Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Lekarka z tundry. Opowieść z krańców Norwegii - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
3816 pkt
punktów Virtualo

Lekarka z tundry. Opowieść z krańców Norwegii - ebook

A gdyby rzucić wszystko i wyjechać tam, gdzie kończy się mapa? Młoda lekarka z Oslo postanawia spędzić rok w niewielkiej miejscowości na dalekiej północy Norwegii, w samym sercu tundry.

„Lekarka z tundry” to nie tylko opis zawodowej przygody, ale także głęboko osobista podróż, która odmienia spojrzenie autorki na medycynę i ludzi.

Zabawna, szczera i pełna empatii relacja ze świata codziennych spotkań z pacjentami, lokalną społecznością i współpracownikami.

Z każdą wizytą domową, rozmową w szpitalnym korytarzu czy chwilą samotności pośród bezkresnych przestrzeni bohaterka coraz głębiej zanurza się w życie tej niezwykłej krainy. Uczy się słuchać — nie tylko ciał, ale też milczenia, tradycji i ukrytych emocji.

Ingvild Holtan-Hartwig (ur. 1995) – norweska lekarka, ukończyła studia medyczne na Uniwersytecie w Oslo, a przed przeprowadzką na północ Norwegii pracowała w izbie przyjęć w Oslo oraz w szpitalu Ullevål.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68227-89-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDSŁOWIE

Wiele historii opowiedzianych w tej książce wydarzyło się naprawdę, jednak z uwagi na dobro poszczególnych osób zmieniono niektóre dane. Wszyscy pacjenci i ich bliscy wyrazili zgodę na publikację. Część postaci została stworzona na potrzeby narracji, ale sytuacje, w których się znajdują, i dylematy, z którymi się mierzą, a także moje refleksje i wnioski są oparte na rzeczywistych doświadczeniach. Pozostali bohaterowie to prawdziwe osoby o fikcyjnych imionach. Każda z nich miała możliwość przeczytania książki przed jej wydaniem.

To moje podziękowanie dla Karasjoku.

Ingvild Holtan-Hartwig,

czerwiec 2024 rokuBlask Gwiazdy Polarnej

CO ZA PECH! KARASJOK? Nie poszczęściło ci się w losowaniu?

Wciąż panuje przekonanie, że miejsca do odbycia stażu są przydzielane w drodze losowania. Po raz kolejny tłumaczę, że to ja, zupełnie dobrowolnie, złożyłam podanie o tę pracę i że równie dobrowolnie ją przyjęłam. Po roku udzielania konsultacji w szpitalu miałam zostać lekarką w przychodni w Oslo, jednak kilka miesięcy temu zmieniłam zdanie. Zrezygnowałam z tej propozycji i złożyłam podanie o zatrudnienie w Karasjoku.

Zaczynam się przyzwyczajać do konsternacji, która pojawia się w oczach moich rozmówców, gdy to słyszą. Widzę, jak nadwyrężają komórki mózgowe, by ułożyć te informacje w zrozumiałą, logiczną całość. Po kilku sekundach dają jednak za wygraną. Nieważne, jak bardzo się głowią, nie widzą w tym sensu.

Przecież wszyscy chcą do Oslo.

Dlaczego wybrałaś Karasjok?

Znasz tam kogoś?

Byłaś tam kiedyś?

Co będziesz tam robić?

Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania. Jestem po prostu zmęczona. Męczy mnie wielkie miasto i wszystko, do czego mnie zmusza. Męczy mnie pęd za karierą, za kupnem mieszkania, za pieniędzmi i za realizacją planów. Ponadto męczy mnie bycie lekarką w wielkim szpitalu.

Według Hipokratesa lekarz ma „czasami leczyć, często przynosić ulgę, zawsze pocieszać”. W szpitalu odwraca się kolejność tych słów. Tutaj muszę zawsze leczyć i rzadko mam czas, by pocieszać. Czuję się uwięziona w systemie formularzy i sztywnych wytycznych. Nie muszę ani myśleć, ani być człowiekiem.

Mam dość roli wyrobnika pracującego wbrew własnej woli, pozbawionego samodzielności i duszy.

Szpital, w którym zostałam zatrudniona, przypomina fabrykę, a ja jestem w niej tylko nieznaczącą, zmęczoną pracownicą w mundurku. Stoję na swoim stałym miejscu przy taśmie produkcyjnej. Przez całą dobę nieprzerwanie docierają do mnie uszkodzone obiekty w różnych rozmiarach, o różnych kształtach i w różnych kolorach. Jedne są wychudzone i blade, inne tęgie i opalone. Część krzyczy i narzeka, pozostałe zwijają się z bólu. Zdecydowana większość ma siwe włosy i pomarszczoną skórę. Taśma zatrzymuje się przy mnie. Mechanicznie osłuchuję serce i płuca, pytam o uczulenia, o palenie, o oddawanie stolca, o aktualne szczepienia. Zerkam od niechcenia znad notatnika i apatycznie wpisuję dane w odpowiednie rubryki. Gdy pacjent zaczyna opowiadać o tym, jak bardzo tęskni za bratem, który zmarł w zeszłym roku, odsyłam go dalej, naciskając odpowiedni przycisk, i wtedy odjeżdża na taśmie do kolejnego badania. W formularzu nie ma miejsca na utratę i tęsknotę. Są nieistotne. Poza tym w wielkiej fabryce to strata czasu.

Gdy zaczynałam studia lekarskie, przepełniała mnie chęć niesienia pomocy. Może nie miałam ambicji do wynalezienia leku na raka lub do rozwiązania zagadki demencji, ale z pewnością zamierzałam się przyczynić do zmiany. Chciałam być kimś ważnym dla kogoś innego niż dla samej siebie.

Dziś, stojąc przy taśmie na oddziale ratunkowym, nie pamiętam już, dlaczego zostałam lekarką.

Muszę przyznać, że fabryka, w której pracuję, robi wrażenie. Prawie nie istnieją w niej ograniczenia co do możliwości renowacji i naprawy. Jest niemal boska. Zwężoną żyłę sercową da się z łatwością udrożnić. Najlepiej wykwalifikowani pracownicy poradzą sobie nawet z mózgową. W pachwinie umieszczą metalowy stent za kilkaset tysięcy koron, przeprowadzą go przez aortę i wprowadzą do mózgu. Na rozgałęzieniach skręcą raz w prawo, raz w lewo, aż w końcu dotrą do zwężenia znajdującego się głęboko w głowie. Tutaj napełnią maleńki balonik powietrzem. I tak oto otworzą zamknięte światło naczynia. Pacjent, który zgłosił się z ostrym niedowładem połowy ciała, znów będzie mógł chodzić, jakby nigdy nic. W ten sposób w fabryce dzieje się niemal magia.

Zdarzają się jednak pacjenci, których stan jest zbyt ciężki, by wymiana lub naprawa tylko jednej części przyniosła jakąkolwiek poprawę. Nawet jeśli ciało zaatakowały już bakterie i pleśń, jeśli nić, na której wisi życie, jest tak cienka, że nawet drgnienie dłoni może ją zerwać, i jeśli Charon wyruszył już łodzią z nabrzeża, robimy wszystko, co w naszej mocy, by oszukać śmierć. Wycieczka po fabryce może pomóc naprawić, co zepsute i zużyte, nawet jeśli rozkład starego ciała już postępuje.

Gdy Frøydis, cierpiąca na demencję, cukrzycę, chorobę serca i przewlekłą obturacyjną chorobę płuc, trafia do nas z zakażeniem stopy, najpierw przyjeżdża do mnie. Skrupulatnie zaznaczam pola w formularzu i przepisuję antybiotyki. Potem pacjentka rusza dalej na taśmie i dociera do stacji ortopedycznej, przy której lekarz dochodzi do wniosku, że stopę należy uciąć. Frøydis trafia zatem na salę operacyjną, gdzie anestezjolog ją usypia, a ortopeda odpiłowuje nogę. Taśma przesuwa się na oddział, do nowych specjalistów i pielęgniarek. Tu sporządza się miksturę, która utrzyma pacjentkę przy życiu. Ktoś tylko mówi krótko: „Proszę otworzyć usta i to połknąć”. Jednak bakterie opanowały już wszystkie narządy Frøydis, więc taśma zabiera ją na oddział intensywnej terapii. Jej płuca potrzebują pomocy w oddychaniu, a serce w biciu. Taśma produkcyjna zatrzymuje się w tej części fabryki na kilka dni, a potem wraca na oddział. Przygotowuje się tu nowe mieszanki leków, których Frøydis musi przyjmować coraz więcej. Gdy pacjentka dochodzi do siebie już na tyle, że przypomina sobie swoje imię i nazwisko i potrafi wymienić dni tygodnia w niemal bezbłędnej kolejności, jest gotowa do eksportu. Zostaje zapakowana w pudełko wraz z nowymi tabletkami, bandażami i wózkiem inwalidzkim. Dołączona instrukcja obsługi to epikryza napisana w niezrozumiałym języku medycznym. Na etykiecie paczki widnieje adres domowy. Wszyscy mają przecież wrócić do domu.

Czego tak naprawdę chciałaby Frøydis? Jak wyglądał jej uśmiech? Co ją cieszyło? Co nadawało sens jej życiu?

Nie wiem. Nigdy nie miałam czasu o to zapytać.

Tak czy inaczej, my w fabryce jesteśmy zadowoleni. Usunęliśmy chorobę, wpisaliśmy kody diagnoz i wysłaliśmy rachunki. Pieniądze napływają. Gdybym zdążyła zapytać Frøydis, co ma dla niej znaczenie, powiedziałaby, że tak naprawdę nie chce leczenia, że pobyt w szpitalu to udręka, że udało jej się przeżyć długie życie i jest z niego zadowolona. Uznałaby, że po śmierci męża nie zostało jej już wiele radości, ale to nic złego. Akceptuje to. Czuje się szczęśliwa, że doświadczyła tak wiele. Na coś przecież trzeba umrzeć, a jeśli nie na to zakażenie, to prawdopodobnie na kolejne. Kilka miesięcy w jedną czy drugą stronę nie gra roli. Liczy się tylko to, by czas, który pozostał, spędzić, jak najlepiej się potrafi.

Frøydis nigdy nie miała okazji tego powiedzieć. Gdy umieszczono ją na linii produkcyjnej, nie było już odwrotu. Taśma przewijała się niestrudzenie w przód, a żadna ze stacji nie pełniła funkcji przystanku, na którym pytają: „Co słychać?”.

