Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Lekarka z Galveston - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 kwietnia 2025
E-book: EPUB, MOBI
52,90 zł
Audiobook
52,90 zł
52,90
5290 pkt
punktów Virtualo

Lekarka z Galveston - ebook

Amanda Skenandore – autorka bestsellerowej powieści Sekret pielęgniarki – powraca z historią lekarki, która podczas wielkiego huraganu musi zmierzyć się ze sceptycznymi mieszkańcami pewnego miasteczka…

Doktor Tucia Hatherley, niegdyś pionierka w dziedzinie medycyny, nie dotknęła skalpela odkąd popełniła błąd na Sali operacyjne. Zamiast tego pracuje w fabryce gorsetów, by utrzymać siebie i niepełnosprawnego syna. Gdy źródło zarobku jest zagrożone, Tucia dołącza do przebiegłego showmana imieniem Huey, i zostaje częścią jego objazdowego programu medycznego.

Gdy grupa dociera do Galveston, Tucia próbuje uwolnić się od Hueya, ale zostaje wciągnięta jeszcze głębiej w jego szemrane plany. Wrześniowa burza zamienia się w niszczycielski huragan. Uwięziona w samym jego środku Tucia będzie musiała zmierzyć się z własnymi demonami by odzyskać wiarę w medycynę, dobroć innych, a przede wszystkim by odzyskać wiarę w siebie.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83298-12-2
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

St. Lo­uis, Mis­so­uri, rok 1900

Tu­cia po­de­rwała się na usły­szany dźwięk – wy­soki i na­glący. Otarła usma­ro­waną dło­nią czoło, by od­su­nąć z niego zmierz­wione, prze­siąk­nięte po­tem włosy, i od­wró­ciła się od lep­kiego od smaru me­cha­ni­zmu ma­szyny.

Dźwięk po­cho­dził od no­wej dziew­czyny pra­cu­ją­cej trzy sta­no­wi­ska da­lej, która te­raz wiła się i za­wo­dziła gło­śno.

Tu­cia le­d­wie zro­biła krok w jej stronę, kiedy spo­strze­gła krew. Rę­kaw nie­szczę­śnicy za­klesz­czył się w ko­łach zę­ba­tych. Jej przed­ra­mię – a przy­naj­mniej to, co z niego zo­stało – wkrę­ciło się w me­tal, a spod po­szar­pa­nego ma­te­riału ko­szuli wy­zie­rały ko­ści i mię­śnie.

Tu­cia zro­biła ko­lejny krok. Po­trzebna była opa­ska uci­skowa, wy­soko na ra­mie­niu, do czasu gdy zdoła oce­nić ob­ra­że­nia po­szko­do­wa­nej. Być może pod­wią­za­nie, są­dząc po try­ska­ją­cej ryt­micz­nie krwi. Na wy­pa­dek gdyby po od­sło­nię­ciu rany nie zdo­łała zna­leźć otwar­tego końca na­czy­nia, bę­dzie po­trze­bo­wała ostrza. I jesz­cze igły z ni­cią. Moż­liwe, że ko­nieczne bę­dzie wy­pa­le­nie rany... Ko­bieta się za­trzy­mała. Znie­ru­cho­miała. Wro­sła w pod­łoże. Ob­lał ją zimny pot. Serce przy­śpie­szyło. Ob­raz, le­d­wie parę chwil temu ostry, te­raz się roz­ma­zał. Krew. Wi­działa, jak try­ska, ale krzyki dziew­czyny do­bie­gały te­raz jakby z wiel­kiej od­le­gło­ści.

Tu­cia za­mknęła oczy i sta­rała się od­dy­chać po­mimo ści­śnię­tego gar­dła. Kiedy unio­sła po­wieki, fa­bryka z na­sy­co­nym parą po­wie­trzem i wi­ru­ją­cymi ma­szy­nami znik­nęła.

„Z po­wodu swo­jego nie­dbal­stwa prze­cię­łaś ar­te­rię. I co te­raz zro­bisz?” – po­wie­dział głos zza jej ple­ców, na tyle gło­śno, by usły­szeli ją wszy­scy w hali. Tu­cia szarp­nęła głową – głos nie był praw­dziwy, ale dło­nie miała całe we krwi, od czub­ków pal­ców po łok­cie. Całe we krwi i ro­ze­dr­gane. Woń płynu od­ka­ża­ją­cego wy­mie­szała się z prze­ni­ka­ją­cym każdy za­ka­ma­rek fa­bryki smro­dem potu i prze­cią­żo­nych prze­kładni.

„Je­śli nie opa­nu­jesz drże­nia rąk, ni­gdy nie uchwy­cisz na­czy­nia”.

Tu­cia jed­nak nie po­tra­fiła na­wet tego na­czy­nia zna­leźć. Od­rzu­ciła skal­pel i się­gnęła po za­cisk i pod­wiązkę. Le­d­wie zdo­łała je utrzy­mać w śli­skich pal­cach.

„Za długo ci to zaj­muje. Ile krwi może stra­cić pa­cjent, za­nim śmierć bę­dzie już nie­unik­niona?”.

Kiedy nie od­po­wie­działa, głos wręcz krzyk­nął: „Ile krwi?!”.

– Dwie i pół kwarty.

„Zga­dza się. A twoja nie­udol­ność kosz­to­wała ją już co naj­mniej pół­to­rej. Dok­to­rze Sel­don, pro­szę spraw­dzić tętno”.

Tu­cia przy­ci­snęła za­krwa­wione dło­nie do uszu. To się nie działo na­prawdę.

„Słaby, pro­szę pana, i nie­równy”.

Wcią­gnęła po­wie­trze przez zęby i po­now­nie spró­bo­wała zna­leźć na­czy­nie, ale jama brzuszna ko­biety szybko wy­peł­niała się krwią. Na sali ope­ra­cyj­nej wez­brała ka­ko­fo­nia szep­tów. Tu­cia ode­pchnęła od sie­bie kłę­biące się my­śli. Co Rocz­niki chi­rur­giczne mó­wiły na te­mat ta­mo­wa­nia krwo­to­ków? W przy­padku od­kle­je­nia się ło­ży­ska po­le­gano na sile cią­że­nia. Uno­szono mied­nicę po­wy­żej głowy. Czy tu­taj też mo­gła za­sto­so­wać taką tech­nikę? Zy­ska­łaby cenny czas na od­szu­ka­nie prze­cię­tej ar­te­rii. Za­wo­łała pie­lę­gniarkę, by jej po­mo­gła, ale jej głos za­głu­szył inny, gło­śniej­szy, szorstki.

„Z drogi, nie­kom­pe­tentna ko­bieto, za­bi­jasz ją”.

Tu­cię ode­pchnięto na bok. Kiedy za­to­czyła się do przodu i wy­cią­gnęła rękę, by się cze­goś przy­trzy­mać, jej dłoń na­tra­fiła na nie­he­blo­waną de­skę. Stół ro­bo­czy?

Ob­razy, dźwięki i za­pa­chy z sali ope­ra­cyj­nej za­ni­kły. Te­raz znów ota­czały ją po­rdze­wiałe ma­szyny. Z su­fitu zwi­sały na­gie ża­rówki, a przez za­tłusz­czone okna prze­bi­jały się smugi po­po­łu­dnio­wego słońca. Tu­cia czuła się wy­wró­cona na nice. Serce ło­mo­tało jej w piersi, a skórę miała lepką od potu. Ni­gdy do­tąd tak bar­dzo się jed­nak nie cie­szyła, że znaj­duje się w tej ob­skur­nej fa­bryce.

Wtedy przy­po­mniała so­bie o dziew­czy­nie. Spoj­rzała szybko w stronę ma­szyny, w którą wkrę­ciła się ręka tam­tej. Spo­mię­dzy zę­ba­tek wciąż zwi­sały strzępy ma­te­riału i ciała, po­szko­do­wana zdo­łała jed­nak ja­koś się wy­swo­bo­dzić i te­raz le­żała w ka­łuży krwi przy swoim sta­no­wi­sku. Ku uldze Tu­cii męż­czy­zna, który prze­pchnął się koło niej, był chi­rur­giem z am­bu­lansu. Tuż za nim po­dą­żał bry­ga­dzi­sta, za­trzy­mał się jed­nak w pew­nej od­le­gło­ści od ran­nej i wy­krzy­wił twarz w bo­le­snym gry­ma­sie.

Halę wy­peł­niał już tłum lu­dzi. Mię­dzy ma­szy­nami tło­czyły się ro­bot­nice ze wszyst­kich dzia­łów – przę­dze­nia, ce­ro­wa­nia, strzy­że­nia, kro­je­nia. Ga­piły się i po­ro­zu­mie­wały przy­ci­szo­nymi gło­sami, tak jak w... Tu­cia po­tarła dłońmi twarz. W końcu nie były po­kryte krwią, lecz tylko bru­dem i sma­rem z ma­szyny. Jak długo już tu stała?

Le­karz po­sta­wił swoją torbę na pod­ło­dze, sta­ran­nie uni­ka­jąc ro­sną­cej ka­łuży krwi, po czym za­czął prze­trzą­sać za­war­tość. Po przej­mu­jąco dłu­giej chwili wy­jął ze środka ste­to­skop. Ob­szedł dziew­czynę na pal­cach, jakby bar­dziej przej­mo­wał się sta­nem swo­ich lśnią­cych bu­tów niż ra­to­wa­niem jej ży­cia. Gdy do­tarł do celu, wło­żył słu­chawki do uszu, na­chy­lił się nad nie­szczę­śnicą i przy­ci­snął gło­wicę do jej piersi. Dwa palce na tęt­nicy szyj­nej da­łyby od­po­wiedź szyb­ciej, a na­wet i to mo­gło za­cze­kać, żeby naj­pierw za­ło­żył opa­skę uci­skową i po­wstrzy­mał krwa­wie­nie. Ogrom­nym wy­sił­kiem woli Tu­cia po­sta­no­wiła ru­szyć na­przód, by może po­móc le­ka­rzowi, nogi jed­nak wciąż miała jak z oło­wiu.

Me­dyk wstał i wy­jął ste­to­skop z uszu.

– Przy­nieść panu opa­skę za­ci­skową z torby? – za­py­tała, choć jej stopy wciąż od­ma­wiały współ­pracy i tkwiły jak wro­śnięte w pod­łogę.

Męż­czy­zna po­krę­cił głową.

– Ma pan może nić chi­rur­giczną? Je­śli ma pan zwinne dło­nie, pod­wią­za­nie ar­te­rii...

Prze­rwał jej ko­lej­nym prze­czą­cym ru­chem głowy.

– Już za późno – po­wie­dział. – Przy ta­kiej ra­nie miała bar­dzo zni­kome szanse.

– Jest pan pe­wien? Może...

– Wie pani, ile krwi może stra­cić czło­wiek, za­nim umrze?

Tu­cia drgnęła.

– Dwie i pół kwarty – wy­mam­ro­tała.

– Dwie i pół kwarty – stwier­dził le­karz, tak jakby w ogóle jej nie sły­szał. – Na ziemi jest co naj­mniej tyle, przy­zna pani?

Ko­bieta zer­k­nęła na pod­łogę. Na sali w szpi­talu więk­szość krwi wsią­kała w tro­ciny wy­peł­nia­jące mied­nicę pod sto­łem ope­ra­cyj­nym. Tu­taj roz­le­wała się bez ogra­ni­czeń, ciemna, lepka, i wni­kała w szpary mię­dzy de­skami.

Unio­sła wzrok na chi­rurga. Na skraju wi­dze­nia ob­raz znów za­czął się jej roz­my­wać. Przy­tak­nęła bez­gło­śnie. W od­po­wie­dzi męż­czy­zna prych­nął tylko prze­mą­drzale i ostroż­nie ob­szedł ka­łużę krwi z po­wro­tem do swo­jej torby.

– Przy­ślę dy­żur­nego z kost­nicy po zwłoki – rzu­cił w prze­strzeń, po czym od­szedł.

Bry­ga­dzi­sta za­go­nił ro­bot­nice z po­wro­tem do pracy. Tu­cia jed­nak tkwiła na­dal w miej­scu, do­póki nie wy­wo­łał jej po na­zwi­sku i nie za­gro­ził ob­cię­ciem dniówki, je­śli da­lej bę­dzie się ocią­gać. Wciąż ze­sztyw­niałe i ocię­żałe stopy tym ra­zem jej po­słu­chały.

To już druga osoba, któ­rej po­zwo­liła umrzeć.2

Kiedy tylko wie­czo­rem w fa­bryce za­wyła sy­rena, Tu­cia po­śpie­szyła do domu przez ru­chliwe ulice. Całą drogę li­czyła pod no­sem pęk­nię­cia w pły­tach chod­ni­ko­wych. Ktoś mógłby ją wziąć za osza­lałą, ona jed­nak o to nie dbała. Da­wało jej to coś, na czym mo­gła sku­pić my­śli. Ina­czej mo­głaby się roz­sy­pać.

Sztuczkę z li­cze­niem prze­jęła od sta­rego woj­sko­wego, po­rucz­nika zaj­mu­ją­cego lo­kal kilka miesz­kań od niej w pierw­szym bu­dynku, do któ­rego tra­fiła po przy­by­ciu do mia­sta. Wy­star­czył gło­śniej­szy ha­łas, a jego umysł wra­cał do Chan­cel­lor­sville, do huku ar­mat i la­ta­ją­cych wo­kół głowy kul. Je­śli jed­nak zdo­łał ucze­pić się cze­goś w te­raź­niej­szo­ści – ty­ka­nia ze­gara czy liczby płat­ków na kwiatku – po­tra­fił nie do­pu­ścić do utraty gruntu pod no­gami.

Utrata gruntu pod no­gami. Tak to na­zy­wano, jej zda­niem cel­nie. Przy­wo­ły­wało na myśl umysł tra­cący rów­no­wagę na skraju prze­pa­ści albo po­ry­wany sil­nym prą­dem pod­wod­nym. W jed­nej chwili czło­wiek stoi twardo na pod­łożu, lód pod no­gami spra­wia wra­że­nie moc­nego, a po­tem – trach – leci się w dół. Spada. Prze­pada.

Psy­chia­tra uży­wał in­nego okre­śle­nia: na­pady hi­ste­rii. Od­była u niego tylko kilka wi­zyt za­raz po tym, kiedy za­częła mie­wać te epi­zody. Poza bez­tro­ską dia­gnozą i roz­wle­kłym omó­wie­niem jej wro­dzo­nej ko­bie­cej ułom­no­ści dał jej tylko jedną radę: kon­cen­tro­wać swój sła­bo­wity umysł na te­raź­niej­szo­ści.

Jak­kol­wiek to na­zwać, Tu­cia nie do­świad­czyła na­wrotu przez dłu­gie lata. W końcu była ostrożna. Stop­niowo okro­iła swoje ży­cie do ab­so­lut­nie pod­sta­wo­wych po­trzeb. Uni­kała szpi­tali, krwa­wych spor­tów, a na­wet my­dła kar­bo­lo­wego. Sta­rzec prze­strzegł ją jed­nak, że kosz­mary śnione na ja­wie kie­dyś wrócą.

Te­raz nie wa­żyła się prze­rwać li­cze­nia, choć mu­siała z tego po­wodu iść wol­niej. Przy każ­dym kroku czuła wszech­ogar­nia­jące wy­czer­pa­nie, a jed­no­cze­śnie w środku cała bu­zo­wała. Zwy­kły ruch uliczny, stu­kot tram­wa­jów, trzesz­cze­nie po­wo­zów i dzwo­nie­nie ro­we­rów ja­wiły jej się jako nie­by­wałe za­gro­że­nie. W każ­dej chwili mo­gła na­stą­pić ko­li­zja albo ude­rze­nie w nie­uważ­nego pie­szego.

Co bę­dzie wtedy? Czy znie­ru­cho­mieje tak jak tego po­po­łu­dnia? Bę­dzie się przy­glą­dała, jak na jej oczach inny czło­wiek się wy­krwa­wia?

Zmu­siła się, by zaj­rzeć do pie­karni o kilka kwar­ta­łów od jej bu­dynku i ku­pić bo­che­nek czer­stwego chleba. Po­tem jesz­cze udała się do de­li­ka­te­sów po trój­kąt sera. W skle­pach tło­czyły się po­dobne jej ro­bot­nice, li­czące, że ta garść mo­net, która im jesz­cze zo­stała, wy­star­czy do ko­lej­nej wy­płaty. W skle­pie było go­rąco i duszno. W po­wie­trzu czuć było już za­po­wiedź nad­cho­dzą­cego let­niego żaru. Tego dnia ko­lejka zmę­czo­nych ko­biet zda­wała się nie­spo­kojna i po­bu­dzona. Wes­tchnie­nia i na­rze­ka­nia były jakby gło­śniej­sze. Spoj­rze­nia kose i po­dejrz­liwe.

Tu­cia w roz­tar­gnie­niu wy­jęła ko­smyk wło­sów zza ucha i za­częła go skrę­cać mię­dzy pal­cami. Po chwili uzmy­sło­wiła so­bie, co wła­śnie uczy­niła. Pu­ściła włosy i za­częła ob­ma­cy­wać głowę w po­szu­ki­wa­niu ły­si­nek, przez co po­lu­zo­wała kok i prze­krzy­wiła ka­pe­lusz.

Nie. Bła­gam, nie! Tylko znowu nie to.

Kiedy usta­liła, że wszystko na jej gło­wie jest w po­rządku, całe ciało roz­luź­niło jej się z ulgi. Pra­gnie­nie się­gnię­cia po ko­lejny ko­smyk było jed­nak tak silne, że mu­siała za­ci­snąć mocno po­wieki i zwi­nąć palce w pięść, by się oprzeć po­ku­sie.

– Na­stępna!

Tu­cia drgnęła na gło­śne wo­ła­nie i otwo­rzyła gwał­tow­nie oczy. Serce jej moc­niej za­biło.

– Hej, pa­niu­siu, te­raz twoja ko­lej.

Po­de­szła po­śpiesz­nie do lady, ku­piła ser, po czym prze­ci­snęła się mię­dzy stło­czo­nymi ko­bie­tami i wy­szła na ulicę.

Osta­nie spra­wunki miała do za­ła­twie­nia w Atlan­tic & Pa­ci­fic. Ści­snęła obu­rącz uchwyty torby i na­li­czyła sie­dem­dzie­siąt dzie­więć pęk­nięć w chod­niku. W skle­pie cze­kał na nią ko­lejny wi­jący się ogo­nek, na co po­czuła ucisk w żo­łądku i za­częła szyb­ciej od­dy­chać. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łaby udać się już do domu, ale obie­cała prze­cież tu zaj­rzeć.

We­wnątrz cią­gnęły się po­kry­wa­jące całe ściany od pod­łogi do su­fitu półki za­sta­wione pusz­kami, pu­deł­kami i sło­ikami. Kawa, her­bata, cu­kier, pro­szek do pie­cze­nia, mleko skon­den­so­wane – można było tam zna­leźć pra­wie wszystko, czego tylko czło­wiek za­pra­gnął. Wzrok Tu­cii przy­cią­gnęły pu­dełka z go­to­wymi mie­szan­kami her­bat: po­ma­rań­czo­wej Pe­koe, in­dyj­sko-cej­loń­skiej, an­giel­skiej śnia­da­nio­wej. W domu pa­rzyła te same li­ście już od ty­go­dnia. Nie miała jed­nak jak uza­sad­nić ta­kiego wy­datku. Na­wet po ta­kim dniu jak dziś. Kiedy do­tarła do lady, sprze­daw­czyni po­pro­siła ją o li­stę. Tu­cia po­czuła ukłu­cie wstydu, po­krę­ciła głową i wska­zała na słoik z cu­kier­kami po cen­cie za sztukę.

– Po­pro­szę je­den.

Za­nim do­tarła do domu, mi­nęła jesz­cze tu­zin pęk­nięć w pły­tach chod­ni­ko­wych i dwu­krot­nie przy­ła­pała swoje palce na skrę­ca­niu ko­smyka wło­sów.

„Dom” było wła­ści­wie zbyt wiel­kim sło­wem na okre­śle­nie dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia, wy­naj­mo­wa­nego na trze­cim pię­trze bu­dynku, który zo­stał wznie­siony kil­ka­dzie­siąt lat temu w niż­szej dziel­nicy mia­sta. Zwłasz­cza zwa­żyw­szy na ele­gancki dom w stylu wło­skim, w któ­rym do­ra­stała. Cza­sem pod­czas wspi­naczki po skrzy­pią­cych scho­dach do swo­jego lo­kum wra­cała my­ślami do tam­tych cza­sów – do kosz­tow­nych orien­tal­nych dy­wa­nów, szczo­drze oświe­tlo­nych po­miesz­czeń, mięk­kich ta­pi­ce­ro­wa­nych me­bli – co za­wsze skut­ko­wało ukłu­ciem żalu, jesz­cze za­nim do­cie­rała do drzwi. Dziś jed­nak pro­ste, pełne prze­cią­gów po­koje z odła­żącą od ścian ta­petą i gni­ją­cymi de­skami na pod­ło­dze ja­wiły jej się jako mile wi­dziana ulga od kosz­maru tego dnia.

Otwo­rzyła drzwi i przy­wi­tała ją nie­mal cał­ko­wita ciem­ność. Ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca umy­kały przez jedno je­dyne okno. Ru­szyła ostroż­nie na­przód, po omacku do­tarła do stołu i za­pa­liła lampę naf­tową. Pło­mień roz­bły­snął, po czym za­pło­nął sła­bym, ale pew­nym bla­skiem. Ro­zej­rzała się po po­koju i do­strze­gła pa­nią Har­snatch. Ko­bieta sie­działa w jed­nym z fo­teli z drew­nia­nym opar­ciem, ze sto­pami na sto­sie ksią­żek Tu­cii i roz­ło­żoną na no­gach ga­zetą co­dzienną. Usta miała otwarte, a jej pierś uno­siła się i opa­dała w rów­nym ryt­mie głę­bo­kiego snu. Poza tym po­miesz­cze­nie było pu­ste.

Tu­cię prze­szyło na­głe ukłu­cie pa­niki.

– Toby! – za­krzyk­nęła, upu­ściła torbę, ob­ró­ciła się na pię­cie i wpa­dła do są­sied­niego po­miesz­cze­nia. – Toby!

Ci­sza. Po­czuła się, jakby ktoś ją wrzu­cił do lo­do­wa­tej wody. Z po­śpie­chu po­tknęła się na pod­ło­dze i mu­siała się zła­pać gałki w drzwiach. Omio­tła po­kój wzro­kiem. Nic. Od­dech za­marł jej w piersi. Wtem przy łóżku coś się po­ru­szyło. Jej syn uniósł na nią wzrok znad drew­nia­nych kloc­ków i uśmiech­nął się do niej sze­roko.

Tu­cia pod­bie­gła do niego i przy­klęk­nęła obok, otarł­szy sa­motną łzę. Oczy­wi­ście, że tu był, cały i zdrowy. Gdzie in­dziej miałby być? Jakże głu­pio się mar­twiła.

Od­su­nęła mu włosy z czoła.

– Czemu ba­wisz się tu po ciemku?

– Bu­duję dom.

– Nie sły­sza­łeś, jak mama wcho­dzi do domu?

Wzru­szył ra­mio­nami i od­wró­cił się z po­wro­tem do swo­ich kloc­ków.

– Bar­dzo mnie na­stra­szy­łeś. Mo­głeś przy­naj­mniej od­po­wie­dzieć, kiedy cię wo­ła­łam – po­wie­działa ostrzej, niż za­mie­rzała.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy dziecka. Mach­nął ręką w swoją nie­równą wieżę i roz­rzu­cił klocki po pod­ło­dze. Tu­cia się skrzy­wiła i przy­cią­gnęła go do sie­bie. Choć był mały jak na swój wiek, tak jak wszyst­kie dzieci z jego przy­pa­dło­ścią, już le­d­wie jej się mie­ścił na ko­la­nach.

– Przy­kro mi, ko­cha­nie.

– Przy­kro mi – po­wtó­rzył za nią, po czym oparł głowę w za­głę­bie­niu jej szyi.

Ob­jęła go ra­mio­nami. Po raz pierw­szy od po­po­łu­dnio­wego wy­padku mo­gła w pełni swo­bod­nie ode­tchnąć. Jej syn za­wsze taki był – jej ko­twica, jej szczę­ście. Przy­tu­lała go, do­póki nie za­czął się wier­cić i nie wy­su­nął się z jej ob­jęć.

– Spójrz, co dla cie­bie mam. – Wy­jęła z kie­szonki na ze­ga­rek nie­wielki cu­kie­rek.

Toby za­kla­skał i się­gnął po sma­ko­łyk.

– Do­piero po ko­la­cji. – Cmok­nęła go w nos i wstała. – Umyj się, a ja po­że­gnam się z pa­nią Har­snatch.

Wró­ciła do głów­nego po­miesz­cze­nia, gdzie opie­kunka wciąż ci­cho po­chra­py­wała. Je­śli zdo­łała prze­spać krzyki Tu­cii, jaką można było mieć gwa­ran­cję, że obu­dzi­łaby się, gdyby Toby ją za­wo­łał na po­moc? Dzięki Bogu, że jej nie po­trze­bo­wał.

Bar­dzo ża­ło­wała, że nie może zwol­nić tej ko­biety. Zwa­żyw­szy jed­nak na to, jak nie­wiele była w sta­nie pła­cić za opiekę nad dziec­kiem, nie zdo­ła­łaby zna­leźć za­stęp­stwa. Pani Har­snatch nie piła. Nie biła Toby’ego ani nie na­zy­wała go głup­kiem. Nie ob­ga­dy­wała ich z przy­ja­ciół­kami czy są­siad­kami. A to było bar­dzo ważne. Tu­cia aż za do­brze wie­działa, jak szybko roz­cho­dzą się plotki.

Mimo to miło by było, gdyby ko­bieta przy­naj­mniej po­tra­fiła nie za­sy­piać, stwier­dziła. Sta­nęła obok śpią­cej i od­chrząk­nęła. Kiedy to nie po­mo­gło, tup­nęła mocno, a wie­kowe de­ski pod­ło­gowe za­dud­niły w od­po­wie­dzi. Niańka aż pod­sko­czyła, roz­rzu­ciła książki, o które opie­rała stopy, i strą­ciła ga­zetę na pod­łogę.

– Do­bry wie­czór, pani Har­snatch. Już wró­ci­łam.

Star­sza ko­bieta wy­pro­sto­wała się i prze­tarła oczy.

– Nie da się nie za­uwa­żyć.

– Kiedy przy­szłam, Toby ba­wił się po ciemku. Bez nad­zoru, po­zwolę so­bie nad­mie­nić.

– Mó­wiła pani, żeby oszczę­dzać naftę.

– Tak, cho­dziło mi jed­nak tylko o to, by nie za­pa­lać lampy w środku dnia, kiedy przez okna wpada dość świa­tła.

Pan Har­snatch burk­nęła coś w od­po­wie­dzi. Wstała z krze­sła, po czym zdjęła z kołka na ścia­nie po­strzę­pioną chu­stę, nie za­przą­ta­jąc so­bie głowy pod­nie­sie­niem ga­zety czy odło­że­niem ksią­żek na pro­wi­zo­ryczną półkę, na któ­rej usta­wiała je Tu­cia.

– Znowu byli tu ci li­chwia­rze. – Wska­zała ge­stem le­żący na stole list. Bez wąt­pie­nia go prze­czy­tała, po czym zło­żyła z po­wro­tem. – To nie wpły­nie na na­szą umowę, prawda?

Tu­cia przy­wo­łała na usta wy­mu­szony uśmiech. Nie mu­siała czy­tać wia­do­mo­ści, by wie­dzieć, co za­wiera. Za osiem dni mu­siała ure­gu­lo­wać swój dług – bli­sko sie­dem­set do­la­rów.

– Nie, w naj­mniej­szym stop­niu – od­parła, choć nie miała jak spła­cić tak du­żej kwoty.

A li­chwia­rze do­sko­nale o tym wie­dzieli. Bar­dzo chęt­nie od­no­wią jej po­życzkę – oczy­wi­ście na więk­szy pro­cent – i będą od­bie­rali jej jesz­cze więk­szą część co­ty­go­dnio­wych za­rob­ków. Ist­niało ry­zyko, że nie bę­dzie jej stać na opła­ce­nie miesz­ka­nia, na­wet w ta­kiej ru­de­rze, albo na­wet i wy­na­gro­dze­nia pani Har­snatch.

Na ra­zie jed­nak było ją na to stać. Pod­nio­sła torbę z pod­łogi i wy­ło­wiła z niej ćwierć­do­la­rówkę.

Kiedy tylko mo­neta tra­fiła do dłoni pani Har­snatch, ko­bieta po­śpiesz­nie opu­ściła miesz­ka­nie, a Tu­cia po­dała sy­nowi chleb z ma­słem i se­rem. Sama też zja­dła jedną kromkę, choć bez ma­sła, po czym na­sta­wiła czaj­nik, by zro­bić so­bie fi­li­żankę sła­bej her­baty. Kiedy cze­kała, aż woda się za­go­tuje, otrze­pała książki z ku­rzu i od­sta­wiła je na półkę. Ana­to­mia czło­wieka. Za­sady i prak­tyka me­dy­cyny. Ma­te­ria Me­dica. Scho­rze­nia ko­ści i tka­nek oko­licz­nych. Sek­cja i pa­to­lo­gia. Od lat ich nie czy­tała. Już lep­szy po­ży­tek miała z nich pani Har­snatch pod­czas od­po­czynku. Nie­mniej na­wet po tak dłu­gim cza­sie nie po­tra­fiła się z nimi roz­stać.

Na­stęp­nie pod­nio­sła roz­rzu­coną ga­zetę. Przy­naj­mniej przyda się na roz­pałkę albo do wy­pcha­nia ma­te­raca, stwier­dziła. Kiedy skła­dała płachty pa­pieru, je­den z na­głów­ków przy­kuł jej wzrok:

SŁYNNY CHI­RURG Z WY­KŁA­DEM W HAMBY HALL

Tu­cia nie po­trze­bo­wała czy­tać da­lej. To ży­cie było już za nią. Co do­brego mo­gła jej dać wie­dza o naj­now­szych po­stę­pach w asep­tyce, no­wej tech­nice li­to­to­mii czy naj­lep­szym spo­so­bie zszy­cia po­więzi po na­cię­ciu jaj­nika? Nie po­tra­fiła na­wet przy­go­to­wać opa­ski uci­sko­wej, kiedy ktoś się wy­krwa­wiał na pod­ło­dze u jej stóp.

Wzdry­gnęła się, nie­mniej za­częła czy­tać da­lej. Za­trzy­mała się po kilku li­nij­kach, kiedy na­tra­fiła na na­zwi­sko tego słyn­nego chi­rurga: dok­tor Ar­chi­bald Ad­dams.3

Tu­cia stała ze ści­śnię­tym żo­łąd­kiem pod salą wy­kła­dową Hamby Hall, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji. W gar­dle cał­ko­wi­cie jej za­schło, a dło­nie miała zimne, choć dzień wciąż był cie­pły.

Kiedy prze­czy­tała ar­ty­kuł po raz pierw­szy, zwy­mio­to­wała do noc­nika. Toby wcze­śniej ulżył so­bie do niego, choć miał ko­rzy­stać ze wspól­nej ubi­ka­cji na par­te­rze, wsku­tek czego na twarz pry­snęła jej stę­chła uryna. Po opróż­nie­niu noc­nika i do­pro­wa­dze­niu się do po­rządku zwi­niętą w kulkę ga­zetę ci­snęła w kąt po­miesz­cze­nia, by wrzu­cić ją na­stęp­nego dnia do pieca.

Za­nim jed­nak to zro­biła, prze­czy­tała ar­ty­kuł po­now­nie. A po­tem jesz­cze raz, by za­pa­mię­tać datę i go­dzinę ma­ją­cego się od­być po­ju­trze wy­kładu. Kiedy wrzu­ciła ga­zetę do pa­le­ni­ska, zdą­żyła się zro­dzić w niej mroczna, nie­po­ha­mo­wana cie­ka­wość.

A te­raz była tu­taj, w swym nie­dziel­nym ubra­niu, z ka­pe­lu­szem przy­pię­tym stra­te­gicz­nie, by ukryć nie­wielki pla­cek ły­siny, który po­ja­wił się nie­dawno na czubku jej głowy. Nie przy­po­mi­nała so­bie wy­cią­ga­nia wło­sów. Mu­siała to zro­bić we śnie, kiedy drę­czyły ją kosz­mary. Albo w fa­bryce, gdzie na pod­ło­dze wciąż wi­dać było ciemną plamę po krwi tam­tej ko­biety. Albo pod­czas dłu­gich de­bat, które roz­gry­wała w my­ślach, gdy za­sta­na­wiała się, czy przyjść na ten od­czyt. W za­sa­dzie wciąż nie pod­jęła osta­tecz­nej de­cy­zji. Czuła prze­możną ochotę po­cią­gnię­cia za ko­smyk swo­ich wło­sów.

Wo­kół niej tło­czyli się pra­gnący wejść do sali wy­kła­do­wej lu­dzie, głów­nie męż­czyźni. Za­pła­ciła pani Har­snatch do­dat­kowe dzie­sięć cen­tów, by dziś po­pil­no­wała Toby’ego dłu­żej. Dzie­sięć cen­tów, na któ­rych wy­da­nie le­d­wie mo­gła so­bie po­zwo­lić. Któ­rych nie od­zy­ska nie­za­leż­nie od tego, czy osta­tecz­nie zde­cy­duje się zo­stać na wy­kła­dzie.

Tu­cia roz­tarła dło­nie i prze­łknęła z tru­dem ślinę. Rów­nie do­brze mo­gła za­spo­koić swą cie­ka­wość i spo­tkać się z tym czło­wie­kiem. Co jej mógł zro­bić złego, czego już nie zro­bił?

Po­ko­nała kilka ka­mien­nych stopni, do­tarła do foyer i stop­niowo klu­czyła mię­dzy tło­czą­cymi się ludźmi w stronę drzwi na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia. Za­po­mniała, ja­kie to uczu­cie prze­by­wać wśród tego ro­dzaju męż­czyzn, od któ­rych py­chę i wy­so­kie mnie­ma­nie o so­bie można było wy­czuć ni­czym wodę ko­loń­ską. Ona kie­dyś też taka była, choć wszy­scy szybko jej przy­po­mnieli, jak bar­dzo ta woń nie pa­suje do ko­biety. Te­raz byli uprzejmi, po­zdra­wiali ją ski­nie­niem głowy i od­su­wali się na bok, by zro­bić jej przej­ście. Te­raz, kiedy roz­ta­czała wo­kół sie­bie woń je­dy­nie my­dła i smaru.

Kiedy w końcu zbli­żyła się do drzwi, drogę za­stą­pił jej męż­czy­zna w pod­szy­tej je­dwa­biem pe­le­ry­nie. Na wi­dok jego oczu w oso­bli­wym od­cie­niu błę­kitu – nie, nie błę­kitu, fio­letu – sta­nęła jak wryta.

– Pani po­zwoli – po­wie­dział, uchy­lił lśnią­cego cy­lin­dra, zło­żył ni­ski ukłon, po czym otwo­rzył jej drzwi.

Tu­cia po­dzię­ko­wała mu ge­stem i wą­tłym uśmie­chem, a na­stęp­nie we­szła do środka. Miej­sca z przodu, przy sce­nie, były już za­jęte. Te na środku sali wła­śnie szybko się za­peł­niały. Je­śli uśmiech­nie się od­po­wied­nio, być może zdoła prze­ko­nać jed­nego z dżen­tel­me­nów z przodu, by od­stą­pił jej miej­sce. Nie chciała jed­nak sie­dzieć tak bli­sko. Prze­stronna sala i tak spra­wiała wra­że­nie na­zbyt ma­łej.

Zna­la­zła wolny fo­tel w ostat­nim rzę­dzie. Męż­czy­zna, który przy­trzy­mał jej drzwi, usiadł po dru­giej stro­nie środ­ko­wego przej­ścia, le­d­wie kilka rzę­dów bli­żej sceny, choć było wol­nych jesz­cze wiele lep­szych miejsc. Coś w tym czło­wieku przy­pra­wiało ją o ciarki na ple­cach, acz­kol­wiek nie po­tra­fiła okre­ślić co kon­kret­nie. Być może jego krzy­kliwy ubiór? Aż nad­mierna uprzej­mość? Dziwne oczy? Nie cho­dziło na­wet o ich barwę, ale o in­ten­syw­ność spoj­rze­nia. Przy­glą­dał się co­raz licz­niej­szej wi­downi z ży­wym za­in­te­re­so­wa­niem, szczę­śli­wie jed­nak nie obej­rzał się w jej kie­runku.

We foyer za­brzmiał dzwo­nek za­po­wia­da­jący ry­chłe roz­po­czę­cie wy­kładu. Ostat­nie fo­tele szybko się za­peł­niły i Tu­cia skon­cen­tro­wała uwagę na sce­nie. Gwar gło­sów stop­niowo cichł, a czas zdał się spo­wol­nić, każda ko­lejna se­kunda po­prze­dza­jąca po­ja­wie­nie się dok­tora Ad­damsa spra­wiała wra­że­nie dłuż­szej niż po­przed­nia.

Na jego wi­dok Tu­cia cała ze­sztyw­niała. Te ostre rysy. Po­stawna syl­wetka. Ener­giczny, zde­cy­do­wany krok. Tylko męż­czy­zna do tego stop­nia prze­ko­nany o do­sko­na­ło­ści swego wy­glądu i by­stro­ści umy­słu jak on mógł ema­no­wać taką na­tu­ralną wyż­szo­ścią. Re­zul­tat był wręcz na­ma­calny. Wszel­kie szepty uci­chły. Plecy się sku­liły. Brody opa­dły. A po­tem, nie­mal jak je­den or­ga­nizm, cała wi­dow­nia się po­chy­liła, tak jakby wszyst­kich męż­czyzn po­cią­gnięto za nie­wi­dzialny sznu­rek. Na­wet Tu­cia to po­czuła.

Dzie­kan miej­sco­wej aka­de­mii me­dycz­nej przed­sta­wił dok­tora Ad­damsa i za­czął wy­chwa­lać jego ol­brzymi wkład w roz­wój chi­rur­gii. Na ko­niec ukło­nił się i zszedł ze sceny.

Pre­le­gent szybko i spraw­nie za­jął po­dium, bez ner­wo­wego za­kła­da­nia oku­la­rów czy szu­ka­nia po kie­sze­niach za­gi­nio­nych no­ta­tek jak nie­któ­rzy. Mó­wił z pa­mięci, jak za­wsze, ści­ska­jąc brzegi pul­pitu ni­czym olim­pij­czyk go­tu­jący się do wsko­cze­nia na ko­nia gim­na­stycz­nego.

Wy­glą­dał tak samo jak wtedy, jakby ostat­nie osiem lat w ogóle się go nie imało. Czego wła­ści­wie ocze­ki­wała? Że czas i trudy ży­cia prze­orały go tak samo jak ją? Nie, był wciąż tym sa­mym męż­czy­zną, a ona le­d­wie cie­niem daw­nej sie­bie.

Jego głos do­sko­nale niósł się po sali. Tu­cia nie re­je­stro­wała zna­cze­nia słów, lecz je­dy­nie nie­po­ko­jąco zna­jome me­lo­dię i tembr głosu. Serce za­biło jej moc­niej, gar­dło się ści­snęło. Od­le­głość dzie­ląca ją od sceny zma­lała. Nie był już od­da­lony od niej o pięć­dzie­siąt jar­dów, nie dzie­liło ich mo­rze lu­dzi, ale byli bli­sko sie­bie. Zbyt bli­sko. Za­wsze nieco zbyt bli­sko. Kiedy jed­nak ktoś wpadł na jego or­bitę, trudno było się od­da­lić. Nie chciało się od­da­lać. Czło­wiek czuł się więk­szy, wspa­nial­szy, zdolny do rze­czy nor­mal­nie znaj­du­ją­cych się poza jego za­się­giem. A po­tem czar pry­skał. Kiedy nie stał już przed tobą czy obok cie­bie, ale za tobą, kiedy są­czył ci do uszu swój jad.

„Bez­u­ży­teczna. Nie­kom­pe­tentna. Bez­myślna. Oszustka”.

Tu­cia czuła, jak sala i wy­peł­nia­jący ją męż­czyźni za­ci­skają się wo­kół niej co­raz bar­dziej. Ob­raz się roz­my­wał. Znie­kształ­cał. Od­da­lał, ale tylko po to, by za­raz po­tem po­mknąć ku niej z po­wro­tem. Wtem wszystko się uspo­ko­iło, sala i ze­brani lu­dzie znów się wy­ostrzyli. Dok­tor Ad­dams prze­rwał na chwilę wy­kład i spo­glą­dał wprost na nią.

„Panno... ekhm... dok­tor Ha­ther­ley, może by­łaby pani tak miła, by tu po­dejść i oświe­cić wi­dow­nię na te­mat una­czy­nie­nia tkanki ma­cicz­nej oraz ry­zyka wy­stą­pie­nia krwo­toku pod­czas am­pu­ta­cji nad­po­chwo­wej?”.

Wstała gwał­tow­nie, ukryła twarz w dło­niach i wy­bie­gła z sali. Nie roz­po­znał jej. Nie mógł jej roz­po­znać.

Za­trzy­mała się w pół drogi przez foyer i wsparła o fo­tel uszak, żeby zła­pać od­dech, ale zdo­łała na­brać do płuc tylko odro­binę po­wie­trza. Była głu­pia, że tu przy­szła. Głu­pia! Unio­sła rękę i gwał­tow­nie wy­rwała włos z tyłu głowy. I ko­lejny. I jesz­cze je­den. Cztery. Pięć. Sześć. Sie­dem.

– Panna Ha­ther­ley?

Tu­cia znie­ru­cho­miała na dźwięk nie­zna­nego głosu i obej­rzała się przez ra­mię.

Śpie­szył do niej męż­czy­zna wspie­ra­jący się na la­sce.

– Panna Ha­ther­ley? To pani, prawda? Czy do­brze się pani czuje?

Wy­cią­gnął do niej rękę, ona jed­nak wzdry­gnęła się i od­su­nęła.

– Pan Sel­don – przed­sta­wił się to­nem su­ge­ru­ją­cym, że jego na­zwi­sko po­winno być jej zna­jome. – Ra­zem od­by­wa­li­śmy prak­tyki w szpi­talu Fa­irview.

Tu­cia za­mru­gała kil­ka­krot­nie. Od­dy­chała już spo­koj­niej, choć w gło­wie na­dal miała mę­tlik i zu­peł­nie nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć sto­ją­cego przed nią męż­czy­zny.

– Chciał pan chyba po­wie­dzieć dok­tor Sel­don?

– Cóż... hmm... nie prak­ty­kuję za­wodu.

Wsu­nął wolną dłoń do kie­szeni i uśmiech­nął z lek­kim zmie­sza­niem. Chyba go so­bie przy­po­mi­nała. Jak przez mgłę. Po­zo­stali sta­ży­ści byli tak do sie­bie po­dobni. Aro­ganccy i am­bitni. Z po­czątku trak­to­wali ją jako atrak­cję, każdy prze­cho­dził sa­mego sie­bie, by po­ka­zać, jaki jest szar­mancki, jaki nie­wzru­szony jej obec­no­ścią. Do­póki pod­czas pierw­szego ty­go­dnia ob­cho­dów na od­dziale chi­rur­gii dok­tor Ad­dams nie za­py­tał ich o gan­grenę i spo­sób le­cze­nia ro­pie­nia ran po­ope­ra­cyj­nych. Ża­den z tych głup­ców nie znał od­po­wie­dzi. Ale Tu­cia ją znała i od razu wy­re­cy­to­wała.

Po tym wszel­kie po­zory ga­lan­te­rii znik­nęły. Zo­stała ich wspól­nym wro­giem. Śmiali się na całe gar­dło, kiedy wcho­dziła do po­miesz­cze­nia. Wy­mie­niali się te­atral­nym szep­tem kpi­nami i spro­śnymi dow­ci­pami, kiedy tylko zna­la­zła się w za­sięgu słu­chu. Tło­czyli się wo­kół łó­żek czy sto­łów pro­sek­to­ryj­nych i niby od nie­chce­nia prze­su­wali się to w tę, to w tamtą stronę, żeby nie do­pu­ścić jej bli­żej.

Zer­k­nęła na la­skę, na któ­rej wspie­rał się pan Sel­don. Nie była tylko na po­kaz, jak u wielu in­nych la­lu­siów. Ze spo­sobu, w jaki się po­ru­szał, wy­wnio­sko­wała, że cho­dziło o nie­zro­śniętą do­brze pisz­czel.

– Wy­pa­dek na ko­niu, nie­stety – wy­ja­śnił. – Choć to nie dla­tego nie prak­ty­kuję za­wodu. To ni­gdy nie było dla mnie. Mój oj­ciec, jak może pani pa­mięta, był... jest le­ka­rzem. To on za­wsze na­ci­skał, bym po­szedł w jego ślady.

Tu­cia po­czuła na­ra­sta­jący gniew. Całe ży­cie pra­gnęła zo­stać le­ka­rzem. Wal­czyła o to na każ­dym kroku, każ­dego dnia. Uczyła się pil­niej i dłu­żej niż ten czło­wiek, niż wszy­scy po­zo­stali sta­ży­ści. A osta­tecz­nie na­wet to nie wy­star­czyło. Dla niego była to tylko igraszka, za­spo­ko­je­nie oj­cow­skich am­bi­cji, a mimo to jego droga była usłana ró­żami.

– Przy­je­cha­łem do mia­sta w in­te­re­sach. Tak wła­ści­wie je­stem tu tylko prze­jaz­dem. Kiedy jed­nak zo­ba­czy­łem anons o wy­kła­dzie dok­tora Ad­damsa, po­sta­no­wi­łem zo­stać nieco dłu­żej. Po­my­śla­łem, że może spo­tkam ko­goś z na­szej grupy, przy­znam jed­nak, że nie spo­dzie­wa­łem się, że bę­dzie to pani.

– Na­szej grupy? – Tu­cia wy­pro­sto­wała plecy. – Pa­nie Sel­don, wło­ży­li­ście do mo­jej torby le­kar­skiej za­su­szone resztki ludz­kiego pe­nisa, stę­pi­li­ście ostrze mo­jego skal­pela, bym nie mo­gła na­ciąć skóry zwłok, roz­myśl­nie ob­la­li­ście mi su­kienkę próbką uryny jed­nego z pa­cjen­tów... Wszystko to w le­d­wie pierw­szych dwóch ty­go­dniach od na­szego przy­by­cia do Fa­irview. – Po­pra­wiła ka­pe­lusz na gło­wie, od­wró­ciła się w stronę wyj­ścia i rzu­ciła jesz­cze przez ra­mię: – Bez wąt­pie­nia wznie­śli­ście też to­ast za moje wy­da­le­nie.

Ru­szyła zde­cy­do­wa­nym kro­kiem w stronę drzwi, pan Sel­don jed­nak ją do­go­nił i zrów­nał z nią krok.

– Sta­ra­łem się od­wieść po­zo­sta­łych od wło­że­nia tego... eee... or­ganu do pani torby – po­wie­dział. – Słowo ho­noru.

Tu­cia par­sk­nęła i szła da­lej. Wciąż źle się czuła na ca­łym ciele, a serce ło­mo­tało jej tak mocno, jak gdyby tro­pił ją wilk. Roz­pacz­li­wie pra­gnęła zna­leźć się w domu, sama, bez­pieczna, ze swoim sy­nem.

Ku jej iry­ta­cji męż­czy­zna do­tarł do drzwi przed nią i otwo­rzył je dla niej. Za­trzy­mała się, po­słała mu gniewne spoj­rze­nie, po czym wy­szła na ze­wnątrz.

– Za­cho­wy­wa­li­śmy się podle, panno Ha­ther­ley. Go­rzej niż podle. I bar­dzo mi z tego po­wodu przy­kro.

Za­sko­czona szcze­ro­ścią w jego gło­sie, zwol­niła. Obej­rzała się na niego i w jego oczach do­strze­gła błysk żalu.

– Znacz­nie prze­wyż­szała nas pani tak pod wzglę­dem in­te­lektu, jak do­sto­jeń­stwa – cią­gnął da­lej. – Tym, jak pa­nią trak­to­wa­li­śmy, okry­li­śmy hańbą sa­mych sie­bie oraz ten szla­chetny za­wód. Tam­tego dnia, na sali ope­ra­cyj­nej...

Tu­cia się skrzy­wiła i od­wró­ciła wzrok.

– Dok­tor Ad­dams nie po­wi­nien był sta­wiać pani w ta­kiej sy­tu­acji. My­śla­łem tak wtedy i na­dal je­stem o tym prze­ko­nany. Wszak to mógł być każdy z nas...

– Ale nie był – wy­pa­liła. – To by­łam ja i to ja mu­sia­łam po­tem żyć z kon­se­kwen­cjami.

Po tych sło­wach po­śpie­szyła w dół scho­dów, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, ani na­wet go nie po­że­gnaw­szy.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij