- W empik go
Legionista: powieść z przeszłości - ebook
Legionista: powieść z przeszłości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 356 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. Ostatnie strzały… 1
2. Ma rynku lubelskim. 15
3. Ucieczka… 38
4. Towarzysze ucieczki… 62
5. Klątwa infamii… 76
6. Wokanda pana Nemezego Kapicy… 100
7. Rabbi Nehemiasz… 122
8. Niespodziewane wskazówki… 137
9. Opowiadanie Augusta… 168
10. Pod znaki polskie… 177
11. Szturm na Weronę… 196
12. Matka i córka… 223
13. Testament pana deputata… 264
14 . Szturm do San Leo… 282
15. Publikacya wyroku… 308I. OSTATNIE STRZAŁY.
Miasto Lublin, sławna stolica trybunalska, rozgłośne miejsce zjazdów szlacheckich, tak ludne i gwarne zawsze, smutny w czasie naszego opowiadania przedstawiało widok.
Burze wojenne, których widownią była Polska podczas swych ostatnich, krwawych zapasów o niepodległość, przebiegły srogą, niszczącą stopą po nim i jego okolicach. Gospodarstwo wrogów, uwijających się po Polsce z ogniem i żelazem w okrutnej dłoni, dodawało z dniem każdym prawie gruzy do gruzów, zgliszcza do zgliszczów, a pożary, rabunki i gwałty były od czasu konfederacyi barskiej aż do ostatnich strzałów bitwy maciejowieckiej powszednim chlebem nieszczęśliwego miasta.
Po trzykroć spalony Lublin składał się prawie z samych małych kamieniczek i naprędce wzniesionych domków drewnianych, od których odbijały okazałością swą głównie tylko dwa większe gmachy: ratusz trybunalski i jezuicka kollegiata. Dawniejsze pałace i gmachy, niegdyś mieszkania magnatów, jak np. Radziwiłłów, Sapiehów, Sanguszków, rozsypywały się w gruzy, klasztory, choć ich miasto wiele w murach swych posiadało, były w ruinie lub opuszczeniu, a sam rynek, główny i najokazalszy zazwyczaj punkt każdego miasta, w niemniej opłakanym był stanie.
Na wszystkich czterech połaciach rynku szczerzyły się pustkowia, a z wyjątkiem kilku kamienic, mało który dom był zamieszkany. Gdziekolwiek zwróciło się oko, wszędzie spotykało smutne piętno najazdów, pożogi, rozpaczliwego nieładu, ubóstwa i upadku.
Miasto wyglądało, jak gdyby wyludnione. Na rynku i na ulicach było pusto i głucho, na targowicach zalegała cisza, tylko dzielnica żydowska, ciągnąca się od Tatar i od spalonego zamku, bardziej ożywiony nastręczała widok. Dzięki bowiem wyłącznym przymiotom swego charakteru tylko żydzi w czasach owych burzliwych zdołali jako tako utrzymać się przy warunkach znośniejszego bytu.
Obojętni na wypadki wojenne i polityczne, o ile te nie dotykały ich w bezpośrednio osobistych sprawach, bez tego obywatelskiego uczucia solidarności z nieszczęsnym krajem, które resztę ludności robiło igrzyskiem najrozmaitszych wzruszeń: trwogi i otuchy, nadziei i zwątpienia, przelotnych uniesień zapału i tem okropniejszem potem rozpaczy, zawsze trzymający z mocniejszym, zawsze sprytni i przebiegli, oni jedni i tym razem nadawali odrobiny ruchu fizyognoniii miasta.
Z ludności bowiem polskiej, kto mógł tylko schronił się w zaciszniejsze miejsce; z goszczącej niegdyś tłumnie szlachty nie było prawie nikogo, a mieszczanie ukryci w swych domach, wyrzuceni z toku zwykłych zatrudnień, oczekiwali z głuchą, rozpaczliwą rezygnacyą, co im przyniesie niepewne jutro.
Niedawno jeszcze jutro to zdawało się uśmiechać obietnicą szczęśliwszego losu. Powstanie narodowe, wzrastająca szybko potęga jego, pierwsze zwycięstwa odniesione przez wojska polskie nad Moskalami, przejmowały radośną, otuchą patryotyczne umysły.
W Lublinie tem większy był powód do uniesień i nadziei, ile że miasto to miało sposobność doświadczenia pierwszych faktycznych skutków pomyślnej zmiany sytuacyi. Po rozpoczęciu wojny było miasto to siedzibą osobnej komisyi, zawiązanej przez Kościuszkę celem popierania powstania. Ledwie jednak odżyło miasto ruchem patryotycznyni, ledwie po uroczystej inauguracji dzieła na rynku lubelskim wzięto się do czynności, gdy pod mury miasta przybywać poczęły garstki żołnierzy polskich, niosąc z sobą smutną wieść o bitwie pod Szczekocinami.
Komisya lubelska opuścić musiała miasto, a wraz z nią kto mógł uchodził w bezpieczniejsze strony.
Zamiast zwycięzkich hufców narodowych wkroczyli do Lublina Moskale. Po Moskalach przyszli Austryacy.
Generał austryacki Majenszerm stanął załogą w Lublinie z swym kilkutysięcznym korpusem. Okupacya miasta przez cudzoziemskie wojsko przytłumiła ciężką zmorą umysły mieszkańców. Odcięci od pola walki, od ruchu patryotycznego, nie mieli żadnych wiadomości od swoich. Aż nagle jakiś tajemnie przemykający się kurjer z obozu polskiego poruszył miasto całe kilku wieściami, które zostawił.
– Król pruski odstąpił od Warszawy!
– Wojska rossyjskie cofają się!
– Górą nasi! Kościuszko ma już w ręku zwycięztwo!
Takie i jeszcze radośniejsze wieści gruchnęły po Lublinie, a podawane z ust do ust w tajemniczy sposób zelektryzowały na nowo uciśnionych i zrozpaczonych mieszkańców.
Wstąpiła na nowo otucha w umysły, i na pustych dotąd ulicach gromadziły się małe grona, które jakoś śmielej i pewniej spoglądały na austryackich żołnierzy. Mało kto wątpił w pomyślny obrót rzeczy, a już i najnieufniejsi poczęli jaśniej patrzeć w przyszłość, gdy naraz dał się postrzedz ruch jakiś niezwykły w garnizonie austryackim i magistrat dostał nakaz dostarczenia podwód.
– Wynoszą się, uciekają! Krzyżyk na drogę! – wołano sobie z ukontentowaniem.
Istotnie też pewnego poranku zebrał się korpus austryacki na rynku, ściągnął wartę z odwachu i uszykował się do marszu. Co tylko żyło wtedy w Lublinie, wyroiło się na rynek i ulice, aby się przypatrzeć rejteradzie.
Generał Majenszerm dosiadł konia, rzucił szydercze spojrzenie na publiczność i kłaniając się z lekka urzędnikom magistratu uśmiechnął się ironicznie i rzekł po niemiecku:
– Auf Wiedersehen!
Odpowiedziano na takie pożegnanie szmerem niebardzo pochlebnych komplementów albo nawet głośnym okrzykiem, podobnym bardzo do słów: "fora z dwora – czarapary!" – ale szczęściem odezwały się bębny, zaświstały faifry i korpus wymaszerował drogą ku Zamościowi. Generał Majen – szerm kłaniał się ciągle po drodze bardzo grzecznie i ciągle powtarzał swoje:
– Do widzenia!
Ledwie ułożył się kurz po Austryakach, a życie i ruch zapanowały w Lublinie. Niebawem nadbiegły wieści z obozu, pojawili się oficerowie polscy, a wkrótce zjechała do miasta napowrót komisya lubelska. Co chwila nadchodziły pomyślne wieści, które chwytano z gorączkowem uniesieniem. – Nasi zwyciężyli! Moskwa w popłochu!
– Dąbrowski zwyciężył nad Sekulim!
– Łabiszyn wzięty!
Wśród takiego nastroju serc i umysłów upłynął czas jakiś. Potem zabrakło nowych wieści. Była chwila ciszy, jakby przed burzą, i dochodziły tylko pogłoski, że Naczelnik gotuje się do wielkiej, stanowczej bitwy.
Wówczas to łowiono posłuchy, polowano na wieści, nagabywano przejeżdżających, nacierano gorączkowo na obecnych członków komisyi. Ale najbardziej może odznaczał się tą szlachetną ciekawością starzec pewien, znany tylko z postaci w mieście, który mimo zgrzybiałego już wieku i kalectwa od czasu ustąpienia Austryaków cały dzień był na nogach, cały dzień na czatach, aby uchwycić jaką wieść pomyślną z pola walki.
Była to snać jedyna jego pociecha, jedyna roskosz dni samotnie spędzanych. Liczyć mógł lat zgórą siedmdziesiąt, ale twarz jego mimo to zachowała szlachetne rysy i pociągający urokiem męzkiej sędziwości wyraz twarzy. Lica jego okryte były bliznami, a noga jedna, pogruchotana kulą armatnią, wisiała mu bezwładnie, tak że musiał używać kuli.
Wiedziano o nim tylko, że był to jeden z najwierniejszych żołnierzy konfederacyi barskiej, jeden z nieodłącznych towarzyszy obu Pułaskich, ojca i syna Kazimierza. Od kilku lat mieszkał w Lublinie, gdzie na Korcach, za pojezuickiemi gmachami, nabył był dom opustoszały jednopiątrowy, w którym kazał sobie wyrestaurowac pokój i salę na dole, zostawiając resztę w dawnern opustoszeniu. Nie żył z nikim, i dopiero publiczne gorączkowe życie ostatnich czasów zbliżyło go do świata, nikt się też i nim nie zajmował w porze, kiedy wypadki dostarczały tyle innych przedmiotów do zajęcia.
Pewnego jasnego, suchego dnia osoby, które wyszły za miasto, usłyszały słabe echa dalekich detonacyi. Między osobami temi znajdował się także i ów stary, okaleczały w boju szlachcic-konfederat. – Biją się! – zawołał i wytężył słuch.
W powietrzu dały się, czuć znowu lekkie drzenia z towarzyszeniem głuchego, niknącego echa…
– To działa grają! – zawołał starzec, i oczy mu się roziskrzyły na nowo młodzieńczym zapałem…
Odrzucił kulę, na której się opierał i chyżo położył się na ziemię, przykładając do niej ucho.
Za przykładem jego rzuciło się całe grono ' na ziemię i słuchało.
Ziemia jakby drzała z lekka, a echa wyraźniej czuć się dawały…
Stary konfederat leżał ciągle, z skronią przyciśniętą ku ziemi, z wytężoną twarzą, z rozwartemi szeroko i błyszczącemi oczyma.
Leżał nieruchomy, a serce biło mu gwałtownie, jakby szło w takt z echem dalekich wystrzałów. Pytali go towarzysze, czy słychać jeszcze ciągle działa, ale starzec nie odpowiadał… Zdawało się, że zmartwiał zupełnie. Ktoś poruszył go ręką, potem usiłowano go podnieść, ale on padł znowu nieruchomy na ziemię…
Groza straszliwa przejęła obecnych.
Starzec ten żyć przestał…
– Apopleksya – zawnioskowało przerażone grono. Przyczyna prosta i naturalna.
Ale nikt nie wiedział, że owe echo głuche zwiastowało bitwę pod Maciejowicami, że to od strzałów natem pobojowisku drzała ziemia…
Kto wie, co tam słyszał stary barski rycerz i od czego skonał nagle?…
Kto wie, co mu mówiło echo niesione przez błonia… i jakim jękiem tętniła wówczas ojczysta ziemia?…
Kto wie, czyli wieszczem przeczuciem nie odgadł ów starzec, że to echo, to ostatnie uderzenie serca jego ojczyzny?
Może Bóg chciał mu dać najwznioślejszą nagrodę i zlał tak w akord ostatnie te strzały z ostatniemi uderzeniami jego serca, że zamilkło wraz z wrzawą bitwy, że skonał, ani na chwilę nie przeżywając swej ojczyzny…
Ktoś z obecnych powrócił szybko do miasta, aby przybyć z powozem i lekarzem, i niebawem też nadpędziła kolasa odkryta, a w niej siedzieli dwaj mężczyźni.
Obaj wyskoczyli szybko z kolasy i pospieszyli ku leżącemu, a jeden z nich dobył czarnego pudełka i wydobywszy z niego jakieś flakony i instrumenta chirurgiczne rzucił się do ratowania martwego starca.
Przypatrzmy się na chwilę obu tym ludziom.
Były to dwie figury, które zdawały się wyzywać najfantastyczniejszą nawet imaginacyę, aby coś dziwniejszego wymyśliła od nich. Callot i Breughel mogliby byli obu żywcem przenieść na swe płótno, a Amadeusz Hoffmann, który właśnie w czasie, kiedy to się działo, co opisujemy, był pruskim urzędnikiem w Warszawie, mógłby ich był bez retuszu wpleść w swe szalone fantazmagorye.
Jeden z nich był to wysoki, chudy jak szkielet starzec z twarzą w spiczasty owal ściętą, z czaszką o ostrych kątach, na których zdawała się być przyklejona żółta, jak pergamin zeschła skóra, z podgolonem czołem, co głowę jego czyniło jeszcze bardziej fantastyczną, z czubem siwych, jak szczecina twardych i najeżonych włosów, które jak grzebień koguci sterczały na ciemieniu.
Twarz tego człowieka była, jak już powiedzieliśmy, niezmiernie chudą, sterczała ostremi kośćmi i była w najdziwaczniejszy sposób oszpeconą. Czoło i policzki miały ogromne, czerwonawe blizny jakby z oparzenia, nos długi i zgarbiony zdawał się być przełamanym, bo skręcał się od lewego policzka ku prawemu, a wąs krótki pod górę najeżony, żółto-siwy, przyczyniał się jeszcze bardziej, aby z fizyognomii tej całej zrobić jakąś dziwnie assymetryczną, na poły śmieszną, na poły fantastyczną groteskę…
Ubrany był ten człowiek po polsku, ale strój ten nie przystawał mu do ciała; drapował się na nim, jak na szkielecie. Miał na sobie stary, wypłowiały kontusz niebieskiego koloru z karmazynowemi wylotami, barwa trybunału lubelskiego, a na bandolecie, sztukowanym sznurkiem z konopi, wisiała ogromna, szeroka, w ciemny jaszczur oprawna karabela z prostą rogową rękojeścią.
Drugi, jego towarzysz, ten który usiłował przywieść do życia skostniałego już szlachcica, ubrany był po niemiecku, całkiem czarno, z fantastyczną widocznie pretensyą. Twarz miał dużą, gładko ogoloną, o rysach niepospolitej szpetności, uderzającej dziwaczną amorfią. Nos i wargi jego były podobne do tych, z jakiemi zwykle malują Ezopa, cera była gąbczasta, płowa, z gęsta czerwonemi wyrzutami jakby goździami nabita.
Oczy były małe, niezmiernie bystre i świetliste, z szerokiemi pupillami, wpadające z piwnego koloru w zielonawy. Migotały się one jak dwie pryskające iskry, a pokutował w nich obok inteligencyi jakiś dziwny, powiedzielibyśmy mistyczny wyraz, który i pociągał i odpychał zarazem, jak wszystko, co jest zagadką.
Głowa tego człowieka okryta była olbrzymią, źle upudrowaną peruką, która spływała zawijanerni i gęstemi lokami do pół grzbietu i poniżej ramion prawie, na jej czubie siedział trójgraniasty czarny kapelusz.
Nadto był ten człowieczek nizki, gruby i ułomny, oprócz bowiem garbu na plecach, miał nogi krótkie, grube i mocno niekształtne, w rodzaj kabłąka wygięte. I tak już oryginalną i dziwaczną tę figurę czynił jeszcze osobliwszą, strój niemiecki, zastarzały, według odwiecznej skrojony mody. Do wspomnianej już olbrzymiej, kudłatej peruki, jakby się dobrały obcisłe czarao-szklące szarawarki, takiejże barwy pończochy z ogromnemi sprzączkami stałowemi, i czarny frak z długiemi połami.
Oryginalność tego ubioru uwydatniały w fantastyczny sposób dodatki, jak np. kłębiaste żaboty i kryza, cudackie bryloki, blaszki i trzęsidła z brylantowej stali, zwieszające się od kieszeni, a już najbardziej guziki przy fraku. Guziki te były niesłychanej wielkości, wypukłe jak zegarki, i jak zegarki szybką szkła okryte. Pod temi szklannemi szybkami zaś na tle z czarnego rogu znajdowały się żabki, chrząszcze, salamandry i trupie czaszki wyrobione z słoniowej kości.
Tak dziwacznie ubrany Niemczyk, który zdawał się być lekarzem, ukląkł przy chorym, otworzył mu żyłę, z której jednakże już krew spłynąć nie chciała, przykładał mu do nosa rozmaite flakony z ostrym zapachem, nacierał skronie itp. Jego towarzysz, ubrany w kontusz trybunalskiej barwy, stał z boku pochylony nizko ku ziemi, jak gdyby chciał lepiej przypatrywać się trzeźwieniu, a twarz jego zeschnięta i oszpecona wykrzywiła się jakimś dziwnym grymasem, o którym jednak w żaden sposób powiedzieć nie było można, co miał wyrażać: czy ciekawość, czy zdziwienie, czy przestrach lub współczucie.
– Kilka minut trwało trzeźwienie przy ciekawym udziale obecnych, ale gdy nic nie skutkowało, Niemiec w peruce raz jeszcze obmacał pulsa zastygłe starca, a potem robiąc gest stanowczy ręką powstał i z flegmą zamykał swe pudełko.
Towarzysz jego domyślił się zapewne znaczenia tego gestu, bo kiwnął głową smutno i popatrzył raz jeszcze na Niemca, a potem jakby wyczytawszy w twarzy jego ostateczne potwierdzenie domysłu wziął ciało starca na ręce i poniósł do czekającej kolasy. Niemczyk, który już w niej siedział, usunął się na bok, pomógł ułożyć trupa, a gdy usiadł i mężczyzna w kontuszu, ruszyły konie i popędziły ku miastu.
Na Korcach przed opustoszałym domem zatrzymała się kolasa, a obaj mężczyzni zabrawszy z kolasy zwłoki, zniknęli z niemi w kamienicy, której bramę silnie zatrzaśnięto.II. NA SYNKU LUBELSKIM.
Pan generał Majenszerm żegnał się przy wymarszu z Lublina z burmistrzem słowami: "do widzenia", i – dotrzymał też słowa…
Zaledwie dwa dni minęło od owej sceny nadsłuchywania dalekich strzałów, gdy nadbiegła okropna wieść o klęsce maciejowickiej.
Jeszcze nie miano w Lublinie żadnych wieści o katastrofie, jeszcze nie można było powziąć jasnego wyobrażenia o całym ogromie strasznej klęski, gdy z wież i dymników miasta, które służąc za punkt obserwacyjny mieszkańcom w tych dniach trwogi i niepewności, obsadzone były zawsze ciekawymi, pokazał się z dala długi łańcuch wojska, nadciągający spiesznie.
Gdy się już zbliżało pod Tatary i Krępiec, można było dojrzeć, że to cały liczny korpus, postępujący w porządnym wojennym szyku. Z początku nie domyśliwano się, co to za wojsko.
– Może to nasi! – przypuszczano w sercu – może uratował się jaki cały oddział, cały korpus!
Tymczasem wojsko zbliżało się coraz bardziej i naraz wpadła przednia straż do miasta.
Byli to Austryacy. Poznano ich po mundurach, poznanoby nawet po twarzach. Jechało bowiem naprzód kilkunastu huzarów w czerwonych dolmanach z krzywemi szablami, a na ich czele ten sam siwy, czerwony na twarzy jak rak, wąsaty i pokiereszowany wachmistrz, który niedawno jeden z ostatnich opuszczał Lublin.
Siedział on niedbale na koniu i spoglądał na miasto i widzów, jak na starych znajomych, a kiwając głową z lekka, całą służbistą swą fizyagnomią i obojętnym wzrokiem zdawał się upewniać wszystkich wobec i każdego z osobna, że jak nie wiedział, dla czego ztąd niedawno wyjechał, tak też nie wie, dla czego powraca.
Wiedział o tem chyba rotmistrz, co z tyłu zdążał z szwadronem, pan generał Majenszerm i "węgierski pan Bóg" poczciwego huzara.
Za drobnym oddziałem huzarów jechał cały ich szwadron, za huzarami przeciągała piechota w białych kurtach, w czerwonych wysokich kamaszach i w spiczastych kaskach bez daszka, za nią jechał sztab z generałem Majenszermem w środku.
Dotychczas nic w tem nie było ciekawego dla widzów. W owych czasach widok obcych wojsk nie był osobliwością. Moskale, Prusacy, Austryacy gospodarowali po kraju jak u siebie, a zresztą oddział pana generała Majenszerma znany już był w Lublinie..
Ale daleko ciekawszy i niestety daleko boleśniejszy miał nastąpić widok… Za piechotą nadciągnęła konnica, a byli to dragoni. Nie jechali snać sami, ho pomiędzy białemi ich płaszczami czerniały ciemne burki… a z pośród hełmów wystrzeliwały do góry kity od kołpaków. Dragoni trzymali w ręku duże pistolety w pogotowiu, a szable obnażone zwieszały się na temblakach.
Pośród nich, bezbronni i widocznie eskortowani szli lub jechali konno jacyś ludzie w strojach uniformowych, niedobranych i rozmaitej barwy. Byli to oczywiście jeńcy, a dość było rzucić spojrzenie na ubior ich, aby poznać, że byli to Polacy.
Istotnie Austryacy wiedli z sobą rozbitków z maciejowickiej bitwy. Po zadanej polskiemu wojsku klęsce, wiele drobnych i większych oddziałów polskich albo przekraczało granicę austryacką szukając schronienia na neutralnem na pozór terytoryum, albo też ratując się przed ścigającymi je Moskalami poddawało się, pierwszej lepszej ko – mendzie wojsk austryackich, posuwanych wówczas naprzód, ku Lublinowi.
I owa garstka prowadzona przez Austryaków doznała podobnego losu.
Rozbrojeni, zmęczeni walką i doznanym w obozie niedostatkiem, smutnie wyglądali nasi jeńcy. Wielu z nich było rannych, niektórzy upadali prawie od bezsenności i znużenia, a wszyscy na wybladłych twarzach mieli piętno smutku lub głuchej, rozpaczliwej rezygnacyi… W widoku tych nieszczęsnych rozbitków wyczytać można było niejako całą katastrofę, która zakończyła krwawy, narodowy dramat.
Patrzyli oni zapewne obojętnie już w przyszłość i nie obawiali się dalszych igrzysk losu, którego tyle ciosów okrutnych doznali, a przecież zgotowaną była dla nich niespodzianka, która serca ich raz jeszcze poruszyć miała oburzeniem, gniewem i najdotkliwszem dla żołnierza uczuciem upokorzenia.
Ludność miasta, poruszona wieścią, że Austryacy prowadzą, z sobą rozbitków polskich, opuściła domy i zbiegła się na rynek, aby ich oglądać. Niebawem też zatrzymał się oddział austryacki i szykować się począł.
Mieszkańcy ustawili się wzdłuż połaci rynku, a z okien kamienic wychylali się także ciekawi.
Wszystkich oczy zwrócone były na garstkę nieszczęśliwych rodaków, których ustawiono pod eskortą w środku całego korpusu.
Główna część Austryaków stanęła przed trybunalskim ratuszem. Gmach ten, który staraniem Stanisława Augusta przybrał był okazalszą postać, przecięty był na wylot sklepionym i brukowanym przechodem. Po lewej jego stronie znajdowały się odwach i kordegarda trybunalskiej niegdyś straży, którą odbywał dawniej pułk Czapskiego.
Wojsko austryackie zaczęło od obsadzenia tego odwachu. Po krótkim przeglądzie, który nad wojskiem odbył generał Majenszerm, odmaszerował od głównego korpusu silny oddział piechoty i wśród odgłosu bębnów i fajfrów zajął z formalnościami wojskowemi odwach. Wśród honorów oddawanych przez całe wojsko złożono tam także chorągwie, a zaraz też po odbytej krótkiej konferencyi sztabu i kwatermistrzów z kilku zakłopotanymi urzędnikami miejskimi, pojedyńcze oddziały wojska rozchodzić się poczęły po rozmaitych częściach miasta, w którem naprędce miano im obmyśleć umieszczenie.
Niebawem też zniknął z rynku generał Majenszerm ze swym sztabem, zajmując dla siebie pobliską kamienicę Nossadynich. Został tylko na rynku duży oddział dragonów, ten sam właśnie, który miał pod swoją eskortą rozbitków polskich.
Tłum ludu zgromadzonego nie rozszedł się, czekając, co się dalej stanie z jeńcami. Wkrótce też rozległ się odgłos komendy niemieckiej, i cały oddział piechoty wystąpił pod broń na odwachu. Równocześnie pojawił się przed frontem komendant dragonów i wydał jakiś rozkaz jednemu z podwładnych mu oficerów.
Na rozkaz ten rozsunął się szereg konnicy, a garstka jeńców polskich wystąpiła naprzód. Niektórzy z nich byli na koniach. Zbliżył się do nich jakiś wachmistrz i łamanym żargonem, z czeska po polsku, kazał im zsiąść i stanąć razem w szeregu z pieszymi.
Gdy rozkaz ten spełnionym został, rozpoczęła się upokarzająca scena.
Między zgromadzonymi na rynku mieszkańcami Lublina rozległ się szmer głuchy. Z ściśnionym sercem, i z bolesnym współczuciem spoglądano na bezbronnych rodaków. Mimo smutnego wrażenia widoku nie przeczuwano może przecież, jak sromotny akt odegra się wkrótce publicznie…
Jakkolwiek rząd austryacki z wszystkich rządów rozbiorowych najwięcej miał sympatyi u Polaków, i jakkolwiek najwyższe jego organa miały poniekąd i chęć częściowego choćby usprawiedliwienia tej sympatyi, przecież zdarzały się przy inauguracyach nowej władzy austryackiej zajścia i sceny, które oburzeniem przepełniać musiały serca polskie.
Jeżeli dopuszczali się niegodnych nadużyć urzędnicy cywilni i może nawet wbrew woli rządu samego na najboleśniejsze próby narażali uczucie godności narodowej, to w wyższym jeszcze stopniu czyniły to wojskowe władze.
Wśród zamętu wypadków wojennych, działanie wojskowych komendantów nie mogło być ujęte ścisłemi instrukcyami na każdy wypadek, a posiadanie absolutnej władzy oręża prowadziło niektóre indywidua do aktów żołnierskiej srogości i oburzającej samowoli.
Jestto faktem stwierdzonym przez dokumenta i zeznania świadków naocznych, że po klęsce maciejowickiej, dowódzcy austryackich oddziałów, z któremi przecież nie walczyły wojska polskie, a które nie wojenną ale raczej neutralną i interwencyjną miały odgrywać rolę, dopuszczali się nieraz aktów niczem nie usprawiedliwionej srogości.
Jeżeli nawet główny dowódzca kierował się bardziej ludzkiemi i sprawiedliwszemu pojęciami, to znalazł się zawsze jakiś podwładny komendant, który nie wahał się obrażać ciężko uczucie zwyciężonych, a nieraz pierwszy lepszy oficer, nadużywając chwilowo danej mu władzy, puszczał wodze wrodzonemu żołdackiemu brutalstwu i z własnej fantazyi, na własną rękę, posuwał się do niegodnych gwałtów i nadużyć.
Ofiarami takich nadużyć bywali głównie żołnierze z armii Kościuszkowskiej, którzy idąc w rozsypkę i ratując się przed ścigającymi ich Moskalami szukali opieki u posuwających się w głąb kraju austryackich oddziałów.
Pamiętniki spółczesne przekazały nam wiele takich nieludzkich postępków i aktów żołnierskiej samowoli, a jedną z najpierwszych ich widowni miał być rynek lubelski w chwili naszego opowiadania.
Do ustawionych w rząd jeńców polskich zbliżył się komendant dragonów, oficer sztabowy. Zsiadł z konia i oddając go jednemu z swych żołnierzy stanął przed garstką rozbitków i zmierzył ich ponurem, srogiem spojrzeniem.
Garstka jeńców tych złożona była z rozbitków najrozmaitszej broni. Byli tam żołnierzy z pułków regularnych i ochotnicy z zebranej naprędce ruchawki.
Od uniformu żołnierzy autoramentowych odbijały tu i owdzie wołoszki ciemne lub fantazyjne kurtki ochotników szlacheckiego pochodzenia, między którymi bieliło się kilka głów siwych; dwóch włościan w zwykłych sielskich sukmanach stało obok tak zwanych "ułanów królewskich"; kilku zagrodowej szlachty w domowych żupanach i rogatych czapkach zabrało miejsce obok kilkunastu milicyantów brzeskich.
Między jeńcami znajdowało się także kilku oficerów z brygady Kopcia i z pułków Mirowskiego i Lubomirskiego.
Komendant dragonów, major, patrzył chwilę na ustawionych jeńców, jakby ich chciał policzyć. Wzrok jego przebiegł po ich twarzach szybko i obojętnie, ale gdy się zatrzymał na ostatnim jeńcu, który zamykał szereg, zdawało się, jakoby zapłonął gwałtownie.
Postać austryackiego majora uderzała niemile i w wstrętny prawie sposób. Był to mężczyzna nie pierwszej młodości, ale zawsze w pełnej sile wieku. Wysokiego wzrostu, niezmiernie silnej budowy ciała, barczysty i z wypukłemi piersiami, zdawał się być typem brutalnej, żołdackiej postaci.
Twarz jego była owego jednostajnego różowego koloru, który stanowi właściwą cerę blondynów, uderzała ostro markowaną, i kościstą, choć dość pełną formą i ponurym, dzikim prawie wyrazem szorstkich rysów. Gdy ciężki swój hełm odsunął w tył nieco, widać było wysokie, mocno wypukłe czoło, które odbijało białością swą od cery reszty twarzy; pod czołem tem rysowały się w cieńkim łuku rzadkie i jasnowłose brwi; oczy duże, wypukłe, omglone, były jasno-sine i zdawały się pod szklanną swą powłoką tlić ogniem jakimś dzikiem i namiętnym. Pod dużym, nieco zakrzywionym nosem wił się wąs długi, daleko jaśniejszy od włosów, jaśniejszy od lnu, biały prawe całkiem. Wąs ten, który z daleka wydać się mógł posiwiałym, nadawał jasnością swą i tormą szczególny, chrarakterystyczny wyraz całej twarzy majora.
Otóż major ten zatrzymał, jak powiedzieliśmy, wzrok swój na jednym z rozbitków, który zamykał szereg swych towarzyszów. Był to młody człowiek w uniformie oficerskim, po którym można było poznać, że należał do pułku Mirowskiego.
Słusznego wzrostu, kształtnej i smukłej, lecz silnej budowy ciała, młody oficer polski liczyć mógł lat dwadzieścia cztery. Twarz jego była szlachetnie zarysowana i uderzała wyrazem śmiałym i męzkim. Cera jej była mocno śniada, ogorzała; nos orli i czoło otwarte nadawały jej pewnego rysu wrodzonej dumy; z czarnych, gorejących płomieniem życia i młodości oczów wyglądała dusza jak to mówiono "rogata", a całość fizjognomii uderzała marsem i energią, które łagodził nieco wyraz ust pełnych, czerstwych i rumianych, wyraz zarówno zmysłowy jak poczciwy.
Spojrzenia jeńca i majora spotkały się z sobą.
Twarz majora pociemniała rumieńcem, a oczy jego siwe zamigotały żywym odbłyskiem. Usta jego zadrżały jakby ruchem jakiegoś zaczętego a niedopowiedzianego słowa, a twarz cała przybrała wyraz złośliwego ukontentowania…
Jeniec polski na spojrzenie majora odpowiedział wzrokiem silnym, bystrym, przeciągłym.
Z wzroku jego bił cały płomień odwagi i oburzenia. Twarz mu sposępniała wyrazem gniewu, okryła się groźnym marsem, rumiane usta zbladły i ścisnęły się, jakby od tłumionego uniesienia.
Trwało to kilka sekund.
Major odwrócił wzrok pierwszy i cofnąwszy się krok w tył zajął miejsce przed samym środkiem ustawionego z rozbitków frontu. Potem skinął na jednego z oficerów swoich, a ten zbliżył się zaraz w towarzystwie wachmistrza. Wachmistrz wydobył ogromny czerwony pugilares zapiskowy, wziął do rąk ołówek i wyprężywszy się jak struna, czekał co mu dalej rozkażą.
Major raz jeszcze spojrzał na gromadkę jeńców, a potem przybierając minę surową i groźną, odezwał się donośnym głosem:
– Słuchać i uważać!
Słowa te wymówił major najczystszym polskim akcentem, tak iż można było wnosić z pewnością, że musi być rodowitym Polakiem.
To polskie przemówienie wywołało trochę zdziwienia w rozbitkach, a na twarz ich wystąpił wyraz ciekawego zajęcia; jeden tylko młody oficer z pułku Mirowskiego, ów który się przed chwilą spojrzeniem mierzył z majorem, pozostał z tym samym marsem na obliczu i tym samym groźnym gniewem w czarnem, namiętnem oku.
– Słuchać i uważać! – odezwał się major. – Dość już zabawki, czasy burd minęły, kolej teraz nauczyć się rozumu i porządku! Zdaliście się na łaskę lub niełaskę, oznajmiam wam tedy, że wolą jest komendanta, ażebyście wstąpili w szeregi żołnierzy jego korpusu. Rozumiecie?
Cisza zapanowała po tych słowach.
– Od tej chwili jesteście cesarskimi żołnierzami – mówił major dalej – resztę powiedzą wam kaprale.
W szeregu jeńców ozwał się najpierw szmer cichy, a potem powstała istna burza wykrzyków.
– Co to jest! – zawołał major – milczeć!
– Nie chcemy służby! – odzywały się głosy.
– Nikt się nie pyta o to. Musicie!
– Nie będziemy służyć! – zawołano.
– Kto nie będzie? – krzyknął major.
– My…
– Kto to "my"?
– Wszyscy…
Major zaśmiał się szyderczo.
– Zobaczymy, kto do tych wszystkich należy… Po jednemu się pytać będziemy, po jednemu.
I odwróciwszy się do wachmistrza dał mu krótką informacyę po niemiecku. Wachmistrz znikł, a za chwilę przybyło z odwachu kilku żołnierzy. Każdy z nich dźwigał pod pachą, pęk kijów.
Równocześnie zrzucono z fury bagażowej całą pakę starych kurt żołnierskich, zapasowych kamaszów i furażerek.
Jeńcy i zgromadzony na rynku tłum mieszkańców lubelskich przypatrywali się tym przygotowaniom z wytężoną, ponurą uwagą.
Major przystąpił do pierwszego z rozbitków polskich, który stał na końcu szeregu, i zawołał stanowczym, surowym głosem:
– Jak się nazywasz?
– Krzysztof Kotwicz – odpowiedział zapytany. Był to młody człowiek, podoficer z pułku
Lubomirskiego.
– Krzysztof Kotwicz – powtórzył major dając znak wachmistrz owi, aby zapisał nazwisko – pójdziesz pod muszkiet… Rechtsum, ruszaj!
Zagadnięty stał na miejscu nieruchomo… Spojrzał tylko po twarzach swych towarzyszy, jakby w oczach ich chciał wyczytać radę.
– Ruszaj, powiadani! – wrzasnął już teraz z całą furyą major i srogiem spojrzeniem zmierzył opierającego się.