Stoję w swoim mieszkaniu w Oslo. Wokół panuje istny chaos. Buty narciarskie, noże do krojenia chleba, szczoteczki do zębów, pościel, okulary pływackie i stetoskopy leżą porozrzucane bez ładu. Podnoszę je w przypadkowej kolejności. Gogle? Przez Karasjok płynie przecież rzeka, może warto je zabrać. Rakieta do squasha? A nuż znajdzie się tam jakiś kort. Co z butami na wysokim obcasie? Przydadzą mi się?

Ech, to bez sensu.

Mój samochód – nazywam go Molly – ugina się pod ciężarem wszystkich przedmiotów, których nie mam serca zostawić. Gdy próbuję upchnąć keyboard pod samym dachem, na łyżwach do hokeja i ceramicznych doniczkach, Molly wydaje z siebie przeciągłe westchnienie.

Czy ona zdaje sobie sprawę z tego, że boję się samotności? Muszę przecież spakować te rzeczy, by mieć co robić, na wypadek gdybym nie znalazła znajomych. Poza tym zbliża się czas nocy polarnych, a mnie przeraża depresja sezonowa.

Moje argumenty na nic się nie zdają. Molly wygrywa.

Keyboard zostaje. Razem z rowerem, globusem i serwisem do herbaty.

Choć ja i Molly nie znamy się zbyt długo, tworzymy zgrany duet. Mamy do przejechania tysiąc osiemset kilometrów. Pójdą nam jak z płatka.

Nie dojeżdżamy nawet do granicy ze Szwecją, gdy już czuję, że muszę się zatrzymać. Oczy mnie pieką, kark zesztywniał. Ani razu nie oparłam głowy o zagłówek. Dziesięcioczęściowy podkast o historii Saamów nie był tak wciągający, jak myślałam, a wysłuchanie więcej niż jednego odcinka Rodów królewskich na NRK doprowadziłoby u mnie do krwawienia uszu z powodu dialektu Arego Sendego Osena, pochodzącego z regionu Trøndelag. Sprawdzam mapy Google’a. Do celu pozostały tylko dwadzieścia dwie godziny i trzydzieści siedem minut. Świerki przemykają za szybami. Wysokie i ciemne, stoją w milczeniu po obu stronach drogi jak strażnicy wskazujący kierunek jazdy. Znalazłam się w dziwnej próżni. Zostawiłam za sobą to, co bezpieczne i znane, jednak jeszcze nie dotarłam do tego, co nowe i nieodkryte. Mam wrażenie, jakbym stała na skraju pomostu tuż przed rzuceniem się w lodowatą wodę. Ciało stawia opór, każdy receptor czucia w skórze przypomina sobie intensywny ból w spotkaniu z zimnem. Mózg natomiast szepcze, że woda po pewnym czasie stanie się przyjemna. Gdybym tylko mogła wskoczyć od razu! Przede mną jeszcze trzy dni podróży. Przez trzy długie dni muszę stać na krawędzi pomostu.

Nie mam pojęcia, w co się pakuję. Wydaje mi się, że życie lekarza poza miastem daje więcej satysfakcji. Tu będę mogła indywidualnie dopasować wsparcie i leczenie, ponieważ znajdę czas na poznanie ludzi kryjących się za diagnozami. W końcu wykorzystam cały swój potencjał jako profesjonalistka i jako człowiek, który niesie pomoc. Być może to naiwna myśl. Może obowiązki lekarza rodzinnego są tak liczne i skomplikowane, że nie uda mi się stać lekarką, jaką pragnę być.

Poza tym ogarnia mnie śmiertelne przerażenie. Obawiam się, że nie jestem dość dobra, by samodzielnie podejmować trudne decyzje, a najbardziej boję się popełnić błąd, który zaważy na czyimś życiu.

Pierwszy etap podróży dobiega końca. Gdy zapada mrok, zatrzymuję się przy plaży nad Zatoką Botnicką. Biały piasek przyjemnie chłodzi moje bose stopy. Na wschodzie morze rozciąga się po horyzont, a na zachodzie rośnie czarny, nieprzenikniony las. Za mną, na południu, zostało to, co porzuciłam. Wysoko na niebie na północy lśni Gwiazda Polarna. Dokąd mnie poprowadzi?

Zaczyna we mnie narastać niepokój. Nie wiem, gdzie zamieszkam.

Anne Berit, moja nowa przełożona, na koniec naszej rozmowy powiedziała: „Załatwimy ci mieszkanie. Będziesz tam miała wszystko, co potrzebne. Daj tylko znać, gdy będziesz dojeżdżać do Karasjoku, to porozmawiamy”.

To było ponad trzy miesiące temu. Od tego czasu nie miałyśmy kontaktu. Widocznie w Finnmarku panuje taki zwyczaj, że przyjmuje się wszystko, co przynosi los.

Postanawiam usiąść na piasku i napisać e-mail:

„Cześć,

właśnie jadę z Oslo i mam być w Karasjoku mniej więcej za dwa dni po południu. Gdzie mam zamieszkać i skąd mogę odebrać klucz?

Pozdrawiam

Ingvild, nowa stażystka”.

Klikam przycisk „Wyślij”. Po około pięciu sekundach telefon brzęczy:

*Automatyczna odpowiedź*

„Dzień dobry, w tym tygodniu nie ma mnie w pracy.

Pozdrawiam – Anne Berit, kierowniczka działu do spraw zdrowia”.

W jednej chwili tracę cały zapał. Ręce mam jak z galarety, a w ustach czuję suchość. Ciemność owija się wokół mnie coraz ciaśniej. Morze na wschodzie jakby się zbliżało, a ciemne drzewa na zachodzie rosną coraz wyżej. Światło Gwiazdy Polarnej blednie, a gdy wpatruję się w nią, znika, jakby chciała mi dokuczyć. Zmierzam do miejsca, o którym nic nie wiem. Nie wiem nawet, gdzie będę spać. Mam samochód wypchany po brzegi, wiozę w nim cały swój dobytek. Już za późno, by się wycofać. Ktoś inny zapewne czułby ekscytację na myśl o podróży w ciemno, ale ja nie należę do takich osób. Lubię wiedzieć, co i kiedy się wydarzy.

Może to wszystko to tylko żart? Usiłuję przeanalizować proces rekrutacji. Internetowe ogłoszenie o pracy wydawało się prawdziwe. Złożyłam dokumenty elektronicznie i po kilku tygodniach zadzwoniono do mnie z ofertą. Zapytałam, czy nie chcieliby przeprowadzić ze mną rozmowy kwalifikacyjnej, jednak to nie było konieczne. Przyjęłam pracę, po czym Anne Berit powiedziała: „Świetnie, w takim razie do zobaczenia jesienią”. Dodała, że zapewnią mi mieszkanie z „wszystkim, co potrzebne”, i się rozłączyła.

Tak naprawdę nie mam żadnego pisemnego dowodu, że dostałam pracę w Karasjoku. Nie otrzymałam nawet umowy o pracę.

Kolejnego dnia każdą przerwę w jeździe przeznaczam na dzwonienie do gminy. Albo nikt nie odpowiada, albo trafiam na porę lunchu. Przy ostatniej próbie połączenia telefon jest już nieczynny. Przeklęta gmina Karasjok!

Trasa wzdłuż Zatoki Botnickiej śmiertelnie mnie nudzi. Nieustannie wymijam duże ciężarówki, które poruszają się nieco poniżej dopuszczalnej prędkości. Nie mam cierpliwości, by jechać w cieniu aerodynamicznym. Wyprzedzam. Im dalej na północy się znajduję, tym mniej samochodów spotykam. Te jadące na południe zdają się przed czymś uciekać. Może przed zimą? Zimą, która wkrótce zacznie się powoli rozprzestrzeniać z góry na dół, pochłaniając miasto po mieście i wzniesienie po wzniesieniu podczas swojej bezlitosnej wędrówki przez cały kraj.

Czy ja przypadkiem nie jadę w złą stronę?

Miasteczka, które mijam, wydają się dość duże. Mimo to prawie nie widzę ludzi. Ci nieliczni, których spostrzegam, wyglądają na zamkniętych w sobie i ospałych. Cicho suną przez ulice. Mimo że dzieli mnie od Oslo zaledwie półtora dnia jazdy, jestem tu kimś obcym. Czuję zakradającą się samotność. Skoro już teraz wszystko wydaje się tak odległe, co będzie jeszcze dalej od domu?

Gdy przekraczam granicę z Finlandią, drogi stają się jeszcze prostsze i szersze, choć miasta maleją. Postanawiam zjeść lunch w Kolari, pierwszym obszarze zabudowanym na fińskiej ziemi, do którego docieram. Według map Google’a mają tam do wyboru kilka restauracji. Po obu stronach drogi stoją stare, niskie domy z zabitymi drzwiami i oknami. Zardzewiały znak z nożem i widelcem każe mi się zatrzymać, jednak wybita szyba tuż pod nim sugeruje, bym szukała dalej. Kilka kolejnych szyldów próbuje mnie zwabić do środka, aż w końcu dociera do mnie, że w tym miejscu nie dostanę lunchu. Wygląda, jakby mieszkańcy opuścili je już dawno temu.

Dopiero kilkadziesiąt kilometrów dalej udaje mi się zjeść coś fińskiego. Przydrożny zajazd, przy którym się zatrzymuję, przypomina stołówkę. Na prostokątnych, metalowych tacach na ladzie leżą szarobrązowe, oślizgłe zlepki jedzenia. Trudno zgadnąć, z jakich składników zostały zrobione. Młoda kobieta za barem przeprasza za ich wygląd i wręcza mi talerz. Posiłek smakuje dokładnie tak, jak się zapowiadał.

Po trzech dniach jazdy pod kołami mojego samochodu znów pojawia się norweska ziemia. Szeroka droga, prowadząca przez Finlandię, zwęża się z każdym skrzyżowaniem jak gałęzie drzewa. Ta, którą teraz podążam, przypomina zaledwie cienką gałązkę. Prowadzi do Kautokeino, wsi sąsiadującej z Karasjokiem. Zatrzymuję się, by zatankować i ostatni raz spróbować się dodzwonić do gminy.

W końcu ktoś odbiera. Pani po drugiej stronie najwyraźniej wie, gdzie mam się zatrzymać, i da mi klucz. Czuję ogromną ulgę. Pierwszy raz od kilku dni mogę odetchnąć. Rośnie we mnie odwaga.

– Jak już tu pani dotrze, to spotkamy się w ośrodku zdrowia. Leży w Rhæddheviohhsjoågaæinho – mówi.

– Co proszę? Słucham?

I wtedy połączenie się urywa. W prawym górnym rogu ekranu telefonu obok pojedynczej kreski pojawia się litera „E”. Co ona właściwie oznaczała? EDGE? Nie widziałam jej od lat. Czy wszechświat znów sobie ze mną pogrywa? Przypomina mi, że stoję na skraju pomostu i zaraz skoczę do lodowatej wody?

Gdy trzy dni temu opuszczałam Oslo, miałam na sobie buty do biegania, szorty i koszulkę. Tu jesień rozpostarła już swój barwny dywan, ciągnący się po horyzont we wszystkich kierunkach po falującym płaskowyżu. Na niskich wzgórzach rosną krzewy, porosty i mech. Tu i ówdzie powykrzywiane drzewo wyciąga się ku niebu. Kruk dostojnie szybuje po niebie, dając znak, że gdzieś tu tli się życie. Życie pośród bezkresu.

Droga wciąż jest wąska, a ja pędzę szybciej, niż powinnam. Po trzech dniach jazdy po prostych, szerokich trasach przez sąsiednie kraje straciłam czujność. Nagle widzę przed sobą, jak przydrożna barierka zaczyna się poruszać i powoli wysuwa się na jezdnię. Wciskam hamulec. Molly udaje się zatrzymać tuż przed stadem reniferów. Zwierzę najbliżej mnie zerka podejrzliwie, unosi głowę i ostentacyjne prezentuje swoje poroże, jakby chciało zapytać: „Kim jesteś i co tu robisz?”. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc sięgam po telefon i robię kilka zdjęć.

Renifer kręci głową z dezaprobatą. Ale nie zwracam na to uwagi. Julie, moja najlepsza przyjaciółka, będzie zachwycona tymi ujęciami. Choć na co dzień pracuje jako prawniczka w Oslo i chodzi w eleganckich garniturach szytych na miarę, to właśnie futrzaste czworonogi są jej prawdziwą pasją. Wątpię, by kiedykolwiek widziała takiego osobnika.

Zdjęcia będę musiała wysłać później, ponieważ irytujące „E” wciąż się wyświetla w prawym górnym rogu ekranu.Nowy dom

KARASJOK LEŻY W ZAGŁĘBIENIU terenu. Szeroka rzeka rozdziela skupiska domów w miejscowości, a wąski most spaja je w całość. Kiedy z Molly zjeżdżamy ostatnie kilkaset metrów w dół do miasteczka, widzę na wyświetlaczu, jak dwucyfrowa temperatura zmienia się w jednocyfrową. Mijamy jedno rondo, drugie, stację benzynową, sklep spożywczy, drugi sklep spożywczy, aptekę, księgarnię i niewielką kawiarnię. To Kawiarnia u Kjella, przy której wejściu wisi wyłączony neon z ciemnym napisem „OTWARTE”.

Nie widzę tu jednak żadnych ludzi. Na ekranie telefonu zaświeca się moje wybawienie – połączenie „4” i „G”. Dzięki temu ośrodek zdrowia znajduję od razu. Mieści się przy Ráddeviessogeaidnu, ulicy Ratuszowej.

Przed budynkiem mogłoby stanąć nawet sto samochodów, jednak tylko dwa miejsca są zajęte. Zastanawiam się, po co tak małemu ośrodkowi aż tak duży parking. Czy on się kiedykolwiek zapełnia? Po zatrzymaniu się wysiadam z trudem, jak staruszka. Wokół panuje cisza. Chłodne powietrze sprawia, że odruchowo unoszę ramiona aż po uszy. Niepewnym krokiem ruszam w stronę głównego wejścia do niskiego budynku. Jego dach wygląda na lekko przekrzywiony, a z elewacji łuszczy się farba. Nim zdążę chwycić za klamkę, drzwi otwierają się same. Wewnątrz czeka na mnie drobna uśmiechnięta kobieta.

– Cześć, Ingvild, witaj! – mówi serdecznie i przedstawia się jako Elle, sekretarka medyczna.

Prowadzi mnie przez poczekalnię w głąb korytarza o czerwonobrązowej podłodze i białych ścianach. Nad nami wisi nisko sufit. W powietrzu unosi się zapach przywodzący na myśl starą zakurzoną książkę. Gdy biorę głęboki oddech, wyczuwam również nutę moczu i zapiekanki rybnej. Domyślam się, że zapachy docierają tu z domu opieki, który podobno sąsiaduje z ośrodkiem. Drzwi na końcu korytarza są już otwarte. Za nimi siedzi grupa ludzi pijących kawę – czworo lekarzy, trzy sekretarki medyczne i jedna pielęgniarka. Wszyscy z entuzjazmem ściskają mi dłoń i się przedstawiają. Ponad połowa ma podwójne imiona, więc po rundzie powitań nie pamiętam już żadnego.

– Nie mogliśmy się doczekać twojego przyjazdu! – mówią. – Jak minęła podróż?

– Dobrze. Zajęła mi tylko trzy dni – odpowiadam.

– Co? Trzy dni? Co ty właściwie robiłaś po drodze?

To pierwszy i ostatni raz, kiedy chwalę się swoją wytrzymałością za kierownicą przed mieszkańcami Finnmarku.

W mieszkaniu, w którym – jak zapewniała Anne Berit – jest „wszystko, co potrzebne”, nie ma ani wieszaków w szafie, ani lampy na suficie. Za to wszystkie szuflady i szafki są wypchane po brzegi moskitierami, które można zamontować w oknach. Dywany porozkładano w dziwnych miejscach. Ten w przedpokoju przylega do jednej ze ścian, a ten kuchenny jest przekrzywiony i częściowo wsunięty pod stół, zamiast leżeć równo i schludnie. Ostrożnie podnoszę chodnik w korytarzu, jednak szybko kładę go z powrotem. Poprzedni lokator musiał wiedzieć, co robi. Krzywo leżący dywan wygląda lepiej niż dziury w podłodze. Ubytki w ścianach trudniej ukryć. Jest ich tyle, że zaczynam się zastanawiać, czy ktoś tu nie testował strzelby.

Siadam na czarnej, pomarszczonej sofie ze sztucznej skóry i rozglądam się po moim nowym domu. Pod udami czuję chłód obicia, a wokół kostek powiew zimna. W mieszkaniu znajdują się tylko dwa źródła ciepła – po jednym w salonie i w łazience. Oba są już nastawione na maksimum. Jak ja tu przetrwam zimę?

Naprawdę mam tu mieszkać? Dopiero teraz wszystko się zaczyna. Tak na poważnie. Narasta we mnie panika, ale próbuję ją opanować.

Julie próbowała się do mnie dodzwonić trzy razy. Nie mogę z nią teraz rozmawiać. Od razu wyczuje w moim głosie niepokój, który udzieli się również jej. I tak już denerwuje się moją przeprowadzką. Ostatnie tygodnie spędziła na zamartwianiu się.

– Jesteś pewna, że chcesz tam jechać? – powtarzała mnóstwo razy. – Możesz tu wrócić w każdej chwili. Nie zmuszaj się do niczego, jeśli będziesz się źle czuła.

Nie rozumie, po co mi ten cały płaskowyż Finnmarksvidda. Sama zaczynam się nad tym zastanawiać.

Jak ja sobie poradzę bez mojej najlepszej przyjaciółki? I jak ona da sobie radę beze mnie? Już na samą myśl o Julie tęsknię za domem. Muszę wziąć się w garść.

Podchodzę do parapetu, zgarniam kilka martwych much, po czym spoglądam przez okno. Widok zapiera dech w piersiach. Zapada wieczór, a pomarańczowe światło spowija miasteczko i otaczające je niskie wzgórza, wzmacniając i tak już żywe kolory jesieni. Świat wygląda, jakby stanął w ogniu. Przez ten płonący krajobraz wije się szeroka rzeka. Wydaje mi się, że właściwe słowo to „meandruje”, czyli naprzemiennie tworzy łagodne zakręty, które sprawiają, że przypomina wijącego się węża. Jej nurt wygląda na silny, a woda ma czarną barwę. Chyba niepotrzebnie zabrałam ze sobą gogle i kombinezon do pływania.

Po godzinach dźwigania i rozpakowywania bagaży leżę wyczerpana w łóżku, próbując zasnąć. Moje powieki drżą, jakby dostały ataku epilepsji. Nie chcą się rozluźnić. To musculus levator palpebrae superioris, mięsień odpowiedzialny za unoszenie powieki, nie może się uspokoić. Dlaczego mózg dręczy mnie tymi łacińskimi nazwami? Jestem pewna, że to nie pomaga w zasypianiu.

Choć dzisiejsze spotkanie z kolegami w pracy się udało, kolejny dzień wywołuje we mnie lęk. Nie mam pojęcia, co mnie czeka. Wzdycham głęboko i próbuję przemówić moim powiekom do rozsądku. Nie chcą słuchać.

Materac, na którym leżę, zapada się na środku. Przypomina krater. Końcowy odcinek mojego kręgosłupa znajduje się dokładnie w jego centrum – tam, gdzie najbliżej do twardych desek. Przekręcam się na bok, ale grzebień biodrowy nie cieszy się z tego bardziej niż wcześniej kość ogonowa. Na szczęście poszewka na kołdrę pachnie tak, jak powinna, choć jej zapach miesza się z zupełnie mi obcą wonią nowego domu. Gdzieś w oddali rozlega się szczekanie. Słyszę, jak sąsiad spuszcza wodę w toalecie. Przez szczelinę w ramie okna przedziera się chłodny wiatr, mija zasłony i muska moje spocone czoło. Czuję, jak gęsia skórka rozchodzi się w dół moich pleców. W piersi wali mi serce, a w uszach dudni puls. Samotność powoduje ścisk w żołądku. Fala mdłości wznosi się do klatki piersiowej i do gardła. Przyciągam do siebie kolana i zaczynam się trząść.

Co ja właściwie wyprawiam? Jak mogłam pomyśleć, że przeprowadzka do obcego, odludnego miejsca, z dala od bliskich, to dobry pomysł? To, co miało być przygodą, stopniowo zmienia się w zły sen.

Nawet lubiłam życie w wielkim mieście. Niczego mi tam nie brakowało. Miałam pracę i mieszkanie, a w pobliżu także przyjaciół i rodzinę. Z pozoru wszystko było na swoim miejscu. Zimą jeździłam na nartach po wzgórzach otaczających Oslo, latem biegałam. Czasami zapraszałam kogoś na obiad, innym razem sama szłam w odwiedziny. Każdego ranka jadłam owsiankę, szczotkowałam zęby, używałam nici dentystycznej i płukałam usta. Przed wyruszeniem rowerem do pracy sprawdzałam, czy w kieszeni mam telefon komórkowy, kartę płatniczą, klucz do domu i kartę dostępu. Później, od ósmej do dziewiętnastej, w szpitalnej fabryce odbywałam dyżur, po którym wracałam do domu.

Gdy tylko przekraczałam jego próg, czułam się, jakby ulatywała ze mnie cała energia. Nawet odwieszenie kurtki na wieszak zamiast rzucenia jej na podłogę wymagało wysiłku. Zdejmowałam buty bez rozwiązywania sznurowadeł, jednocześnie czując wstyd, że zachowuję się jak nastolatka. Przecież mieszkałam sama, a bałagan w przedpokoju nikomu innemu nie przeszkadzał. Potem spędzałam godzinę na kanapie, bezmyślnie przewijałam ekran telefonu i czekałam, aż wróci mi siła, by choć trochę poćwiczyć. Obiad zazwyczaj wyglądał tak samo jak śniadanie. Jedynie wtedy, gdy byłam w dobrym nastroju, udawało mi się usmażyć paluszki rybne. Zwykle zjadałam ich osiem. Najchętniej z ketchupem. Czasem jeszcze rozmawiałam przez telefon z przyjaciółką. Zastanawiała się, czy powinna nadal sypiać z facetem, z którym nie widzi wspólnej przyszłości. Na koniec dnia czekała mnie kolejna runda szczotkowania, płukania i nitkowania zębów. Nie musiałam nawet nastawiać budzika. Dzwonił codziennie o szóstej pięćdziesiąt pięć.

Jak zawsze nie mogłam zasnąć. Sprzeczności rozdzierały mnie od środka. Z jednej strony pragnęłam snu, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że kolejnego dnia muszę wstać wypoczęta. Z drugiej – nie chciałam zasypiać, ponieważ wiedziałam, że chwila po przebudzeniu będzie początkiem nowego dnia. Dnia, który najpewniej nie różniłby się niczym od poprzedniego i który w gruncie rzeczy byłby podobny do wszystkich innych w ostatnich latach. Nie widziałam końca tej rutyny – niekończącego się ciągu pracy, samotności i mycia zębów. W pewnym sensie życie przypominało długą listę pól do odhaczenia: Zdobywaj dobre oceny. Ćwicz. Zostań lekarką. Zrób specjalizację. Wyjdź za mąż. Urodź dzieci. Kup dom szeregowy. Porozmawiaj z sąsiadem o modelach kosiarek automatycznych. Opublikuj kilka artykułów naukowych, których nikt nigdy nie przeczyta. Weź rozwód. Przeżyj kryzys wieku średniego i zdobądź wyróżnienie w biegu narciarskim Birken. Poznaj nowego partnera. Przejdź na emeryturę o kilka lat za wcześnie i spędź ją w domku letniskowym. Stań się zgorzkniałą marudą, która uważa, że kiedyś wszystko było lepsze, a na koniec umrzyj w pieluchomajtkach i ze sztuczną szczęką w gminnym domu opieki.

Życie stało przede mną otworem. Wystarczyło zakasać rękawy i przejść do działania, by móc odhaczać kolejne pola aż do własnego pogrzebu, wraz z którym wreszcie będzie można podziękować za uwagę.

Ogłoszenie o pracy w Karasjoku dawało mi szansę na oszukanie przeznaczenia. Szansę, by wymknąć się z tego scenariusza i odnaleźć w życiu coś więcej niż tylko listę znanych mi już z góry punktów. Przeprowadzka na północ była jak zjazd z czteropasmowej autostrady na wyboistą drogę dla traktorów.

Musiało mi się udać zasnąć. Światło wpadające przez okno zdradza, że poprzedni lokator nie zadał sobie trudu, by zetrzeć kurz. Kilka jasnych plam na zagłówku sugeruje, że mimo wszystko ktoś tu zaznał odrobiny przyjemności. Myślę, że w ciemności mieszkanie bardziej mi się podobało.

Peter, lekarz specjalista odpowiedzialny za zdrowie publiczne w gminie, oprowadza mnie po moim nowym miejscu pracy. Uśmiecha się i żywo gestykuluje. Powoli przemieszczamy się po budynku i zaglądamy do wszystkich szafek i pokoi.

– Tutaj jest defibrylator, tu zestaw do intubacji, a tam sala porodowa – mówi niewzruszony, jakby wskazywał sztućce w kuchennej szufladzie lub wychodek przy domku letniskowym.

Za każdym razem, gdy pokazuje mi coś nowego, czuję, jak moje tętno przyspiesza. To wszystko spadnie na moje barki.

Nachodzą mnie wątpliwości, siadają mi na ramieniu i szepczą do ucha: „Jesteś pewna, że sobie poradzisz? Naprawdę nadajesz się do tego, by być tutaj lekarką?”.

Wiele z rzeczy, które pokazuje mi Peter, znam tylko z książek. Przyjmowanie porodu przy pomocy kleszczy? Zatrzymywanie krwotoku z nosa balonikiem? Głośno przełykam ślinę i próbuję odgonić negatywne myśli.

Peter pokazuje mi radiotelefon i mówi, że kiedy dzwoni, to znaczy, że stało się coś poważnego:

– Wciskasz tu, tu, tu i tu. Wtedy łączysz się z centrum powiadamiania ratunkowego. Na pewno sobie poradzisz.

Nie wydaje mi się, by zauważył moją niepewność. Opowiada dalej, a za każdym razem, gdy spotykamy nową osobę, zatrzymuje się i z radością mnie przedstawia: „To Ingvild, nasza nowa stażystka!”.

Z daleka Peter może się wydawać nieco groźny. Jest wysoki i postawny. Nie ma może już tak prostych pleców jak kiedyś, ale wciąż porusza się zdecydowanym krokiem. Gdy przechadza się korytarzem, nie pozostawia wątpliwości, kto tu rządzi. Zna każdą szufladę, każdą szafkę, każde pęknięcie w ścianie. Pamięta wszystkie procedury i zawsze zna odpowiedź. Kiedy się zbliża, widzę, jak z jego gęstych czarnych włosów wystają pokaźne pasma siwizny. Brwi ma wyraziste, sprawiają wrażenie niemal złowrogich. Pod tym gąszczem kryją się jednak oczy tak dobre i ciepłe, że gdy na mnie patrzą, czuję się jak dziecko. Peter będzie moim opiekunem. Choć jeszcze go nie znam, już wiem, że naprawdę mi się poszczęściło.

– Tutaj jest twój gabinet – mówi, zatrzymując się przed drzwiami.

Na drzwiach wisi tabliczka z napisem wielkimi literami: „DOAVTTIR”. Zakładam, że to znaczy „lekarz”.

– Jak to się wymawia?

– Dhohåæffthir.

Nie potrafię nic zrozumieć z głosek, które wydobywają się z jego ust. Gdyby to słowo było potrawą, powiedziałabym, że to rozgotowana owsianka. Jednocześnie zbita i lekko puszysta. Niemożliwa do rozebrania na składniki. Nie mam odwagi prosić Petera o powtórzenie.

Mój pokój wygląda jak każdy inny gabinet lekarski – jest zwyczajny i nieco zużyty. Biurko lekko się chwieje pod ciężarem komputera i drukarki. Kozetka skrzypi już od samego patrzenia. Na ścianie wiszą wyblakłe plansze z ilustracjami kości i mięśni. Okna zasłonięto czymś, co przypomina papier śniadaniowy. Na regale piętrzą się stosy starych podręczników szkolnych, zapewne od dawna nieaktualnych. Zdaje się, że moi poprzednicy, lekarze na stażu, z biegiem lat zostawili tu po sobie trochę rupieci. Może i ja dołożę coś od siebie za pół roku.

Po zakończonym oprowadzaniu i po przywitaniu się ze wszystkimi wyruszam do ratusza po identyfikator. Przedstawiam się recepcjonistce, która kieruje mnie na drugie piętro. Tam pukam do drzwi z napisem „Dział IT”. Ktoś w środku krzyczy, że Bjørn Mikkel je lunch, ale mogę zajrzeć do jadalni i go tam poszukać. Nieco zakłopotana ruszam w tym kierunku. Może powinnam wrócić później? Nie chcę nikomu przeszkadzać w trakcie posiłku, jednak teraz jest już za późno. Przez uchylone drzwi ktoś już zauważył twarz, której nigdy wcześniej nie widział.

– Przepraszam, pani w jakiej sprawie? – pyta zaciekawiony starszy mężczyzna.

– Ingvild – odpowiadam. – Właśnie zaczęłam pracę w tej gminie i potrzebuję identyfikatora.

– Bjørn Mikkel!

Bjørn Mikkel jest w moim wieku. Ma postawną sylwetkę i jeszcze okazalszą brodę. Podaję mu swoje imię, nazwisko, miejsce zamieszkania i nazwę stanowiska. Pytam, czy chce zobaczyć moją legitymację, na co przecząco macha ręką. Najwyraźniej uznał, że to zbędne. Co roku pierwszego dnia września pojawia się nowy lekarz, więc nie budzę żadnego zdziwienia. Bjørn Mikkel przez dłuższą chwilę stuka w klawiaturę. W końcu zadaje mi pytanie:

– Jaki jest pani numer pracownika?

– Nie wiem. Gdzie mogę go znaleźć?

– Na pasku wypłaty.

– Ale dopiero dzisiaj zaczęłam. Jeszcze go nie dostałam.

– No dobrze… Bez numeru pracownika trudno będzie wyrobić identyfikator – mówi, rzucając mi wymowne spojrzenie.

Zaczyna się we mnie gotować. Dlaczego wszystkie urzędy gminy są parodią samych siebie?

– Nie rozumiem – mówię jeszcze dość spokojnie. – Wszyscy nowi pracownicy potrzebują identyfikatora w pierwszym dniu pracy, a żaden z nich nie dostaje od razu paska wypłaty. Przecież musieliście już wcześniej mieć do czynienia z takimi przypadkami. Jak to zwykle rozwiązujecie?

Najwyraźniej podnoszę głos bardziej, niż zamierzałam. Widzę, że Bjørn Mikkel robi się nieswój, więc dopada mnie natychmiastowe poczucie winy. Chłopak rozgląda się niepewnie, kilkakrotnie otwiera usta, jednak nie wydobywa z nich żadnego dźwięku. W końcu, po kilku próbach, mówi:

– Eee… no to może po prostu pomińmy ten numer pracownika.

Jeszcze chwilę stuka w klawiaturę, a ja kilka minut później staję na krzyżyku z taśmy i z wymuszonym uśmiechem patrzę w obiektyw aparatu. Tuż nade mną wisi lampa, która zacienia moją twarz tak, że zapewne wyglądam jak z Krzyku Muncha. Karta się drukuje i – rzeczywiście – nie sposób zgadnąć, kto jest na zdjęciu. Przynajmniej widać moje imię, nazwisko i tytuł: „Lekarka stażystka”. Niżej znajduje się napis „Numer pracownika:”, a za nim puste miejsce. Tyle na razie będzie musiało wystarczyć.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij