-
promocja
Legion Nieśmiertelnych. Tom 23. Świat Gniewu - ebook
Legion Nieśmiertelnych. Tom 23. Świat Gniewu - ebook
Bunt przeciwko Ziemi rozszerza się na kolejne planety. McGill wraz ze swoimi legionistami tkwi na wulkanicznym świecie, gdzie Skrullowie pozostawili ich na śmierć. Nie mając gdzie się ukryć, oczekują na atak rakietowy. Kiedy Skrullowie chronią się pod kopułą pola siłowego, McGill musi znaleźć sposób, by wybrnąć z niezwykle trudnej sytuacji. W tym celu gotów jest dokonać sabotażu elektrowni obcych, szantażować swoich dowódców, a także wykorzystać własnych żołnierzy jako przynętę w zabójczej grze w kotka i myszkę.
Jednakże prawdziwym przeciwnikiem nie jest ani kopuła, ani siły Niebieskich Skrulli, którzy próbują zająć planetę. Są nim przełożeni McGilla, nieustannie szukający pretekstu, by za niesubordynację posłać go na permanentną śmierć. W tej sytuacji McGill musi podjąć największe dotychczas ryzyko, aby nieuchronną porażkę przekuć w zwycięstwo, a przy tym pozostać po właściwej stronie konfliktu.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68593-06-8 |
| Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był szósty sierpnia – Dzień Zjednoczenia. Jak większość mieszkańców dystryktu Georgii, popołudnie i wieczór spędziłem na hulankach. Już od dawna było ciemno, gdy wracałem na farmę rodziców. Załapałem się przy tym na żałosny pokaz fajerwerków urządzony przez mojego staruszka. Wprawdzie drony z bombami emitującymi lawendowy dym były całkiem niezłym widokiem, jednak ostatecznie szybko się znudziłem tą imprezą. Najzwyczajniej wyrosłem już z takich widowisk.
A ponieważ nie lubię psuć zabawy innym, siedziałem cicho. Nie przepadam za Dniem Zjednoczenia, więc kiedy nadchodzi, zaciskam zęby i udaję, że cieszę się ze wszystkimi. Głównie po to, żeby tacie było miło.
Kiedy sąsiedzi rozjechali się do domów, wreszcie mogłem usiąść ze swoim dwunastopakiem i odpocząć.
Ulżyło mi, że pomimo zapowiedzi Graves się nie zjawił. Wprawdzie byłem jego jedynym przyjacielem, ale na samą myśl o obecności tutaj tego smutasa skręcało mnie z żenady.
Wszedłem na skrzypiący ganek mojej szopy i rozsiadłem się na huśtawce. Delektowałem się panującą wokół ciszą. Jako rodowity mieszkaniec Georgii zawsze z przyjemnością obserwuję, jak to miejsce zmienia się nocą. Słońce przestaje piec żywcem, a średnia temperatura spada do poziomu, który miejscowi określają jako „znośny”. Oczywiście nadal było piekielnie wilgotno, ale jak się tutaj żyje, można do tego przywyknąć.
Zapadając się w poduszki siedzenia, łyknąłem piwa. W ciągu tych kilku miesięcy demobilizacji wypracowałem rutynę polegającą na bezproduktywnym leniuchowaniu. Rodzice co jakiś czas suszyli mi o to głowę, ale co to za urlop, na którym nie można się poobijać?
Było już grubo po północy. Księżyc wisiał wysoko, a znad bagna zaczęła się unosić mgła. Wyglądała jak ramiona duchów wychodzących spod ziemi. Wraz z nią nadleciała dobrze mi znana mieszanka zapachów, w której dominowała woń zgnilizny. Była to oznaka, że bagno żyje. Słodki aromat rozkładających się cyprysów łączył się z nocnym jaśminem i smrodem siarki, sugerującym, że woda stoi i ma się dobrze.
Powoli ogarniała mnie senność. Byłem zmęczony zabawą i lekko wstawiony. Podmuch wiatru otoczył mnie zapachem oplątwy porastającej stare dęby. Poczułem też sosny rosnące nieco wyżej nad miejscem, gdzie mieścił się dom moich rodziców.
Nagle coś sprawiło, że otworzyłem oczy i się wyprostowałem. Wydawało mi się, że zauważyłem ruch. Czyżbym zobaczył cień przesuwający się na bagnach pośród przypominających szpony gałęzi drzew?
Nieee… to tylko moja wyobraźnia.
Wziąłem kolejne piwo, odstawiając na bok niedopitą butelkę. Kiedy otworzyłem nową, za sprawą jakiejś kosmicznej magii schłodziła się samoistnie, aż rozbolała mnie ręka. Piwo było niemal zamarznięte, więc kiedy się napiłem, poczułem niebo w gębie.
Nocne istoty jak zwykle dawały popis swoich umiejętności muzycznych. Świerszcze i ropuchy prześcigały się, kto wyda głośniejszy dźwięk. Raz na jakiś czas coś z chlupotem zanurzało się w wodzie – pewnie jakiś zagubiony aligator albo rozbrykany mokasyn. Wokół mojej głowy bzyczały komary. Teraz nie było to jednak tak uciążliwe jak latem. Ilekroć się do mnie zbliżały, przepędzały je boty owadobójcze.
Wtem rozległo się kolejne pluśnięcie, tym razem głośniejsze. Pomimo senności mój mózg starał się ocenić, czy to naturalny odgłos, czy może coś niepokojącego. Zmrużyłem oczy, ale było za ciemno, żeby cokolwiek dostrzec.
W świetle księżyca woda bywa zdradliwa. Mieni się poświatą tak, że czasem trudno stwierdzić, czy to jeszcze suchy grunt, czy już bagno. Na szczęście dawno temu nauczyłem się to rozpoznawać. Zobaczyłem świetliki, które ćwiczyły swój tradycyjny taniec. Była to jedna z tych nocy, kiedy wydawało się, że Galaktyka wcale nie jest pełna żądnych krwi istot.
Wziąłem kolejny łyk zimnego piwka i trochę się odprężyłem. Denerwowałem się bez powodu. Gravesa tu nie było. Podobnie jak Wielkiej Stopy. Ot, umysł płatał mi głupie figle.
Ale wtedy usłyszałem szept.
Nachyliłem się i wytężyłem słuch niczym pies myśliwski. Ponownie wyciągnąłem szyję i zmrużyłem oczy, wpatrując się w ciemność.
Znowu rozległ się szept, ale tym razem rozpoznałem niektóre słowa: „procedura ujęcia”, „obiekt wydaje się…”.
Nie miały żadnego sensu i zdawały się nadlatywać z wiatrem z każdego kierunku. Ostrożnie odstawiłem piwo, uważając, by butelka nie stuknęła o deskę.
Jednocześnie ujrzałem pierwszego z nich. Wielką zakapturzoną sylwetkę. Co najmniej dwumetrową. Przybysz stał nieruchomo na pograniczu mojego podwórka i bagna. Po sylwetce poznałem, że to nie człowiek. Miał zbyt szerokie barki i za długie ramiona. Nisko naciągnięty kaptur skutecznie ukrywał jego twarz. Tkwił całkowicie nieruchomo, co sprawiło, że zjeżyły mi się włosy na karku.
Udawałem, że go nie widzę. Wtedy też pojawił się kolejny. Wyłonił się zza cyprysa, jakieś dwadzieścia metrów na lewo ode mnie. Był tego samego wzrostu i budowy, co ten pierwszy. I też miał kaptur. Próbowali poruszać się naturalnie, ale ich chód wydawał się dziwnie mechaniczny. Jakby ich ruchy były z góry zaprogramowane.
I znowu szept: „potwierdzić kontakt wzrokowy”.
Pierwszy wykonał dwa kroki naprzód, po czym zamarł. Drugi zrobił to samo, zachowując odległość od towarzysza. Chcieli mnie oskrzydlić, ale robili to w żałośnie oczywisty sposób. Nie byli zawodowymi zabójcami – działali zgodnie z jakąś instrukcją lub programem.
Przeciągnąłem się i głośno ziewnąłem.
– Ej, wy tam! – krzyknąłem. – Przyszliście z farmy Stonkinga w sprawie tej wycinki drzew? Nie za późno na robotę?
Obaj znieruchomieli jak posągi. Następnie ten po prawej przechylił nienaturalnie głowę, niczym ptak obserwujący ofiarę.
– Tak – szepnął tym swoim dziwnym, pustym głosem. – Jesteśmy… drzewnymi niewolnikami. Pójdziesz z nami… obejrzeć miejsce pracy.
Przyznam, że przystosowali się do tej zmyślonej historyjki szybciej, niż się spodziewałem. Teraz pozostało jedynie sprawdzić, za jak głupiego mnie mają.
Wiedziałem już, że coś się święci. Byłem tego absolutnie pewien. Mimo to zszedłem z ganku. Podniosłem butelkę, łyknąłem jeszcze piwa i rzuciłem szkło do kosza, gdzie z brzękiem dołączyło do pozostałych.
Było oczywiste, że ci goście nie zjawili się tu na żadną wycinkę. Stonking mieszkał prawie dziesięć kilometrów stąd i nic go nie obchodziły tutejsze drzewa. Był starym dziwakiem, który stronił od ludzi.
Z kolei gdyby mój tata zatrudnił kogoś do pracy na farmie, to prawie na pewno nająłby roboty. Wprawdzie wiązało się to z większym kosztem, ale maszyny nic by nikomu nie powiedziały o dziwnych rzeczach, jakie dzieją się niekiedy na farmie McGillów.
Stojąc na schodku, zacząłem jęczeć i przesadnie się przeciągać, jakby zdrętwiały mi plecy i ramiona. Kiedy się tak wyginałem, obaj przybysze zbliżyli się nieco. Przypominali pod tym względem skradające się koty. Chyba już wiem, jak czuje się wróbel, kiedy nagle z trawy wyskakuje na niego cichy drapieżnik.
Uśmiechając się jak głupi, udawałem, że nie mam pojęcia, co się dzieje. Zapaliłem nawet światło przed szopą.
Zdaje się, że to podziałało na nich deprymująco. Podczas gdy moje oczy szybko przystosowały się do zmiany warunków, oni wydawali się nieco oszołomieni. Miałem wrażenie, że jasne światło ich razi.
Zatrzymali się i nawet cofnęli o krok. Co to, jakieś kosmiczne wampiry? Jeden uniósł rękę, by osłonić oczy. A może chciał w ten sposób upewnić się, że nie zobaczę, czym jest? Tak czy owak, uznałem to za zły znak.
Cały czas udawałem jednak, że tego nie zauważam. Pozornie rozluźniony, powiodłem ręką ku pistoletowi laserowemu, który trzymałem w ogrodniczkach. Był stary i od noszenia w kieszeni miał mocno wytarty emiter. Następnie poklepałem się po drugiej nodze, by upewnić się, że nie zgubiłem mojego noża wojskowego. Oczywiście był na swoim miejscu.
Stąpając po zarośniętym chwastami podwórku, sunąłem powoli w stronę przybyszów. Kiedy znalazłem się między nimi, nawet nie spojrzałem na boki.
– Chodźmy – powiedziałem, przywołując ich gestem i ruszając prosto ku bagnu.
Obaj przestąpili z nogi na nogę, po czym zaczęli iść. Byli cicho, ale słyszałem ich kroki. Szli dokładnie po moich śladach.
Nie oglądając się, wywiodłem ich na bagno. Szliśmy długo, po względnie suchej części okolicy. Zagłębialiśmy się w dzicz. Pomimo ciemności doskonale orientowałem się w terenie i wiedziałem, gdzie stawiać stopy, żeby nie ugrzęznąć.
Niedoświadczonemu obserwatorowi może to wydawać się szalone. Te istoty – czy cokolwiek to było – wyraźnie miały złe zamiary. Dlaczego zatem odwróciłem się do nich plecami? Dlaczego pozwoliłem tym drapieżnikom ulokować się na mojej szóstej i wziąć mnie na cel jak niczego nieświadomą zwierzynę?
Przede wszystkim dlatego, że chciałem ich odciągnąć od bliskich. Rodzice spali w domu i żadne z nich nie miało doświadczenia w walce. Jeśli więc ci dwaj przybyli tu nas skrzywdzić, lepiej było, żeby skrzywdzili tylko mnie. Poza tym chciałem też, by znaleźli się jak najdalej od moich urządzeń komunikacyjnych dalekiego zasięgu. A najlepszym sposobem na to było wyprowadzenie ich na bagno. Sporo tu martwych punktów, gdzie nie docierają fale radiowe. W tych czasach niełatwo jest znaleźć na Ziemi miejsca wolne od najróżniejszych wież telekomunikacyjnych czy przekaźników.
Jeśli nie masz dostatecznie silnego nadajnika, który połączyłby się bezpośrednio z satelitą, nikt nie odbierze stąd żadnego sygnału. Nawet jeśli byłoby to najbardziej desperackie wołanie o pomoc. Tutaj jest się zdanym na siebie – i właśnie na tym mi zależało.
Nie chciałem, żeby mój stuk cokolwiek nagrał. A jeśli oni też mieli stuki, to musiałem dopilnować, żeby również niczego nie zarejestrowały.
– McGill? – odezwał się jeden, krocząc z chlupotem po błotnistej ziemi. – Jesteśmy już dostatecznie daleko. Te drzewa będą w sam raz.
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Wiem, po które przyszliście. Musimy iść tam, gdzie leżą zwalone pnie. Chodźcie. Jeszcze trochę. Nie mówcie, że Stonking nie nauczył was, jak poruszać się na bagnie!
Zerknąłem za siebie. Byli daleko. I ku mojemu zdziwieniu nadal szli tak, jakby chcieli mnie oflankować. Zrozumiałem, że starali się utrzymywać pozycje na lewo i prawo od ścieżki, którą się poruszałem.
I to oczywiście był ich podstawowy błąd. Kompletna głupota. Bo w ten sposób weszli na bagno i z coraz większym trudem brnęli przez rozmokły teren. Z każdym krokiem mokradło wciągało ich głębiej. Do tego stopnia, że ledwo utrzymywali równowagę. Musieli pomagać sobie, chwytając się gałęzi drzew i krzewów. Jeśli za chwilę nie użre ich jakiś mokasyn błotny, to będę zdziwiony.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Cokolwiek zamierzali zrobić, z całą pewnością nie wiedzieli, jak śledzić człowieka z bagien na jego terenie. Podczas gdy ja szedłem jedyną suchą ścieżką, oni męczyli się, człapiąc przez ponadpiętnastocentymetrową warstwę kleistego błota. Taka przeprawa pozbawiłaby sił nawet największego twardziela.
Miałem nadzieję, że dzięki temu łatwo się z nimi rozprawię, kiedy przyjdzie co do czego.
Naturalnie byłem w potwornym błędzie. Ale że nie jestem pesymistą, kontynuowałem marsz w głąb lasu niczym niezrażony.ROZDZIAŁ 2
Obaj zakapturzeni przybysze trzymali się na dystans, uparcie tkwiąc na moich flankach. Jakby wykonywali co do joty instrukcje z jakiegoś podręcznika wojskowego. W sposób mechaniczny dostosowywali się do każdego mojego ruchu, brnąc po kolana w ciemnej brei. Ja natomiast bezpiecznie kroczyłem ścieżkami, którymi McGillowie poruszali się tu od dekad.
– Jeszcze kawałek, chłopaki! – zawołałem radośnie. – Drzewa same się nie zetną!
Jeden z nich ponownie przechylił dziwnie głowę. Nawet pomimo ciemności zobaczyłem, jak nienaturalny był to ruch. Zbyt przesadny, zupełnie jak u drapieżnego ptaka namierzającego mysz. Odpowiedź wypowiedziana szeptem nadeszła z obu stron:
– Potwierdzam. Przyjrzymy się… drzewom.
Podziwiałem ich starania, by zachować konspirację, nawet jeśli szło im kiepsko. Nie byli to typowi wieprze-zabójcy z Centrali. Poruszali się jak roboty imitujące ludzi i byli w tym beznadziejni.
Ten po lewej zapadał się już prawie po pas. Nic dziwnego, bo wlazł w jedną z gorszych części bagna. Nie poddawał się jednak i drałował, jakby w ogóle nie zauważył, że coś go hamuje. Nie przeklinał, nie narzekał, nawet nie zaczął ciężej oddychać.
Ten drugi natomiast zaplątał w jakieś cierniste krzewy. Zamiast jednak się wyrwać, niezrażony szedł dalej przez zarośla. Wolał podrzeć sobie płaszcz, zamiast zboczyć z wyznaczonej trasy.
Hm… dziwne.
Zaprowadziłem ich na przesiekę skąpaną w świetle księżyca. Nie wiedzieli, że kiedyś mieściła się tutaj pierwsza stodoła naszej rodziny – zanim pochłonęło ją bagno. Jedyne, co po niej zostało, to szklista tafla czarnej wody w miejscu, gdzie dawniej była studnia.
– Dobrze, tędy. Ruchy, ślamazary! – poganiałem ich, bo lubię być pomocny.
Gość idący po lewej wdepnął prosto w dziurę po studni. Próbował się ratować i czegoś chwycić, ale ostatecznie zniknął z pluskiem pod powierzchnią.
– O nie – rzuciłem obojętnie. – To się porobiło…
Postanowiłem poczekać na reakcję drugiego. Czy pomoże kumplowi i zmieni taktykę, jak zrobiłby to normalny człowiek?
Jeszcze czego. Tkwił na miejscu, zachowując ciągle tę samą odległość i kąt względem mojego położenia. Poruszał się tylko w odpowiedzi na moje ruchy i robił to z ową niezmiennie mechaniczną precyzją. Cokolwiek kontrolowało tych dziwaków, nakazywało im mnie oskrzydlić. Oni natomiast nie mieli uprawnień, by zmodyfikować otrzymane polecenia, nawet jeśli byłoby to korzystne.
Uznałem więc, że mam ich w garści.
– O cholera! – krzyknąłem, stąpając chwiejnym krokiem wokół krawędzi studni jak pijany na pogrzebie. – Ach, w mordę! Twój kolega zapadł się pod ziemię… – Upewniłem się, że jestem już dostatecznie blisko drugiego zabójcy. Miałem go praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Zaatakował dokładnie tak, jak się tego spodziewałem – niczym maszyna. Bez wahania i finezji. Zwyczajnie obliczył optymalny kąt natarcia i włożył w cios całą siłę. Co pozwoliło mi z łatwością zneutralizować atak.
Chwyciłem jego ramię i wykręciłem, zapierając się nogami o suchą część gruntu. Jego ręka natychmiast wydała mi się dziwna w dotyku. Była twarda na całej powierzchni i sprawiała wrażenie, jakby pokrywała ją chrupka powłoka. Czyżby miał na sobie jakąś zbroję?
Czułem się, jakbym ściskał gałąź drzewa. Tak czy owak, ostatecznie nie miało to znaczenia. Przerzuciłem go przez bark i cisnąłem prosto w szyb studni. A ponieważ nawet tacy wzmocnieni zabójcy jak on nie są w stanie złamać praw fizyki, wpadł z pluskiem i dołączył do swego koleżki.
Roześmiałem się i wydałem z siebie triumfalny okrzyk. Myślałem, że odniosłem łatwe zwycięstwo i jest już po wszystkim.
Ale to właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa walka.
Z wody wynurzył się niebieski szpon, który próbował chwycić mnie za kostkę. Wypaliłem z pistoletu laserowego. Wiązka natychmiast zagotowała wodę w punkcie trafienia i wzbiła kłąb pary. Szpon cofnął się i zanurzył, ale zaraz pojawił się kolejny. Zacząłem strzelać, zmieniając zawartość studni w gotującą się breję. Mimo to przeciwnik nie ustępował.
Coś złapało mój but. Był to pierwszy z tych drani. Jak się okazało, wciąż żył i dokazywał. Ciąłem go nożem, przez co stracił dwie kolczaste wypustki. Pod wpływem siły ciosu odleciały na bok i wylądowały w błocie. Poruszały się spazmatycznie, a z jednej strony wystawały z nich metalowe elementy i przewody. Z pary wodnej wyłoniły się kolejne szpony, więc broniłem się dalej. Woda wokół studni zrobiła się wyraźnie ciemniejsza. Miałem nadzieję, że to krew.
Wreszcie zapanowała cisza i przez chwilę nic się nie działo. Myślałem, że ich wykończyłem. Już na dobre. Ale wtedy coś owinęło się wokół mojej nogi niczym stalowa lina i szarpnęło. Ostatnie, co zobaczyłem, zanim wpadłem do studni, to księżyc, który przyglądał się obojętnie temu przedstawieniu.
Starcie stało się naprawdę interesujące. Obaj przeciwnicy współpracowali i byli w pełni skoordynowani – nawet w tak niekorzystnych warunkach. Próbowali unieruchomić moje ręce, żebym się utopił. Jednak walka przy zerowej widoczności to dla mnie nic nowego. Byłem do tego szkolony, co napastnicy najwyraźniej zignorowali.
Problemem było przede wszystkim to, że zanurzenie zdawało się im nie przeszkadzać. Najwyraźniej mogli działać w środowisku beztlenowym. Natomiast mój organizm desperacko domagał się powietrza. Nie mogłem mu go jednak dostarczyć, ponieważ wciąż tkwiłem w uścisku wroga. Wprawdzie chwyt słabł, ale zbyt wolno, bym mógł to przeczekać.
Wreszcie się wyrwałem, odbijając nogami od czegoś twardego. Pomknąłem ku powierzchni, mając nadzieję, że płynę w dobrym kierunku. Po chwili wynurzyłem głowę i ponownie cieszyłem się pięknym, pełnym komarów powietrzem Georgii. Przemoknięty do suchej nitki wygramoliłem się na błotnisty brzeg, oddychając łapczywie.
Przez jakiś czas leżałem na plecach. Wypluwałem muł i chyba kawałki kolacji. Przy każdym oddechu miałem wrażenie, jakby ktoś pocierał wnętrze mojej klatki piersiowej metalową szczotką. Bolały mnie wszystkie mięśnie. Organizm dawał mi do zrozumienia, że zrobiłem coś głupiego. Co naturalnie nie było dla mnie niczym nowym.
Usłyszałem plusk, więc natychmiast podniosłem głowę.
– No chyba jaja sobie robisz – wyrzęziłem.
Jeden z zabójców wynurzał się właśnie ze studni jak potwór w horrorze. Woda spływała z jego masywnego cielska. Zgubił kaptur, dzięki czemu mogłem teraz zobaczyć niebieskie poszycie jego głowy i umieszczone w niej implanty neuronowe. Zamiast ręki miał rozszarpany kikut, co uznałem za efekt mojej pracy nożem. Nie wydawał się jednak zmartwiony tym ubytkiem.
Uczepiony szponem krawędzi studni zaczął się z niej wyciągać. Jego ruchy były szarpane, zapewne wskutek awarii. Mimo to wciąż dysponował odpowiednią sprawnością, by kontynuować misję. Jak widać, nie zamierzali odpuszczać do samego końca.
Próbowałem się podnieść, ale kończyny miałem jak z waty.
– Może zrobimy sobie małą przerwę? – zapytałem. – Wypilibyśmy piwko i pogadali…
Napastnik znieruchomiał i znowu przekrzywił głowę w ten dziwny sposób, który zaczynał mnie już wnerwiać. Pod tym kątem mogłem dokładnie zobaczyć, z czym miałem do czynienia.
Była to zdecydowanie obca technologia. Nigdy jednak nie widziałem niczego podobnego. Implanty znajdowały się zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz ciała. Niczym korzenie rośliny wnikały głęboko w robota osłoniętego niebieskim poszyciem. Jego szlaki nerwowe świeciły i migały, tworząc wzory. Im dłużej się w nie wpatrywałem, tym mocniej bolały mnie oczy. Jednak tym, co najbardziej zwróciło moją uwagę, była zintegrowana konstrukcja tego cyborga. To nie był typowy posklejany naprędce model, z jakimi stykałem się na większości planet. Powiedziałbym, że stanowił prawdziwe dzieło sztuki. Nikczemnej, chorej sztuki, która zmieniała żywe istoty w marionetki.
Implanty pokrywały większość jego głowy, układając się w skomplikowaną pajęczynę. W kluczowych punktach, gdzie łączyły się wiązki neuronów, miał wejścia na nośniki danych. Przez półprzezroczyste rurki przepływała jakaś ciecz, której nie tracił pomimo uszkodzeń. Była to pewnie mieszanka utrzymująca przy życiu. Ogółem wyglądał jak dzieło biotechnologii i inżynierii doprowadzonych na skraj możliwości bez oglądania się na konsekwencje.
Rozpoznałem w nim elementy prezentowane nam na odprawach jako biomechaniczne koszmary, w których produkcji lubowali się Skayowie. Przede wszystkim były to interfejsy podobne do tych, które wykorzystywali w systemach nawigacji neuronalnej. Ale te wyglądały trochę inaczej. Odznaczały się większą finezją. Jakby ktoś wziął technologię do łączenia umysłów i rozwinął ją tak, by mogła całkowicie przejąć nad nimi kontrolę.
Zabójca utkwił we mnie wzrok. Ujrzałem w jego oczach coś dziwnego – może iskrę życia osoby, którą przerobili na tę maszynę? Nagle jednak zniknęła, gdy jego implanty zaczęły migać intensywniej.
Częściowo stopione usta dziwoląga rozchyliły się. Na jego zębach lśniły metaliczne wzmocnienia.
– Dostosowywanie protokołu walki – szepnął tym swoim upiornym głosem. Gdy mówił, implant na jego krtani migał. – Wznawiam proces eliminacji.
Skoczył, odbijając się resztką sił. Utracił jednak płynność ruchów. Może to woda doprowadziła do zwarcia w części jego systemów. Albo poturbowałem go bardziej, niż się spodziewałem. Nie zamierzałem oczywiście zmarnować takiej okazji.
Uniosłem pistolet z nadzieją, że woda nie rozwaliła go do końca. Emiter buchnął parą i zasyczał, ale kiedy nacisnąłem spust, zadziałał. Na tyle sprawnie, by spełnić swoje zadanie. Wiązka trafiła napastnika prosto w pierś, przepalając na wylot resztki jego płaszcza. Poczułem swąd palonego mięsa i topiącego się metalu.
Nie przestawałem. Strzelałem raz za razem. A potem jeszcze poprawiłem. Chwiał się po każdym strzale, ale za cholerę nie chciał paść. Z ran buchał dym będący mieszanką pary wodnej i chemikaliów, od których zaczęły mi łzawić oczy. Wtedy podniosłem pistolet odrobinę wyżej i wypaliłem trzykrotnie w implanty na jego głowie.
Po trafieniu zaświeciły jaśniej, mignęły i ostatecznie zgasły. Olbrzym zachwiał się, po czym powoli padł twarzą w błoto. Tym razem już się nie podniósł.
Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę z pistoletem gotowym do strzału, poprzestał jednak na powolnym zapadaniu się w bagno. Woda wokół niego bulgotała, gdy kolejne implanty wysiadały po zwarciu. Tym samym robot zakończył sztuczny żywot. Ten drugi nigdy nie wyszedł ze studni, więc uznałem, że wykorkował na dnie.
– Hm… – mruknąłem i powiedziałem sam do siebie: – Będę musiał zameldować o tym w Centrali. Ciekawe, czy mi uwierzą… – Spojrzałem z westchnieniem na swoje brudne, przemoczone ubranie. – Pewnie nie.ROZDZIAŁ 3
Minęło kilka dni, odkąd utopiłem w bagnie dwóch cybernetycznych zabójców. Wylegiwałem się na huśtawce przed szopą, przemywając rany. Większość nie wymagała uwagi bota medycznego. Najbardziej dokuczało mi podłużne rozcięcie na przedramieniu, będące skutkiem nadziania się na wzmocnione kły jednego z tych gagatków. Na szczęście już się goiło dzięki cudownym właściwościom żelu regeneracyjnego.
Nagle nad lasem przy farmie zjawił się nieznany mi aerowóz. Był to jeden z tych prywatnych modeli, które można tanio wypożyczyć. Stanowiły szybki i niebezpieczny środek transportu.
Maszyna zawarczała i wylądowała na trawniku przed domem. Przednia lewa płoza zgniotła trawę.
Zmarszczyłem brwi i wstałem. Miałem już dość nieproszonych gości. Wtedy jednak otworzył się właz i z zaskoczenia prawie upuściłem butelkę z odkażaczem.
– Niespodzianka! – krzyknęła Etta. Wysiadła z pojazdu i stanęła na trawie z zawiniątkiem na rękach. Tuż za nią pojawił się Derek, niosąc zapas rzeczy dla dziecka, który wystarczyłby do zaopatrzenia małego sklepu.
W pobliżu natychmiast zmaterializowała się mama – miała szósty zmysł do takich sytuacji. Wydała z siebie odgłos, który ostatnio słyszałem, kiedy znalazła w stodole kotkę z małymi.
– Czy to mój prawnuczek? Chodźcie tu z nim!
Oglądałem ich powitanie z ganku, zauważając przy tym rzeczy, które umknęłyby innym. Sposób, w jaki Derek badał wzrokiem linię drzew. To, jak Etta ustawiała się zawsze tak, aby mieć widok na drogę prowadzącą do domu. Nadmierną ostrożność, z jaką obydwoje się poruszali – niczym aktorzy, którzy właśnie weszli na scenę.
Mama tego nie zauważyła. Była zbyt zajęta dzieckiem, które zawzięcie próbowało chwycić ją za nos.
– Spójrzcie tylko na te malutkie paluszki! I ten uśmiech. Wykapany McGill. James! Chodź no tu i przywitaj się jak należy!
Poczłapałem do pozostałych, krzywiąc się z każdym krokiem.
Dzieciak nazywał się William. Niedorzecznie długie imię jak dla istotki, która wielkością przypominała szopa. Nikt jednak nie pytał mnie o zdanie w tej kwestii.
– Jak będziecie na niego mówić? – spytałem. – Bill, a może Willy?
Etta posłała mi zdziwione spojrzenie.
– William.
– Biedny malec…
Prychnęła, a mama zabrała mi małego.
Jakiś czas później natknąłem się na Dereka, który rozpakowywał bagaże. Mama zabrała Ettę i dziecko na jakiś rytuał polegający na wspólnym oglądaniu zdjęć i czytaniu rodzinnych przepisów kulinarnych.
W przyjacielskim geście podałem Derekowi piwo. On jednak spojrzał na nie, sprawdził coś na stuku, po czym pokręcił głową.
– Nie mogę. Monitorują mi na bieżąco skład krwi. Jeden drink w nieodpowiedniej chwili i mogą się przyczepić.
– Serio?
– Władze imigracyjne to służbiści. Nie lubią nas. Dla Hegemonii jesteśmy rebeliantami, dopóki nie udowodnimy, że jest inaczej.
Oczywiście wiedziałem, w czym problem. Derek i Etta zamieszkali pierwotnie na Świecie Pyłu, przez co z formalnego punktu widzenia stali się rebeliantami. Galaktycy natomiast „zmusili” Hegemonię, by zaakceptowała niepodległość dwóch buntowniczych światów, mianowicie Zeta Herculis A i B.
Ale to była tylko gra pozorów. Politycy pokroju Alexandra Turova nigdy nie pogodzą się z faktem, że owe planety im się wymknęły. Turov prędzej zrezygnowałby ze swojej dożywotniej kadencji w Senacie.
Postawiłem oba piwa.
– Aż tak was śledzą?
– Etta ma jeszcze gorzej – westchnął Derek. Spojrzał na ich skromne, pokryte warstwą piachu bagaże. Wszystko, co pochodziło ze Świata Pyłu, było nim pokryte. – Traktują ją tak, jakby w każdej chwili mogła wzniecić bunt. Co tydzień badają jej krew, robią skany genetyczne i ograniczają możliwość poruszania się. A to tylko standardowe procedury.
– Ale to przecież moja córka – zauważyłem, zdając sobie sprawę z tego, jak głupio to brzmi. – Wychowała się na Ziemi.
– Dla nich to nic nie znaczy. Etta ma nowe DNA, przez co otrzymała nową klasyfikację. Hegemonia bardzo skrupulatnie pilnuje tych kategorii. – Przestał otrzepywać rzeczy i spojrzał mi w oczy. – Musieliśmy uzyskać specjalną wizę, żeby tu przylecieć. Mamy trzy tygodnie, a jeśli spóźnimy się z wylotem choćby o godzinę…
W drzwiach domu stanęła mama z dzieckiem na rękach. Widać było, że się denerwuje, ale nie chce tego po sobie pokazać.
– Chodźcie do kuchni. Uczę Ettę, jak upiec dobre herbatniki. Skąd ona weźmie pełne mleko na tej okropnej kuli piachu…
Derek zesztywniał na wspomnienie o ich planecie. Uśmiechnął się i wyglądał przy tym niemal naturalnie.
– Już idziemy, pani McGill.
Choć mama mówiła w kółko o pichceniu, poznałem, że jest zaniepokojona. Choćby po tym, jak mocno trzymała malucha. Doskonale zdawała sobie sprawę, jakiej inwigilacji Hegemonia poddaje Ettę i Dereka.
Herbatniki wyszły idealnie. Przygotowując je, Etta skrupulatnie wykonywała polecenia mamy. Starała się wykuć na blachę każdy krok. Zupełnie jakby obawiała się, że nie będzie mieć kolejnych okazji.
Podczas lunchu zauważyłem, że Etta przygląda mi się, gdy wykrzywiam twarz z bólu przy każdym ruchu, nic jednak nie mówiła. Mama zabrała Dereka do ogrodu, żeby opowiedzieć mu o tradycyjnej uprawie warzyw, tak przecież ważnych w diecie dziecka. Etta wykorzystała moment i spojrzała na mnie wymownie.
– To nie są skaleczenia od pracy na farmie – stwierdziła, wskazując ranę na moim przedramieniu. – I nie mów, że znowu spadłeś z werandy.
Zacząłem myć naczynia, by kupić sobie trochę czasu.
– Miałem ciężką noc, ale to nic poważnego.
– Tato… – Popatrzyła na mnie podejrzliwie. – Muszę wiedzieć. Czy w okolicy zjawił się ktoś nieznajomy? Czy ktoś obserwował farmę albo zadawał dziwne pytania?
Odłożyłem talerz, który właśnie myłem, żeby go nie rozbić.
– Powiesz mi, w co takiego naprawdę się wpakowałaś na Świecie Rebelii?
Zerknęła w stronę drzwi i ściszyła głos.
– Pracuję z… pewnymi ludźmi. Takimi, którzy uważają, że układ zawarty między Ziemią a Hegemonią wymaga… dostosowania.
– Z ruchem oporu? – mówiłem spokojnie, ale mój umysł pędził, próbując połączyć elementy układanki. – Z kimś, kto wysługuje się cybernetycznymi najemnikami?
Momentalnie zbladła.
– Cybernetycznymi? Byli tu? Kiedy?
– Kilka dni temu. Dwóch niebieskich dryblasów. Naszprycowanych bajeranckimi implantami, ale za to z kiepską gadką. – Stanąłem przodem do niej. – Wyjaśnisz mi, dlaczego twoi kumple z oporu nasłali zabójców na twojego ojczulka?
– Oni nie są moimi… – Urwała i rozmasowała skronie palcami. – Tato, nigdy bym… ale jeśli przeze mnie ustalili pewne powiązania… – Podniosła wzrok. W jej oczach malowało się poczucie winy, jakiego nigdy nie chciałem w nich zobaczyć. – Co się z nimi stało?
– Dali nura do starej studni – odpowiedziałem z uśmieszkiem, choć Etcie wcale nie było do śmiechu. – W co ty się wpakowałaś, dziewczyno?
Nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeliśmy głos zbliżającej się mamy. Opowiadała Derekowi o swojej niedoścignionej odmianie pomidorów. Etta cofnęła się i przybrała łagodny wyraz twarzy, za którym się ukrywała od chwili przybycia.
– Musimy sprawdzić ciała – szepnęła. – Tato, przepraszam.
Uśmiechnęła się na widok mamy wchodzącej do kuchni. Moja córka skrywała coś więcej niż tylko współpracę z ruchem oporu. Cokolwiek to było, ściągnęło na mnie uwagę zabójców.
Kilka godzin później, kiedy moi rodzice poszli spać, wybraliśmy się z Ettą na spacer. Ponieważ nie mogliśmy zabrać dziecka na bagno, a Derek nie przydałby się nam jako śledczy, został z synkiem. Etta i ja poszliśmy zbadać trupy robotów.
– A jak ci idą badania na Świecie Rebelii? – spytałem. – Tworzysz jakieś nowe monstra dla Boudiki?
– Nie, tato. Nie potrzebujemy teraz nowego wojska. Skupiamy się na… innych rzeczach.
– Na przykład na dziwolągach z niebieskim pancerzem?
– Nie, to nie nasze twory. Jestem tego pewna. Nie wiem, co to za jedni. I właśnie to mnie martwi.
Etta naturalnie odnalazła tę samą suchą ścieżkę, którą szedłem tamtej nocy. Jako dziecko często się tu bawiła, wykopując stare kości i tym podobne skarby.
Po jakimś czasie dotarliśmy na miejsce. Studnia wyglądała inaczej w świetle dnia. Była jedynie błotnistą dziurą, która bulgotała co jakiś czas. Smród chemikaliów zdążył się ulotnić i ustąpić miejsca typowemu odorowi bagna.
– Na pewno chcesz tu kopać? – spytałem. – Będą w kiepskim stanie.
Nie odpowiedziała. Wyciągnęła z torby zestaw narzędzi, które zdecydowanie nie wyglądały jak standardowe wyposażenie apteczki podróżnej.
– Trzeba ich wydostać na powierzchnię. Obu.
Pozostało mi tylko zakasać rękawy i wziąć się do brudnej roboty. Ciała były nasiąknięte wodą i ciężkie jak diabli. Głównie przez to, że w dużej mierze składały się z metalu. Wykorzystując pnącza roślin i grubą gałąź pobliskiego drzewa, zrobiliśmy improwizowaną wyciągarkę. Po jakiejś godzinie harówki i rzucania przekleństwami ułożyliśmy oba trupy na względnie suchej ziemi.
Profesjonalizm Etty wyparował, gdy przyjrzała im się dokładniej.
– O nie – szepnęła, kucając, by obejrzeć ich implanty. – Nie, nie, nie. To niemożliwe.
– Podzielisz się swoją wiedzą z resztą klasy?
Powiodła palcami po półprzezroczystej rurce wnikającej w cielsko zabójcy.
– Te modyfikacje… Tato, to jest biotechnologia najwyższej klasy. Ale pociągnięta poza granice możliwości i bezpieczeństwa. Widzisz te węzły kontrolne? Wyglądają jak interfejs kontroli układu nerwowego, ale w rzeczywistości służą do integracji z okrętem. Ktoś przerobił system nawigacyjny na… na…
– Narzędzie kontroli umysłu?
– Gorzej. – Zaczęła dokumentować wszystko za pomocą stuka. – Tu nie chodzi tylko o kontrolę, lecz o całkowite biologiczne nadpisanie umysłu. Ktoś znalazł sposób na połączenie architektury neuronalnej Skrulli z genetyką mieszkańców Świata Krwi.
– Połączyli ich z klonami? Ale ci dwaj w niczym nie przypominają ciężkich piechociarzy czy gremlinów…
– Nie z zewnątrz. Ale geny nie kłamią.
Etta dysponowała najlepszą aparaturą do analizy komputerowej. Dawniej pracowała w najtajniejszych laboratoriach Centrali, parając się tam cholera wie czym. Ufałem więc, że wie, o czym mówi.
– Połączenie klonów ze Skrullami? – dziwiłem się, kręcąc głową. – To ci dopiero…
– Ich twórcy kombinują coś konkretnego. To nie są zwyczajni wzmocnieni żołnierze. To prototypy.
– Prototypy czego?
Spojrzała na mnie i przez chwilę ponownie zobaczyłem w niej małą dziewczynkę.
– Czegoś, co powinno być niemożliwe. Tato, trzeba o tym poinformować Centralę. I to jak najszybciej.
Z oddali doleciał głos mamy wołającej nas na obiad. Etta pospiesznie wróciła do rejestrowania znaleziska. Ja natomiast zastanawiałem się, kiedy moja córeczka zmieniła się z dziecka w poważnego naukowca, który z takim spokojem badał nawet najbardziej odrażające istoty.
Myślałem też o tym, czego jeszcze mi o nich nie powiedziała.
Wyjęła z torby kolejne przybory. Dziwne, że akurat miała ze sobą sprzęt do prowadzenia dokładnie takich oględzin.
– Zawsze masz przy sobie zestaw do autopsji? – spytałem.
Pobierając próbki tkanek, odpowiedziała:
– Ostatnio tak. – Jej stuk cicho szumiał, nagrywając wszystko w najdrobniejszych szczegółach. – Ich profil genetyczny zdecydowanie świadczy o pochodzeniu ze Świata Krwi. Ale spójrz na te modyfikacje komórkowe. Ktoś przepisał im cały układ nerwowy, żeby scalić go z technologią Skrulli.
– Dziwne, co?
– Jeszcze jak. – Przyłożyła próbnik do portów w szyi trupa, po czym ekran jej stuka wyświetlił jakieś dane. – Ich organizmy powinny całkowicie odrzucić te wszczepy, a mimo to komuś udało się obejść problem. Te implanty nie tylko ich kontrolują, lecz także na bieżąco przepisują ich DNA.
Po kilku minutach milczenia usiadła na piętach.
– Tato, muszę podzwonić w parę miejsc. Nieoficjalnie.
Wyjęła z torby komunikator satelitarny, który z całą pewnością nie był częścią sieci cywilnej. Chwilę później otrzymała raporty. O niebieskich istotach widzianych w portach lotniczych co najmniej trzech sektorów. O tajemniczych zgonach, które uznano za wypadki. I o zniknięciach świadków.
– To niejedyny taki przypadek – oznajmiła wreszcie. – Testowali te istoty na całej Ziemi. Nikt jednak nie zorientował się, co się dzieje, bo błyskawicznie zacierano ślady. – Spojrzała na trupy. – Oni też by zniknęli, gdyby wykonali swoją misję.
– Wiesz więcej, niż mówisz.
– Tak. – Szybkimi, sprawnymi ruchami zaczęła się pakować. – I właśnie dlatego musisz to zgłosić Centrali. Jeszcze dziś. Ja nie mogę, wykopaliby mnie.
– Mam zawlec tam te truchła? – spytałem, kręcąc nosem na samą myśl.
– Nie. Wyślemy im moje nagrania i kilka próbek. Ale urwij jakiś kawałek i weź ze sobą.
– Palec może być?
Założyła plecak na ramiona.
– Tak.
Opuściliśmy bagno. Wydawało się cuchnąć bardziej niż ostatnio.
– Dziwne, że Skrullowie coś kombinują, prawda? – zagaiłem. – Zawsze miałem ich za… cieniasów.
– DNA i technologia nie kłamią.
– Wiem, wiem… – przytaknąłem, choć nadal miałem pewne wątpliwości. Z doświadczenia wiedziałem, że wszystko może być mylące. Zwłaszcza jeśli ktoś miałby na tym skorzystać.
Etta była naprawdę zaniepokojona znaleziskiem. Miała tę samą minę, kiedy jako dziecko uważała, że nie traktuję jej poważnie. Wtem podała mi dziwne winylowe pudełko. Było… mokre.
– Ech, dobrze – powiedziałem. – Zgłoszę to. Jutro rano polecę do Miasta Centralnego i opowiem o naszych nowych niebieskich koleżkach.
Odprężyła się nieco.
– Obiecujesz?
– Z ręką na sercu. – Posłałem jej uśmiech odpowiedzialnego ojca. – A teraz wracajmy, zanim babcia pomyśli, że wpadliśmy do bagna.
Przytuliła mnie i popędziła, żeby zobaczyć, jak się ma maluch.
Patrząc na nią, poczułem lekkie poczucie winy z powodu moich kłamstw. Prawdopodobieństwo, że zgłoszę nasze znalezisko Centrali, było równe temu, że zacznę się uczyć baletu. Moja córka miała dobre intencje, ale za długo przebywała poza Ziemią. Zapomniała już o pierwszej zasadzie legionisty Varusa: nigdy nie zgłaszaj się na dodatkową służbę, szczególnie podczas urlopu.
Jeśli będę musiał, udam, że faktycznie dokądś wylatuję, ale na pewno nie będzie to Miasto Centralne. Muszę mieć się na baczności. I być może rozstawić trochę pułapek obronnych wokół farmy.
Ale na pewno nie pokażę się w Centrali. Ryzyko, że skrócą mi wczasy, było zbyt duże. Nie miałem zamiaru dać się wepchnąć do jakiejś grupy śledczej badającej ten „niepokojący incydent”.
Lepiej siedzieć cicho, pić piwo i rozwiązywać problemy na bieżąco. W końcu jeśli ci niebiescy naprawdę stanowili takie zagrożenie, jak mówiła Etta, w którymś momencie Centrala sama wpadnie na ich trop. Chyba.
A jeśli zjawi się tu więcej tych dziwolągów… No cóż, miejsca na bagnie nie zabraknie.