem, drapiąc się w tyłek i kontemplując tajniki wszechświata, pewna myśl uderzyła mnie z siłą pocisku plazmowego wycelowanego w bebechy. A może ten przedmiot był przeznaczony dla mnie? Przyznam, że w pewnych kręgach Galaktyków nie cieszę się zbytnią popularnością. Lista planet, na których jestem widziany mniej więcej tak mile jak pierd w skafandrze kosmicznym, jest dłuższa niż rachunek z baru dla Nairbów.
– Kurde… – jęknąłem. – Jeśli to jakaś nowa, wymyślna wersja nakazu aresztowania, to się wkurwię nie na żarty.
Zacząłem przypominać sobie swoje rzekome „zbrodnie”. W rzeczywistości były to po prostu rozmaite nieporozumienia. Przykładowo, na planecie Trantor posłałem Xlura na permanentną śmierć. Cholera, już sam fakt, że byłem człowiekiem na ojczystej planecie Mogwa stanowił zapewne pogwałcenie kilkunastu miejscowych przepisów.
– Słuchaj – zwróciłem się do monolitu. Czułem się trochę głupio, gadając do nieożywionego przedmiotu. – Jeśli chcesz mnie aresztować, to lepiej spraw sobie najpierw jakieś łapska. I może jeszcze gębę, żeby odczytać mi moje prawa. Czy w Układach Centralnych w ogóle mam jakieś prawa?
Dalej zero odpowiedzi. Blok nawet nie błysnął ani nie zamigotał.
– Chrzanić to.
Kopnąłem obiekt jeszcze raz, tym razem niezbyt mocno, bo noga mnie pobolewała po poprzednim ataku. Potem odwróciłem się i skierowałem do szopy. Nie wiedziałem, z czym mam do czynienia, ale musiałem najpierw napić się kawy i oczyścić umysł. No i może jeszcze obalić kilka piw na dobry początek dnia. W końcu niecodziennie zdarza się, że zaraz po przebudzeniu człowiek znajduje w ogródku jakiś zaawansowany pozaziemski sprzęt.
W połowie drogi usłyszałem trzask drzwi domu rodzinnego. Mama i tata wyszli na dwór. Wyglądali, jakby zobaczyli ducha. Czy raczej wielki niebieski prostopadłościan, który wylądował na ich terenie.
– Jamesie McGill! – zawołała mama. – Co to jest, do wszystkich diabłów?!
Skrzywiłem się. Mało brakowało, a uszłoby mi to na sucho. Gdyby rodzice jako pierwsi odkryli dziwny obiekt, mógłbym udać, że ja w tym czasie spałem albo coś. Teraz nie miałem już na to szans. Widzieli, że oglądam monolit, więc zgodnie z jakąś pokręconą rodzicielską logiką, oczywistym było, że to ja jestem winowajcą.
Przyznam, że ponosiłem winę za wszystkie poprzednie niemiłe wizyty obcych w naszym gospodarstwie, ale nie znaczyło to jeszcze, że najnowsza afera to moja sprawka. Rodzice obwiniali mnie drogą skojarzeń. To niesprawiedliwe!
Uśmiechnąłem się bez przekonania i podszedłem do nich niespiesznie.
– Mamo, wiem tyle co i ty. Obudziłem się, a to coś stało tu jak jakiś… kamper kosmitów.
Ojciec wziął się pod boki i przypatrywał się obiektowi, mrużąc oczy.
– To nie żaden kamper, synu. To obelisk. Podejrzewam, że prosto ze starożytnego Egiptu.
Mama parsknęła.
– Frank, stary capie. Przecież to monolit! Taki jak w tych wszystkich filmach, które oglądaliśmy.
Ni z tego, ni z owego zaczęli się sprzeczać jak dwie kokoszki walczące o ostatnie ziarno. A ja stałem tam, po części rozbawiony, po części zmęczony, słuchając ich przepychanek.
– To obelisk!
– Nie, monolit!
– Jest szpiczasty u góry, kobieto! Obelisk jak nic!
– Ma gładkie ściany, Frank. To na pewno monolit!
Wykrzywiłem usta w uśmieszku. Staliśmy przed wytworem obcej technologii, być może bronią do niszczenia światów, a moi starzy wykłócali się o semantykę.
Na moje nieszczęście nie trwało to dość długo, żebym zdołał się niepostrzeżenie wymknąć. Oczywiście próbowałem, ale tata od razu mnie przyłapał.
– James, zaczekaj! – powiedział.
Odwróciłem się z ociąganiem. Ojciec przybrał pozę, którą znałem aż za dobrze. Zamierzał dać mi wykład. Stał pewnie, wyprostowany, z jedną ręką na biodrze. Palcem drugiej dłoni kiwał na mnie. Przemawiał protekcjonalnym tonem, który sprawiał, że czułem się jak dziesięciolatek.
– Posłuchaj, synu – zaczął, marszcząc krzaczaste brwi. Wskazał na obiekt będący źródłem problemów. – Nie wiem, jakie kłopoty przywlokłeś tym razem pod nasze drzwi, ale masz się tego pozbyć. Zrozumiano?
Uniosłem ręce w geście kapitulacji.
– Tato, przysięgam na grób babci, że nie miałem z tym nic wspólnego. To coś zwyczajnie się tu… pojawiło.
Ojciec zmrużył oczy, świdrując mnie wzrokiem, jak gdybym był podejrzanym na okazaniu.
– Mhm… I mam wierzyć, że to nie ma związku z twoimi galaktycznymi wybrykami?
– Frank, daj chłopakowi spokój – wtrąciła się mama. – Nie widzisz, że jest tak samo skołowany jak my?
Posłałem jej spojrzenie pełne wdzięczności. Poczciwa rodzicielka zawsze brała moją stronę, choć często uważała, że jestem tak głupi, jak wydaję się być. Nie zasługiwałem na nią.
Tata nie ustępował.
– Może i jest zbity z tropu jak w dniu narodzin, ale nie znaczy to jeszcze, że nie kłamie.
– Ekhm… – odchrząknąłem. – Coś takiego nie jest normalne, nawet jak na nasze standardy. Ale przysięgam na pagony mojego legionu, że nie zamówiłem tego dziwadła z żadnego kosmicznego katalogu.
Ojciec nadal nie był przekonany. Wycelował we mnie palec.
– Jamesie McGill, słuchaj, co do ciebie mówię. Za każdym razem, kiedy wracasz do domu, wygląda to tak, jakby cała Galaktyka postanowiła nawalić na nasz trawnik. Poprzednim razem przylecieli Tau, żądający złotych monet. Jeszcze wcześniej wpadła tu banda klonów z jednym mózgiem na spółkę. A teraz to. Pytam po raz ostatni. Co to takiego? Może sygnał od jakiejś księżniczki Galaktyków, szukającej zaginionego kosmicznego pudelka? No?
Uśmiechnąłem się lekko na wspomnienie o księżniczkach Galaktyków. Nie były pięknościami. Oczami duszy zobaczyłem panią Nox. Pajęczycę z charakterkiem.
– To nie żarty, chłopcze! – ryknął tata, źle odczytując moją minę. – Chcę, żebyś podzwonił po idiotach, z którymi się zadajesz, i kazał im odholować stąd tę potworność. I to migiem!
Mama w tym czasie krążyła wokół obiektu niczym zatroskana kura.
– Boże święty, wylądował na moich najlepszych kwiatach. James, skarbie, mógłbyś go chociaż trochę przesunąć?
– Przesunąć? – Uniosłem ręce. – Mamo, boję się nawet tknąć to cholerstwo. Może popieści mnie prądem albo jeszcze coś gorszego?
Policzek taty drgnął ostrzegawczo.
– Nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał w to zaangażować cały cholerny legion. Masz… to… załatwić!
– Dobrze, już dobrze – zgodziłem się. Wiedziałem, że tata mówi poważnie. Ewidentnie przyszedł czas, żeby trochę nakłamać. – Coś wymyślę. Może uda mi się skłonić Siódemkę, żeby zbadał sprawę? Mój znajomy Nairb nie pogardzi ciekawą zagadką… zwłaszcza jeśli w grę wchodzi alkohol.
Moi rodzice wymienili spojrzenia. „Gdzie popełniliśmy błąd?” – zdawały się mówić ich oczy.
– Po prostu… uporaj się z tym – mruknął tata, zawracając w stronę domu. – I włóż jakieś porządne spodnie, do jasnej ciasnej!
Kiedy wchodzili do środka, usłyszałem jeszcze, jak mama utyskuje:
– Mówiłam ci, że lepiej byłoby mieć córkę.
– Z takimi pretensjami to nie do mnie – dobiegła mnie odpowiedź taty. – To twoja rodzina jest pokręcona.
Zostałem w ogródku. Drapałem się po głowie, patrząc na wielkiego, niebieskiego skurczybyka. „No dobra, McGill” – pomyślałem. „Pokaż, że zasłużyłeś na swoją rangę, i zdejmij tę kosmiczną cegłę z kwiatków mamy”. Obiekt wyglądał tak samo naturalnie jak, nie przymierzając, Nairb na degustacji whiskey. I był tak samo mile widziany.
Na dobry początek chwyciłem za sprawdzony szpadel elektryczny. Pomyślałem, że jeśli okopię monolit, może się trochę obluzuje.
Po trzech machnięciach łopata wygięła się, jakby była z gumy.
– Z plastiku też nie jest – powiedziałem, ciskając narzędzie na bok. Szpadel nieraz wybawił mnie z opresji na bagnach, ale nie dał rady obcemu monolitowi.
Przyszła więc pora na młot kowalski. Uniosłem go, jak gdybym chciał zaliczyć home run na sektorowych mistrzostwach w baseballu. Włożyłem całą swoją frustrację w jeden, potężny zamach i…
Brzdęk!
Hałas rozszedł się po gospodarstwie niczym zew godowy Krzemoidów, a młot odbił się z taką siłą, że mało brakowało, a sam bym się znokautował.
– Kurwa mać! – Cofnąłem się, cierpiąc z powodu dzwonienia w uszach i urażonej dumy.
Wypróbowałem cały arsenał z szopy na narzędzia taty i niszczyłem jeden przyrząd po drugim. Siekiera? Stylisko pękło jak zapałka. Łom? Wygiął się jak precel. Akrobaci ze Świata Pyłu mogliby mu pozazdrościć.
Pod koniec tych wszystkich nieudanych prób z niezliczonymi przyrządami, które nie podołały wyzwaniu, miałem wokół siebie taki bałagan, jak gdyby przez sklep z narzędziami przeszło tornado. Albo jakbym zaprosił starych kolegów z legionu do pomocy w „remoncie”. Tak czy inaczej, tata na pewno będzie wściekły.
– W porządku, chcesz na ostro? – warknąłem na obelisk. Miałem wrażenie, jakbym mierzył się z trybunem Winslade’em w walce na intelekt. – Zaraz z tobą zatańczę, ty przerośnięty krasnalu ogrodowy!
Odnalazłem starą linę wspinaczkową, jeszcze z czasów szkolenia w legionie. Przez myśl przemknęły mi wspomnienia zdobywania skalnych urwisk na wrogich planetach. Pomyślałem, że jeśli nie mogę zniszczyć bloku, to może uda mi się go wziąć na lasso i odciągnąć. Po jakimś tuzinie prób, po których każdy szanujący się kowboj odwiesiłby ostrogi i zajął się szydełkowaniem, wreszcie zarzuciłem linę na szczyt monolitu.
– Mam cię! – wychrypiałem.
Ciągnąłem z całych sił, nadwyrężając mięśnie, jakbym mocował się na rękę z człekopsem. Jednak obiekt będący przyczyną całej awantury nie przesunął się ani o milimetr.
Co gorsza, wyglądało na to, że krawędzie u góry bloku były ostre jak brzytwa. W końcu przepiłowały linę, która pękła z trzaskiem, a ja wyłożyłem się na tyłek. Wpatrzyłem się w niebo, zastanawiając się, czy to kara od losu za te wszystkie bójki w barach.
Należało podejść do sprawy poważniej. Ruszyłem z tupotem do stodoły. Po drodze miotałem przekleństwami, które skłoniłyby każdego rekruta do przemyślenia życiowych decyzji.
W stodole stała duma i radość taty. Nasz zabytkowy traktor. Stary jak świat, upstrzony bladozielonymi plamami i większą ilością rdzy niż lakieru. Czasami odmawiał posłuszeństwa, był jednak silny jak wół i dwa razy bardziej uparty… Trochę jak ja sam.
Odpaliłem pojazd. Silnik zakaszlał i zatrząsł się niczym specjalista techniczny po pierwszym zrzucie bojowym. Z rury wydechowej wydobył się czarny dym, a traktor zaczął się telepać, jakby dostał ataku. Ale niech go diabli, jeśli nie ruszy. Tak samo jak ja, kiedy wypiłem o jednego drinka za dużo w klubie oficerskim, a mimo to udawało mi się dobrnąć do wyjścia.
Sięgnąłem po najgrubszą linę, którą prawdopodobnie dałoby się holować krążownik Galaktyków, i przymocowałem ją do tyłu traktora. Potem, czując pewność siebie typową dla człowieka, który zaraz zrobi coś niewyobrażalnie głupiego (co, nie oszukujmy się, było u mnie normą), owinąłem obelisk drugim końcem liny.
Siadając za kierownicą, zdawałem sobie sprawę, jakie mam szanse. Równie dobrze mógłbym próbować pokonać centuriona Manfreda w chlaniu na przepustce. Ale, cholera, czy to kiedykolwiek mnie powstrzymało?
Uruchomiłem silnik, zacisnąłem zęby i wrzuciłem bieg. Ciągnik ruszył naprzód, siłując się z liną. Mógłbym przysiąc, że metalowa maszyna stękała jak Mogwa z obstrukcją i drżała, jakby zaraz miała się rozlecieć.
– No dawaj, śmieciu! – warknąłem, dociskając gaz do dechy. Silnik ryczał w proteście, wypluwając kłęby dymu.
Potem zaczęło robić się dziwnie. Jeszcze dziwniej, niż gdybym zobaczył Nairba w klubie ze striptizem.
Monolit coś nucił. Nie brzmiało to jak ulubiona piosenka babci. Raczej jak bzyczenie tysiąca wściekłych pszczół uwięzionych w blaszanej puszce, wymieszane z przenikliwym zgrzytem. Potem obiekt zaczął pulsować niepokojącym błękitnym światłem, od którego poczułem ciarki na plecach i mrowienie w zębach.
– O, w mordę…
Nagle wydało mi się, że grawitacja postanowiła zrobić sobie urlop. Ulubione kwiaty mamy wyrwały się z ziemi i zaczęły lewitować, jakby chciały wystąpić w kosmicznym balecie. Stary dąb, który rósł obok domu od czasu moich narodzin, zaskrzypiał i przechylił się na bok. Korzenie wyłoniły się spod ziemi.
Wyłączyłem silnik i zeskoczyłem z traktora, który uniósł się chwiejnie nad ziemią niczym pijany trzmiel. Ciekawe, czy tak czuli się Mogwa na ich świecie o słabym przyciąganiu. Wątpię jednak, żeby kiedykolwiek musieli się użerać z latającym sprzętem rolniczym.
Całe gospodarstwo trzęsło się w posadach. Słyszałem, jak garnki i patelnie grzechoczą w domu rodziców. Mama pewnie dostała ataku histerii. Kury rozkręcały istne piekło w kurniku. Mógłbym też przysiąc, że widziałem naszą jedyną krowę przelatującą obok mnie. Wyglądała na bardziej skonsternowaną niż zwykle.
Jak na zawołanie, drzwi domu otworzyły się z taką siłą, że prawie wypadły z zawiasów. Mama i tata wypadli na zewnątrz.
– Jamesie McGill! – pisnęła matka. Jej naturalne loki pokonały siłę grawitacji. Mama wyglądała jak rozgniewana mityczna Meduza. – Co ty, na litość boską, robisz z naszą farmą?!
Tata poczerwieniał i dyszał, jakby właśnie przebiegł maraton w pełnym rynsztunku legionu.
– Chłopcze! – zawołał, grożąc mi palcem. – Kazałem ci pozbyć się tego czegoś, a nie przerobić nasz dom na cholerny lunapark!
Rozłożyłem ręce. Próbowałem zgrywać zidiociałe niewiniątko. Dopracowywałem tę pozę latami, gdy musiałem wydostawać się z różnych tarapatów, coś mi jednak mówiło, że tym razem to nie wypali.
– Nie możecie mnie winić! – broniłem się. – Skąd miałem wiedzieć, że ten kloc się obudzi i urządzi nam wielkie przemeblowanie?
Buczenie monolitu przybierało na sile, zagłuszając nawet imponująco głośny krzyk mamy. Odwróciłem się do obiektu. Światło pulsowało coraz mocniej. Jak gdyby ten cholerny blok uruchamiał się i przygotowywał na… W sumie nie wiedziałem, na co, ale raczej nie chodziło o miłe przyjęcie z herbatką.
Znając moje szczęście, za chwilę obelisk otworzy portal do jakiegoś galaktycznego piekła albo przywoła armię wkurwionych, wojowniczych kosmitów.
– Mamo? Tato? – zawołałem, cofając się powoli i żałując, że nie mam przy sobie karabinu metamorficznego. Nie żeby broń legionu miała cokolwiek poradzić w obliczu nadchodzącego kosmicznego bajzlu. – Lepiej się gdzieś ukryjcie. Może się zrobić… niebezpiecznie.2
Gapiłem się na błękitny monolit, czekając, aż wypluje wszystkie tajemnice wszechświata. Nagle… puf! Grupa Nairbów pojawiła się jakby znikąd.
Tak, Nairbów. Nie przesłyszeliście się. Kosmiczni biurokraci plaskali płetwami po skromnych włościach mojej rodziny w Georgii. To się dopiero nazywa niespodziewani goście.
Jeśli nigdy wcześniej nie widzieliście Nairba, wyobraźcie sobie, że foka spłodziła dziecko z szafką na dokumenty, a owoc ich miłości ma przezroczystą, zieloną skórę. Ci goście sięgali mi mniej więcej do pasa. Mieli obłe, galaretowate cielska i płetwy zamiast rąk i nóg. Nie dajcie się jednak zmylić. Na bagnach swojej ojczystej planety te istoty śmigają zwinnie jak gimnastycy.
Gdy tylko się pojawili, zaczęli trajkotać w swojej mowie. Brzmiało to jak połączenie szczebiotu delfinów i odgłosów, jakie wydaje zepsuta drukarka. Za diabła nie mogłem ich zrozumieć, ale domyślałem się, że sprawa jest poważna. Właśnie takiego tonu używał mój dawny weteran od musztry, kiedy zamierzał obrócić nasze życie w piekło.
Jeden z nich, pewnie szef, podpełzł do mnie, wymachując płetwą i wyszczekując coś, co pewnie miało być rozkazami. Mrużył czarne oczka za parą gogli osadzonych na ryjku. Jakim cudem się tam trzymały? Żebym to ja wiedział. Nie miały paska ani niczego podobnego. Może smarki Nairbów sprawdzają się jako klej.
Pozostali rozproszyli się po ogrodzie. Do płetw mieli przytwierdzone komputery przypominające podkładki do pisania. Wskazywali na wszystko wokół, robili notatki i ogólnie rzecz biorąc, zachowywali się jak u siebie. Jeden nawet zaczął pogryzać cenne kwiaty mamy. Chyba mu posmakowały. Przyznam, że widywałem mniejszy entuzjazm u wygłodniałych rekrutów w porze wyżerki.
A skoro o mamie mowa, wypadła z domu niczym huragan w fartuchu.
– Jamesie McGill! Co to za cudaki? I co robią w moim ogrodzie?
– Cii… – odpowiedziałem. Wzruszyłem przy tym ramionami, sprawiając wrażenie, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Nie musiałem nawet przesadnie udawać. – Wygląda na to, że mamy nieoczekiwane towarzystwo. O ile się orientuję, to galaktyczni biurokraci.
Nairbowie dalej gadali między sobą, nieświadomi chaosu, jaki wywoływali. Któryś z nich spróbował zmierzyć monolit taśmą mierniczą trzymaną w ustach. Inny usiłował przepytać bardzo zdziwioną kurę.
Uznałem, że czas wytoczyć wielkie działa. Mam tu na myśli Galinę Turov, kobietę, z którą łączyła mnie niestała relacja.
Właśnie tak. Tę Galinę. Panią imperator we własnej osobie.
Dotknąłem stuka na przedramieniu, modląc się w duchu, żeby Turov nie odgryzła mi łepetyny za to, że śmiałem ją obudzić. Nadal był dość wczesny poranek.
Ekran się uruchomił i zobaczyłem kobietę. Wyglądała jak supermodelka, która przed chwilą wstała z łóżka. Jakby się zastanowić, prawdopodobnie tak właśnie było.
– Lepiej, żebyś dzwonił z czymś ciekawym, McGill – mruknęła, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek.
– Oj tak, to bardzo ciekawa sprawa. Na mojej rodzinnej farmie dzieje się coś dziwnego… – Powiodłem wokół kamerą, rejestrując tajemniczy obelisk i skrzeczącą bandę Nairbów. – Mam tu gości. Chwilę temu Nairbowie teleportowali się do mojego ogródka.
– C…co? – wydusiła Turov po chwili milczenia.
Opowiedziałem jej wszystko w telegraficznym skrócie. Z każdym moim słowem Galina coraz szerzej otwierała oczy i coraz bardziej pochmurniała.
– Ty kretynie! – warknęła, nagle zupełnie rozbudzona. – Włącz aplikację tłumaczącą w stuku!
– Że co? – Zamrugałem.
Przewróciła oczami z taką mocą, że aż dziw, że nie wypadły jej z orbit.
– No w stuku, pacanie! Wiesz, tym urządzeniu na przedramieniu. Jest tam uniwersalny translator. Wystarczy go włączyć i…
– Ach, no tak, jasne – uciąłem, majstrując przy stuku, który ma przecież więcej bajerów niż niejeden cyrk, w tym ekran, funkcję namierzania i szpiegowania ludzi… Ale w ferworze poranka jakoś wyleciała mi z głowy możliwość tłumaczenia rozmów.
Znalazłem i włączyłem odpowiednią aplikację. Nagle gadanina Nairbów przeszła od bełkotu w całkiem zrozumiały, choć nieco sztywny angielski.
– Całkowicie niedopuszczalne warunki bytowe – mówił jeden. – Ta planeta rażąco narusza co najmniej siedemnaście galaktycznych kodeksów bezpieczeństwa i higieny.
– Jest doprawdy obrzydliwa – dodał inny.
Przez mgłę mojego ogłupienia przebił się głos Galiny.
– Już lecę – oznajmiła. – Spróbuj nie wywołać międzygwiezdnego skandalu, dopóki nie dotrę.
Ekran holograficzny zgasł, zanim zdążyłem się odezwać. Cała Galina. Zawsze kazała mi czekać na odpowiedź.
Zwróciłem się do Nairbów. Teraz mogłem przynajmniej zrozumieć ich biurokratyczny bełkot. Czułem się, jakbym wszedł do departamentu ruchu drogowego dla Galaktyków.
Rozumiałem ich utyskiwania, ale coraz bardziej tego żałowałem. Możecie mi wierzyć, czasami niewiedza rzeczywiście jest błogosławieństwem.
– Ponadto w tym domostwie brakuje odpowiedniej instalacji gospodarowania odpadami – powiedział jeden z Nairbów, machając płetwami, jakby chciał odfrunąć. – Wydalałem już dwukrotnie i do tej pory nie usunięto z mojej osoby zbędnych produktów przemiany materii.
Odchrząknąłem.
– Ekhm, wybaczcie, chłopaki. Możecie mi wyjaśnić, co tu się dzieje?
Szef Nairbów zwrócił ku mnie oczka zmrużone za idiotycznymi okularami.
– Ach! Winowajca wreszcie przemówił. Jestem głównym inspektorem Rubieży 921. Przybywamy z Kapituły Biurokracji Galaktycznej.
– Miło mi pana poznać, inspektorze. – Skłoniłem się zdawkowo.
– Jamesie McGill – ciągnął Nairb – uznano cię za istotnego świadka w dwóch galaktycznych sprawach sądowych. Mamy przekazać ci stosowne dokumenty.
– Eee…
Świetnie. Właśnie tego mi było trzeba. Już teraz wydawało mi się to tak interesujące jak oglądanie królika bobczącego na trawnik.
– Inspektorze, proszę posłuchać. – Starałem się przemówić mu do rozumu. – Na pewno doszło do jakiejś pomyłki. Niemożliwe, żebym zrobił coś złego poza planetą. Od miesięcy nie opuszczam Ziemi.
Nieoczekiwanie błękitny monolit znowu się odezwał. Rozbłysło światło i pojawiła się jeszcze jedna postać. Wiedziałem, kto to. Siódemka, podejrzliwy Nairb, którego miałem już okazję poznać.
Niestety, ponieważ wcześniej próbowałem przewrócić obiekt przy pomocy traktora, Siódemka zmaterializował się jakiś metr nad ziemią. Wylądował z głośnym chlupotem na grządce z pomidorami mamy. Gdyby było tam coś poza błotem i kwiatkami, Nairb mógłby postradać życie.
– Siódemka! – zawołałem. – Stary druhu! Nie spodziewałem się, że jeszcze zobaczę twoją paskudną mordę.
Siódemka dźwignął się na płetwy. Na brzuchu miał rozsmarowane szczątki robali i ziemię ogrodową.
– James McGill? – wydukał. – Przybyłem, gdy tylko usłyszałem, co się dzieje.
– A co dokładnie słyszałeś? – zaciekawiłem się.
– James! – z ganku dobiegło nas wołanie mamy. – To dziwadło narobiło jeszcze więcej szkód w moim ogródku.
– Przepraszam, mamo! – odkrzyknąłem. – Później zasadzę wszystko na nowo.
Siódemka pogramolił się do mnie, a potem zwrócił się do głównego inspektora:
– Niniejszym oświadczam, iż w tej sprawie jestem przedstawicielem prawnym Jamesa McGilla.
Inspektor wyglądał, jakby właśnie połknął muchę.
– Niech będzie – odparł z pogardą. – Twoja deklaracja została odnotowana i przyjęta.
Klepnąłem Siódemkę w plecy, prawie go przy tym przewracając.
– Dzięki, kolego. A teraz… może wyjaśnisz, co tu się wyprawia?
Brodziłem po kolana w tłumie biurokratów, a Siódemka kołysał się przy mnie jak pijany pingwin. Przeszliśmy przez grządkę z pomidorami.
Siódemka miał właśnie przejść do wytłumaczenia, dlaczego nagle stałem się najpilniej poszukiwaną osobistością w Galaktyce. Wtedy jednak ten cholerny monolit znowu błysnął. Przysięgam, jeszcze trochę, a będzie trzeba zorganizować kontrolę ruchu powietrznego nad moim ogródkiem. Może przekonam mamę, żebyśmy postawili budkę z lemoniadą i pobierali opłatę za wstęp. „Cyrk Rodzinny McGillów zaprasza! Zobaczcie kosmitów, wysypujących się szybciej niż popcorn”.
Kto tym razem wpadł z wizytą? Oczywiście szef wszystkich szefów, wielki admirał Sateekas. Mówiąc oględnie, wielki, czarny pająk o sześciu kończynach zakończonych stopodłońmi.
Nie było mu dane bezpiecznie dotrzeć na miejsce. Pojawił się około trzech metrów w górze, machając patykowatymi nogami, jakby prezentował jakiś kosmiczny taniec ludowy. Potem grawitacja przypomniała sobie, że ma zadanie do wykonania. Mogwa spadł z hukiem w błoto.
Każdy, kto wie cokolwiek o istotach żyjących w niskiej grawitacji, zdaje sobie sprawę, że są one dość delikatne. Mogwa i Nairbowie nie byli wyjątkami. Prawdę mówiąc, w typowych warunkach sądziłbym, że upadek Sateekasa skończy się śmiercią.
Rzeczywiście był śmiertelny, ale nie dla niego, tylko dla dwóch Nairbów, na których wylądował.
Pozostali poprzewracali się jak kręgle z galarety. Musiałem przygryźć język, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Niecodziennie widzi się parę fokowatych kosmitów, pękających jak balony z wodą, podczas gdy reszta umyka przed spadającym pająkiem.
Sateekas wstał, ścierając z połyskującego tułowia resztki gęstej posoki. Powiódł wokół spojrzeniem złożonych oczu. Kiedy na mnie spojrzał, mógłbym przysiąc, że temperatura nagle spadła. Po trosze oczekiwałem, że na wąsach głównego inspektora zaczną się tworzyć sople.
– James McGill? – odezwał się, dysząc lekko po upadku. – Jakież to wygodne, że cię tu znalazłem.
Zaprezentowałem mu najlepszy sztuczny uśmiech, będący wyrazem miłości do obcych. Taki, którym doprowadzałem do szału wszystkich nauczycieli w szkolnych latach.
– Cóż, to przecież gospodarstwo mojej rodziny – powiedziałem. – To oczywiste, że tu będę. Co pana sprowadza w te strony, wielki admirale? Chce pan się przejechać na wozie z sianem? A może spróbować sił w dojeniu krowy? Założę się, że te dodatkowe kończyny okazałyby się przydatne.
Sateekas oczywiście zignorował moje pytania. Mogwa nie mają za grosz poczucia humoru.
– Niniejszym uznaje się ciebie za kluczowego świadka w postępowaniu galaktycznej wagi – oznajmił, nadymając się jak czarny balon. Aż dziw, że nie uniósł się z powrotem w powietrze.
Główny inspektor próbował zaprotestować, ale Sateekas zbył go machnięciem obrzydliwej kończyny.
– Nie wiem, w jakiej trywialnej sprawie tu przybyliście, ale nie ma to już znaczenia. Ta kwestia jest o wiele ważniejsza niż bzdurne kłopoty w rebelianckich koloniach Ziemi.
Zaciekawiły mnie te słowa.
– Zaraz! Wolnego! Co to za rebelianckie kolonie? – zapytałem. Nagle odniosłem wrażenie, że nie dotarła do mnie jakaś wiadomość. Bardzo ważna wiadomość.
Sateekas rozkręcił się jednak na dobre.
– Cywilizacja Mogwa ma szansę już wkrótce wstąpić na wyższy poziom w hierarchii Imperium. Po ponownym zjednoczeniu Trantoru i Seginu zyskaliśmy wystarczający prestiż, aby zakwalifikować się do…
Przestałem słuchać jego wywodu o mogwiańskiej polityce. Wiem, że to fascynujący temat dla pasjonatów takich spraw, ale w tamtej chwili myślałem tylko o tym, co admirał powiedział o koloniach.
Rebelianckich koloniach.
Kojarzyło mi się to z problemami, i to takimi, których zawsze starałem się unikać. Takimi jak rachunek z baru czy niewłaściwa dziewczyna w łóżku. Coś mi jednak mówiło, że tym razem sprawa nie będzie tak prosta jak ucieczka przed nachalną eks. Zanosiło się na poważny ból głowy. Zgadnijcie, komu przepisano podwójną dawkę.
Tkwiłem między młotem a kowadłem, czy też, mówiąc dokładniej, między stadem biurokratycznych fok a wielkim pająkiem z obcego świata.
– Panowie… – zacząłem, chcąc zyskać na czasie i błyskając zębami w głupkowatym uśmieszku – z chęcią przeskoczyłbym przez wasze czarodziejskie drzwi, ale mam na Ziemi parę spraw niecierpiących zwłoki. Wiecie, jak jest.
Szef Nairbów zmierzył mnie wzrokiem, marszcząc foczą mordę, jakby zjadł cytrynę.
– A cóż to za „sprawy niecierpiące zwłoki”? – zapytał.
Podrapałem się w głowę, starając się wymyślić coś na szybko. Nairbów mogłem jeszcze przechytrzyć, ale Sateekasa? To już zupełnie inna historia.
– Zacznijmy od tego, że, ekhm, jestem umówiony na wizytę do dentysty. Nie mogę jej przegapić, nieprawdaż? Higiena jamy ustnej to ważna rzecz, nawet dla prymitywnych Ziemian. Muszę dbać o ząbki, żeby olśniewać uśmiechem kobiety. Rozumiecie to, prawda?
Siódemka czknął i prawie się przewrócił. Kiedyś przez pociąg do kieliszka napyta sobie biedy.
– McGill, przecież nie masz nawet kompletu pierwotnych zębów. Widziałem twoją dokumentację medyczną – powiedział.
– Dzięki za wsparcie, koleś – burknąłem. Musiałem zapamiętać, żeby chować alkohol, kiedy ci pajace wpadną z wizytą. – Doceniam, że postanowiłeś wywlekać moje brudy przy wszystkich.
Sateekas niecierpliwie zastukał szczękami. Jego tułów połyskiwał w promieniach słońca nad Georgią.
– McGill, nic nie wskórasz tymi wymówkami – stwierdził stanowczo. – Idziesz z nami. Imperium Galaktyczne potrzebuje twoich unikalnych… talentów.
Przez ułamek sekundy zastanawiałem się, czy nie lepiej będzie wystrzelać tych ćwoków i mieć spokój. Nie po raz pierwszy ozdobiłbym farmę flakami kosmitów. Pomyślałem jednak o przyjaciołach w Centrali. Gdybym rozpętał międzygwiezdną awanturę, oni musieliby za to zapłacić. Powinienem postąpić mądrze.
No, a przynajmniej mądrzej niż zwykle.
Właśnie wtedy usłyszałem znajomy wizg silnika latającego samochodu. Podniosłem wzrok i zobaczyłem elegancką brykę Galiny. Turov pędziła jak szalona, zapewne łamiąc po drodze z pół tuzina przepisów ruchu drogowego. Ta kobieta działała za kółkiem tak samo jak w łóżku. Szybko, wściekle i nie bacząc na straty uboczne.
– Nie bądźcie tacy hop do przodu, chłopaki – poradziłem, wskazując niebo i starając się zamaskować ulgę. – Mamy kolejnego gościa. Może poczekamy, aż pani imperator przedstawi swój punkt widzenia? Na pewno ucieszy się na wieść o waszej wycieczce na Ziemię.
Nairbowie zaczęli ględzić między sobą, wyraźnie niezadowoleni z opóźnienia. Sateekas sprawiał wrażenie, jakby zaraz miała mu pęknąć żyłka… Choć czy Mogwa mają w ogóle jakieś żyły? Postanowiłem, że później zapytam o to Siódemkę, oczywiście jeśli wyjdziemy cało z tego ambarasu.
– W porządku – warknął Mogwa, podrygując sześcioma kończynami ze słabo tłumioną irytacją. – Ale to niczego nie zmienia, McGill. Tak czy inaczej, pójdziesz z nami. Plany Imperium nie będą na nikogo czekać. A już na pewno nie na byle urzędniczynę.
Przytaknąłem. Chciałem udać skorego do współpracy, ale wypadłem raczej nędznie.
– Jasna sprawa, szefie. Odejdziemy, gdy tylko wszystko się wyjaśni. Zna mnie pan. Uwielbiam nieść pomoc.
Kiedy pojazd Galiny lądował, wzbijając tumany pyłu, zastanawiałem się, w jakie piekło wpakuję się tym razem. Po cichu liczyłem, że mi się poszczęści i że Turov będzie w wystrzałowym nastroju po spotkaniu ze zbieraniną wkurzających kosmitów.
– Mam przejść przez ten tutaj, eee, kalejdoskopo-blender czy coś – zawołałem do Galiny. – Chcą, żebym zeznawał.
– Na ojczystej planecie Nairbów?
– Tak mi się wydaje…
– Zgadza się – odparł Siódemka. – Jest tam sprzęt, dzięki któremu informacje o postępowaniu dotrą prec-komem na Trantora i do innych galaktycznych centrów władzy. W ten sposób wyrok nabierze mocy prawnej.
Galina spojrzała na mnie i Nairba, mrużąc oczy. Potrząsnęła głową, ale nawet nie zamierzała pytać, co z tym wszystkim ma wspólnego Siódemka. Potem popatrzyła nieufnie na monolit i wirujący portal. Trąciła palcem niebieską płytę. Ta zareagowała impulsem elektrycznym.
– Nowa, niepokojąca technologia… Tak trudno nadążyć za Galaktykami – stwierdziła Turov.
– Niezupełnie – powiedział Siódemka. – Pod względem rozwoju technologicznego są dość opieszali. Po prostu górują pod tym względem nad Ziemią.
– Właśnie o to mi chodziło. – Galina przewróciła oczami. – Ale niech będzie. McGill, jako twoja przełożona zezwalam ci na odejście i złożenie zeznań.
– Super… – odparłem, przetrawiając tę myśl.
– A zatem w drogę! – wtrącił się Sateekas, próbując mnie wprowadzić do kolorowego miksera. – Czas ucieka.
– Chwileczkę! – zawołałem, patrząc, jak członkowie komitetu Nairbów znikają jeden po drugim. – Nie idziesz ze mną?
Skierowałem to pytanie do Galiny.
– Co takiego? – żachnęła się. – W życiu! Nie wątpię, że czeka cię wspaniała przygoda, James, ale moja obecność mogłaby… sugerować, że mam w tym osobisty interes. Rozumiesz, prawda?
Niestety rozumiałem. Galina była obecnie kimś w rodzaju mojej dziewczyny, brakowało jej jednak instynktu opiekuńczego. Wręcz przeciwnie. Troszczyła się bardziej o karierę niż o moje życie, komfort czy szczęście. Gdyby zabrała się ze mną i wszystko wzięło w łeb, nie chciałaby ponosić za to winy.
– Zaczekaj… – nie ustępowałem, szukając jakichś luk w jej rozumowaniu. – Przed chwilą zezwoliłaś mi na tę podróż. W takim razie oficjalnie masz związek z całym tym pieprzeniem.
Sateekas niecierpliwie trącał mnie w zgięcie kolan palcami ohydnej stopodłoni. Ignorowałem go, czekając na odpowiedź Galiny.
Zrobiła uroczo zrezygnowaną minę, a potem odpowiedziała wystarczająco szczerze:
– James… Teraz musisz myśleć bardziej jak prawnik. W końcu masz do czynienia ze sprawą sądową. Udzieliłam ci zezwolenia jako przyjaciółka. Nie zostało to jednak oficjalnie odnotowane. Sama na pewno nie zamierzam tego zgłaszać.
– Chodź już! – nalegał Sateekas. – Dość tych pogaduszek. Właź w pole transmisyjne, McGill. Bez obaw, dotrzymam ci towarzystwa.
Otworzyłem usta i spojrzałem najpierw na zdenerwowanego Mogwa, a potem na podstępną dziewczynę.
– Dobra, rozumiem. Jestem zdany na siebie – powiedziałem. – Zobaczymy się, kiedy wrócę. Jeśli chcesz, możesz tu zostać i zaczekać w mojej szopie.
– Cóż za szczodra oferta… – Ton Galiny sugerował, że nie zamierza skorzystać z propozycji.
Zebrałem się w sobie i wkroczyłem w wir.