Legion Wspomnień. Cykl Expanse. Tom 10 - ebook
Legion Wspomnień. Cykl Expanse. Tom 10 - ebook
Zbiór zawiera pierwszy raz dostępne w jednym miejscu wszystkie opowiadania -- włącznie z niepublikowanym nigdzie indziej - osadzone w świecie serii Expanse autorstwa Jamesa S. A. Coreya, znajdującej się na liście bestsellerów New York Times. Minęło dużo czasu, od kiedy ostatnio mieliśmy naprawdę dobrą space operę. "Przebudzenie Lewiatana" to międzyplanetarna przygoda jak należy, rodzaj SF, dzięki któremu zakochałem się w tym gatunku dawno temu, doprawiony odrobiną horroru i czarnego kryminału. Jimmy Corey pisze z energią i śmiałością nowicjusza oraz wprawą doświadczonego zawodowca. To gdzie drugi tom? — George R.R. Martin o „Przebudzeniu Lewiatana”
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-58-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Napęd
_Komentarz autorski_
_Trochę za szybki jesteś, Sol._
Kalambury mogą być najniższą formą humoru, ale to wciąż jeden z naszych ulubionych tekstów w tym projekcie.
Jedną z rzeczy, która w całym cyklu _Expanse_ pojawia się kilka razy, jest koncepcja, że prorok może zaprowadzić lud do Ziemi Świętej, ale sam nie może do niej wkroczyć. Solomon Epstein jest właśnie kimś takim: człowiekiem, który zapoczątkował nową erę, ale nie dożyje jej poznania. To potężna historia, bo czegoś takiego doświadczamy wszyscy, zwłaszcza starzejąc się: wrażenia, że coś doniosłego zdarzy się w chwili, gdy nas już nie będzie. Egzystencjalny lęk przed pominięciem czegoś ważnego.
Opowiadanie zostało pierwotnie napisane do redagowanej przez Jonathana Strahana antologii _Edge of Infinity_, ale kanał SYFY udostępnił je jako materiał dla uczestników konwentu Comic-Con w San Diego i przez jakiś czas można było je bezpłatnie przeczytać w Internecie. Ze wszystkich opowiadań ze świata _Expanse_ to prawdopodobnie zostało przeczytane najwięcej razy, ale najmniej na nim zarobiliśmy. Czasami tak właśnie to działa.
Ktoś zapytał kiedyś, czy Voltaire pijąca na początku z Solem jest powiązana z bojową frakcją OPA, Kolektywem Voltaire, który pojawia się w późniejszych książkach. Wydaje się, że może być jakiś związek między nimi, ale nigdy się temu nie przyglądaliśmy.RZEŹNIK STACJI ANDERSON
Gdy Fred był jeszcze dzieckiem na Ziemi i miał może pięć czy sześć lat, w piwnicy u wujka zobaczył roślinkę rosnącą w ciemności.
Chwast był bardzo blady i dwa razy wyższy niż inne na dworze, zniekształcony próbą sięgnięcia do słońca. Taki właśnie był facet za barem: zbyt wysoki, zbyt blady, za bardzo spragniony czegoś, czego nigdy nie zaznał i nigdy mu się to nie uda. Tacy właśnie byli Pasiarze.
Muzyka w barze łączyła pendżabskie rytmy z rapowaniem wysokim kobiecym głosem w wielojęzycznej mieszance języków tworzących pasiarski kreolski. W kącie w głębi dzwonił i popiskiwał podniszczony automat pachinko. W powietrzu unosił się słodki aromat haszyszu. Fred rozparł się na stołku barowym zaprojektowanym dla kogoś wyższego o dziesięć centymetrów i uśmiechnął się łagodnie.
– Masz jakiś pieprzony problem? – zapytał.
Barman mógł być Chińczykiem, Koreańczykiem lub ich mieszanką, co znaczyło, że jego rodzina prawdopodobnie przybyła tu w jednej z pierwszych fal. Pięć pokoleń walki o powietrze całych rodzin, upchniętych w mapujących asteroidy stateczkach na siedem prycz, i oglądania Słońca jako ledwie najjaśniejszej gwiazdy. Trudno było ich wciąż uważać za ludzi.
– Żadnego problemu, _jefe_ – odpowiedział barman, jednak się nie ruszył.
W wiszącym nad barem lustrze Fred zobaczył, jak rozsuwają się drzwi wejściowe. Do środka ociężale weszło czterech Pasiarzy. Jeden miał na ramieniu opaskę z rozerwanym kręgiem Sojuszu Planet Zewnętrznych. Fred zobaczył, że go zauważyli, a jeden z nich go rozpoznał. Automatyczny zastrzyk adrenaliny do krwi był przyjemny.
– To może podasz mi mojego drinka?
Barman jeszcze przez chwilę się nie poruszył, aż w końcu ustąpił. W grawitacji odśrodkowej whiskey lała się inaczej, ale nie na tyle, żeby Fred potrafił sprecyzować, co się nie zgadzało. Efekt Coriolisa na stacji Ceres nie powinien wystarczyć do zmiany kąta, przynajmniej nie tak blisko powierzchni asteroidy. Może po prostu za wolno opadała. Barman pchnął szklaneczkę w jego stronę.
– Na koszt firmy – rzucił. Po krótkiej przerwie dodał: – Pułkowniku.
Fred popatrzył mu w oczy. Żaden z nich się nie odezwał. Wypił alkohol bez dodatków. Napój palił w gardle i zostawił na języku posmak starych grzybów i pleśni na chlebie.
– Masz coś innego niż fermentowana pleśń? – zapytał.
– _Als u aprecie no, koai sa sa?_ – zabrzmiał głos z tyłu. „Skoro ci nie smakuje, to po co tu jesteś?”.
Fred okręcił się na stołku. Jeden z przybyłej czwórki patrzył na niego wrogo. Miał spore bary jak na Pasiarza. Może był operatorem mecha, albo po prostu spędzał dużo czasu na siłowni. Niektórzy tak robili, używając mieszanki maszyn i ciężarków z drogimi lekami, by zdobyć to, czego nie mogło im zapewnić ciążenie.
„Po co tu jesteś?”. Dobre pytanie.
– Lubię whiskey, która była kiedyś zbożem. Jak chcecie ssać grzyby, nie będę wam przeszkadzał.
Operator mecha przesunął się na krześle. Wyglądał, jakby chciał wstać, ale zamiast tego tylko wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Jego kumple popatrzyli po sobie. Ten z opaską wyciągnął terminal i szybko stukał w ekran.
– Mam burbon z Ganimeda – rzucił barman. – Ale będzie cię kosztował.
– Nie dość, żeby mnie powstrzymać – zapewnił Fred, odwracając się. – Daj butelkę.
Barman się schylił, wsuwając rękę pod bar. Prawdopodobnie miał tam broń. Fred prawie ją zobaczył oczyma wyobraźni. Coś, co miało groźnie wyglądać, a gdyby wygląd nie wystarczył, powalić przeciwnika. Może obrzyn do strzelania na małe odległości. Fred czekał, ale w ręce barmana pojawiła się tylko butelka. Postawił ją na barze. Przez ciało Freda przeszła fala ulgi i rozczarowania.
– Czysta szklanka – zażądał.
– Tak sobie myślę… – stwierdził barman, sięgając do tyłu, do szkła pod lustrem – …że po coś pan tu przyszedł. Rzeźnik stacji Anderson w barze Pasiarzy.
– Chcę się tylko napić – rzucił Fred.
– Nikt nie chce się tylko napić – odpowiedział barman.
– Jestem wyjątkowy.
Barman się wyszczerzył.
– To prawda – zgodził się i schylił się nisko, prawie do poziomu Freda. – Niech pan na mnie spojrzy, pułkowniku.
Fred odkręcił butelkę i nalał płynu na dwa palce do nowej szklaneczki. Zakręcił flaszkę. Barman się nie ruszył. Fred spojrzał w jego piwne oczy. Właśnie miał coś powiedzieć, nawet nie był pewien co takiego, poza tym, że miało być ostre i jadowite, kiedy kątem oka dostrzegł ruch w lustrze. Ludzie za plecami.
Miał chwilę na spięcie się, na przyjęcie noża, kuli lub uderzenia, które nie nadeszło. Na jego głowie wylądował czarny worek.
***
Trzy lata wcześniej wszystko wyglądało inaczej.
– _Dagmar_ w kolejce, dziewięćdziesiąt sekund do kontaktu, wszystko zielone.
– Roger, _Dagmar_. Widzę cię w drodze do kontaktu za dziewięćdziesiąt…
Ruchem szczęki Fred zmniejszył głośność pasma pilotów, redukując ich komunikaty do delikatnej muzyki tła ze słowami o pozycjach i wektorach. Dziewięćdziesiąt sekund do wejścia pierwszej grupy uderzeniowej.
Cała wieczność.
Westchnął głęboko, na sekundę zaparowując wnętrze hełmu, zanim wizjer się oczyścił. Próbował się przeciągnąć, ale prycza przeciwprzeciążeniowa nie pozwalała mu wysunąć kończyn w żadną stronę. Konsola dowodzenia wskazywała osiemdziesiąt trzy sekundy do kontaktu ze stacją Anderson. Oddychanie i przeciąganie zajęło mu tylko siedem sekund.
Przełączył ekran na widok przedniej śluzy _Dagmar_. Jednostkę zbudowano jako barkę desantową piechoty morskiej, która mogła przyssać się do kadłuba statku lub stacji, a potem wyciąć w niej dziurę. Na ekranie zobaczył dwustu marines przypiętych do pionowych klatek przeciwprzeciążeniowych, z bronią zamocowaną obok na szybkozłączach. Śluzę zaprojektowano do otwarcia przesłony natychmiast po wybuchowym przebiciu pancerza i uszczelnieniu styku.
Przez pancerze bojowe do walki w próżni trudno było to ocenić, ale żołnierze wydawali się spokojni. Szkolono ich na Księżycu, aż manewry w obniżonym ciążeniu lub mikrograwitacji i próżni weszły im w krew. Upychano ich do ciasnych statków, w których ćwiczyli, aż nie robił na nich wrażenia atak w korytarzach z kryjówkami na każdym skrzyżowaniu. Tak długo powtarzano im, że marines prowadzący szturm w abordażu mogli oczekiwać nawet sześćdziesięciu procent strat, że ta liczba przestała mieć jakiekolwiek znaczenie.
Fred popatrzył na swoich ludzi w klatkach i wyobraził sobie, że sześciu na dziesięciu nie wróci.
Według wyświetlacza zostało trzydzieści sekund.
Przełączył konsolę na widok radaru. Obok _Dagmar_ pojawiły się dwie duże plamy. Bliźniacze statki, każdy wiozący kolejnych dwustu marines. Dalej małe, szybkie jednostki eskortowe. Z przodu rosnący z sekundy na sekundę potężny, obracający się pierścień stacji Anderson.
Wszyscy byli na stanowiskach, żołnierze byli gotowi do walki, a dyplomacja zawiodła. Nadszedł czas, by wykonał swoje zadanie. Otworzył kanał do dowódców drużyn i w hełmie nagle rozbrzmiało dziesięć wariacji na temat szumów tła.
– Wszystkie drużyny, dziesięć sekund do wyłomu. Przygotować się.
W głośnikach zabrzmiało dziesięć potwierdzeń.
– Udanych łowów – rzucił Fred, po czym wywołał ekran taktyczny.
Układ stacji Anderson pojawił się w zwodniczo wyraźnym, dwuwymiarowym planie. Nie mogli wiedzieć, ile fortyfikacji Pasiarze zbudowali od czasu przejęcia stacji.
Jego żołnierzy przedstawiało sześćset zielonych kropek unoszących się tuż poza stacją.
– Wyłom, już! Już! Już! – krzyczał w mikrofon pilot _Dagmar_.
Statek zadygotał, gdy szpony śluzy wbiły się w metalowy korpus stacji ze zgrzytem, który Fred poczuł nawet przez wyściełanie pryczy. Szarpnięciem w bok wróciło ciążenie, gdy ruch obrotowy stacji zaczął ciągnąć jednostki abordażowe, nadając im 0,3 g siły odśrodkowej. Rozbrzmiała seria wysokich uderzeń wybuchających ładunków penetrujących.
Nad wyświetlaczem taktycznym pojawiły się małe ekrany z obrazami z włączanych kamer na hełmach dowódców drużyn. Marines ruszyli przez trzy nowe otwory w powłoce stacji. Fred zaczął przeskakiwać po planie taktycznym, stukając palcami w mapę.
– Wszystkie drużyny, ustanowić przyczółek i pozycje rezerwowe w korytarzu L, od węzła trzydzieści cztery do trzydzieści osiem – powiedział do mikrofonu, jak zwykle zaskoczony spokojem brzmiącym w swoim głosie podczas bitwy.
Zielone kropki ruszyły przez wyświetlane na ekranie korytarze. Czasami pojawiała się nowa, czerwona kropka, gdy wyświetlacz na wizjerze żołnierza wykrył ostrzał przeciwnika i oznaczył go jako zagrożenie. Czerwone kropki nigdy nie świeciły długo. Co jakiś czas zielona kropka zmieniała kolor na żółty. Żołnierz wyłączony z walki: pancerz wykrywał zgon lub rany, które czyniły go nieskutecznym w boju.
Nieskuteczny w boju. Taki ładny eufemizm na dzieciaki wykrwawiające się na gównianej stacji na zadupiu Pasa.
Spodziewane sześćdziesiąt procent strat. Cztery zielone kropki na każde sześć żółtych, a wszystkie należały do niego.
Przyglądał się szturmowi przebiegającemu niczym komputerowa gra, przesuwając pionki, reagując na zagrożenia nowymi rozkazami, pilnując liczby zielonych kropek.
Trzy nowe czerwone. Cztery zielone zatrzymały ruch i schroniły się za osłoną. Fred wysłał kolejne cztery zielone do bocznego korytarza, przemieszczając je na flankę. Czerwone kropki zniknęły. Trzy zielone ruszyły ponownie. Kusiło go, by dać się ponieść przebiegowi starcia, zapomnieć, co tak naprawdę znaczą świecące na ekranie symbole.
Dowódca drużyny idącej na szpicy wyrwał go z transu, wywołując go na kanale dowodzenia.
– Nadzór, tu dowódca drużyny jeden.
Fred przeniósł uwagę na widok z kamery na hełmie dowódcy pierwszej drużyny. Drugi koniec długiego, łagodnie wznoszącego się korytarza blokowała prowizoryczna barykada. Według wyświetlacza taktycznego bronił jej przynajmniej tuzin przeciwników. Na oczach Freda zza barykady wyleciał mały obiekt i wybuchł jak granat ledwie kilka metrów od pozycji dowódcy drużyny.
– Tu nadzór, słucham, dowódca drużyny jeden – odpowiedział Fred.
– Dostęp do głównego korytarza blokuje silnie ufortyfikowana pozycja. Mogę ją rozbić ciężką bronią, ale spowoduje to znaczące zniszczenia struktury i możliwą utratę zdolności podtrzymywania życia w tej sekcji.
Fred zerknął na mapę taktyczną, zauważając niewielką odległość dzielącą barykadę od kilku kluczowych węzłów systemu podtrzymywania życia i zasilania. Dlatego właśnie tam ją postawili. Uważają, że się na to nie zdecydujemy.
– Potwierdzam, drużyna jeden – odpowiedział Fred, szukając alternatywnej drogi. Wyglądało na to, że takiej nie ma. Pasiarze byli inteligentni.
– Nadzór, pytanie. Użyć ciężkiej broni do zniszczenia barykady czy oczyścić ją szturmem?
Rozwalić sporą część infrastruktury podtrzymywania życia stacji, potencjalnie zabijając sporą liczbę ukrywających się w swoich mieszkaniach cywilów, czy wysłać do ataku własnych ludzi, pozwalając im zgarnąć swoje sześćdziesiąt procent strat, by zdobyć pozycję.
Pieprzyć. Pasiarze sami zdecydowali. Muszą teraz ponieść konsekwencje.
– Dowódca drużyny jeden, udzielam zgody na użycie ciężkiej broni do usunięcia przeszkody. Rozłączam się.
Kilka sekund później barykada zniknęła w błysku światła i chmurze dymu. Po kilku kolejnych sekundach jego ludzie znów byli w ruchu.
Trzy godziny i dwadzieścia trzy żółte kropki później nadeszło połączenie.
– Nadzór, tu dowódca drużyny jeden. Zdobyliśmy centrum dowodzenia. Stacja jest nasza. Powtarzam, stacja jest nasza.
***
Bolały go skrępowane za plecami ręce. Przywiązano je do kostek, więc mógł leżeć na boku lub dźwignąć się na kolana, ale nie było mowy o rozprostowaniu nóg i wstaniu. Wybrał klęczenie.
Worek na głowie tworzył absolutną czerń, ale sądząc po obrotowym ciążeniu, nadal znajdował się gdzieś blisko powierzchni stacji. Czyli śluza. Usłyszy syk i pyknięcie uszczelki wewnętrznych drzwi. Potem albo powolne wypuszczanie powietrza, albo – jeśli chcieli go wyrzucić w przestrzeń – kaszlnięcie wyłączenia blokady bezpieczeństwa. Przesunął stopą po podłodze, próbując wymacać spoiny śluzy. Rozsunie się czy to jeden z tych starych typów, na zawiasach?
Dźwięk, który usłyszał, nie był mechaniczny. Gdzieś z lewej strony odchrząknęła kobieta. Kilka sekund później otwarły się i zamknęły drzwi. Dźwięk był przytłumiony, jakby miały uszczelkę ciśnieniową, ale na stacji nie znaczyło to wiele. Większość drzwi była hermetyczna. Zbliżyły się do niego kroki. Pięć, może sześć osób. Plus kobieta z problemem w gardle.
– Pułkowniku? Zdejmę teraz panu worek.
Fred kiwnął głową.
Świat odzyskał blask.
Pomieszczenie miało tanią podłogę i ściany z surowego kamienia. Wzdłuż sufitu i ścian biegły przewody i rury, a w jednym z rogów stało nieużywane metalowe biurko. Tunel serwisowy. Światła były ostre. Rozpoznał czterech mężczyzn z baru. Dołączył do nich jeszcze jeden. Szczupły, młody, z trądzikiem wymagającym poważnego leczenia. Fred obrócił głowę, żeby zobaczyć kobietę. Stała czujnie, trzymając w dłoniach pięćdziesięcioletni karabin na naboje strzałkowe, a jej przedramię zdobiła opaska SPZ z rozerwanym kręgiem.
Nikt nie miał maski na twarzy. Kiedy nowy się odezwał, jego głos nie był zniekształcony. Nie przejmowali się tym, czy będzie mógł ich zidentyfikować.
– Pułkownik Frederick Lucius Johnson. Bardzo chciałem pana spotkać. Nazywam się Anderson Dawes i pracuję dla SPZ.
– Anderson, tak? – odpowiedział Fred, a mężczyzna wzruszył ramionami.
– Rodzice nazwali mnie tak na cześć korporacji Anderson-Hyosung Cooperative Industries Group. W sumie i tak nie dostało mi się najgorzej.
– I co z tego? Stacja Anderson była dla ciebie jak brat?
– Imiennik. Jeśli będzie tak panu wygodniej, proszę mi mówić Dawes.
– Pierdol się, Dawes.
Mężczyzna kiwnął głową i klęknął przed Fredem.
_– Chi-chey au?_ – zapytał jeden z mężczyzn z baru.
– _Etchyeh_ – odpowiedział Dawes, a tamci wyszli. Zanim znowu się odezwał, Dawes odczekał, aż zamkną się za nimi drzwi. – Spędzał pan sporo czasu w barach Pasiarzy, pułkowniku. Można by pomyśleć, że czegoś pan tam szukał.
– Dawes?
– Fred?
– Zaliczyłem lepsze szkolenie przeciwko technikom przesłuchiwania, niż kiedykolwiek zobaczysz. Chcesz nawiązać porozumienie? Proszę bardzo. Mów przez chwilę, zdejmij mi więzy, zacznij opowiadać, że możesz mnie uratować, jeśli tylko powiem ci, co wiem. A potem wydłubię ci oczy i wyrucham czaszkę. Rozumiesz?
– Tak – potwierdził bez mrugnięcia Dawes. – No to może powiedz mi, Fred, co się z tobą stało na stacji Anderson?
***
Gdy tylko żołnierze skończyli przeczesywać korytarze w poszukiwaniu maruderów, eskorta marines zaprowadziła Freda do zdobytej stacji. Zatrzymał się na chwilę w rezerwowej pozycji przygotowanej tuż przed śluzą. Marines zaczynali tam wracać z innych zadań. Byli nabuzowani adrenaliną i nerwowi po walce. Fred pozwolił im się zobaczyć. Kładł dłonie na ramionach i mówił, że świetnie się spisali.
Niektórzy wracali na noszach. Żółte kropki w realu. Między nimi przebiegali sanitariusze, podłączając ręczne terminale do gniazd w pancerzach powalonych żołnierzy, odczytując dane diagnostyczne i przydzielając miejsca w kolejce do operacji, w zależności od tego, jak poważne były rany. Czasami dotykali przycisku na terminalu i jedna z żółtych kropek Freda robiła się czarna. Oprogramowanie dowodzenia oznaczało zabitego i wysyłało wiadomość do właściwych dowódców drużyn i kompanii w celu napisania listu do rodziny. Podobny wpis pojawiał się na jego liście zadań.
Wszystko było bardzo eleganckie i dobrze zorganizowane. Całe stulecia walk w erze elektroniki pomogły w dopracowaniu algorytmów. Fred położył dłoń na ramieniu młodej kobiety, której pancerz zgłaszał uszkodzenie kręgosłupa, i ścisnął. Optymistycznie wystawiła kciuki do góry, co było dla niego niczym uderzenie w splot słoneczny.
– Sir?
Fred podniósł wzrok i zobaczył stojącego na baczność porucznika, swojego adiutanta.
– Jesteśmy gotowi?
– Tak jest, sir. Może się jeszcze trafić jakiś pojedynczy buntownik, ale kontrolujemy korytarze stąd do stanowiska dowodzenia.
– Zaprowadźcie mnie tam – polecił.
W zaledwie kilka minut pokonali drogę, na której oczyszczenie marines potrzebowali wielu godzin. Zespoły do sprzątania po boju wciąż siedziały w barkach desantowych, czekając na potwierdzenie końca walk. Wzdłuż korytarzy leżały ciała zabitych przeciwników. Fred przyglądał im się uważnie. Poza rzucającym się w oczy brakiem odznak SPZ wyglądali tak, jak się spodziewał. Wysocy, chudzi mężczyźni i kobiety rozerwani wybuchami lub podziurawieni pociskami z broni ręcznej. Większość była uzbrojona, ale nie wszyscy.
Skręcili, za rogiem weszli do głównego korytarza i dotarli do barykady, którą kazał zniszczyć. Leżało przy niej kilkanaście ciał. Niektóre osłaniały prowizoryczne pancerze, ale większość nosiła zwykłe skafandry próżniowe. Rakieta z ładunkiem burzącym użyta przez żołnierzy do zniszczenia barykady rozerwała ich jak przejrzałe winogrona. Przystosowany do walki w próżni pancerz Freda chronił przed smrodem wnętrzności, ale zgłosił go w postaci nieco podwyższonego poziomu metanu w atmosferze. Smród śmierci sprowadzony do punktu danych.
W pobliżu w jednym miejscu zebrano mały stosik broni i prowizorycznych materiałów wybuchowych.
– W to byli uzbrojeni? – zapytał.
Eskortujący go oficer przytaknął.
– Lekki sprzęt, sir. Cywilny. Większość tego nie dałaby rady nawet wgnieść naszych pancerzy.
Fred schylił się i podniósł granat ręcznej roboty.
– Rzucali w was bombami, żeby powstrzymać przed zbliżeniem się na tyle, by było widać, że ich karabiny nie zadziałają.
– I zmusili nas do rozwalenia ich – potwierdził ze śmiechem porucznik. – Gdybyśmy wiedzieli, że strzelają z takich pukawek, moglibyśmy po prosto podejść i użyć paralizatorów.
Fred pokręcił głową i odłożył granat.
– Sprowadźcie tu saperów, niech rozbroją te materiały wybuchowe, zanim przypadkiem się aktywują i kogoś zabiją.
Przyjrzał się zniszczonemu przez wybuch węzłowi aparatury do podtrzymywania życia. Zginęło już dzisiaj dość niewinnych ludzi, pomyślał_._ Wywołał raport o stanie stacji na bieżąco aktualizowany przez zespół do walki elektronicznej. Dowiedział się o całkowitej utracie podtrzymywania życia w sekcji, w której się znajdował, oraz w dwóch przyległych. Nieco ponad tysiąc sto osób bez powietrza i zasilania. Za każdymi drzwiami, które widział, mogła się kryć rodzina dusząca się z braku tlenu i waląca w nieruchome drzwi, bo banda skretyniałych Pasiarzy zbudowała swoją barykadę właśnie w takim miejscu. A on zdecydował się ją zniszczyć.
Gdy adiutant wzywał saperów, Fred ruszył w stronę centrum dowodzenia. Po drodze zobaczył jeszcze kilka ciał Pasiarzy. Próbowali bronić korytarza nawet po tym, jak jego ludzie zniszczyli pierwszą barykadę, kryjąc się za prowizorycznymi osłonami i rzucając granaty z domowej roboty materiałów wybuchowych. Wyraźnie starali się zdobyć więcej czasu, ale na co? Nie mogło być wątpliwości co do ostatecznego wyniku. Mieli za mało ludzi i zdecydowanie niedostateczne uzbrojenie. Żołnierze potrzebowali na zdobycie stacji aż trzech godzin tylko dlatego, że Fred nalegał na ostrożność. Patrząc na praktycznie nieosłonięte ciała na podłodze, zrozumiał, że jego ludzie mogli się znaleźć w centrum dowodzenia w połowie tego czasu.
Leżący wokół niego ludzie też musieli o tym wiedzieć. Ci idioci zmusili nas do zabicia ich.
Porucznik dogonił go w chwili, gdy wchodził do centrum dowodzenia.
Pomieszczenie było pełne trupów, leżało ich tam przynajmniej dwadzieścia. Choć większość miała na sobie jakieś kombinezony próżniowe, mężczyzna na środku był ubrany tylko w tani niebieski strój roboczy z logo firmy górniczej na ramieniu. Był cały podziurawiony kulami. W jego dłoni tkwił małokalibrowy pistolet, przyklejony zasychającą krwią.
– Sądzimy, że to ich lider – poinformował porucznik. – Prowadził jakąś transmisję. Pozostali walczyli do ostatniego, żeby dać mu więcej czasu. Próbowaliśmy wziąć go żywcem, ale wyciągnął z kieszeni ten pistolet i…
Fred rozejrzał się po masakrze wokół i poczuł poruszenie w trzewiach. Trwało tylko chwilę, zastąpione nagłym atakiem furii. Gdyby był sam, podszedłby do trupa w tanim niebieskim stroju i go skopał. Zamiast tego tylko zacisnął zęby.
– Co, do cholery, was tak pogięło? – zwrócił się do trupów.
– Sir? – Porucznik wtrącił się, patrząc na stanowisko łączności. – Wygląda na to, że próbował nadawać aż do ostatniej chwili.
– Pokaż – zażądał Fred.
***
– Na stacji Anderson wykonałem swoją powinność – oświadczył Fred.
– Swoją powinność – powtórzył Dawes. Nie pytał. Nie drwił. Po prostu powtórzył.
– Tak.
– Czyli wykonywałeś rozkazy – zasugerował Dawes.
– Nawet tego nie próbuj, dupku. Nie zadziałają na mnie te bzdety z Norymbergi. Wykonywałem rozkazy, w ramach których moi przełożeni polecili mi odbić stację z rąk zajmujących ją terrorystów. Uznałem ten rozkaz za słuszny i legalny, w związku z czym odpowiadam za wszystko, co nastąpiło dalej. Zdobyłem stację i zrobiłem to, starając się, po pierwsze, zminimalizować straty wśród moich ludzi, a po drugie, nie dopuścić do zniszczenia stacji.
Dawes popatrzył na niego. Niewielkie zmarszczki nie były zbyt widoczne na tle trądziku. Coś w przewodach zaczęło bulgotać, zasyczało, zabulgotało ponownie i ucichło.
– Kazano ci coś zrobić. I zrobiłeś to – stwierdził Dawes. – Teraz twierdzisz, że to nie jest wykonywanie rozkazów?
– To ja wydałem rozkazy – powiedział Fred. – I wszystko, co zrobiłem, wynikało z tego, że uznałem to za słuszne.
– Dobra.
– Próbujesz mi dać szansę na wymiganie się. Pozwolić mi powiedzieć, że Pasiarze na stacji Anderson zginęli przez decyzję kogoś wyżej w strukturze dowodzenia. To bzdura.
– A niby czemu miałbym to robić? – zapytał Dawes. Dobry był. Wydawał się szczerze zaciekawiony.
– Żeby nawiązać porozumienie.
Dawes kiwnął głową, po czym się zmarszczył z bolesnym wyrazem twarzy.
– A potem wrócimy do ruchania czaszki? – zapytał z grymasem.
Fred nie zdołał się powstrzymać od wybuchu śmiechu.
– Nie po to tu przyszedłem, pułkowniku – kontynuował Dawes. – I nie chcę pana rozpraszać, ale czy to nie działa też w drugą stronę? Nie oddał pan ani jednego strzału. Nie nacisnął pan spustu ani nie wbił kodu do wystrzelenia rakiet. Wydał pan rozkazy, a pańscy żołnierze uznali je za słuszne i legalne.
– Bo tak właśnie było – zapewnił Fred. – Moi ludzie postąpili słusznie.
– Ponieważ pan im tak kazał. Wykonywali pańskie rozkazy.
– Tak.
– Na pańską odpowiedzialność.
– Tak.
Kobieta z wiekowym karabinem znowu zakasłała. Dawes zsunął się na tanią podłogę, siadając ze skrzyżowanymi nogami. Nawet wtedy był o głowę wyższy od Freda. W miejscach, które nie były czerwone, jego skóra była blada, a połączenie krost i niezdarnego, wydłużonego ciała nadawało mu wygląd nastolatka. Poza oczami.
– No i terroryści – powiedział Dawes.
– Co?
– Ludzie, którzy przejęli stację. Uważa pan, że to oni byli odpowiedzialni, prawda?
– Tak – potwierdził Fred.
Dawes odetchnął głęboko, pozwalając, by powietrze powoli wypływało między zębami.
– Zdaje pan sobie sprawę, pułkowniku, że szturm na stację Anderson jest jedną z najlepiej udokumentowanych operacji wojskowych w dziejach. Kamery monitoringu wszystko transmitowały. Spędziłem całe miesiące na oglądaniu tych nagrań. Mógłbym panu opowiedzieć o tym ataku rzeczy, których nawet pan nie wie.
– Jeśli tak twierdzisz.
– Gdy wybuchła ta barykada, wraz z nią zginęło jedenaście osób. Trzy kolejne przestały oddychać w ciągu kolejnych dwóch minut, a ostatnia przeżyła do czasu nadejścia pańskich żołnierzy.
– Nie zabijaliśmy rannych.
– Zabiliście jednego, gdy próbował podnieść pistolet. Jedna kobieta miała zapadnięte płuco i zadławiła się własną krwią, zanim dotarli do niej pańscy sanitariusze.
– Chcesz przeprosin?
Uśmiech Dawesa zrobił się chłodniejszy.
– Chcę, żeby pan zrozumiał, że wiem o wszystkim, co działo się na tej stacji. Znam każdy rozkaz. Każdy pocisk i wiem, z której broni został wystrzelony. Wiem wszystko o tym ataku, jak cała reszta Pasa. Jest pan tam sławny.
– To ty spytałeś, co się tam stało – stwierdził Fred, próbując wzruszyć związanymi, zdrętwiałymi ramionami.
– Nie, pułkowniku. Zapytałem, co stało się z panem.
***
Prywatne biuro generała Jasiry urządzono zgodnie z czyimś wyobrażeniem na temat brytyjskiego klubu dla gentlemanów. Meble z ciemnego dębu i jeszcze ciemniejszej skóry. Masywne biurko pachnące cytryną i olejem tungowym. Stojący na nim zestaw do pisania i globus Ziemi wykonano z mosiądzu. Półki były pełne prawdziwych papierowych książek i innych pamiątek z długiego życia pełnego podróży. Nigdzie nie było widać urządzenia elektronicznego bardziej zaawansowanego od lampy. Gdyby nie wynoszące 0,17 g księżycowe ciążenie, nie dałoby się odróżnić tego pomieszczenia od biura w Londynie na początku XX wieku.
Generał czekał, by Fred odezwał się pierwszy, więc zamiast tego pułkownik zakręcił whisky w szklaneczce, ciesząc zmysły stukaniem kostek lodu i ostrym zapachem alkoholu. Wypił whisky jednym łykiem i odstawił szkło na biurko przed sobą, zapraszając do dolewki. Gdy Jasira nalał alkohol na kolejne dwa palce, w końcu zrezygnował z czekania.
– Sądzę, że miałeś czas na przejrzenie nagrań transmisji nadawanych przez terrorystów z Anderson – powiedział.
Fred kiwnął głową. Domyślił się, że to właśnie było powodem zaproszenia po godzinach. Upił łyk szkockiej, ale nabrała kwaśnego posmaku, więc ją odstawił.
– Tak jest, sir. Zgodnie z procedurą cały czas ich zagłuszaliśmy, ale nie wykryliśmy tego przekaźnika kierunkowego, który zostawili…
– Fred… – przerwał mu ze śmiechem Jasira. – To nie dochodzenie. Nie przyszedłeś tu przepraszać. Naprawdę świetnie się spisaliście, pułkowniku.
Fred zmarszczył brwi, podniósł szklaneczkę i po chwili odstawił ją nietkniętą.
– W takim razie pozwolę sobie na szczerość, sir, po co tu przyszedłem?
Jasira odchylił się na oparcie fotela.
– Kilka drobiazgów. Widziałem twój wniosek o wszczęcie śledztwa w sprawie pracy zespołu negocjacyjnego. I odtajnienie transkryptów z negocjacji. Trochę mnie to zaskoczyło.
Mówiąc, Jasira poruszył ramionami, choć w nieznacznym ciążeniu Księżyca nie mogły być zbyt spięte. Musiał spędzać sporo czasu na planecie i nabrał przyzwyczajeń.
– Sir… – Fred mówił powoli, ostrożnie dobierając słowa. – Z powodu przekazu, opinia publiczna widziała już relacje z walk. Tego mleka nie da się zebrać z powrotem do butelki. Jednak wydaje się, że nikt nie chce rozmawiać o tej wiązce kierunkowej, którą wysłali nam na koniec. My…
– A niby jak ta informacja miałaby cokolwiek zmienić? Wykonaliście swoje zadanie, żołnierzu. Zespół negocjacyjny wykonał swoje. To wszystko.
– W obecnej sytuacji, sir, ludzie, którzy przejęli Anderson, wydają się szaleni, a my sprawiamy wrażenie wykonujących egzekucję – odpowiedział Fred i umilkł, zdając sobie sprawę, że podnosi głos. Opanował się i dodał ciszej: – Musiało dojść do jakiejś pomyłki. Ta druga wiadomość jednoznacznie sugeruje, że sądzili, że się poddali. Z powodu problemu z porozumieniem zginęło mnóstwo ludzi.
Jasira uśmiechnął się bez śladu humoru.
– Nie bądź dla siebie taki surowy. Prawie nikogo nie straciłeś – zauważył generał. – W każdym razie wniosek odrzucony. Nie mamy powodu prowadzić śledztwa w tej sprawie. Nagrania z walk wyszły w świat i tak się składa, że przemawiają na twoją korzyść. Im prostsza wiadomość, tym więcej ludzi ją zrozumie: jeśli zabierzecie nam stację, odbijemy ją. Siłą. Jeśli wmieszamy do tego politykę, sprawa zrobi się mętna.
– Sir. – Z głosu Freda zniknął jakikolwiek ślad ciepła. – W tej akcji zabiłem stu siedemdziesięciu trzech uzbrojonych powstańców i ponad tysiąc cywilów. Jest pan winny tym ludziom – jest pan winny mnie – dowiedzenie, że postąpiliśmy słusznie. A gdybyśmy mogli zapobiec powtórzeniu takiej sytuacji w przyszłości?
– W przyszłości nic takiego się nie powtórzy – oświadczył generał. – Właśnie ty się o to postarałeś.
– Sir, z pańskich słów można wnioskować, że to wcale nie była pomyłka. Kto wydał rozkaz zignorowania poddania się i wysłania mnie do walki? Czy to pan?
Jasira wzruszył ramionami.
– To nie ma znaczenia. Zrobiłeś to, czego od ciebie chcieliśmy. Nie zapomnimy o tym.
Fred popatrzył na swoje dłonie. Wstał, odrobinę za szybko, podskakując w niskim ciążeniu, i zasalutował energicznie. Jasira nalał sobie kolejną szklaneczkę szkockiej i ją wypił, pozwalając Fredowi stać na baczność.
– Czy to wszystko, sir?
Przełożony popatrzył na niego z rezygnacją.
– Dostaniesz Medal Wolności.
Fred stracił czucie w ręce, która opadła bezwładnie z salutu.
– Co takiego? – zdołał wykrztusić.
– Wrócę do studni. Jestem już za stary na wciąganie próżni. Przypną ci najwyższe odznaczenie marines ONZ, a niedługo później dostaniesz pierwszą gwiazdkę. Przed końcem roku wylądujesz na stanowisku w dowództwie operacyjnym. Spróbuj wyglądać na zadowolonego.
***
Cisza się przedłużała. Fred usilnie skupiał się na pustym miejscu jakieś trzy metry przed sobą. Dawes przyglądał mu się przez prawie minutę, zanim odpuścił.
– No dobra. To może ja zacznę? – zaproponował. – Było tak. Spałeś z kimś ze swoich marines. I trzymałeś to w tajemnicy, bo byłeś dowódcą, a to stanowczo zakazane, prawda? Byłeś bardzo ostrożny przy zdobywaniu stacji, zapewniając niskie straty, ale miałeś pecha i zginęła twoja kochanka.
Fred utrzymywał kamienny wyraz twarzy. Dawes odchylił się, opierając się na długiej, chudej ręce jakby odpoczywał pod drzewem w słonecznym parku.
– Nie mogłeś poprosić o zwykłą pomoc psychologiczną, bo to oznaczałoby ujawnienie związku, a wciąż się go wstydziłeś – kontynuował Dawes. – Doszło do załamania. Efekt: zacząłeś się włóczyć po barach SPZ w nadziei, że ktoś cię zabije.
Fred nie odpowiedział. Nogi, w których wcześniej stracił czucie, zaczęły o sobie przypominać bólem. Dawes wyszczerzył się w uśmiechu. Wyglądało na to, że dobrze się bawi.
– Nie? – zapytał przedstawiciel SPZ. – Ta historia ci się nie podoba? Dobra. To może tak. Zanim wstąpiłeś do marines, byłeś chłopakiem z problemami. Robiłeś mnóstwo złych rzeczy. Dzikich. Wstąpienie do wojska cię naprostowało. Zrobiło z ciebie oddanego, prawego i poprawnego gościa z kręgosłupem moralnym, jakim jesteś do dziś. Jednak nagle pojawia się transmisja ze stacji Anderson. Grupa ludzi z dawnych lat ogląda przekazy i ktoś cię rozpoznaje. Wracasz jako bohater, ale jest w tym kropla dziegciu. Ktoś cię szantażuje za… Hm. Może gwałt? Albo nie. Narkotyki. Pichciłeś pastylki łaski w pokoju akademika i sprzedawałeś po klubach. A teraz sprawa wyszła na jaw i nastąpiło drobne załamanie. Efekt: zacząłeś się włóczyć po barach SPZ w nadziei, że ktoś cię zabije.
Dawes pomachał ręką przed oczami Freda.
– Słuchasz mnie, pułkowniku? Ta też nie pasuje? W porządku. Może masz siostrę, która wydostała się ze studni i straciłeś z nią kontakt…
– Może oszczędzisz trochę pieprzonego powietrza – warknął Fred. – Zrób to, po co tu przyszedłeś, i będzie spokój.
– Rzecz w tym, pułkowniku, że „czemu” ma znaczenie. Powód zawsze się liczy. Niezależnie od początku tej historii znam jej zakończenie. Kończy się właśnie tą rozmową. To ta łatwa część, a sądzę, że szukasz łatwej drogi.
– Co to ma znaczyć?
Kobieta z karabinem coś powiedziała. Jej pasiarska gwara była zbyt mocno akcentowana i mówiła za szybko, albo po prostu użyła jakiegoś kodu SPZ, bo Fred nie zdołał nawet rozbić dźwięków na poszczególne słowa. Dawes kiwnął głową, wyciągnął z kieszeni ręczny terminal i coś na nim wstukał. Fred pochylił się, próbując przywrócić przepływ krwi w nogach. Dawes schował terminal.
– Zmienił się pan, pułkowniku. Po stacji Anderson zmieniło się pańskie zachowanie. Wcześniej był pan po prostu kolejnym dupkiem z planet wewnętrznych, którego nie obchodziło, czy Pas będzie żył, czy umrze. Trzymał się pan swoich baz i wieloetapowych programów pomocy, a także poziomów stacji, na których ochrona opłacana jest z ziemskich podatków. A teraz już nie. Mieszkam w Pasie całe życie. Znałem sporo mężczyzn, którzy chcieli zginąć. Zachowywali się dokładnie tak, jak pan. Kobiety nie. Jeszcze tego nie rozgryzłem, ale mężczyźni? Nawet jeśli wyjdą na spacer bez kombinezonu albo łykną kulę, wcześniej zawsze jest ta część. Ryzyko. Nadzieja, że wszechświat zrobi to za nich. Pójdzie na łatwiznę. A Pas to bardzo bezwzględne środowisko. Jeśli chcesz zginąć, zwykle wystarczy być nieostrożnym.
– Gówno mnie obchodzi, co myślisz – warknął Fred. – Mam w dupie, czego chcesz albo kogo znasz. A te twoje psychologiczne mądrości? Możesz je sobie popić mleczkiem. Nie podam ci żadnych usprawiedliwień. Wykonałem swoje zadanie i nie wstydzę się żadnej podjętej decyzji. Mając do dyspozycji te same informacje, jeszcze raz postąpiłbym tak samo.
– Mając do dyspozycji te same informacje – powtórzył Dawes, mocno akcentując. – To znaczy, że czegoś się pan dowiedział?
– Pieprz się, Dawes.
– Co takiego, pułkowniku? Jakie informacje zmieniają rzeźnika stacji Anderson w samobójcę? Co zrobiło z niego tchórza?
***
Stu siedemdziesięciu Pasiarzy okupujących stację Anderson jeszcze nie podjęło działań ofensywnych. Fred przyglądał się stacji na podkolorowanym obrazie w podczerwieni.
– Priorytetowa wiadomość z dowództwa operacyjnego, sir, sprawdzona i zweryfikowana – odezwał się oficer wywiadu znad monitora. – Tylko dla pańskich oczu. Przesyłam na pana konsolę.
Wiadomość zawierała tylko jeden wiersz.
UDZIELAM UPOWAŻNIENIA DO ODBICIA STACJI.
I to wszystko. Koniec trzydziestu siedmiu godzin negocjacji. Dowództwo Planet Zewnętrznych miało dość czekania i spuszczali psy.
Fred wywołał majora kompanii i wydał rozkaz.
– Wsadźcie ich w stelaże. Będziemy atakować. Ustawić odliczanie na godzinę.
– Potwierdzam, sir. – Major odpowiedział z większym entuzjazmem, niż Fred uznał za przyzwoity.
Jedna godzina do ataku na stację. Fred wywołał zespół negocjacyjny na okręcie dowodzenia.
– Zgłasza się psychologia – odezwał się kapitan Santiago, dowódca zespołu.
– Kapitanie, tu pułkownik Johnson. Dostaliśmy rozkaz odbicia stacji. Moi ludzie wkroczą za godzinę. Nie zostało nam nic, czego moglibyśmy spróbować? Może chociaż modlitwa? Ostrzegaliście ich o ataku?
Nie było powodu niczego ukrywać. Nie dało się ukryć trzech barek desantowych marines na kursie kolizyjnym.
Cisza z drugiej strony połączenia przeciągała się i Fred prawie dotarł do punktu, w którym chciał sprawdzić, czy połączenie wciąż jest aktywne, gdy w końcu otrzymał odpowiedź.
– Czy sprawdza pan moją pracę, pułkowniku?
Fred powoli policzył do dziesięciu.
– Nie, kapitanie. Ale za chwilę wyślę na stację sześciuset marines. Oprócz stu siedemdziesięciu buntowników jest tam ponad dziesięć tysięcy cywilów. Wielu z nich może dzisiaj zginąć. Chcę się tylko upewnić, że wyczerpaliśmy wszystkie inne możliwości, zanim zdecydujemy się…
– Sir, mam swoje rozkazy, tak samo jak pan. Zrobiliśmy, co mogliśmy, ale zespół psychologiczny składa broń. Pańska kolej.
– Czy jestem jedyną osobą twierdzącą, że to nie ma żadnego sensu? – zapytał Fred. – Twierdzą, że przejęli stację z powodu trzyprocentowego narzutu za transfer towaru? Przecież już wyrzucili przez pieprzoną śluzę administratora, który to wymyślił. Doprowadzenie do walki nic im nie da.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki