Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Legionista: powieść z przeszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Legionista: powieść z przeszłości - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 356 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS ROZ­DZIA­ŁÓW:

1. Ostat­nie strza­ły… 1

2. Ma ryn­ku lu­bel­skim. 15

3. Uciecz­ka… 38

4. To­wa­rzy­sze uciecz­ki… 62

5. Klą­twa in­fa­mii… 76

6. Wo­kan­da pana Ne­me­ze­go Ka­pi­cy… 100

7. Rab­bi Ne­he­miasz… 122

8. Nie­spo­dzie­wa­ne wska­zów­ki… 137

9. Opo­wia­da­nie Au­gu­sta… 168

10. Pod zna­ki pol­skie… 177

11. Szturm na We­ro­nę… 196

12. Mat­ka i cór­ka… 223

13. Te­sta­ment pana de­pu­ta­ta… 264

14 . Szturm do San Leo… 282

15. Pu­bli­ka­cya wy­ro­ku… 308I. OSTAT­NIE STRZA­ŁY.

Mia­sto Lu­blin, sław­na sto­li­ca try­bu­nal­ska, roz­gło­śne miej­sce zjaz­dów szla­chec­kich, tak lud­ne i gwar­ne za­wsze, smut­ny w cza­sie na­sze­go opo­wia­da­nia przed­sta­wia­ło wi­dok.

Bu­rze wo­jen­ne, któ­rych wi­dow­nią była Pol­ska pod­czas swych ostat­nich, krwa­wych za­pa­sów o nie­pod­le­głość, prze­bie­gły sro­gą, nisz­czą­cą sto­pą po nim i jego oko­li­cach. Go­spo­dar­stwo wro­gów, uwi­ja­ją­cych się po Pol­sce z ogniem i że­la­zem w okrut­nej dło­ni, do­da­wa­ło z dniem każ­dym pra­wie gru­zy do gru­zów, zglisz­cza do zglisz­czów, a po­ża­ry, ra­bun­ki i gwał­ty były od cza­su kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej aż do ostat­nich strza­łów bi­twy ma­cie­jo­wiec­kiej po­wsze­dnim chle­bem nie­szczę­śli­we­go mia­sta.

Po trzy­kroć spa­lo­ny Lu­blin skła­dał się pra­wie z sa­mych ma­łych ka­mie­ni­czek i na­pręd­ce wznie­sio­nych dom­ków drew­nia­nych, od któ­rych od­bi­ja­ły oka­za­ło­ścią swą głów­nie tyl­ko dwa więk­sze gma­chy: ra­tusz try­bu­nal­ski i je­zu­ic­ka kol­le­gia­ta. Daw­niej­sze pa­ła­ce i gma­chy, nie­gdyś miesz­ka­nia ma­gna­tów, jak np. Ra­dzi­wił­łów, Sa­pie­hów, San­gusz­ków, roz­sy­py­wa­ły się w gru­zy, klasz­to­ry, choć ich mia­sto wie­le w mu­rach swych po­sia­da­ło, były w ru­inie lub opusz­cze­niu, a sam ry­nek, głów­ny i naj­oka­zal­szy za­zwy­czaj punkt każ­de­go mia­sta, w nie­mniej opła­ka­nym był sta­nie.

Na wszyst­kich czte­rech po­ła­ciach ryn­ku szcze­rzy­ły się pust­ko­wia, a z wy­jąt­kiem kil­ku ka­mie­nic, mało któ­ry dom był za­miesz­ka­ny. Gdzie­kol­wiek zwró­ci­ło się oko, wszę­dzie spo­ty­ka­ło smut­ne pięt­no na­jaz­dów, po­żo­gi, roz­pacz­li­we­go nie­ła­du, ubó­stwa i upad­ku.

Mia­sto wy­glą­da­ło, jak gdy­by wy­lud­nio­ne. Na ryn­ku i na uli­cach było pu­sto i głu­cho, na tar­go­wi­cach za­le­ga­ła ci­sza, tyl­ko dziel­ni­ca ży­dow­ska, cią­gną­ca się od Ta­tar i od spa­lo­ne­go zam­ku, bar­dziej oży­wio­ny na­strę­cza­ła wi­dok. Dzię­ki bo­wiem wy­łącz­nym przy­mio­tom swe­go cha­rak­te­ru tyl­ko ży­dzi w cza­sach owych burz­li­wych zdo­ła­li jako tako utrzy­mać się przy wa­run­kach zno­śniej­sze­go bytu.

Obo­jęt­ni na wy­pad­ki wo­jen­ne i po­li­tycz­ne, o ile te nie do­ty­ka­ły ich w bez­po­śred­nio oso­bi­stych spra­wach, bez tego oby­wa­tel­skie­go uczu­cia so­li­dar­no­ści z nie­szczę­snym kra­jem, któ­re resz­tę lud­no­ści ro­bi­ło igrzy­skiem naj­roz­ma­it­szych wzru­szeń: trwo­gi i otu­chy, na­dziei i zwąt­pie­nia, prze­lot­nych unie­sień za­pa­łu i tem okrop­niej­szem po­tem roz­pa­czy, za­wsze trzy­ma­ją­cy z moc­niej­szym, za­wsze spryt­ni i prze­bie­gli, oni jed­ni i tym ra­zem nada­wa­li odro­bi­ny ru­chu fi­zy­ogno­niii mia­sta.

Z lud­no­ści bo­wiem pol­skiej, kto mógł tyl­ko schro­nił się w za­cisz­niej­sze miej­sce; z gosz­czą­cej nie­gdyś tłum­nie szlach­ty nie było pra­wie ni­ko­go, a miesz­cza­nie ukry­ci w swych do­mach, wy­rzu­ce­ni z toku zwy­kłych za­trud­nień, ocze­ki­wa­li z głu­chą, roz­pacz­li­wą re­zy­gna­cyą, co im przy­nie­sie nie­pew­ne ju­tro.

Nie­daw­no jesz­cze ju­tro to zda­wa­ło się uśmie­chać obiet­ni­cą szczę­śliw­sze­go losu. Po­wsta­nie na­ro­do­we, wzra­sta­ją­ca szyb­ko po­tę­ga jego, pierw­sze zwy­cię­stwa od­nie­sio­ne przez woj­ska pol­skie nad Mo­ska­la­mi, przej­mo­wa­ły ra­do­śną, otu­chą pa­try­otycz­ne umy­sły.

W Lu­bli­nie tem więk­szy był po­wód do unie­sień i na­dziei, ile że mia­sto to mia­ło spo­sob­ność do­świad­cze­nia pierw­szych fak­tycz­nych skut­ków po­myśl­nej zmia­ny sy­tu­acyi. Po roz­po­czę­ciu woj­ny było mia­sto to sie­dzi­bą osob­nej ko­mi­syi, za­wią­za­nej przez Ko­ściusz­kę ce­lem po­pie­ra­nia po­wsta­nia. Le­d­wie jed­nak od­ży­ło mia­sto ru­chem pa­try­otycz­ny­ni, le­d­wie po uro­czy­stej in­au­gu­ra­cji dzie­ła na ryn­ku lu­bel­skim wzię­to się do czyn­no­ści, gdy pod mury mia­sta przy­by­wać po­czę­ły garst­ki żoł­nie­rzy pol­skich, nio­sąc z sobą smut­ną wieść o bi­twie pod Szcze­ko­ci­na­mi.

Ko­mi­sya lu­bel­ska opu­ścić mu­sia­ła mia­sto, a wraz z nią kto mógł ucho­dził w bez­piecz­niej­sze stro­ny.

Za­miast zwy­cięz­kich huf­ców na­ro­do­wych wkro­czy­li do Lu­bli­na Mo­ska­le. Po Mo­ska­lach przy­szli Au­stry­acy.

Ge­ne­rał au­stry­ac­ki Ma­jen­szerm sta­nął za­ło­gą w Lu­bli­nie z swym kil­ku­ty­sięcz­nym kor­pu­sem. Oku­pa­cya mia­sta przez cu­dzo­ziem­skie woj­sko przy­tłu­mi­ła cięż­ką zmo­rą umy­sły miesz­kań­ców. Od­cię­ci od pola wal­ki, od ru­chu pa­try­otycz­ne­go, nie mie­li żad­nych wia­do­mo­ści od swo­ich. Aż na­gle ja­kiś ta­jem­nie prze­my­ka­ją­cy się kur­jer z obo­zu pol­skie­go po­ru­szył mia­sto całe kil­ku wie­ścia­mi, któ­re zo­sta­wił.

– Król pru­ski od­stą­pił od War­sza­wy!

– Woj­ska ros­syj­skie co­fa­ją się!

– Górą nasi! Ko­ściusz­ko ma już w ręku zwy­cięz­two!

Ta­kie i jesz­cze ra­do­śniej­sze wie­ści gruch­nę­ły po Lu­bli­nie, a po­da­wa­ne z ust do ust w ta­jem­ni­czy spo­sób ze­lek­try­zo­wa­ły na nowo uci­śnio­nych i zroz­pa­czo­nych miesz­kań­ców.

Wstą­pi­ła na nowo otu­cha w umy­sły, i na pu­stych do­tąd uli­cach gro­ma­dzi­ły się małe gro­na, któ­re ja­koś śmie­lej i pew­niej spo­glą­da­ły na au­stry­ac­kich żoł­nie­rzy. Mało kto wąt­pił w po­myśl­ny ob­rót rze­czy, a już i naj­nieuf­niej­si po­czę­li ja­śniej pa­trzeć w przy­szłość, gdy na­raz dał się po­strzedz ruch ja­kiś nie­zwy­kły w gar­ni­zo­nie au­stry­ac­kim i ma­gi­strat do­stał na­kaz do­star­cze­nia pod­wód.

– Wy­no­szą się, ucie­ka­ją! Krzy­żyk na dro­gę! – wo­ła­no so­bie z ukon­ten­to­wa­niem.

Istot­nie też pew­ne­go po­ran­ku ze­brał się kor­pus au­stry­ac­ki na ryn­ku, ścią­gnął war­tę z od­wa­chu i uszy­ko­wał się do mar­szu. Co tyl­ko żyło wte­dy w Lu­bli­nie, wy­ro­iło się na ry­nek i uli­ce, aby się przy­pa­trzeć rej­te­ra­dzie.

Ge­ne­rał Ma­jen­szerm do­siadł ko­nia, rzu­cił szy­der­cze spoj­rze­nie na pu­blicz­ność i kła­nia­jąc się z lek­ka urzęd­ni­kom ma­gi­stra­tu uśmiech­nął się iro­nicz­nie i rzekł po nie­miec­ku:

– Auf Wie­der­se­hen!

Od­po­wie­dzia­no na ta­kie po­że­gna­nie szme­rem nie­bar­dzo po­chleb­nych kom­ple­men­tów albo na­wet gło­śnym okrzy­kiem, po­dob­nym bar­dzo do słów: "fora z dwo­ra – cza­ra­pa­ry!" – ale szczę­ściem ode­zwa­ły się bęb­ny, za­świ­sta­ły fa­ifry i kor­pus wy­ma­sze­ro­wał dro­gą ku Za­mo­ścio­wi. Ge­ne­rał Ma­jen – szerm kła­niał się cią­gle po dro­dze bar­dzo grzecz­nie i cią­gle po­wta­rzał swo­je:

– Do wi­dze­nia!

Le­d­wie uło­żył się kurz po Au­stry­akach, a ży­cie i ruch za­pa­no­wa­ły w Lu­bli­nie. Nie­ba­wem nad­bie­gły wie­ści z obo­zu, po­ja­wi­li się ofi­ce­ro­wie pol­scy, a wkrót­ce zje­cha­ła do mia­sta na­po­wrót ko­mi­sya lu­bel­ska. Co chwi­la nad­cho­dzi­ły po­myśl­ne wie­ści, któ­re chwy­ta­no z go­rącz­ko­wem unie­sie­niem. – Nasi zwy­cię­ży­li! Mo­skwa w po­pło­chu!

– Dą­brow­ski zwy­cię­żył nad Se­ku­lim!

– Ła­bi­szyn wzię­ty!

Wśród ta­kie­go na­stro­ju serc i umy­słów upły­nął czas ja­kiś. Po­tem za­bra­kło no­wych wie­ści. Była chwi­la ci­szy, jak­by przed bu­rzą, i do­cho­dzi­ły tyl­ko po­gło­ski, że Na­czel­nik go­tu­je się do wiel­kiej, sta­now­czej bi­twy.

Wów­czas to ło­wio­no po­słu­chy, po­lo­wa­no na wie­ści, na­ga­by­wa­no prze­jeż­dża­ją­cych, na­cie­ra­no go­rącz­ko­wo na obec­nych człon­ków ko­mi­syi. Ale naj­bar­dziej może od­zna­czał się tą szla­chet­ną cie­ka­wo­ścią sta­rzec pe­wien, zna­ny tyl­ko z po­sta­ci w mie­ście, któ­ry mimo zgrzy­bia­łe­go już wie­ku i ka­lec­twa od cza­su ustą­pie­nia Au­stry­aków cały dzień był na no­gach, cały dzień na cza­tach, aby uchwy­cić jaką wieść po­myśl­ną z pola wal­ki.

Była to snać je­dy­na jego po­cie­cha, je­dy­na ro­skosz dni sa­mot­nie spę­dza­nych. Li­czyć mógł lat zgó­rą siedm­dzie­siąt, ale twarz jego mimo to za­cho­wa­ła szla­chet­ne rysy i po­cią­ga­ją­cy uro­kiem męz­kiej sę­dzi­wo­ści wy­raz twa­rzy. Lica jego okry­te były bli­zna­mi, a noga jed­na, po­gru­cho­ta­na kulą ar­mat­nią, wi­sia­ła mu bez­wład­nie, tak że mu­siał uży­wać kuli.

Wie­dzia­no o nim tyl­ko, że był to je­den z naj­wier­niej­szych żoł­nie­rzy kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej, je­den z nie­od­łącz­nych to­wa­rzy­szy obu Pu­ła­skich, ojca i syna Ka­zi­mie­rza. Od kil­ku lat miesz­kał w Lu­bli­nie, gdzie na Kor­cach, za po­je­zu­ic­kie­mi gma­cha­mi, na­był był dom opu­sto­sza­ły jed­no­pią­tro­wy, w któ­rym ka­zał so­bie wy­re­stau­ro­wac po­kój i salę na dole, zo­sta­wia­jąc resz­tę w daw­nern opu­sto­sze­niu. Nie żył z ni­kim, i do­pie­ro pu­blicz­ne go­rącz­ko­we ży­cie ostat­nich cza­sów zbli­ży­ło go do świa­ta, nikt się też i nim nie zaj­mo­wał w po­rze, kie­dy wy­pad­ki do­star­cza­ły tyle in­nych przed­mio­tów do za­ję­cia.

Pew­ne­go ja­sne­go, su­che­go dnia oso­by, któ­re wy­szły za mia­sto, usły­sza­ły sła­be echa da­le­kich de­to­na­cyi. Mię­dzy oso­ba­mi temi znaj­do­wał się tak­że i ów sta­ry, oka­le­cza­ły w boju szlach­cic-kon­fe­de­rat. – Biją się! – za­wo­łał i wy­tę­żył słuch.

W po­wie­trzu dały się, czuć zno­wu lek­kie drze­nia z to­wa­rzy­sze­niem głu­che­go, nik­ną­ce­go echa…

– To dzia­ła gra­ją! – za­wo­łał sta­rzec, i oczy mu się roz­iskrzy­ły na nowo mło­dzień­czym za­pa­łem…

Od­rzu­cił kulę, na któ­rej się opie­rał i chy­żo po­ło­żył się na zie­mię, przy­kła­da­jąc do niej ucho.

Za przy­kła­dem jego rzu­ci­ło się całe gro­no ' na zie­mię i słu­cha­ło.

Zie­mia jak­by drza­ła z lek­ka, a echa wy­raź­niej czuć się da­wa­ły…

Sta­ry kon­fe­de­rat le­żał cią­gle, z skro­nią przy­ci­śnię­tą ku zie­mi, z wy­tę­żo­ną twa­rzą, z roz­war­te­mi sze­ro­ko i błysz­czą­ce­mi oczy­ma.

Le­żał nie­ru­cho­my, a ser­ce biło mu gwał­tow­nie, jak­by szło w takt z echem da­le­kich wy­strza­łów. Py­ta­li go to­wa­rzy­sze, czy sły­chać jesz­cze cią­gle dzia­ła, ale sta­rzec nie od­po­wia­dał… Zda­wa­ło się, że zmar­twiał zu­peł­nie. Ktoś po­ru­szył go ręką, po­tem usi­ło­wa­no go pod­nieść, ale on padł zno­wu nie­ru­cho­my na zie­mię…

Gro­za strasz­li­wa prze­ję­ła obec­nych.

Sta­rzec ten żyć prze­stał…

– Apo­plek­sya – za­wnio­sko­wa­ło prze­ra­żo­ne gro­no. Przy­czy­na pro­sta i na­tu­ral­na.

Ale nikt nie wie­dział, że owe echo głu­che zwia­sto­wa­ło bi­twę pod Ma­cie­jo­wi­ca­mi, że to od strza­łów na­tem po­bo­jo­wi­sku drza­ła zie­mia…

Kto wie, co tam sły­szał sta­ry bar­ski ry­cerz i od cze­go sko­nał na­gle?…

Kto wie, co mu mó­wi­ło echo nie­sio­ne przez bło­nia… i ja­kim ję­kiem tęt­ni­ła wów­czas oj­czy­sta zie­mia?…

Kto wie, czy­li wiesz­czem prze­czu­ciem nie od­gadł ów sta­rzec, że to echo, to ostat­nie ude­rze­nie ser­ca jego oj­czy­zny?

Może Bóg chciał mu dać naj­wznio­ślej­szą na­gro­dę i zlał tak w akord ostat­nie te strza­ły z ostat­nie­mi ude­rze­nia­mi jego ser­ca, że za­mil­kło wraz z wrza­wą bi­twy, że sko­nał, ani na chwi­lę nie prze­ży­wa­jąc swej oj­czy­zny…

Ktoś z obec­nych po­wró­cił szyb­ko do mia­sta, aby przy­być z po­wo­zem i le­ka­rzem, i nie­ba­wem też nad­pę­dzi­ła ko­la­sa od­kry­ta, a w niej sie­dzie­li dwaj męż­czyź­ni.

Obaj wy­sko­czy­li szyb­ko z ko­la­sy i po­spie­szy­li ku le­żą­ce­mu, a je­den z nich do­był czar­ne­go pu­deł­ka i wy­do­byw­szy z nie­go ja­kieś fla­ko­ny i in­stru­men­ta chi­rur­gicz­ne rzu­cił się do ra­to­wa­nia mar­twe­go star­ca.

Przy­pa­trz­my się na chwi­lę obu tym lu­dziom.

Były to dwie fi­gu­ry, któ­re zda­wa­ły się wy­zy­wać naj­fan­ta­stycz­niej­szą na­wet ima­gi­na­cyę, aby coś dziw­niej­sze­go wy­my­śli­ła od nich. Cal­lot i Breu­ghel mo­gli­by byli obu żyw­cem prze­nieść na swe płót­no, a Ama­de­usz Hof­f­mann, któ­ry wła­śnie w cza­sie, kie­dy to się dzia­ło, co opi­su­je­my, był pru­skim urzęd­ni­kiem w War­sza­wie, mógł­by ich był bez re­tu­szu wpleść w swe sza­lo­ne fan­ta­zma­go­rye.

Je­den z nich był to wy­so­ki, chu­dy jak szkie­let sta­rzec z twa­rzą w spi­cza­sty owal ścię­tą, z czasz­ką o ostrych ką­tach, na któ­rych zda­wa­ła się być przy­kle­jo­na żół­ta, jak per­ga­min ze­schła skó­ra, z pod­go­lo­nem czo­łem, co gło­wę jego czy­ni­ło jesz­cze bar­dziej fan­ta­stycz­ną, z czu­bem si­wych, jak szcze­ci­na twar­dych i na­je­żo­nych wło­sów, któ­re jak grze­bień ko­gu­ci ster­cza­ły na cie­mie­niu.

Twarz tego czło­wie­ka była, jak już po­wie­dzie­li­śmy, nie­zmier­nie chu­dą, ster­cza­ła ostre­mi ko­ść­mi i była w naj­dzi­wacz­niej­szy spo­sób oszpe­co­ną. Czo­ło i po­licz­ki mia­ły ogrom­ne, czer­wo­na­we bli­zny jak­by z opa­rze­nia, nos dłu­gi i zgar­bio­ny zda­wał się być prze­ła­ma­nym, bo skrę­cał się od le­we­go po­licz­ka ku pra­we­mu, a wąs krót­ki pod górę na­je­żo­ny, żół­to-siwy, przy­czy­niał się jesz­cze bar­dziej, aby z fi­zy­ogno­mii tej ca­łej zro­bić ja­kąś dziw­nie as­sy­me­trycz­ną, na poły śmiesz­ną, na poły fan­ta­stycz­ną gro­te­skę…

Ubra­ny był ten czło­wiek po pol­sku, ale strój ten nie przy­sta­wał mu do cia­ła; dra­po­wał się na nim, jak na szkie­le­cie. Miał na so­bie sta­ry, wy­pło­wia­ły kon­tusz nie­bie­skie­go ko­lo­ru z kar­ma­zy­no­we­mi wy­lo­ta­mi, bar­wa try­bu­na­łu lu­bel­skie­go, a na ban­do­le­cie, sztu­ko­wa­nym sznur­kiem z ko­no­pi, wi­sia­ła ogrom­na, sze­ro­ka, w ciem­ny jasz­czur opraw­na ka­ra­be­la z pro­stą ro­go­wą rę­ko­je­ścią.

Dru­gi, jego to­wa­rzysz, ten któ­ry usi­ło­wał przy­wieść do ży­cia skost­nia­łe­go już szlach­ci­ca, ubra­ny był po nie­miec­ku, cał­kiem czar­no, z fan­ta­stycz­ną wi­docz­nie pre­ten­syą. Twarz miał dużą, gład­ko ogo­lo­ną, o ry­sach nie­po­spo­li­tej szpet­no­ści, ude­rza­ją­cej dzi­wacz­ną amor­fią. Nos i war­gi jego były po­dob­ne do tych, z ja­kie­mi zwy­kle ma­lu­ją Ezo­pa, cera była gąb­cza­sta, pło­wa, z gę­sta czer­wo­ne­mi wy­rzu­ta­mi jak­by goź­dzia­mi na­bi­ta.

Oczy były małe, nie­zmier­nie by­stre i świe­tli­ste, z sze­ro­kie­mi pu­pil­la­mi, wpa­da­ją­ce z piw­ne­go ko­lo­ru w zie­lo­na­wy. Mi­go­ta­ły się one jak dwie pry­ska­ją­ce iskry, a po­ku­to­wał w nich obok in­te­li­gen­cyi ja­kiś dziw­ny, po­wie­dzie­li­by­śmy mi­stycz­ny wy­raz, któ­ry i po­cią­gał i od­py­chał za­ra­zem, jak wszyst­ko, co jest za­gad­ką.

Gło­wa tego czło­wie­ka okry­ta była ol­brzy­mią, źle upu­dro­wa­ną pe­ru­ką, któ­ra spły­wa­ła za­wi­ja­ner­ni i gę­ste­mi lo­ka­mi do pół grzbie­tu i po­ni­żej ra­mion pra­wie, na jej czu­bie sie­dział trój­gra­nia­sty czar­ny ka­pe­lusz.

Nad­to był ten czło­wie­czek niz­ki, gru­by i ułom­ny, oprócz bo­wiem gar­bu na ple­cach, miał nogi krót­kie, gru­be i moc­no nie­kształt­ne, w ro­dzaj ka­błą­ka wy­gię­te. I tak już ory­gi­nal­ną i dzi­wacz­ną tę fi­gu­rę czy­nił jesz­cze oso­bliw­szą, strój nie­miec­ki, za­sta­rza­ły, we­dług od­wiecz­nej skro­jo­ny mody. Do wspo­mnia­nej już ol­brzy­miej, ku­dła­tej pe­ru­ki, jak­by się do­bra­ły ob­ci­słe cza­rao-szklą­ce sza­ra­war­ki, ta­kiej­że bar­wy poń­czo­chy z ogrom­ne­mi sprzącz­ka­mi sta­ło­we­mi, i czar­ny frak z dłu­gie­mi po­ła­mi.

Ory­gi­nal­ność tego ubio­ru uwy­dat­nia­ły w fan­ta­stycz­ny spo­sób do­dat­ki, jak np. kłę­bia­ste ża­bo­ty i kry­za, cu­dac­kie bry­lo­ki, blasz­ki i trzę­si­dła z bry­lan­to­wej sta­li, zwie­sza­ją­ce się od kie­sze­ni, a już naj­bar­dziej gu­zi­ki przy fra­ku. Gu­zi­ki te były nie­sły­cha­nej wiel­ko­ści, wy­pu­kłe jak ze­gar­ki, i jak ze­gar­ki szyb­ką szkła okry­te. Pod temi szklan­ne­mi szyb­ka­mi zaś na tle z czar­ne­go rogu znaj­do­wa­ły się żab­ki, chrząsz­cze, sa­la­man­dry i tru­pie czasz­ki wy­ro­bio­ne z sło­nio­wej ko­ści.

Tak dzi­wacz­nie ubra­ny Niem­czyk, któ­ry zda­wał się być le­ka­rzem, ukląkł przy cho­rym, otwo­rzył mu żyłę, z któ­rej jed­nak­że już krew spły­nąć nie chcia­ła, przy­kła­dał mu do nosa roz­ma­ite fla­ko­ny z ostrym za­pa­chem, na­cie­rał skro­nie itp. Jego to­wa­rzysz, ubra­ny w kon­tusz try­bu­nal­skiej bar­wy, stał z boku po­chy­lo­ny niz­ko ku zie­mi, jak gdy­by chciał le­piej przy­pa­try­wać się trzeź­wie­niu, a twarz jego ze­schnię­ta i oszpe­co­na wy­krzy­wi­ła się ja­kimś dziw­nym gry­ma­sem, o któ­rym jed­nak w ża­den spo­sób po­wie­dzieć nie było moż­na, co miał wy­ra­żać: czy cie­ka­wość, czy zdzi­wie­nie, czy prze­strach lub współ­czu­cie.

– Kil­ka mi­nut trwa­ło trzeź­wie­nie przy cie­ka­wym udzia­le obec­nych, ale gdy nic nie skut­ko­wa­ło, Nie­miec w pe­ru­ce raz jesz­cze ob­ma­cał pul­sa za­sty­głe star­ca, a po­tem ro­biąc gest sta­now­czy ręką po­wstał i z fleg­mą za­my­kał swe pu­deł­ko.

To­wa­rzysz jego do­my­ślił się za­pew­ne zna­cze­nia tego ge­stu, bo kiw­nął gło­wą smut­no i po­pa­trzył raz jesz­cze na Niem­ca, a po­tem jak­by wy­czy­taw­szy w twa­rzy jego osta­tecz­ne po­twier­dze­nie do­my­słu wziął cia­ło star­ca na ręce i po­niósł do cze­ka­ją­cej ko­la­sy. Niem­czyk, któ­ry już w niej sie­dział, usu­nął się na bok, po­mógł uło­żyć tru­pa, a gdy usiadł i męż­czy­zna w kon­tu­szu, ru­szy­ły ko­nie i po­pę­dzi­ły ku mia­stu.

Na Kor­cach przed opu­sto­sza­łym do­mem za­trzy­ma­ła się ko­la­sa, a obaj męż­czy­zni za­braw­szy z ko­la­sy zwło­ki, znik­nę­li z nie­mi w ka­mie­ni­cy, któ­rej bra­mę sil­nie za­trza­śnię­to.II. NA SYN­KU LU­BEL­SKIM.

Pan ge­ne­rał Ma­jen­szerm że­gnał się przy wy­mar­szu z Lu­bli­na z bur­mi­strzem sło­wa­mi: "do wi­dze­nia", i – do­trzy­mał też sło­wa…

Za­le­d­wie dwa dni mi­nę­ło od owej sce­ny nad­słu­chy­wa­nia da­le­kich strza­łów, gdy nad­bie­gła okrop­na wieść o klę­sce ma­cie­jo­wic­kiej.

Jesz­cze nie mia­no w Lu­bli­nie żad­nych wie­ści o ka­ta­stro­fie, jesz­cze nie moż­na było po­wziąć ja­sne­go wy­obra­że­nia o ca­łym ogro­mie strasz­nej klę­ski, gdy z wież i dym­ni­ków mia­sta, któ­re słu­żąc za punkt ob­ser­wa­cyj­ny miesz­kań­com w tych dniach trwo­gi i nie­pew­no­ści, ob­sa­dzo­ne były za­wsze cie­ka­wy­mi, po­ka­zał się z dala dłu­gi łań­cuch woj­ska, nad­cią­ga­ją­cy spiesz­nie.

Gdy się już zbli­ża­ło pod Ta­ta­ry i Krę­piec, moż­na było doj­rzeć, że to cały licz­ny kor­pus, po­stę­pu­ją­cy w po­rząd­nym wo­jen­nym szy­ku. Z po­cząt­ku nie do­my­śli­wa­no się, co to za woj­sko.

– Może to nasi! – przy­pusz­cza­no w ser­cu – może ura­to­wał się jaki cały od­dział, cały kor­pus!

Tym­cza­sem woj­sko zbli­ża­ło się co­raz bar­dziej i na­raz wpa­dła przed­nia straż do mia­sta.

Byli to Au­stry­acy. Po­zna­no ich po mun­du­rach, po­zna­no­by na­wet po twa­rzach. Je­cha­ło bo­wiem na­przód kil­ku­na­stu hu­za­rów w czer­wo­nych do­lma­nach z krzy­we­mi sza­bla­mi, a na ich cze­le ten sam siwy, czer­wo­ny na twa­rzy jak rak, wą­sa­ty i po­kie­re­szo­wa­ny wach­mistrz, któ­ry nie­daw­no je­den z ostat­nich opusz­czał Lu­blin.

Sie­dział on nie­dba­le na ko­niu i spo­glą­dał na mia­sto i wi­dzów, jak na sta­rych zna­jo­mych, a ki­wa­jąc gło­wą z lek­ka, całą służ­bi­stą swą fi­zy­agno­mią i obo­jęt­nym wzro­kiem zda­wał się upew­niać wszyst­kich wo­bec i każ­de­go z osob­na, że jak nie wie­dział, dla cze­go ztąd nie­daw­no wy­je­chał, tak też nie wie, dla cze­go po­wra­ca.

Wie­dział o tem chy­ba rot­mistrz, co z tyłu zdą­żał z szwa­dro­nem, pan ge­ne­rał Ma­jen­szerm i "wę­gier­ski pan Bóg" po­czci­we­go hu­za­ra.

Za drob­nym od­dzia­łem hu­za­rów je­chał cały ich szwa­dron, za hu­za­ra­mi prze­cią­ga­ła pie­cho­ta w bia­łych kur­tach, w czer­wo­nych wy­so­kich ka­ma­szach i w spi­cza­stych ka­skach bez dasz­ka, za nią je­chał sztab z ge­ne­ra­łem Ma­jen­szer­mem w środ­ku.

Do­tych­czas nic w tem nie było cie­ka­we­go dla wi­dzów. W owych cza­sach wi­dok ob­cych wojsk nie był oso­bli­wo­ścią. Mo­ska­le, Pru­sa­cy, Au­stry­acy go­spo­da­ro­wa­li po kra­ju jak u sie­bie, a zresz­tą od­dział pana ge­ne­ra­ła Ma­jen­szer­ma zna­ny już był w Lu­bli­nie..

Ale da­le­ko cie­kaw­szy i nie­ste­ty da­le­ko bo­le­śniej­szy miał na­stą­pić wi­dok… Za pie­cho­tą nad­cią­gnę­ła kon­ni­ca, a byli to dra­go­ni. Nie je­cha­li snać sami, ho po­mię­dzy bia­łe­mi ich płasz­cza­mi czer­nia­ły ciem­ne bur­ki… a z po­śród heł­mów wy­strze­li­wa­ły do góry kity od koł­pa­ków. Dra­go­ni trzy­ma­li w ręku duże pi­sto­le­ty w po­go­to­wiu, a sza­ble ob­na­żo­ne zwie­sza­ły się na tem­bla­kach.

Po­śród nich, bez­bron­ni i wi­docz­nie eskor­to­wa­ni szli lub je­cha­li kon­no ja­cyś lu­dzie w stro­jach uni­for­mo­wych, nie­do­bra­nych i roz­ma­itej bar­wy. Byli to oczy­wi­ście jeń­cy, a dość było rzu­cić spoj­rze­nie na ubior ich, aby po­znać, że byli to Po­la­cy.

Istot­nie Au­stry­acy wie­dli z sobą roz­bit­ków z ma­cie­jo­wic­kiej bi­twy. Po za­da­nej pol­skie­mu woj­sku klę­sce, wie­le drob­nych i więk­szych od­dzia­łów pol­skich albo prze­kra­cza­ło gra­ni­cę au­stry­ac­ką szu­ka­jąc schro­nie­nia na neu­tral­nem na po­zór te­ry­to­ry­um, albo też ra­tu­jąc się przed ści­ga­ją­cy­mi je Mo­ska­la­mi pod­da­wa­ło się, pierw­szej lep­szej ko – men­dzie wojsk au­stry­ac­kich, po­su­wa­nych wów­czas na­przód, ku Lu­bli­no­wi.

I owa garst­ka pro­wa­dzo­na przez Au­stry­aków do­zna­ła po­dob­ne­go losu.

Roz­bro­je­ni, zmę­cze­ni wal­ką i do­zna­nym w obo­zie nie­do­stat­kiem, smut­nie wy­glą­da­li nasi jeń­cy. Wie­lu z nich było ran­nych, nie­któ­rzy upa­da­li pra­wie od bez­sen­no­ści i znu­że­nia, a wszy­scy na wy­bla­dłych twa­rzach mie­li pięt­no smut­ku lub głu­chej, roz­pacz­li­wej re­zy­gna­cyi… W wi­do­ku tych nie­szczę­snych roz­bit­ków wy­czy­tać moż­na było nie­ja­ko całą ka­ta­stro­fę, któ­ra za­koń­czy­ła krwa­wy, na­ro­do­wy dra­mat.

Pa­trzy­li oni za­pew­ne obo­jęt­nie już w przy­szłość i nie oba­wia­li się dal­szych igrzysk losu, któ­re­go tyle cio­sów okrut­nych do­zna­li, a prze­cież zgo­to­wa­ną była dla nich nie­spo­dzian­ka, któ­ra ser­ca ich raz jesz­cze po­ru­szyć mia­ła obu­rze­niem, gnie­wem i naj­do­tkliw­szem dla żoł­nie­rza uczu­ciem upo­ko­rze­nia.

Lud­ność mia­sta, po­ru­szo­na wie­ścią, że Au­stry­acy pro­wa­dzą, z sobą roz­bit­ków pol­skich, opu­ści­ła domy i zbie­gła się na ry­nek, aby ich oglą­dać. Nie­ba­wem też za­trzy­mał się od­dział au­stry­ac­ki i szy­ko­wać się po­czął.

Miesz­kań­cy usta­wi­li się wzdłuż po­ła­ci ryn­ku, a z okien ka­mie­nic wy­chy­la­li się tak­że cie­ka­wi.

Wszyst­kich oczy zwró­co­ne były na garst­kę nie­szczę­śli­wych ro­da­ków, któ­rych usta­wio­no pod eskor­tą w środ­ku ca­łe­go kor­pu­su.

Głów­na część Au­stry­aków sta­nę­ła przed try­bu­nal­skim ra­tu­szem. Gmach ten, któ­ry sta­ra­niem Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta przy­brał był oka­zal­szą po­stać, prze­cię­ty był na wy­lot skle­pio­nym i bru­ko­wa­nym prze­cho­dem. Po le­wej jego stro­nie znaj­do­wa­ły się od­wach i kor­de­gar­da try­bu­nal­skiej nie­gdyś stra­ży, któ­rą od­by­wał daw­niej pułk Czap­skie­go.

Woj­sko au­stry­ac­kie za­czę­ło od ob­sa­dze­nia tego od­wa­chu. Po krót­kim prze­glą­dzie, któ­ry nad woj­skiem od­był ge­ne­rał Ma­jen­szerm, od­ma­sze­ro­wał od głów­ne­go kor­pu­su sil­ny od­dział pie­cho­ty i wśród od­gło­su bęb­nów i faj­frów za­jął z for­mal­no­ścia­mi woj­sko­we­mi od­wach. Wśród ho­no­rów od­da­wa­nych przez całe woj­sko zło­żo­no tam tak­że cho­rą­gwie, a za­raz też po od­by­tej krót­kiej kon­fe­ren­cyi szta­bu i kwa­ter­mi­strzów z kil­ku za­kło­po­ta­ny­mi urzęd­ni­ka­mi miej­ski­mi, po­je­dyń­cze od­dzia­ły woj­ska roz­cho­dzić się po­czę­ły po roz­ma­itych czę­ściach mia­sta, w któ­rem na­pręd­ce mia­no im ob­my­śleć umiesz­cze­nie.

Nie­ba­wem też znik­nął z ryn­ku ge­ne­rał Ma­jen­szerm ze swym szta­bem, zaj­mu­jąc dla sie­bie po­bli­ską ka­mie­ni­cę Nos­sa­dy­nich. Zo­stał tyl­ko na ryn­ku duży od­dział dra­go­nów, ten sam wła­śnie, któ­ry miał pod swo­ją eskor­tą roz­bit­ków pol­skich.

Tłum ludu zgro­ma­dzo­ne­go nie roz­szedł się, cze­ka­jąc, co się da­lej sta­nie z jeń­ca­mi. Wkrót­ce też roz­legł się od­głos ko­men­dy nie­miec­kiej, i cały od­dział pie­cho­ty wy­stą­pił pod broń na od­wa­chu. Rów­no­cze­śnie po­ja­wił się przed fron­tem ko­men­dant dra­go­nów i wy­dał ja­kiś roz­kaz jed­ne­mu z pod­wład­nych mu ofi­ce­rów.

Na roz­kaz ten roz­su­nął się sze­reg kon­ni­cy, a garst­ka jeń­ców pol­skich wy­stą­pi­ła na­przód. Nie­któ­rzy z nich byli na ko­niach. Zbli­żył się do nich ja­kiś wach­mistrz i ła­ma­nym żar­go­nem, z cze­ska po pol­sku, ka­zał im zsiąść i sta­nąć ra­zem w sze­re­gu z pie­szy­mi.

Gdy roz­kaz ten speł­nio­nym zo­stał, roz­po­czę­ła się upo­ka­rza­ją­ca sce­na.

Mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi na ryn­ku miesz­kań­ca­mi Lu­bli­na roz­legł się szmer głu­chy. Z ści­śnio­nym ser­cem, i z bo­le­snym współ­czu­ciem spo­glą­da­no na bez­bron­nych ro­da­ków. Mimo smut­ne­go wra­że­nia wi­do­ku nie prze­czu­wa­no może prze­cież, jak sro­mot­ny akt ode­gra się wkrót­ce pu­blicz­nie…

Jak­kol­wiek rząd au­stry­ac­ki z wszyst­kich rzą­dów roz­bio­ro­wych naj­wię­cej miał sym­pa­tyi u Po­la­ków, i jak­kol­wiek naj­wyż­sze jego or­ga­na mia­ły po­nie­kąd i chęć czę­ścio­we­go choć­by uspra­wie­dli­wie­nia tej sym­pa­tyi, prze­cież zda­rza­ły się przy in­au­gu­ra­cy­ach no­wej wła­dzy au­stry­ac­kiej zaj­ścia i sce­ny, któ­re obu­rze­niem prze­peł­niać mu­sia­ły ser­ca pol­skie.

Je­że­li do­pusz­cza­li się nie­god­nych nad­użyć urzęd­ni­cy cy­wil­ni i może na­wet wbrew woli rzą­du sa­me­go na naj­bo­le­śniej­sze pró­by na­ra­ża­li uczu­cie god­no­ści na­ro­do­wej, to w wyż­szym jesz­cze stop­niu czy­ni­ły to woj­sko­we wła­dze.

Wśród za­mę­tu wy­pad­ków wo­jen­nych, dzia­ła­nie woj­sko­wych ko­men­dan­tów nie mo­gło być uję­te ści­słe­mi in­struk­cy­ami na każ­dy wy­pa­dek, a po­sia­da­nie ab­so­lut­nej wła­dzy orę­ża pro­wa­dzi­ło nie­któ­re in­dy­wi­dua do ak­tów żoł­nier­skiej sro­go­ści i obu­rza­ją­cej sa­mo­wo­li.

Je­st­to fak­tem stwier­dzo­nym przez do­ku­men­ta i ze­zna­nia świad­ków na­ocz­nych, że po klę­sce ma­cie­jo­wic­kiej, do­wódz­cy au­stry­ac­kich od­dzia­łów, z któ­re­mi prze­cież nie wal­czy­ły woj­ska pol­skie, a któ­re nie wo­jen­ną ale ra­czej neu­tral­ną i in­ter­wen­cyj­ną mia­ły od­gry­wać rolę, do­pusz­cza­li się nie­raz ak­tów ni­czem nie uspra­wie­dli­wio­nej sro­go­ści.

Je­że­li na­wet głów­ny do­wódz­ca kie­ro­wał się bar­dziej ludz­kie­mi i spra­wie­dliw­sze­mu po­ję­cia­mi, to zna­lazł się za­wsze ja­kiś pod­wład­ny ko­men­dant, któ­ry nie wa­hał się ob­ra­żać cięż­ko uczu­cie zwy­cię­żo­nych, a nie­raz pierw­szy lep­szy ofi­cer, nad­uży­wa­jąc chwi­lo­wo da­nej mu wła­dzy, pusz­czał wo­dze wro­dzo­ne­mu żoł­dac­kie­mu bru­tal­stwu i z wła­snej fan­ta­zyi, na wła­sną rękę, po­su­wał się do nie­god­nych gwał­tów i nad­użyć.

Ofia­ra­mi ta­kich nad­użyć by­wa­li głów­nie żoł­nie­rze z ar­mii Ko­ściusz­kow­skiej, któ­rzy idąc w roz­syp­kę i ra­tu­jąc się przed ści­ga­ją­cy­mi ich Mo­ska­la­mi szu­ka­li opie­ki u po­su­wa­ją­cych się w głąb kra­ju au­stry­ac­kich od­dzia­łów.

Pa­mięt­ni­ki spół­cze­sne prze­ka­za­ły nam wie­le ta­kich nie­ludz­kich po­stęp­ków i ak­tów żoł­nier­skiej sa­mo­wo­li, a jed­ną z naj­pierw­szych ich wi­dow­ni miał być ry­nek lu­bel­ski w chwi­li na­sze­go opo­wia­da­nia.

Do usta­wio­nych w rząd jeń­ców pol­skich zbli­żył się ko­men­dant dra­go­nów, ofi­cer szta­bo­wy. Zsiadł z ko­nia i od­da­jąc go jed­ne­mu z swych żoł­nie­rzy sta­nął przed garst­ką roz­bit­ków i zmie­rzył ich po­nu­rem, sro­giem spoj­rze­niem.

Garst­ka jeń­ców tych zło­żo­na była z roz­bit­ków naj­roz­ma­it­szej bro­ni. Byli tam żoł­nie­rzy z puł­ków re­gu­lar­nych i ochot­ni­cy z ze­bra­nej na­pręd­ce ru­chaw­ki.

Od uni­for­mu żoł­nie­rzy au­to­ra­men­to­wych od­bi­ja­ły tu i owdzie wo­łosz­ki ciem­ne lub fan­ta­zyj­ne kurt­ki ochot­ni­ków szla­chec­kie­go po­cho­dze­nia, mię­dzy któ­ry­mi bie­li­ło się kil­ka głów si­wych; dwóch wło­ścian w zwy­kłych siel­skich suk­ma­nach sta­ło obok tak zwa­nych "uła­nów kró­lew­skich"; kil­ku za­gro­do­wej szlach­ty w do­mo­wych żu­pa­nach i ro­ga­tych czap­kach za­bra­ło miej­sce obok kil­ku­na­stu mi­li­cy­an­tów brze­skich.

Mię­dzy jeń­ca­mi znaj­do­wa­ło się tak­że kil­ku ofi­ce­rów z bry­ga­dy Kop­cia i z puł­ków Mi­row­skie­go i Lu­bo­mir­skie­go.

Ko­men­dant dra­go­nów, ma­jor, pa­trzył chwi­lę na usta­wio­nych jeń­ców, jak­by ich chciał po­li­czyć. Wzrok jego prze­biegł po ich twa­rzach szyb­ko i obo­jęt­nie, ale gdy się za­trzy­mał na ostat­nim jeń­cu, któ­ry za­my­kał sze­reg, zda­wa­ło się, ja­ko­by za­pło­nął gwał­tow­nie.

Po­stać au­stry­ac­kie­go ma­jo­ra ude­rza­ła nie­mi­le i w wstręt­ny pra­wie spo­sób. Był to męż­czy­zna nie pierw­szej mło­do­ści, ale za­wsze w peł­nej sile wie­ku. Wy­so­kie­go wzro­stu, nie­zmier­nie sil­nej bu­do­wy cia­ła, bar­czy­sty i z wy­pu­kłe­mi pier­sia­mi, zda­wał się być ty­pem bru­tal­nej, żoł­dac­kiej po­sta­ci.

Twarz jego była owe­go jed­no­staj­ne­go ró­żo­we­go ko­lo­ru, któ­ry sta­no­wi wła­ści­wą cerę blon­dy­nów, ude­rza­ła ostro mar­ko­wa­ną, i ko­ści­stą, choć dość peł­ną for­mą i po­nu­rym, dzi­kim pra­wie wy­ra­zem szorst­kich ry­sów. Gdy cięż­ki swój hełm od­su­nął w tył nie­co, wi­dać było wy­so­kie, moc­no wy­pu­kłe czo­ło, któ­re od­bi­ja­ło bia­ło­ścią swą od cery resz­ty twa­rzy; pod czo­łem tem ry­so­wa­ły się w cień­kim łuku rzad­kie i ja­sno­wło­se brwi; oczy duże, wy­pu­kłe, omglo­ne, były ja­sno-sine i zda­wa­ły się pod szklan­ną swą po­wło­ką tlić ogniem ja­kimś dzi­kiem i na­mięt­nym. Pod du­żym, nie­co za­krzy­wio­nym no­sem wił się wąs dłu­gi, da­le­ko ja­śniej­szy od wło­sów, ja­śniej­szy od lnu, bia­ły pra­we cał­kiem. Wąs ten, któ­ry z da­le­ka wy­dać się mógł po­si­wia­łym, nada­wał ja­sno­ścią swą i tor­mą szcze­gól­ny, chra­rak­te­ry­stycz­ny wy­raz ca­łej twa­rzy ma­jo­ra.

Otóż ma­jor ten za­trzy­mał, jak po­wie­dzie­li­śmy, wzrok swój na jed­nym z roz­bit­ków, któ­ry za­my­kał sze­reg swych to­wa­rzy­szów. Był to mło­dy czło­wiek w uni­for­mie ofi­cer­skim, po któ­rym moż­na było po­znać, że na­le­żał do puł­ku Mi­row­skie­go.

Słusz­ne­go wzro­stu, kształt­nej i smu­kłej, lecz sil­nej bu­do­wy cia­ła, mło­dy ofi­cer pol­ski li­czyć mógł lat dwa­dzie­ścia czte­ry. Twarz jego była szla­chet­nie za­ry­so­wa­na i ude­rza­ła wy­ra­zem śmia­łym i męz­kim. Cera jej była moc­no śnia­da, ogo­rza­ła; nos orli i czo­ło otwar­te nada­wa­ły jej pew­ne­go rysu wro­dzo­nej dumy; z czar­nych, go­re­ją­cych pło­mie­niem ży­cia i mło­do­ści oczów wy­glą­da­ła du­sza jak to mó­wio­no "ro­ga­ta", a ca­łość fi­zjo­gno­mii ude­rza­ła mar­sem i ener­gią, któ­re ła­go­dził nie­co wy­raz ust peł­nych, czer­stwych i ru­mia­nych, wy­raz za­rów­no zmy­sło­wy jak po­czci­wy.

Spoj­rze­nia jeń­ca i ma­jo­ra spo­tka­ły się z sobą.

Twarz ma­jo­ra po­ciem­nia­ła ru­mień­cem, a oczy jego siwe za­mi­go­ta­ły ży­wym od­bły­skiem. Usta jego za­drża­ły jak­by ru­chem ja­kie­goś za­czę­te­go a nie­do­po­wie­dzia­ne­go sło­wa, a twarz cała przy­bra­ła wy­raz zło­śli­we­go ukon­ten­to­wa­nia…

Je­niec pol­ski na spoj­rze­nie ma­jo­ra od­po­wie­dział wzro­kiem sil­nym, by­strym, prze­cią­głym.

Z wzro­ku jego bił cały pło­mień od­wa­gi i obu­rze­nia. Twarz mu spo­sęp­nia­ła wy­ra­zem gnie­wu, okry­ła się groź­nym mar­sem, ru­mia­ne usta zbla­dły i ści­snę­ły się, jak­by od tłu­mio­ne­go unie­sie­nia.

Trwa­ło to kil­ka se­kund.

Ma­jor od­wró­cił wzrok pierw­szy i cof­nąw­szy się krok w tył za­jął miej­sce przed sa­mym środ­kiem usta­wio­ne­go z roz­bit­ków fron­tu. Po­tem ski­nął na jed­ne­go z ofi­ce­rów swo­ich, a ten zbli­żył się za­raz w to­wa­rzy­stwie wach­mi­strza. Wach­mistrz wy­do­był ogrom­ny czer­wo­ny pu­gi­la­res za­pi­sko­wy, wziął do rąk ołó­wek i wy­prę­żyw­szy się jak stru­na, cze­kał co mu da­lej roz­ka­żą.

Ma­jor raz jesz­cze spoj­rzał na gro­mad­kę jeń­ców, a po­tem przy­bie­ra­jąc minę su­ro­wą i groź­ną, ode­zwał się do­no­śnym gło­sem:

– Słu­chać i uwa­żać!

Sło­wa te wy­mó­wił ma­jor naj­czyst­szym pol­skim ak­cen­tem, tak iż moż­na było wno­sić z pew­no­ścią, że musi być ro­do­wi­tym Po­la­kiem.

To pol­skie prze­mó­wie­nie wy­wo­ła­ło tro­chę zdzi­wie­nia w roz­bit­kach, a na twarz ich wy­stą­pił wy­raz cie­ka­we­go za­ję­cia; je­den tyl­ko mło­dy ofi­cer z puł­ku Mi­row­skie­go, ów któ­ry się przed chwi­lą spoj­rze­niem mie­rzył z ma­jo­rem, po­zo­stał z tym sa­mym mar­sem na ob­li­czu i tym sa­mym groź­nym gnie­wem w czar­nem, na­mięt­nem oku.

– Słu­chać i uwa­żać! – ode­zwał się ma­jor. – Dość już za­baw­ki, cza­sy burd mi­nę­ły, ko­lej te­raz na­uczyć się ro­zu­mu i po­rząd­ku! Zda­li­ście się na ła­skę lub nie­ła­skę, oznaj­miam wam tedy, że wolą jest ko­men­dan­ta, aże­by­ście wstą­pi­li w sze­re­gi żoł­nie­rzy jego kor­pu­su. Ro­zu­mie­cie?

Ci­sza za­pa­no­wa­ła po tych sło­wach.

– Od tej chwi­li je­ste­ście ce­sar­ski­mi żoł­nie­rza­mi – mó­wił ma­jor da­lej – resz­tę po­wie­dzą wam ka­pra­le.

W sze­re­gu jeń­ców ozwał się naj­pierw szmer ci­chy, a po­tem po­wsta­ła ist­na bu­rza wy­krzy­ków.

– Co to jest! – za­wo­łał ma­jor – mil­czeć!

– Nie chce­my służ­by! – od­zy­wa­ły się gło­sy.

– Nikt się nie pyta o to. Mu­si­cie!

– Nie bę­dzie­my słu­żyć! – za­wo­ła­no.

– Kto nie bę­dzie? – krzyk­nął ma­jor.

– My…

– Kto to "my"?

– Wszy­scy…

Ma­jor za­śmiał się szy­der­czo.

– Zo­ba­czy­my, kto do tych wszyst­kich na­le­ży… Po jed­ne­mu się py­tać bę­dzie­my, po jed­ne­mu.

I od­wró­ciw­szy się do wach­mi­strza dał mu krót­ką in­for­ma­cyę po nie­miec­ku. Wach­mistrz znikł, a za chwi­lę przy­by­ło z od­wa­chu kil­ku żoł­nie­rzy. Każ­dy z nich dźwi­gał pod pa­chą, pęk ki­jów.

Rów­no­cze­śnie zrzu­co­no z fury ba­ga­żo­wej całą pakę sta­rych kurt żoł­nier­skich, za­pa­so­wych ka­ma­szów i fu­ra­że­rek.

Jeń­cy i zgro­ma­dzo­ny na ryn­ku tłum miesz­kań­ców lu­bel­skich przy­pa­try­wa­li się tym przy­go­to­wa­niom z wy­tę­żo­ną, po­nu­rą uwa­gą.

Ma­jor przy­stą­pił do pierw­sze­go z roz­bit­ków pol­skich, któ­ry stał na koń­cu sze­re­gu, i za­wo­łał sta­now­czym, su­ro­wym gło­sem:

– Jak się na­zy­wasz?

– Krzysz­tof Ko­twicz – od­po­wie­dział za­py­ta­ny. Był to mło­dy czło­wiek, pod­ofi­cer z puł­ku

Lu­bo­mir­skie­go.

– Krzysz­tof Ko­twicz – po­wtó­rzył ma­jor da­jąc znak wach­mistrz owi, aby za­pi­sał na­zwi­sko – pój­dziesz pod musz­kiet… Recht­sum, ru­szaj!

Za­gad­nię­ty stał na miej­scu nie­ru­cho­mo… Spoj­rzał tyl­ko po twa­rzach swych to­wa­rzy­szy, jak­by w oczach ich chciał wy­czy­tać radę.

– Ru­szaj, po­wia­da­ni! – wrza­snął już te­raz z całą fu­ryą ma­jor i sro­giem spoj­rze­niem zmie­rzył opie­ra­ją­ce­go się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: