Lekarka nazistów - ebook
Lekarka nazistów - ebook
Jest rok 1941. Alicja Sambor – lekarka chirurg – ucieka wraz z córką z Warszawy, gdzie dzień wcześniej jej mąż został rozstrzelany przez Gestapo. W trakcie podróży kobiety są świadkami wypadku, w którym ranny zostaje niemiecki żołnierz.
Alicja, kierując się poczuciem obowiązku, ratuje mu życie i tym samym nieodwracalnie krzyżuje swoje drogi z komendantem Franzem Hizelem. W konsekwencji staje się wrogiem okolicznych mieszkańców i ukrywających się w pobliskich lasach partyzantów. Jej jedynym sprzymierzeńcem zostanie polski porucznik o pseudonimie „Zając”. Bohaterka, lecząc walczących po dwóch stronach barykady, będzie starała się udowodnić, że nie jest kolaborantką, a jedynie lekarką wierną złożonej przysiędze.
Wojna niszczy wszystko prócz miłości. Poruszająca opowieść o determinacji, odwadze i miłości ponad podziałami.
Barbara Wysoczańska
Wstrząsająca sumieniem, boleśnie prawdziwa opowieść o kobiecie, która w myśl wyznawanych wartości, nie wahała się wznieść ponad własne cierpienia oraz uprzedzenia. Przejmująca historia ukazująca jakże ponadczasowy i bezcenny rodzaj bohaterstwa, które przecież niejedno ma imię.
Zofia Brzezińska, „Rzeczpospolita”
Historia jeszcze nigdy nie była tak blisko. Na wyciągnięcie ręki. Nie miała tak wielu ludzkich twarzy... Piękna, poruszająca i jakże prawdziwa. Bez podziałów na dobro i zło, pokazująca to co najważniejsze: ludzi, a nie ich maski. Wyjątkowa powieść.
Justyna Chaber, Ona Czyta
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-528-4 |
Rozmiar pliku: | 862 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedeń, 4 października 1948
Wchodząc do ogromnego gmachu budynku Uniwersytetu Wiedeńskiego, miałam wrażenie, że znowu jestem studentką pierwszego roku medycyny. Wyobcowaną i zahukaną dziewczynką z dalekiego kraju, która spuszczała wzrok na widok każdego napotkanego mężczyzny. Bynajmniej nie wynikało to z mojej cnotliwej natury czy skromności, ale z samego faktu, że byłam kobietą. Wciąż miałam przed oczami artykuł „Przeglądu Lekarskiego”, który swoimi wielkimi, drukowanymi na pożółkłym papierze literami wręcz wrzeszczał na mnie: „Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza”. I chociaż pochodził z czasów, w których nie było mnie jeszcze na świecie, to już na zawsze zasiał w mojej głowie ziarno zwątpienia. Co prawda, dzięki emancypantkom walczącym o dostęp kobiet do zawodu lekarza, polskie uniwersytety w końcu pozwoliły studiować nam na swoich lekarskich wydziałach, niemniej wciąż stanowiłyśmy niewielki odsetek wszystkich studentów. Może dlatego jedynie wiedeńska uczelnia zdecydowała się przyjąć mnie do swojego grona. Może właśnie dlatego pokochałam Wiedeń miłością bezwarunkową…
Gdy zaczynałam tu naukę w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku, studentów z Polski było zaledwie kilkanaścioro, w tym dwie kobiety, ja i Fryderyka, zwana potem przeze mnie zdrobniale Frysią. Również tutaj medycyna, jak i pozostałe kierunki, zdominowane były przez mężczyzn. Oni tu rządzili, byli wykładowcami i czuli się jak u siebie. My stanowiłyśmy jedynie ciekawy dodatek, który dobrze wyglądał w lekarskiej prasie.
Studentkami zostawały albo dziewczyny z odpowiednim statusem społecznym (tak jak Frysia, której ojciec był bogatym Żydem, właścicielem warszawskiej fabryki), albo te, które swoimi medycznymi zdolnościami wystarczająco zaciekawiły komisję rekrutacyjną. Mimo że nie byłam wysoko urodzona, w domu nigdy nam niczego nie brakowało. Wychowywał mnie ojciec, który był zwykłym, powiatowym lekarzem. Moja matka zmarła, gdy miałam niespełna sześć lat. Wtedy podobno powiedziałam do stojącego nad trumną ojca, że gdy dorosnę, zostanę lekarzem i nie pozwolę mamie umrzeć drugi raz.
Ojciec przez całe moje dzieciństwo nie odstępował mnie nawet na krok. Pracował po kilkanaście godzin dziennie, często przyjmując pacjentów w domu. Jednak zawsze musiał mieć mnie blisko siebie, nieustannie czuwając, aby nic złego mi się nie przytrafiło. Ja w tym czasie leczyłam swoje lalki, naśladując jego słowa i gesty. Z biegiem lat zamieniłam lalki na ludzi, stając się osobistą asystentką doktora przy wszystkich poradach i zabiegach. Chociaż w tamtym czasie rola kobiety ograniczała się niemalże do korzystnego zamążpójścia, zdarzało się, że jakaś niewiasta kontynuowała swoją edukację. Pamiętam płacz starszej pacjentki, która pełna obaw żaliła się mojemu ojcu, że jej córka postanowiła pójść na studia, co – według niej – przekreśli szanse młodej dziewczyny na jakiekolwiek zrękowiny, bo przecież mężczyźni nie lubią wykształconych kobiet. Pamiętam także słowa jej męża, który pocieszał ją, mówiąc, że przecież ich pierworodna nie jest urodziwa, więc nawet studia już jej nie zaszkodzą. Tymczasem mój ojciec nieustannie powtarzał mi, że jestem mądra, piękna i silna. Nigdy nie pozwolił, abym jako kobieta poczuła się gorsza. Wręcz przeciwnie, jego zdaniem mogłam zostać, kim tylko chciałam, a ja bezgranicznie mu wierzyłam. W końcu był moim ojcem.
Myśl o pójściu na medycynę ciągle siedziała gdzieś w mojej głowie. Tata za każdym razem, gdy stawiał diagnozę, zwracał się do mnie z pytaniem, czy ją potwierdzam, co powodowało u chorych dodatkowe palpitacje serca, a czasem nawet widoczne oburzenie. Dopiero gdy głośno analizowałam dany przypadek, używając łacińskich zwrotów, wystraszeni pacjenci wypuszczali powietrze z płuc i patrzyli na mnie z podziwem. Pokochałam to uczucie i zapragnęłam, by pojawiało się częściej. Ostateczną decyzję podjęłam dużo później, gdy pod nieobecność ojca odebrałam swój pierwszy poród, w ostatnim momencie ratując życie matki i dziecka. Wtedy niewiele brakowało, żeby mężczyzna został wdowcem, a dzieci sierotami. A tak niewiele wystarczyło, aby temu zapobiec… To dlatego chciałam zostać lekarzem. Chciałam ratować ludzkie życia. Jednak droga do celu była długa i wyboista…
Kiedyś pragnęłam udowodnić całemu światu, że nadaję się na medycynę. Potem, że sprostam zawodowi chirurga. Teraz potrzebowałam dowieść wszystkim, że zasługuję na to stanowisko. Dlatego musiałam być twarda i silna. Pokazać im swoją wartość. Wiedziałam, że inaczej nie zdobędę szacunku studentów, nie mówiąc już o kolegach z katedry medycyny. Za nic nie mogłam dać po sobie poznać, jak bardzo jestem zdenerwowana przed swoim pierwszym wykładem na tej uczelni. Odruchowo poprawiłam moje blond włosy opadające swobodnie na ramiona i wygładziłam czerwoną, obcisłą spódnicę. Nabrałam powietrza w płuca i z impetem pchnęłam ogromne, drewniane drzwi. Pewnym krokiem wkroczyłam na aulę. Rzuciłam szybkie spojrzenie na wpatrujące się we mnie twarze. Frekwencja była zaskakująco dobra. Wszystkie miejsca były zajęte. Na mój widok ucichły prowadzone rozmowy. Słychać było tylko stukot moich pantofli, uderzających rytmicznie o miejscami wytarty już parkiet. Mimo wysokich obcasów, z gracją pokonałam schodki prowadzące na podest, na którym ustawiona była mównica. Podeszłam do mikrofonu i poprawiłam jego wysokość, tak aby mieć go bliżej ust.
– Dzień dobry państwu – powiedziałam po niemiecku, a z głośników rozległ się nieprzyjemny szum. Oddaliłam nieznacznie mikrofon. – Witam wszystkie zgromadzone tu panie, jak i panów.
Ponownie przyjrzałam się swoim studentom. Nie mogłam się nadziwić, jak wiele wśród nich było kobiet. Czułam niesamowitą satysfakcję, widząc je w tym miejscu. Wiedziałam, że nie będą się już bać. Nie będą dyskryminowane i poniżane. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak długo odmawiano nam prawa do nauki. Przecież posiadałyśmy naturalne predyspozycje do opieki nad pacjentami. Kobiety przez całe stulecia troskliwie zajmowały się swoimi dziećmi, mężami, rodzicami czy teściami. Byłyśmy dużo bardziej wyczulone na cierpienia innych, a dodatkowo przepełniała nas wrodzona empatia.
– Nazywam się Alicja Sambor – kontynuowałam. – Jestem docentem nauk medycznych. Od tego trymestru kieruję Zakładem Chirurgii Operacyjnej i Doświadczalnej na Uniwersytecie Wiedeńskim, a od dziś będę również państwa wykładowcą. Oczywiście spotkacie mnie także podczas swoich praktyk w szpitalu klinicznym, na którego oddziale chirurgicznym obecnie pracuję.
Odwróciłam się do zawieszonej za moimi plecami wielkiej zielonej tablicy. Wzięłam do ręki białą kredę i napisałam drukowanymi literami swoje imię i nazwisko, po czym wróciłam do mównicy.
– Alicja Sambor – powtórzyłam, wiedząc, że znakomita większość moich studentów to Austriacy, dla których zapamiętanie mojego nazwiska nie będzie łatwe. – Słowo Sambor oznacza tego, dla którego najważniejsza w życiu jest sama walka. I taką właśnie wyznaję zasadę – powiedziałam stanowczym głosem. – Proszę państwa, jeżeli chcecie być lekarzami, jeżeli całym swoim sercem kochacie ten zawód, to od dziś najważniejsza dla was musi być walka o życie i zdrowie wszystkich waszych pacjentów. Z naciskiem na słowo „wszystkich”!
Studenci patrzyli na mnie nieruchomo. Nadal siedzieli w skupieniu i kompletnej ciszy.
– Zadanie lekarza jest następujące – tłumaczyłam dalej – przyjąć każdego pacjenta, postawić trafną diagnozę, zastosować skuteczne leczenie i wydać dalsze zalecenia. Tyle i aż tyle. Proszę mi wierzyć, nie zawsze będzie to proste. To nie jest lekki zawód. Nie zawsze uda wam się uratować czyjeś życie, nawet jeżeli dacie z siebie tysiąc procent. Nie zawsze usłyszycie słowo „dziękuję”. Czasem będziecie musieli podjąć tę najtrudniejszą z możliwych decyzji… – zawiesiłam na chwilę głos na wspomnienie najgorszego dnia swojego życia i chłopaka leżącego na zimnej posadzce łomżyńskiego więzienia. – Nie zawsze będziecie leczyć tych, którzy na to zasługują. Ale zawsze musicie pamiętać, że dla lekarza najważniejsza jest sama walka… Walka, by za wszelką cenę żadnemu życiu nie pozwolić odejść, jeżeli tylko potraficie je zatrzymać.
Patrząc na zatroskane twarze siedzących w pierwszym rzędzie młodych ludzi, pomyślałam, że chyba wypadłam zbyt oschle. Nie chciałam, żeby się mnie bali, ale też nie chciałam na siłę pozyskać ich sympatii.
– Chyba na początek wystarczy tych wszystkich wzniosłych słów – zreflektowałam się i szeroko uśmiechnęłam. – Może macie państwo do mnie jakieś pytania? Słucham?
Panująca głucha cisza zaczęła mnie powoli onieśmielać. Pragnęłam, by ktoś w końcu ją przerwał.
– Ja mam jedno pytanie, jeżeli można…
To był męski głos. Zbyt dojrzały jak na pierwszoroczniaka. Chociaż zdarzały się i takie przypadki, gdy po wielu latach udawało się komuś odłożyć wystarczającą ilość pieniędzy na czesne albo znaleźć czas na dalszą specjalizację. Wtedy okazywało się, że wykładowca był młodszy od swojego studenta. Próbowałam zlokalizować mojego rozmówcę, ale światła, które oświetlały mównicę, skutecznie mi to uniemożliwiały. Wiedziałam tylko, że siedział wysoko, w jednym z ostatnich rzędów.
– Słucham? Proszę mówić. Śmiało – zachęcałam.
– Od kilku dobrych lat zastanawia mnie jeden medyczny przypadek. Pani, jako chirurg doświadczalny, powinna z łatwością odpowiedzieć mi na to pytanie.
Założyłam ręce na piersi i wsłuchiwałam się w rozbrzmiewający echem, lekko zniekształcony męski głos.
– Brzmi interesująco. Mam nadzieję, że pana nie zawiodę. Proszę kontynuować.
– Pacjent, lat czterdzieści. Rana postrzałowa brzucha w okolicy przykręgosłupowej lewej, na wysokości L2-L3. Nieduża z niewielkim wlotem pocisku. Brak rany wylotowej. Silne krwawienie.
Początkowo nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia tych słów. Przeanalizowałam w głowie obrażenia i szybko postawiłam diagnozę. Odpowiedź była tak prosta, że wypowiedziałam ją odruchowo.
– Kwalifikacja w trybie pilnym do zabiegu operacyjnego. Pacjent ma duże szanse na przeżycie.
– Zapewne ma pani rację – stwierdził spokojnie, ale czuć było, że nie na taką odpowiedź liczył. – A jeżeli pacjent został postrzelony w środku lasu, nie ma zapewnionej opieki medycznej, a do najbliższego szpitala jest ponad dwadzieścia kilometrów?
Poczułam, jak nogi się pode mną uginają. Musiałam przytrzymać się kurczowo mównicy, aby nie upaść. Wzięłam głęboki oddech. Może to przypadek. Zwykły zbieg okoliczności… W głowie miałam tysiąc myśli, ale nie mogłam dać tego po sobie poznać.
– Jego szanse spadają wtedy do zera – odpowiedziałam pośpiesznie, łapiąc się odruchowo za brzuch. W momencie, w którym chciałam przejść do kolejnego pytania i tym samym uciąć tę podejrzaną wymianę zdań, usłyszałam znowu jego chłodny głos, który tym razem przyprawił mnie o gęsią skórkę na całym ciele.
– Czy spotkała się pani kiedyś z przypadkiem, żeby w takiej sytuacji pacjent przeżył?
– Nie – odpowiedziałam bez zastanowienia.
To było kłamstwo. Prawa powieka, jak zwykle w takich sytuacjach, zaczęła mi delikatnie drżeć.
– Bo widzi pani, to jest właśnie ta zagadka… – powiedział wyraźnie zadowolony z siebie. – W jaki sposób pacjentowi udało się przeżyć?
Mężczyzna nie ustępował. Jego głos zaczął wydawać mi się niepokojąco znajomy. Moje serce zaczęło szybciej pompować krew. Miałam wrażenie, że wszyscy widzą moją bliznę na brzuchu, mimo że była szczelnie ukryta pod czerwonym, dopasowanym żakietem.
– Zapomniałem dodać, że postrzelony pacjent ostatecznie wskoczył do rzeki…
Teraz miałam już pewność. Ten człowiek był wtedy przy tamtym moście. Widział, jak mnie postrzelono. Znał całą prawdę. Ale kim jest i czego ode mnie chce? Przecież minęły już cztery lata. Poczułam, jak ogarnia mnie strach. Ten sam, który towarzyszył mi przez całą wojnę. Jednak tamte czasy minęły. Wojna się skończyła, a ja jestem bezpieczna.
– Kto to powiedział?! – uniosłam nienaturalnie głos. – Kto to powiedział?! – powtórzyłam i ruszyłam w stronę mojego rozmówcy, powtarzając sobie w duchu: – „Jestem bezpieczna…”.Nowogród, 1941
– Musimy iść szybciej – ganiłam córkę, chociaż wiedziałam, że ona, tak samo jak ja, idzie ostatkiem swoich sił. Był chłodny jesienny wieczór, a ja czułam, jak krople potu spływają po moich plecach.
– Nie dam już rady – odpowiedziała, przystając i łapiąc się rękami pod boki.
Postawiłam nasze walizki na ziemi, dając na chwilę odpocząć zmęczonym mięśniom. Spakowany w ciągu kilku minut dorobek całego życia z każdym kolejnym kilometrem ciążył mi coraz bardziej.
– Klaro, nie mamy czasu. Chcesz spać w lesie? Poza tym nie posiadamy nocnych przepustek. Wiesz, co się stanie, jak przyłapią nas żandarmi? – powiedziałam łagodnie, acz stanowczo. – Chodźmy, to już niedaleko. Zaraz będziemy w domu.
– A jak tamtego domu już nie ma? Jak Niemcy go spalili albo zrzucili na niego bombę? Co będzie, jak się okaże, że przyjechałyśmy z Warszawy na darmo?!
– Klaro… – zaczęłam mówić, ale przerwał mi odgłos nadjeżdżającego samochodu. Obejrzałam się. To była niemiecka ciężarówka. Odruchowo zaczęłam szukać wokół siebie jakiejś kryjówki, jednak na ucieczkę w las było już za późno. Na pewno nas widzieli. Jak zaczniemy uciekać, pogorszymy tylko swoją sytuację.
– Klaro, nic nie mów i zachowuj się normalnie. Pamiętaj, głowa w dół i nie patrz im w oczy. Naciągnij czapkę mocniej na głowę.
Perspektywa spotkania oko w oko z Niemcem napawała mnie smutną bezsilnością. Pamiętam, jak wypatrywaliśmy wrogich wojsk z okien naszego warszawskiego mieszkania. Zewsząd dochodziły nas straszne opowieści. Obraz nazistów był tak przerażający, że aż nie mógł być prawdziwy. Chcieliśmy ich w końcu zobaczyć. Przekonać się na własnej skórze, czy rzeczywiście mamy powody do obaw. Odczuwałam wtedy nawet lekkie podekscytowanie. Nagle przyszli. Pojawili się znikąd i byli już wszędzie. Na każdej ulicy, na rogu każdego domu, w każdym zaułku. Uzbrojeni w karabiny i granaty. Zadowoleni z siebie. Niejednokrotnie cuchnący alkoholem. Wyglądali, jakby byli tu od zawsze. Jakby byli na swoim. Zewsząd słychać było już tylko brzmiące z głośników słowa: Achtung, Achtung… Tego dnia głos Hitlera, wydobywający się z naszego małego radia ustawionego na stole w salonie, prosto z Reichstagu, ogłaszał całemu światu, że Polska traktatu wersalskiego nie powstanie nigdy więcej. Gdy na koniec rozległ się krzyk słuchającego go tłumu Niemców cieszących się z naszego upadku i dumnie śpiewających swój hymn Niemcy, Niemcy ponad wszystko, po raz pierwszy ogarnęło mnie prawdziwe przerażenie. Janek widział to i zapewnił mnie, że lada chwila Francja i Anglia przekroczą granice Polski i wesprą nas w walce. Nie byłam pewna, czy mówił prawdę, czy specjalnie, ze względu na mnie, kłamał, ale byłam mu wdzięczna za te słowa otuchy. Jak się okazało kilka dni później, to nie Francuzi ani Anglicy, a Sowieci przekroczyli granicę naszego kraju, podbijając wschodnie ziemie.
Podniosłam obie walizki, Klara wzięła swoją i ruszyłyśmy przed siebie poboczem drogi. Po chwili wyprzedził nas ciemnoszary samochód. Byłam pewna, że zwyczajnie nas minęli. Jednak pojazd, jak na złość, zatrzymał się z piskiem opon kilkadziesiąt metrów dalej. Od strony pasażera wyskoczył młody żandarm w szarozielonym mundurze. Na głowie, zamiast hełmu, miał furażerkę ozdobioną niemiecką gapą. Pewnym krokiem maszerował w naszym kierunku, poprawiając broń zawieszoną przy pasku. W oczy rzuciła mi się jego błyszcząca klamra z nazistowskim emblematem.
– Klaro – szepnęłam – gdyby coś mi się stało, uciekaj w las, a potem odszukaj panią Michałową. Ona się tobą zaopiekuje.
– Mamo… – powiedziała drżącym głosem, gdy żandarm zatrzymał się tuż przed nami.
Niemiec rzucił na nas przelotne spojrzenie, jakby upewniał się, że nie stwarzamy zagrożenia.
– Dokumenty – powiedział łamaną polszczyzną.
– Bardzo proszę – odpowiedziałam po niemiecku, czym niewątpliwie go zaskoczyłam. W tych stronach mało kto władał ich ojczystym językiem. Z racji wschodniego położenia terenu tutejszym bliższy był język rosyjski. Szybkim ruchem wyciągnęłam z torebki dwie kenkarty. Wręczając mu je, delikatnie na niego spojrzałam. Miał nie więcej niż dwadzieścia kilka lat, był ode mnie dużo młodszy, a mimo to na jego widok musiałam drżeć ze strachu, a przynajmniej stwarzać takie pozory, i przede wszystkim być bezwzględnie posłuszną. Niezależnie od tego, co powie lub co będzie chciał zrobić.
– Panie z Warszawy? – zapytał wyraźnie zainteresowany tym, co przeczytał w naszych dokumentach.
– Tak, Herr Oberleutnant – odpowiedziałam, specjalnie go wywyższając.
Chłopak nie miał oficerskiego stopnia. Był zwykłym żandarmem. Nie posiadał żadnych odznaczeń ani na pagonach, ani na rękawach, ale przez ostatnie miesiące nauczyłam się, że Niemcy dobrze reagowali, gdy dodawałam im jakiś wyższy stopień. W końcu uważali się za najlepszą z ras.
– Ładny akcent – skomentował i oddał mi papiery. – Dokąd panie idą?
– Do Nowogrodu. Mamy tam domek po dziadkach mojego męża. Pobyt nad rzeką dobrze nam zrobi.
– Podwieziemy panie. Zapraszam – powiedział i zaczął wycofywać się w kierunku wozu.
– Bardzo pan miły, Herr Oberleutnant, ale przez większą część drogi jechałyśmy, więc teraz trochę ruchu nam nie zaszkodzi. Pooddychamy świeżym powietrzem, przecież właśnie dlatego przyjechałyśmy. Próbowałam wysilić się na uśmiech, chociaż moja odmowa mogła skończyć się tragicznie. Równie tragicznie, co podróż z tymi Niemcami.
Taka życzliwość z ich strony była w Warszawie rzadkością. Tam na widok szarozielonego munduru uciekano w pośpiechu. Ludzie przemykali z bramy do bramy, aby przypadkiem na żadnego z nich nie wpaść. Może tutaj – na prowincji – stacjonowali ci, którzy mieli jeszcze resztki sumienia… Chociaż, po wydarzeniach ostatniego dnia, przestałam się łudzić. Na tę myśl ponownie zobaczyłam oczy mojego męża, patrzące na mnie łagodnie znad chirurgicznej maseczki. Tym jednym spojrzeniem powiedział mi więcej niż tysiąc słów. Zobaczyłam w nich wyznanie miłości, zapewnienie, że wszystko będzie dobrze i nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Do końca życia zapamiętam jego ostatnie słowa... Alicjo, teraz musisz poradzić sobie sama, wiem, że dasz radę... Dla słuchających nas nazistów, zdanie to dotyczyło trwającego zabiegu. Dla mnie było to ostatnie pożegnanie z ukochanym. Potem Gestapo wyprowadziło go z sali operacyjnej. Nigdy więcej miałam już nie zobaczyć jego łagodnych i mądrych oczu…
– Do miasteczka zostało wam dziesięć kilometrów.
Słowa młodego Niemca wyrwały mnie z zamyślenia. Musiałam być czujna. Jego miły głos mógł być pułapką. Miał prawo zabrać nas na posterunek jako kolejną atrakcję dla niemieckich żołnierzy znudzonych dwuletnią wojaczką.
– Niedługo godzina policyjna – ciągnął dalej. – Są panie pewne?
Chłopak nie dawał za wygraną. Biłam się z myślami. Czysta uprzejmość czy podstęp? Obie byłyśmy wykończone. Jednak zdrowy rozsądek wziął górę.
– Tak, jak najbardziej, Herr Oberleutnant, dość szybko chodzimy.
Niemiec po raz ostatni zmierzył nas wzrokiem i odszedł. Gdy ciężarówka ruszyła w kierunku lasu, poczułam, jak zaczyna mi wirować w głowie. Zmęczenie, głód i stres zrobiły swoje. Odkąd aresztowano Janka, chodziłam jak otępiała. Nic nie jadłam i nie piłam. Mój organizm nawet nie czuł takiej potrzeby. Byłam w stanie cokolwiek przełknąć, dopiero gdy wróciłam z Kwatery Głównej Gestapo. Pamiętam, że idąc wtedy aleją Szucha w kierunku naszego domu na Czerniakowskiej, pozwoliłam sobie nawet na delikatny uśmiech. Przecież wszystko powinno było się udać. Miałam wkrótce odzyskać mojego męża. Gdy następnego ranka zjawił się w moim salonie dowódca polskiego batalionu (dla którego od kilku miesięcy potajemnie pracował Janek) i oznajmił mi, że mój mąż został rozstrzelany, a wyrok podpisał nie kto inny, jak nasz austriacki przyjaciel, zwróciłam całą zawartość żołądka wprost na dywan. Potem już tylko w histerii pakowałam nasze ubrania, nie wiedząc kompletnie, co robię ani jaki mam plan. Wiedziałam tylko, że musimy uciekać. Natychmiast. Będąc już poza murami miasta, uzmysłowiłam sobie, że nie wzięłam żadnej jego fotografii. Przez całą drogę wyrzucałam sobie, że zapomniałam o naszym portrecie ślubnym stojącym na komodzie, zawieszonej na ścianie fotografii wykonanej ostatniego dnia naszego pobytu w Wiedniu, czy pamiątkowym ujęciu z zaręczyn osadzonym w małej ramce na stoliku nocnym. Wszystko przepadło. Wiedziałam, że już nigdy ich nie odzyskam. Ani tych fotografii, ani męża, ani mojego życia…
Zamknęłam oczy i potrząsnęłam głową z nadzieją, że wyrzucę cały ten ból. Nie mogłam pozwolić sobie na rozpacz. Na wojnie nie ma czasu na żałobę. Nawet gdy traci się miłość swojego życia. W jednej chwili porzuciłam całą złość, bezradność, żal i smutek, bo przecież była jeszcze ona… Klara, nasze jedyne dziecko. Musiałam ratować ją za wszelką cenę.
– Lepiej się pośpieszmy. Mogą nas obserwować, czy rzeczywiście zdążymy przed nocą.
Klara nic nie odpowiedziała, tylko posłusznie ruszyła przed siebie.
Miałam wrażenie, że las ciągnie się w nieskończoność. Nie byłam pewna, czy większy strach czułam, idąc pustymi polami, gdzie nie było za czym się schować, czy lasem, w którym za każdym drzewem mogło czaić się niebezpieczeństwo. Bacznie obserwowałam wszystkie mijane po drodze krzaki. Nie miałam żadnej broni, oprócz schowanego w skórzanej torbie skalpela. Wystarczyłoby, żebym przecięła odpowiednie miejsce, którąś tętnicę, i śmierć nadeszłaby w kilkanaście sekund. W obronie córki mogłabym zrobić wszystko, ale czy potrafiłabym zabić? W duchu modliłam się, żebym nigdy nie stanęła przed takim wyborem. Całe życie uczono mnie jak ratować, a nie jak zabijać. Dlatego nie walczyłam z Niemcami, po prostu nie umiałam…
– Mamo!
Głos córki przerwał moje rozmyślania. Wytężyłam wzrok i dostrzegłam to samo, co ona. Ciemnoszara ciężarówka leżała bokiem w przydrożnym rowie, a nad nią unosiły się kłęby dymu. Wypadek czy zasadzka? Serce zaczęło mi szybciej bić.
– Mamo, co robimy? Uciekamy?
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Wyjścia były dwa. Czym prędzej biegniemy w głąb lasu, aby nikt nie powiązał nas z tym zdarzeniem albo... sprawdzam funkcje życiowe, oceniam ryzyko, stawiam diagnozę... Tak nakazywał mi instynkt. Zawód, który wykonywałam, siedział we mnie tak mocno. Byłam lekarzem z powołania. Każda część ciała kazała mi biec na miejsce wypadku, pomóc poszkodowanym. Nieważne, kim byli i w jakim mówili języku. Pod każdym kolorem munduru kryło się to samo ciało. Identycznie reagowało na ból, utratę krwi, chorobę…
– Mamo?! – Klara dopytywała mnie zdenerwowanym głosem.
Zacisnęłam mocniej rękę na skórzanej torbie sanitarnej. Gdy we wrześniu wiadomym było, że Niemcy lada chwila wkroczą do Warszawy, w mieście zaczął się niesamowity zryw. Kto mógł – uciekał. Zamożni samochodami, biedni piechotą. Żydzi i Polacy. Każdy szukał ratunku. Znajomi wydzwaniali do nas, pytając, czy uciekamy z nimi. Wielu oferowało nam miejsca w swoich pojazdach. Wszyscy radzili wyjechać, a my wciąż biliśmy się z myślami. Część personelu została zmobilizowana do wojska. Inni odeszli z obawy o własne życie i w pełni akceptowaliśmy ich decyzję. Zostali ciężko chorzy pacjenci, a przy nich najodważniejsi lekarze i siostry. Zostaliśmy i my. Sąsiedzi pukali się w głowy, gdy oznajmialiśmy im, że nie opuszczamy Warszawy. Na początku października w szpitalu pojawili się pierwsi żołnierze SS. Maszerowali po korytarzach, jakby byli u siebie. Cały personel ustawiony w szeregu pod ścianą przyglądał się niemieckim lekarzom (sprawdzającym nasze oddziały pod kątem możliwości leczenia niemieckich pacjentów). Miałam wrażenie, że nie stanowią zagrożenia. Byli wręcz życzliwi i łagodni. Zapewniali, że będziemy dalej pracować na swoich stanowiskach, ale lecząc Niemców. Otuchy dodało nam to, że pozwolili zatrzymać część łóżek z przeznaczeniem dla polskich pacjentów. Wtedy też pierwszy i ostatni raz pomyślałam, że przecież każdy lekarz, niezależnie od noszonego munduru, jest w dalszym ciągu lekarzem, który wierność przysięgał tym samym wartościom, wymawiał te same słowa przysięgi Hipokratesa. Zatem nigdy celowo nie zrani i nie pozbawi życia drugiego człowieka, a zrobi wszystko, co w jego mocy, aby go uratować.
Dalej pracowałam w Szpitalu Wolskim i leczyłam polskich pacjentów. Jednak coś za coś, bo nowymi pacjentami byli również wrogowie. Jako chirurg ratowałam przede wszystkim życie tych, którzy zostali ranni w walce. Rzadko kiedy zgłaszał się Niemiec z innymi, naturalnymi dolegliwościami. Nasi z podziemia próbowali ich bez względu na wszystko zabić, ja natomiast ratować. Gdy kładziono ich na mój stół, nie pytałam, z jakiej są formacji ani z kim przed chwilą walczyli. Moje zadanie było oczywiste. Zrobić wszystko, aby nie dopuścić do śmierci pacjenta. I musiałam być w tym skuteczna. Niemcy nie mogli nabrać żadnych podejrzeń, że ja albo ktoś z personelu mógłby celowo ich źle leczyć. To skończyłoby się tragicznie zarówno dla lekarzy, jak i dla polskich pacjentów. Póki Niemcy byli zadowoleni, póty zostawiali nas w spokoju. Miałam jeszcze jedno zadanie, najważniejsze, o którym wiedzieli tylko nieliczni… Nie mogłam rzucić tej pracy, bo musiałam za wszelką cenę chronić męża, osłaniać go przed Niemcami. Dniami i nocami pracowałam za nas dwoje. Dawałam mu tym samym cenny czas, który mógł poświęcić na przeprowadzanie potajemnych operacji na rannych z ruchu oporu. Dzięki mojej pracy Janek miał szansę uratować dziesiątki, jak nie setki walczących Polaków. Nie zrobiłby tego bez mojej pomocy. Tak stałam się lekarką nazistów…
Coś w mojej głowie szeptało mi, żebym odwróciła wzrok i pobiegła z córką do lasu. Tak byłoby łatwiej. Chociaż uratowałam już wielu niemieckich żołnierzy, to nie byłam wcale taka pewna, czy zdołam zrobić to teraz, gdy wiem, że jeden z nich odebrał życie Jankowi. Bez mrugnięcia okiem człowiek w szarozielonym mundurze zabił mojego męża. Już nie miało znaczenia, ile niemieckich żyć zdołał uratować swoimi rękoma. Nagle w ich oczach był zdrajcą, a zdrajcy karani są śmiercią. Próbowałam wmówić sobie, że to daje mi prawo odejść z czystym sumieniem z tego miejsca, że ich zbrodnia zwalnia mnie z obowiązku ratowania ludzkiego życia, niemieckiego życia. Zamknęłam oczy i zobaczyłam twarz tamtego chłopca. On nie zabił mojego męża. Nawet go nie znał. Nie skrzywdził też nas...
– Klaro – powiedziałam stanowczo, wiedząc już, jak powinnam się zachować. – Weź walizki i schowaj się za tamtym krzakiem. Wskazałam ręką na duży, czarny bez, rosnący wzdłuż lewej ściany lasu. – A ja podejdę bliżej i sprawdzę, czy żyją.
– Mamo, proszę cię, uciekajmy, przecież to Niemcy! Niech tam zginą!
Klara chwyciła mnie za rękę i ciągnęła mocno w swoją stronę.
– Myślisz, że śmierć tego młodego chłopaka coś zmieni? Że położy kres wojnie? Klaro, zajmie mi to dosłownie chwilę. Schowaj się. Zaraz obie stąd pójdziemy.
Wysunęłam dłoń z jej uścisku. Musiałam postąpić zgodnie z własnym sumieniem. Byłam w końcu lekarzem. Pragnęłam pozostać wierna przysiędze.
– A gdyby coś mi się stało, to uciekaj sama. Znajdź panią Michałową. Powiedź, kim jesteś. Ona się tobą zaopiekuje – dodałam po chwili.
Nie czekając na jej reakcję, pobiegłam w kierunku ciężarówki, trzymając z całych sił swoją torbę. Znowu poczułam się jak lekarz. Nabrałam pewności siebie, byłam silniejsza. Gdy dotarłam wystarczająco blisko, zwolniłam kroku i ostrożnie obeszłam przewrócony wóz. Przednia szyba była całkowicie wybita, a miejsce kierowcy puste. Młody żandarm, który jeszcze przed chwilą proponował nam podwózkę, leżał na boku, trzymając się za nogę. Zobaczyłam wielki kawałek szkła wystający z jego uda. Z rany sączyła się krew. Twarz chłopaka była mokra od potu. Przez chwilę wpatrywałam się w niego nieruchomo, po czym momentalnie zadziałał instynkt.
– Jestem lekarzem. Pomogę ci, ale musisz wyjść z kabiny – powiedziałam spokojnym głosem.
– Nie dam rady – odpowiedział, wyginając twarz z bólu.
– Musisz spróbować. Tam nie będę w stanie ci pomóc.
Butem przejechałam po ramie przedniego okna, żeby usunąć wystające stamtąd kawałki szkła. Chłopak przekręcił się na bok i wysunął głowę przez oczyszczoną ramę.
– Trzymaj dłonie nad raną i mocno dociskaj. Nie dotykaj szkła – poinstruowałam go i z całych sił chwyciłam go pod plecy. Powoli zaczęłam wysuwać go z ciężarówki. Chłopak jęczał niemiłosiernie. Przeciągnęłam go na drugi koniec drogi na wypadek, gdyby zapaliła się benzyna i wszystko stanęło w ogniu. Twarz żandarma robiła się coraz bledsza. Zawróciłam szybko po torbę rzuconą pod ciężarówką i po chwili przyklęknęłam przy jego nogach.
– Mam na imię Alicja. Jestem lekarzem – powtórzyłam dla pewności. – Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby jak najszybciej ci pomóc – zaczęłam mówić swoją wyuczoną regułkę, jak gdyby to był zwykły przypadek i zwyczajny pacjent.
– Muszę odsłonić ranę. Rozetnę ci spodnie, dobrze?
– Tak – potwierdził, zaciskając mocniej zęby.
Wyjęłam z torby nożyczki i rozcięłam nogawkę po całej długości. Jego noga była już cała czerwona od krwi.
– Zdejmę ci pasek, żeby zrobić opaskę uciskową. Będzie trochę bolało. Musisz wytrzymać.
Delikatnie przełożyłam skórzany pas dwa razy wokół uda chłopaka i mocno zacisnęłam kilka centymetrów nad wystającym szkłem.
– To spowoduje ściśnięcie naczyń krwionośnych i tym samym zatrzyma krążenie.
Chłopak patrzył na mnie z niezrozumieniem.
– Przestaniesz krwawić – wyjaśniłam.
– Boję się – powiedział półszeptem. – Nie chcę umierać.
Jego całe ciało zaczęło drżeć. Adrenalina powoli opadała. Nie chciałam, aby wpadł teraz w panikę i zaczął się niepotrzebnie rzucać, mógłby wtedy tylko pogorszyć swój stan.
– Jak masz na imię?
– Max.
– Posłuchaj mnie uważnie, Max. Nie pozwolę ci umrzeć. Rozumiesz? Umiem ci pomóc i to zrobię. Tylko muszę, jak najszybciej zająć się tą raną. Przydaliby się teraz twoi koledzy – mówiąc to, podniosłam wzrok i popatrzyłam na pustą drogę. Jeżeli ktoś szybko po niego nie przyjedzie, to chłopak umrze i nic, co powiem, tego nie zmieni. Młody Niemiec zobaczył strach w moich oczach. Czułam, że domyśla się możliwego scenariusza.
– Max, masz dziewczynę? – zapytałam, wyjmując z torby ligninę.
– Nie.
– To tym bardziej nie możesz dziś umrzeć. Musisz poznać smak miłości – mówiąc to, zmusiłam się do uśmiechu. Uśmiech lekarza zawsze działał odprężająco na pacjentów, wzbudzał zaufanie. Chciałam, aby chociaż na chwilę się uspokoił, bo jego przyśpieszone tętno wcale nie ułatwiało mi zadania.
– Jest jedna, która bardzo mi się podoba – mówił drżącym głosem. – Ale ona o tym nie wie.
– Jak ma na imię? – ciągnęłam dalej.
Chłopak zaczął się wyciszać. Pytania o ukochaną lub rodzinny dom zawsze przynosiły pożądany efekt.
– Ewa.
– Ewa? Nie Eva? – dopytałam zdziwiona. Potwierdził skinieniem głowy.
Znowu popatrzyłam na pustą drogę. Próbowałam wysilić słuch, żeby usłyszeć warkot silnika. Zamiast tego wychwyciłam dźwięk łamiącej się gałęzi dochodzący od strony lasu. Spojrzałam tam i znieruchomiałam.
– Hände hoch! – krzyknął po niemiecku żandarm idący w naszym kierunku lasem. Zapewne był brakującym kierowcą. Trzymał wycelowany we mnie pistolet. Momentalnie puściłam nogę chłopaka i ostrożnie zaczęłam unosić ręce nad głowę.
– Nie strzelaj, jestem lekarzem!
– Niemka? – zapytał zdziwiony.
– Nie, Polka. Pomagam mu! Jestem lekarzem! Proszę, nie strzelaj! – krzyczałam przerażona w jego stronę.
Żandarm zbliżał się wolnym krokiem, rozglądając się na boki i nie spuszczając ze mnie lufy broni. Spoglądał to na mnie, to na swojego kolegę.
– To prawda – powiedział ranny chłopak. – Wilhelm, nie strzelaj. Ona mi pomaga.
– Twój kolega musi natychmiast być operowany, inaczej nie przeżyje.
– Nasi już jadą – odpowiedział, ale nie ruszył się nawet o centymetr. Stał, przygotowany do oddania strzału. Czujny, jakby obawiał się kolejnej zasadzki.
– Mogę opuścić ręce? Muszę zająć się raną – powiedziałam spokojnym głosem.
Chłopak kiwnął głową. Parę minut później z głębi lasu wyłoniła się kolejna ciężarówka. Zatrzymała się kilkadziesiąt metrów od nas. Z jej wnętrza wyskoczyło ponad dziesięciu uzbrojonych po zęby Niemców. Jeden z nich, najstarszy, który sprawiał wrażenie ich dowódcy, pewnym krokiem ruszył w naszą stronę. Reszta obstawiała teren wokół. Opuściłam ponownie wzrok. Nasłuchiwałam zbliżających się ciężkich kroków. Pilnujący mnie chłopak w końcu opuścił broń, zasalutował i stuknął podbitymi obcasami na widok swojego zwierzchnika.
– Co się stało? – zapytał mężczyzna głosem pozbawionym jakichkolwiek emocji.
W jego tonie było coś przerażającego. Nie miałam odwagi na niego spojrzeć. Dalej uciskałam ranę Maxa i wpatrywałam się w buty Niemca stojącego przed nami. Idealnie wypastowane i wypolerowane, od których wręcz biła pedantyczna czystość.
– Zasadzka, panie komendancie. Partyzanci. Ścigałem ich, ale uciekli. Werner jest ranny.
– Kim jest ta kobieta?
– Nie wiem. Gdy wróciłem, już tutaj była.
Usłyszałam, jak mężczyzna odbezpiecza swoją broń. Po chwili poczułam zimną lufę na skroni.
– Ich bin Arzt! Jestem lekarzem! – krzyczałam spanikowana. – Próbuję uratować życie pańskiemu żołnierzowi!
Nadal nie podnosiłam głowy. Niemcy uwielbiali uległość. Lubili czuć się panami życia i śmierci. Taka władza sprawiała im najwyższą przyjemność. W końcu mężczyzna odsunął broń od mojej skroni.
– Wiem, jak mu pomóc, muszę operować. Założyłam zacisk nad raną, co chwilowo zatamowało krwawienie, ale jeżeli w ciągu godziny go nie zdejmę, nastąpi niedotlenienie tkanek, a potem martwica. Wtedy, w najlepszym wypadku, pański żołnierz zostanie bez nogi – tłumaczyłam po niemiecku.
– Do szpitala z nim. Ją do aresztu – rozkazał oschłym głosem, któremu nie sposób było się sprzeciwić.
– Do Łomży jest czterdzieści minut drogi. – Próbowałam nie myśleć o jego ostatnich słowach. Wiedziałam, że jeżeli chłopak umrze, wtedy na pewno zemszczą się na mnie. Nawet jeżeli teraz próbuję go ratować. Z drugiej strony za to, że podważyłam jego decyzję, mógł mnie po prostu zabić. Wystarczyłoby jedno słowo za dużo. Widziałam to już niejednokrotnie. Niemcy nie akceptowali sprzeciwu.
– Mam niezbędne narzędzia. Potrzebuję stołu, światła i spirytusu. Brakuje mi tylko surowicy przeciwtężcowej, a rana jest zabrudzona.
Dalej spoglądałam na jego buty. Próbowałam udawać bezbronną i niegroźną. Bacznie obserwowałam, jak przechadza się wokół mnie. Spojrzałam na Maxa z nadzieją, że powie coś w mojej obronie, ale chłopak nie patrzył na swojego dowódcę. Nie próbował walczyć nawet o siebie, a przecież to o jego życie tu chodziło. Pomyślałam wtedy, że może tak ich szkolono, pewnie mieli być bezwzględnie posłuszni i pozbawieni własnego zdania. Łatwiej było nimi wtedy sterować. W końcu mężczyzna przysunął się bliżej mnie i nieznacznie nachylił.
– Jeżeli kłamiesz, nie dożyjesz świtu – powiedział mi wprost do ucha, a po moim ciele przeszedł dreszcz. Wiedziałam, że nie żartował.
– Na ciężarówkę z nimi, i na posterunek! – krzyknął do swoich ludzi.
– Herr Kommandant… – powiedziałam, wstając z kolan, chociaż zimny pot spływał mi po plecach. Zobaczyłam, że mężczyzna zatrzymuje się i odwraca w moją stronę. Musiałam zaryzykować. Podniosłam wysoko głowę. Spojrzałam swoimi zielonymi oczami prosto na niego.
Niemiec był starszy ode mnie zaledwie o kilka lat, ale na blond włosach widoczna była już lekka siwizna. Oczy miał pozbawione jakichkolwiek emocji. Zimne i przerażająco puste. Były jasnoniebieskie, wpadające w szare, co tylko podkreślało bijące od nich zimno. Na mocno zarysowanej szczęce z daleka widoczne były, zaciśnięte do granic możliwości, wąskie usta.
– Herr Kommandant… – powtórzyłam, nie odrywając od niego wzroku. – W lesie schowała się moja dwunastoletnia córka, ona musi mi asystować przy zabiegu. Bez niej nie dam rady.
To było kłamstwo. Klara kompletnie się na tym nie znała. Nigdy nie była obecna podczas naszych operacji. Poczułam, jak zaczyna mi drżeć prawa powieka. Nienawidziłam tej swojej słabości. Z kolei twarz mężczyzny była nieruchoma. Głos bez emocji należał do człowieka o twarzy, która również była ich pozbawiona. Nawet jeden mięsień na niej nie drgnął, podczas gdy ja cała się trzęsłam. Nie wiedziałam, czy dobrze zrobiłam, ujawniając jej obecność, czy też popełniłam najgorszy błąd swojego życia.
Komendant zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu. Nic nie mówiąc, odwrócił się i dał ręką znać, żeby ładować nas do ciężarówki. Szybko pobiegłam po Klarę i razem wsiadłyśmy na pakę. Usiadłyśmy po obu stronach rannego żołnierza i przez resztę drogi patrzyłyśmy na siebie ze strachem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej